Nawet najwięksi eurosceptycy w Polsce mówią mniej więcej tak. Unia w obecnym kształcie jest be, trzeba ją do szpiku kości zredukować do Europy Ojczyzn. Przy czym, zachowując w niej to co jest fajne, czyli wolność gospodarczą polegającą na swobodnym przepływie towarów, usług, kapitału i osób. Jest to uznawane prawie jak świętość. Sam, jako eurosceptyk, również wyznawałem taki pogląd.
Dziś, zastanawiam się nad tym, czy ten wspaniały wolny rynek europejski jest tak świetny, jak go malują. A inspiracją do tych przemyśleń był poniższy film dokumentalny.
http://www.youtube.com/watch?v=TefrCT5nEq4
Okazuje się, że to europejskim korporacjom najbardziej zależało na “swobodnym przepływie towarów i kapitału”. Prezesi największych europejskich firm mieli na przełomie lat 80. i 90. zaszantażować brukselskich biurokratów, że jeżeli nie uchwalą zasady jednolitego rynku w EWG, to ich firmy wyprowadzą swoje fabryki z Europy i miliony osób na starym kontynencie straci pracę. “Lobbing” czyt. korupcja się powiódł. Instytucje europejskie wprowadziły w życie nowe prawo niemal słowo w słowo przepisując dokumenty unii największych europejskich przedsiębiorców, zabezpieczając ich żywotne interesy. I to bez zająknięcia najważniejszych graczy sceny politycznej, jak kanclerz Niemiec czy prezydent Francji. Od tej pory można było przenieść produkcję na peryferia Unii, oszczędzając na pensjach dla robotników czy sprowadzając tańszych pracowników z zagranicy. A dopełnieniem tego było rozszerzenie Wspólnoty Europejskiej (Unia Europejska istnieje od Traktatu Lizbońskiego) w 2004 roku o 10 nowych krajów bloku wschodniego.
Korporacje to zadowoliło. Ale co z interesem zwykłych mieszkańców Unii Europejskiej? Mieszkańcy bogatych krajów zgrzytają zębami, bo “Murzyni” zabierają im pracę, której i tak jest mniej z powodu przenoszenia zakładów na peryferia Europy. Miejsc pracy jest też mniej, bo na rynku można kupić tańsze produkty z biedniejszego kraju. “Murzyni Europy” też nie są zadowoleni, bo są zmuszeni do emigracji zarobkowej, a wielki kapitał zachodni, bezkonkurencyjny w stosunku do upadających firm rodzimych za nic w świecie nie podniesie głodowych wynagrodzeń, bo tylko ze względu na nie, tam produkuje. Co gorsza, zachodni kapitał wyprowadza z kolonizowanego kraju znaczną część swoich zysków, nie płacąc części podatków. Casus “specjalnych stref ekonomicznych”. Inna rzecz, “know-how” i laboratoria inżyniersko-badawcze w przemyśle, których kolonizowany kraj jest pozbawiony. Na marginesie zostawię też sprawy duchowo-honorowe, bo nie ma chyba gorszego uczucia, niż we własnym kraju pracować na rzecz Niemca czy Francuza.
Polska, ale właściwie większość krajów “nowej Unii” są wręcz modelowym przykładem takiej kolonizacji gospodarczej, wbrew interesowi narodu, czyli każdego z nas.
Jeszcze ciekawostka: Nawet taki socjalista jak Hollande (idiotyczny 75-procentowy podatek od dochodów) może zostać zwolennikiem wolnego rynku. Korporacje mają ten dar przekonywania…
http://wyborcza.biz/biznes/1,101562,15476918,Hollande_obiecuje_zagranicznym_firmom_stabilnosc_i___.html
Czy w tym świetle dalej wierzyć w to, że jednolity rynek europejski jest błogosławieństwem? Zaczynam się nad tym poważnie zastanawiać.
Film polecam szczególnej uwadze. Bo niby każdy z nas wie, że prawo w Unii jest pisane dzięki korupcji pod interes wielkich korporacji. Ale jak się zobaczy w szczegółach na takim filmie, jak to w praktyce działa, to i tak jest to szokujące.
Skopiowałem tu mój komentarz z bloga Miarki:
Nie oglądałem jeszcze tego filmu, więc chciałem powiedzieć parę słów na jego temat ;-)
Otwarty rynek nie jest dla mnie świętością. Generalnie wolę większą swobodę niż mniejszą. Otwarte granice są fajne – jak się jedzie do Estonii czy UK, ale gdyby jakaś warszawska dzielnica stała się muzułmańską enklawą, gdzie strach przejechać samochodem, poza główną ulicą, to bym zaraz krzyczał, by wznowić kontrole wjeżdżających.
