Jak to się stało, że przestrzeń publiczna w naszych miastach i miasteczkach, te wszystkie place, placyki, skwery i podwórka, które dawniej były ostoją sąsiedzkich wspólnot, teraz są dla nas miejscami tak wrogimi? Na to pytanie nie ma jednej, prostej odpowiedzi. Chociaż chciałoby się wszystko zwalić na naszych władców, jako głównych beneficjentów tego stanu rzeczy (łatwiej jest zarządzać uprzedmiotowionym stadem, niż konfrontować się z podmiotowymi wspólnotami), ale sprawa naprawdę jest o wiele bardziej złożona, chociaż nasi władcy, oczywiście, też mają w tym swój spory udział.
Bariery prawne i mentalne.
Jest jednak coś, co należy uznać za niewątpliwy wkład naszych władców w usuwanie nas z przestrzeni publicznej. Aby to lepiej zrozumieć, proponuję Państwu pewien eksperyment myślowy. Jaka pierwsza myśl przyjdzie Wam do głowy na hasło „zorganizujmy na podwórku lub pobliskim placyku piknik sąsiedzki”? Czy będziecie się zastanawiać nad tym, kogo zaprosić, jakie przygotować atrakcje i wyżywienie, czy jednak jakie i gdzie musicie załatwić zezwolenia? Pobawię się w jasnowidza i przyjmę, że chodzi raczej o drugi wariant, po którym przychodzi zniechęcenie i rezygnacja (czy warto w ogóle się fatygować?). To element szerszego zjawiska, jakim jest nadprodukcja różnego typu przepisów, zakazów i regulacji, którymi nieustannie zasypuje nas biurokracja i nasi legislatorzy, które mało kto jest w stanie ogarnąć, a zwłaszcza nie jest w stanie tego zrobić przeciętny, zaganiany Kowalski. To skutkuje wyuczoną biernością i bezradnością nie tylko jeśli chodzi o korzystanie z przestrzeni publicznej, ale wszelką aktywność społeczną, wykraczającą poza życie rodzinne i zawodowe.
Niezależnie od owej wyuczonej bierności (przyucza nas do tego też system państwowej edukacji), przestrzeń publiczna rzeczywiście jest obudowana licznymi barierami biurokratycznymi, których forsowanie, z roku na rok jest coraz trudniejsze, o czym mogą się przekonać nieliczni pasjonaci, nieulegający tej wyuczonej bierności.
Bariery estetyczne.
Kolejne bariery dla naszej wspólnotowej obecności w przestrzeni publicznej mają już inny charakter i tylko po części są zależne od naszych władców. Proponuję kolejny eksperyment. Jeśli nie chce się Wam wyjść z domu, to wyobraźcie sobie duże, proste bryły z dużymi, gładkimi powierzchniami, których jedyną ornamentyką są prostokątne podziały, tworzone przez tafle szkła, kamienia i metalowe elementy konstrukcyjne. Następnie wyobraźcie sobie pomiędzy tymi bryłami pustą powierzchnię wyłożoną kostką, pozbawioną ławek, małej architektury i zieleni, ewentualnie wzbogaconą jakimś akcentem przestrzennym, np. w formie logo jakiegoś koncernu. Odmalowałem standardowy obraz nowoczesnej architektury z przyległościami (przestrzeń publiczna). A teraz się zastanówcie, czy dobrze się czujecie w takich miejscach i czy chcecie w nich dłużej przebywać, czy może jednak ta więzienno-przemysłowa stylistyka działa na Was odpychająco i jeśli nie macie jakiejś ważnej sprawy do załatwienia, to staracie się takie miejsce czym prędzej opuścić? Pytanie jest retoryczne, ale, mam przynajmniej taką nadzieję, pozwoli Wam sobie uświadomić, że istnieją także bariery estetyczne dla wykorzystywania przestrzeni publicznej do celów wspólnotowych i, wbrew pozorom, są to bardzo silne bariery. Ta degradacja estetyczna architektury, jest elementem większego kulturowego, a nawet cywilizacyjnego zjawiska, które z konieczności muszę potraktować bardzo powierzchownie jako poboczny wątek, chociaż jest to temat bardzo ważny i rozległy, nadający się na osobny artykuł, a może nawet na książkę.