Podobnie z rynkiem. Jeśli jego otwartość byłaby wykorzystywana np. do niszczenia naszego biznesu dumpingiem – to nie obraziłbym się za wprowadzenie ograniczeń, zezwoleń itd.
W ogóle jestem zwolennikiem gospodarki stagnującej i samowystarczalnej.
Wiem, że może to brzmieć jak straszna herezja, ale nie podoba mi się ten wyścig szczurów i składanie ofiar bożkom konkurencyjności i wzrostu.
Chciałbym, by nasze Państwo skoncentrowało się na zbudowaniu samowystarczalności i ew. sprzedawało nadwyżki, a kupowało głównie to, co u nas nie rośnie i czego nie ma w ziemii.
Wieczorem ISA obejrzę film i jeszcze tu wrócę.
Pozdrawiam
Przyznam, że zmęczył mnie ten film. Strasznie nadmuchany kiepską inscenizacją (długie sekwencje jazdy samochodem, pokazywanie wnętrz itd.).
Mam wrażenie, że istotne fakty dałoby się opowiedzieć w 45 min.
W kwestii meritum mam trochę inne wnioski. Ten film IMHO pokazuje głównie, jak zdolność do regulacji jest wykorzystywana przez korporacje w celu pompowania im zysków.
To nie otwartość rynków (niosąca ryzyka i zagrożenia – tu się zgadzam) głównie powoduje problem, ale wszechwładza UE – nakazywania (co produkować, komu dać pieniądze “na ratunek systemu finansowego” itd.), zakazywania (co wolno sprzedawać i komu, jaką działalnośc można prowadzić, a jakiej nie itp.).
To samo zobaczyłam w tym filmie.
Kościół zawsze bronił się przed wszechwładzą, choć łatwo mógł ją uzyskać. Nawet w szczytowym rozkwicie, kiedy miał gigantyczny wpływ i nie miał żadnej konkurencji, bardzo ostrożnie używał władzy Inkwizycji, prawie wcale.
Teraz JPII powiedział, że nie ma powrotu do panstwa wyznaniowego, pełna wolność i pełne rozdzielenie. Poddał się cały światu jak Jezus, jest całkiem bezbronny, ale pochyla się nad każdym człowiekiem, nawet Ali Agcą.
Słuszna uwaga, że wyrosła z tego wszechwładza UE. Zaczęło się jednak od otwartości rynków, ba – wciąż nam się każe wierzyć w to, że jednolity rynek europejski jest dla nas błogosławieństwem.
I w tym jest pierwsze wielkie oszustwo, bo ta wszechwładza powoduje, że w praktyce żadnego rynku już nie ma – tylko kto smaruje ten jedzie.
Są jedynie jakieś drobne elementy dawnego systemu rynkowego i siłą rozpędu jakoś autoryzują tą fikcję nakazowo-rozdzielczo-dopłatowo-dotacyjną, tą formę hipermarketu (zwolnionego w dodatku z podatku i jakiejkolwiek służby społecznej, jakiejkolwiek pracy dla dobra wspólnego).
Prawda jest jednak jeszcze gorsza, bo drugie wielkie oszustwo ukrywa fakt, że to już nie UE jest wszechwładna (to byłby faszyzm klasyczny, w którym korporacje prywatne są, ale na drugim planie), tylko prywatne korporacje ponadnarodowe są wszechwładne (i nie tylko waadze państwowe, ale i organa UE, tym sama ustanawiana przez ciemne siły Komisja Europejska jest skorumpowana, a przynajmniej zastraszona przez te korporacje i ich media zupełnie bezprawnie operujące poza kontrolą społeczną na rynku publicznym – i mamy faktyczny faszyzm korporacyjny).
Przebija się też i trzecie wielkie oszustwo, że prywatne korporacje europejskie coś naprawdę znaczą, bo staje się jasne, że zaczyna się wszechwładza instytucji globalnych z korporacjami o zasięgu światowym, które już skorumpowały organizacje międzynarodowe, że zaczyna się faszyzm globalny (w skrócie zwany globalizmem).
Dopóki się godzimy z istnieniem któregokolwiek z tych oszustw, z tych fikcji, kłamstw i niedomówień, to już jesteśmy niewolnikami, co oddali władzę nad sobą, co za bezcen sprzedali swój największy skarb, wolną wolę.