Mam tu na myśli, trwający już od blisko stu lat (od I Wojny Światowej) ciągły proces odestetyzowania, a tym samym odczłowieczania (lub jak kto woli odhumanizowania) kultury i sztuki, a zwłaszcza sztuk plastycznych. Był i jest to nadal proces przemiany sztuki od twórczości, która w poszukiwaniu nowych środków wyrazu, stopniowo redukowała formy ozdobne i odchodziła od klasycznego rozumienia piękna, aż do tego, co obecnie funkcjonuje pod nazwą „sztuka”, czyli przetwórstwo znanych i popularnych form, które ustawiane w nietypowych kontekstach, mają szokować i zaskakiwać odbiorcę. Mówiąc bardziej obrazowo, sztukę, która, jak np. Pieta Michała Anioła, tak samo dzisiaj jak przed wiekami wzrusza odbiorcę swym pięknem (gdy ją zobaczyłem w naturze, ciarki przeszły mi po plecach), zastąpiły sztuczki, którymi jednorazowo można zaskoczyć lub oburzyć odbiorcę, ale o których za kilkadziesiąt lat nikt nie będzie pamiętał, lub będą u widza wywoływać ziewnięcie znudzenia. Dla jakkolwiek rozumianego piękna nie mam miejsca w tak pojmowanej sztuce.
Ten sam proces odestetyzowania i odczłowieczenia, choć na swój specyficzny sposób, przeszła także architektura. Co ciekawe, ten proces zaczął się w architekturze od modernizmu w latach 20-ych ubiegłego wieku, czyli mniej więcej w tym samym czasie, co w sztukach plastycznych. Architektura zawsze była dziedziną artystyczno-techniczną, jednak od czasów modernizmu owa techniczna część jej natury zaczęła brać górę nad artystyczną, z czasem prawie całkowicie ją dominując. Technologia, standaryzacja, ergonomia, efektywność i potrzeby deweloperów zdominowały pracę architektów, a celem ich pracy projektowej stało się tworzenie optymalnych urządzeń mieszkalnych, biurowych, handlowych itd., najlepiej obsługujących potrzeby fizyczne i fizjologiczne człowieka. Niestety, w tej koncepcji człowiek został zredukowany do roli biomaszyny, nowoczesna architektura przestała zaspokajać tak istotne potrzeby człowieka, jak potrzeba piękna, potrzeby duchowe, wspólnotowe (społeczne), ale także potrzebę indywidualnej samorealizacji.
Zarówno sztuki plastyczne, jak i architektura, zabrnęły w ślepy zaułek, z którego bardzo trudno będzie im się wydobyć. Straty społeczne i kulturowe, jakie wynikają z owej „technologizacji” architektury, są trudne do oszacowania. Nie tylko degeneruje i degraduje jej użytkowników, ale także stała się powodem zaniku rzemiosł artystycznych. Przez setki lat kamieniarze, sztukatorzy, malarze, rzeźbiarze, snycerze, inkrustatorzy i inni przekazując soją wiedzę z pokolenia na pokolenie, byli w stanie zrealizować każdą wizję architekta, niezależnie od aktualnej mody i obowiązującej stylistyki. Niestety, w ostatnich dziesięcioleciach ciągłość tej tradycji została przerwana i będzie naprawdę bardzo trudno ją odtworzyć.
Bariery architektoniczne
Wróćmy jednak do barier przestrzennych, utrudniających lub wręcz uniemożliwiających budowanie i utrzymywanie wspólnot lokalnych. Pisałem w poprzedniej części o usuwaniu z przestrzeni publicznej ławek, placów zabaw dla dzieci, piaskownic i małej architektury, a więc elementów, które w naturalny sposób zatrzymują ludzi, dając im szansę na nawiązanie jakiegoś trwalszego kontaktu, zwłaszcza, jeśli takie miejsce leży w najbliższej okolicy, co daje naturalną możliwość powtarzania kontaktu (wielkie centra handlowe nie spełniają tych warunków). Jeśli jednak, jakimś trafem, na podwórku zachowają się jakieś ławki, to patrole policji i straży, metodycznie nękając i legitymując gromadzących się tam tubylców, skutecznie zniechęcają ich do stałego korzystania z tych ławek. Takie obrazki regularnie widuję za moim oknem, gdzie jakimś cudem zachowały się jeszcze dwie ławki. Takimi barierami, mnożącymi się jak grzyby po deszczu, są płoty i ogrodzenia, oddzielające nasze bloki mieszkalne i nas samych od otoczenia. W ten sposób mieszkańcy sąsiednich parceli, którzy przez lata spotykali się na swoich przechodnich podwórkach, utrzymując ze sobą dobre, sąsiedzkie kontakty, nagle znajdują się w sytuacji ludzi żyjących na odległych, izolowanych wyspach.
Kolejną barierą architektoniczną, znacząco ograniczającą nasze możliwości różnorakiego korzystania z przestrzeni publicznej, są ekrany budowane wzdłuż dróg szybkiego ruchu, które skutecznie izolują podróżnych od wszelkich bodźców zewnętrznych. Obudowane takimi ekranami drogi przypominają korytarze, którymi szczury laboratoryjne przemieszczają się wskazanymi trasami z punktu A do B. Tyle tylko, że to my jesteśmy owymi szczurami, a właściwie biomaszynami, których programowane działania są pozbawione wszelkiej spontaniczności.
Bariery urbanistyczne.
Bariery, o których do tej pory pisałem, reorganizują już istniejącą przestrzeń publiczną, pozbawiając ją dotychczasowych funkcji społecznych (integracyjnych) i gospodarczych (jeszcze będę o nich pisał) i redukując je wyłącznie do funkcji komunikacyjnych. Jednak nowe plany zagospodarowania przestrzennego już z założenia redukują przestrzeń publiczną wyłącznie do funkcji komunikacyjnych.
Doskonałym przykładem jest tu jedna z nowych dzielnic Warszawy, która jest na tyle duża, że w swej nazwie ma człon „miasteczko”. Dzielnicę tworzy siatka ulic, pomiędzy którą przestrzeń jest szczelnie wypełniona zabudową mieszkalną, która ma formę oddzielonych od siebie, ogrodzonych posesji przypominających zamknięte twierdze lub więzienia, przy których gdzieniegdzie zainstalowane zostały mini place zabaw dla dzieci, zredukowane do jednej drabinki i huśtawki, a przeznaczone wyłącznie dla mieszkańców danej posesji. Lokale użytkowe, wbudowane w przyziemia niektórych budynków, tworzą bardzo skromną, pozbawioną możliwości rozbudowy, infrastrukturę handlowo-usługową. Ulice, co nie powinno w tej sytuacji dziwić, są prawie całkowicie wyludnione. Mówiąc krótko, to orwellowski koszmar, w nowoczesnym opakowaniu.
Warto dodać, że po usunięciu barier, o których wcześniej pisałem, można przestrzeni publicznej w starszej zabudowie przywrócić jej pierwotne funkcje. Jednak w przypadku nowych rozwiązań urbanistycznych, zredukowana funkcjonalność (powinienem raczej napisać „dysfunkcyjność”) przestrzeni publicznej ma charakter trwały, bo jak można zmienić funkcjonalność placów, skwerów i podwórek, których nie ma?.
Bariera kulturowa.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat, w naszym społeczeństwie utrwalił się, przyswajany od dziecka, obyczaj spędzania wolnego czasu w dużych centrach handlowych, lub w domu przed ekranem telewizora, albo komputera, a więc w całkowitej lub częściowej izolacji od innych ludzi. To zjawisko jest w dużej mierze konsekwencją antyspołecznej reorganizacji przestrzeni publicznej. Z drugiej zaś strony, zanik wspólnot lokalnych, nasze wycofanie się do mieszkań i centrów handlowych, oraz wynikająca z tego bierność sprawiają, że nasi władcy, bez żadnego oporu z naszej strony, dalej obudowują przestrzeń publiczną kolejnymi barierami. W ten sposób powstaje błędne koło, które jak najszybciej powinniśmy przerwać, a wybory samorządowe są bardzo dobrą po temu okazją.
Odzyskać przestrzeń publiczną i odbudować wspólnoty.