Tak jak cały ten faszystowski przewrót zaczął się od otwarcia granic dla “swobodnego przepływu towarów i usług w UE”, tak i tylko zamknięcie granic dla swobodnego przepływu towarów, usług i kapitałów pozwoli narodom odnaleźć swoje samostanowienie i swoją przyszłość, oraz zdekolonizować swoje kraje, pozwoli nadać demokracji przede wszystkim wymiar moralny wymiar sprawiedliwości wspólnotowej i wymiar odpowiedzialności obywatelskiej, zwłaszcza dla nadzoru nad sferami polityki, zwłaszcza władzą, prawem, gospodarką i ekonomią. A UE musi zostać zredukowana do Europy Ojczyzn.
Dobrze że Korwin Mikke idzie do PE – on już tam i stamtąd wszystkich złodziei i zdrajców powsadza do więzień – bo to od tego trzeba zacząć, żeby nie przeszkadzali.
Wątpię, żeby tak powiedział.
Nie ma czegoś takiego jak pełna wolność. Jest zasada, że im więcej wolności, tym więcej odpowiedzialności.
Nie ma sensu też duża wolność, bo limituje ją konieczność równowagi z równością i braterstwem. Przewaga jednego, czy dwóch elementów z tej trójki zawsze rodzi jakąś formę faszyzmu.
Wolność rozważana sama w sobie to utopia – to również brak wszystkiego, co zniewala – grzechu, kłamstwa, nałogu, długu, pracodawcy, bankiera, mody, przyjemności, pożądliwości, przemocy (dochodzenie do władzy), terroru (by władzy raz zdobytej nie oddać nigdy)…
Wolność to delikatny kwiat – żeby z niej korzystać, trzeba dalekoidącej świadomości rzeczywistości – pełna wolność wymagałaby pełnej świadomości.
Tak samo nie wierzę z “pełnym rozdzieleniem”. Ma sens tylko jako rozdzielenie instytucji, natomiast nie ma mowy o rozdzieleniu osobowym – ludzie zawsze będą i w jednej w wspólnocie i w drugiej – wyboru nie dokonają nawet pod przymusem – pozostaną i w państwie (i w narodzie, który jest właścicielem państwa), i w Kościele. Konflikt, czy to państwo ma się nie wtrącać do Kościoła, czy Kościół do państwa pozostanie zawsze, a że to państwo robi tu za silniejszego, lepiej przyjąć zasadę, żeby to państwo się nie wtrącało do Kościoła, a więc i w żadnej formie do życia wiernych, uważając za swój priorytet poszanowanie wszystkiego, co wiąże się z ich życiem religijnym.
Także i “nie ma powrotu do państwa wyznaniowego” – samo w sobie jasne, ale już przy tworzeniu prawa mamy problem – czy ma ono służyć politycznym tyranom-kacykom na zasadzie ich widzimisię, czy ma je stanowić Naród, żeby obowiązywało najpierw tych politycznych kacyków. Bo jak ma je tworzyć i pilnować ich przestrzegania Naród to religia i katolickie wartości wyższego rzędu mają tu znaczenie pierwszoplanowe mimo tego, że państwo jako takie nie jest wyznaniowe. To z potrzeb sprawiedliwości i ludzkich wartości wyższego rzędu tworzy się każde prawo.
Wiara a nasze portfele – konferencja bp. Grzegorza Rysia
A ja nie, bo dla JPII “pełna wolność” to nie “róbta co chceta”.
http://delfin.neon24.pl/post/46675,ku-wolnosci
Pełna wolność jest w naturze, jak ją Bóg stworzył. Jakie masz uprawnienia/namaszczenie by decydować o wielkości wolności? Kto ma mieć takie prawo?
To nie zasada, ale błędna obserwacja, bo kto tu jest Tym, który rozdziela, racjonuje wolność? Komu wolno na ziemi ograniczać wolność drugiego, poczytalnego człowieka?
Jak sobie wyobrażasz stanowienie prawa przez Naród?
Znowu powołanie się na film, bez wskazania o który konkretnie jego fragment chodzi. Znowu pytanie „Czego chce ten ksiądz” ? Najpierw to uznałem, że widzę wypowiedź nie w temacie, a tylko do naszej wcześniejszej rozmowy o sprawiedliwości wspólnotowej, ale w końcu chyba znajduję, o co Pani/księdzu chodzi i w temacie notki.