Wiele placów w naszych miastach i miasteczkach ma nadal w nazwie człon „rynek” lub „targ” (np. Długi Targ w Gdańsku). Wskazuje on pierwotną funkcję gospodarczą, jaką te place pełniły w strukturze miasta – funkcję harmonijnie współgrającą z funkcjami integracyjnymi. Wydaje się, że, podobnie jak na początku lat 90-ych, byłoby rzeczą wielce pożądaną, by przywrócić tym miejscom dawne funkcje gospodarcze, otwierając ja dla drobnej, niskonakładowej wytwórczości i handlu. W sytuacji, gdy rośnie strefa ubóstwa, co dotyczy nie tylko bezrobotnych, ale także rosnącej rzeszy ludzi pracujących za głodowe stawki (sam obecnie znajduję się w takiej sytuacji), możliwość prowadzenia drobnej działalności gospodarczej, nie wymagającej nakładów finansowych, a jedynie umiejętności i pracy, byłaby szansą poprawy swojej sytuacji, a nawet wyjścia z ubóstwa strukturalnego, na które skazuje ich system. Byłoby to także korzystne dla naszych małych i średnich przedsiębiorstw, bo skutkowałoby wzrostem popytu wewnętrznego, którego, siłą rzeczy, nie generują ludzie, których zarobki z trudem starczają na pokrycie opłat.
Wspomniałem o tym dla zasady, by pokazać, jakie możliwości daje uwolnienie przestrzeni publicznej, chociaż trzeba mieć świadomość, że w tym konkretnym przypadku więcej zależy od władz państwowych niż samorządowych.
Jednak zniesienie pozostałych barier, których wyliczaniem tak Państwa zanudzałem, jak najbardziej leży w gestii władz samorządowych. Wbrew pozorom, dotyczy to także barier estetycznych, bo samorząd może stawiać wymogi estetyczne finansowanym przez siebie obiektom.
Większość barier architektonicznych i prawnych jest uzasadniana naszym bezpieczeństwem, ale jest to bezpieczeństwo więźnia, któremu strażnicy zapewniają bezpieczeństwo, regulują tryb dnia i obszar poruszania się, ale którego nikt nie chroni przed samymi strażnikami. Bezpieczeństwo, jakie dają nam te bariery, jest iluzoryczne, a koszta społeczne i ekonomiczne są niewspółmiernie wysokie. To tak, jak byśmy kupowali hulajnogę płacąc za nią, jak za nowiutkie Ferrari, ciesząc się, że mamy czym jeździć.
Zniesienie tych barier nie wiąże się z żadnymi kosztami, a nawet wręcz przeciwnie, powinno być źródłem wielu oszczędności dla samorządów, jak choćby ograniczenie zbędnej administracji i straży miejskiej, koniecznej do obsługi i kontroli tych wszystkich barier (zwłaszcza prawnych). Ponad to, istnienie silnych wspólnot lokalnych, które mogą powstać dzięki zniesieniu tych barier, może mieć korzystny wpływ na bardziej racjonalne wydatkowanie funduszy samorządowych (kontrola społeczna).
Warto byście Państwo wzięli pod uwagę to wszystko, o czym tutaj piszę, gdy będziecie oddawali swój głos w wyborach samorządowych i byście wywierali stałą presję na swoich wybrańców, by uwalniali przestrzeń publiczną od barier, które tak ochoczo tworzą, oraz by nie przeszkadzali a nawet pomagali w odbudowie wspólnot lokalnych.
Warto też, by sami kandydaci do władz samorządowych, zwłaszcza ci, którym faktycznie leży na sercu dobro ich miejscowości, gmin powiatów, oraz mieszkających tam społeczności, uświadomili sobie, jak ważne jest zniesienie tych wszystkich barier i odbudowa silnych, podmiotowych wspólnot lokalnych, oraz wspieranie ich rozwoju. Wiem, że o wiele łatwiej i wygodniej jest sprawować władzę nad uprzedmiotowionym stadem, niż podmiotową wspólnotą, ale musicie mieć świadomość, że uleganie tej pokusie, na dłuższą metę jest zgubne, bo większe szanse na przejęcie i utrzymanie władzy nad stadem mają ci, którzy mają większe możliwości manipulowania nim (media i pieniądze). Takie możliwości mają na ogół ci, którzy chcą eksploatować społeczności lokalne, a nie służyć ich dobru i to oni ostatecznie będą korzystać na istnieniu tych wszystkich barier i braku silnych wspólnot.
Zachęcam do przeczytania „Wroga przestrzeń publiczna cz.1”
Świetny artykuł … zwracajacy na obiektywne, architektoniczno-urbanistyczne przyczyny dezintegracji struktury społecznej. Pisze to z Katowic – czyli w zasadzie stolicy (obok Gdyni!!) polskiego międzywojennego modernizmu. Za międzywojennym rozwojem modernistycznej Gdyni i Katowic stały przede wszystkim względy propagandowe – odcięcie się od ulubionego w kajzerowskiej Rzeszy neogotyku i stworzenie monumentalnej architektury godnej odrodzonego państwa. Ale zwracam uwage na jedno – dopóki ten modernizm ograniczał się do architektury (poszczególnych budynków), nie ingerując w strukture przestrzenna to wszystko było OK (naprawdę miedzywojenne budynki modernistyczne są pod względem funkcjonalnym znacznie bardziej przyjemnym miejscem do życia niz nawet najpiekniejsze secesyjne i eklektyczne kamienice sprzed I wojny swiatowej). Dopiero kiedy modernizm przeszedł w sferę urbanistyki to powstały takie potworki jak Brasilia – nazywana najbardziej ohydnym skupiskiem najpiękniejszych budynków na swiecie.Nie mieszajmy zdrowych funkcjonalnych idei Bauhausu Gropiusa z ideologicznymi aberracjami wynikajacymi z Karty Ateńskiej Le Corbusiera i Niemeyera.
Dziękuję za komentarz, a zwłaszcza za zrozumienie wagi problemu, z którego, mam takie nieodparte wrażenie (dlatego popełniłem ten tekst), mało kto zdaje sobie sprawę. Jednak nie wydaje mi się, bym mieszał ze sobą jakieś nieprzystające do siebie kategorie. Nie kwestionuję funkcjonalności architektury modernistycznej, lecz piszę o tym, że modernizm zapoczątkował proces rezygnacji z ornamentyki i ozdobnego detalu, na rzecz technologii i funkcjonalności, co określiłem mianem deestetyzacji i co doprowadziło do obecnych pudełek o estetyce przemysłowo-więziennej i upadku rzemiosł artystycznych.
Nie łączę też zmian w planowaniu przestrzennym z modernizmem, bo tu negatywne zmiany miały jeszcze inny charakter, zwłaszcza w Polsce. Jeszcze w czasach PRL, nawet w odniesieniu do budownictwa z wielkiej płyty, plany urbanistyczne musiały uwzględniać przestrzeń wspólną i rekreacyjną, oraz małą architekturę, a więc elementy sprzyjające zawiązywaniu wspólnot. Antyspołeczny przełom w tym względzie nastąpił dopiero w III RP.
Pisze Pan jak marksista który zadaniuje podległe mu komórki partyjne.
O, tu większa próbka takiego myślenia i języka.
To jest poprawianie socliberalizmu jej narzędziami -kontrola społeczna-która już z kolei? Takie ciało zaraz się zinstytucjonalizuje w kolejną służbę systemową i za nasze podatki, bo kto w tym ustroju będzie chciał walczyć z wiatrakami darmo?.
My musimy brać władzę, można od dołu, ale przede wszystkim modlitwa i więź z parafiami i zakonami, by nie pobłądzić. Swiatem rządzi duch.
To Pan musi zmienić myślenie.
Przykro mi, że Pani nie rozumie tego, co Pani czyta.
Rozumiem, ale nie bardzo wiem JAK to zrobić.
Może łatwiej jest w małych miastach gdzie ludzie się znają, ale znów w małych miastach ludzie są zniewoleni barierami mentalnymi pozostałymi po komunizmie, raczej idą do starosty mnąc czapki w dłoniach niż jako ludzie wolni. Przy czym zauważyłam, że w małych miejscowościach władza trzyma z proboszczami podlizując się im.
Przerabiam to na przykładzie mojego rodzinnego miasteczka, gdzie upada liceum-ludzie nie mogę zrozumieć że trzeba budynki odzyskać od starosty, bo uważają że one są jego własnością, nie mieszkańców. Ludzie w ogóle nie rozumieją, że to co państwowe ( budynki, władza) jest ich i że oni mogą to odzyskać na własność (zakładając stowarzyszenie mieszkańców, absolwentów, lun miłośników), lub przejąć w zarząd.
Ludzie są tak zniewoleni że zachowują się jak przedszkolaki, lub niewolnicy.