Zacznę jednak, że mi się nie podoba, że papież daje się wrobić w bycie gwiazdą mediów. Czyż nie ma mu kto tego odradzić ? Myślę, że lepiej, żeby miał dobrze przygotowane tematyczne wystąpienia, które trudno przekręcić i zmanipulować. A tak, to dziennikarz decyduje co w papieskim wystąpieniu jest ważne, a nawet, co ludzie mają o tym myśleć.
Papież wdaje się w dialog z mediami. Te nim manipulują, ciągną go za słówka, podpuszczają i wypuszczają.
Przecież w tych warunkach łatwo powiedzieć coś, czego się nie chciało, a nawet wyraźnie błędnego. Głosi jakieś zwięzłe sentencje (czy też takie są wyławiane z tego co głosi – co na jedno wychodzi). Ginie gdzieś głębszy kontekst, dystans, polot, rozmach… To wszystko natomiast pojawi się w komentarzach dziennikarzy, w gruncie rzeczy nie wiadomo, kogo reprezentujących, komu służących, komu życzliwych – pędzących za sensacją, bo ta się najłatwiej sprzedaje w mediach, bo sensacja jest ze swej natury gorącym żelazem, które łatwo daje się kuć – tylko że nie wiadomo w czyim interesie.
W takich występach nie da się położyć właściwego akcentu – np mówić o ubóstwie, ale tak, żeby było jednoznacznym, że tylko takie się liczy w którym wyraża się królestwo Boga, które już wychwytuje Biskup Ryś – czyli mówiąc po naszemu, że jak Bóg będzie na pierwszym miejscu, to Jego królestwo będzie na drugim, Jego błogosławieństwo na trzecim, a ubóstwo, jako pierwsze z błogosławieństw na czwartym. Tymczasem media eksponują ubóstwo na pierwszym miejscu.
(Ciekawa rzecz o ubóstwe – święty Franciszek zawsze używał tylko jednej sukni. I to jest typowo męskie – mężczyzna nawet uszkodzone ubranie chętniej ubierze jak nowe, natomiast kobiety lubią mieć dużo, a i to nie mają się w co ubrać – one nie są ubogie – najwyraźniej Bóg tu nie ma powodu, by im błogosławić).
Dalej – czyje jest to, co mam w kieszeni, kto jest tego właścicielem ? Jasne, że św Franciszek był tu posiadaczem, nie właścicielem. Posiadaczem, bo chodzi o to, co ma w darze od Boga.
Prawdziwym właścicielem był to oczywiście Bóg. Właścicielem czegoś by był, gdyby to Bóg mu udzielił tego ze swego na drodze łaski.
Własność to tylko to, o niezbędne do życia. Aborygeni np. nie pojmują, jak można być właścicielem ziemi – i mają rację – to przestępstwo nazywać takie rzeczy własnością i bronić ich jak swego. Owszem, bronić, ale dla wspólnoty, która jest ze swej istoty gwarantem sfery posiadania swoich członków, czy bronić, by posiadanie nasze nie wpadło ręce kogoś gorszego, kto to nazwie swoją własnością, zamknie nam do tego dostęp i mógłby używać go na naszą szkodę, czy odmawiać nam dóbr nam niezbędnych.
Co innego odnośnie dobr wspólnotowych. Tu już mamy wiele spraw, które są niezbędne do życia wspólnoty. To też nie jest prawdziwa własność – ta zawsze jest u Boga, też właścicielem jest Bóg. Dlatego też dokładniej, to ta własność nazywa się dobrem wspólnym. W normalnej, zdrowej społeczności dopiero po właściwym zadbaniu o dobra wspólne zaczyna się dbałość o dobra własne przez członków wspólnoty.
I tu dopiero wchodzimy w tematykę notki – gdzie nawet władzę polityczną, która ma być roztropną troską o dobro wspólne, przestępczo, bandyckimi metodami usiłują przejąć „właściciele” korporacji prywatnych.
„Własność” prywatna jednak nie tylko chce stać się ważniejszą w sporach od „własności” wspólnotowej, ale usiłuje czynić własnością prywatną, to, co prywatyzacji podlegać nie może, co jest darem od Boga, łaską, niezbywalną sferą aktywności publicznej.
„Własność” prywatna usiłuje wchodzić w przestrzenie , gdzie jest niezbędny monopol państwa (a że państwo jest dobrem wspólnym narodu, to zarazem monopol narodu, a do tego, niepodległość, suwerenność, samostanowienie, bezpieczeństwo, wolność od obcych itd, a nawet niezbywalna jest monopolistyczna wyłączność narodu – w przestrzeń dialogu publicznego, w którą metodami przestępczymi i dla przestępczych, faszystowskich i satanistycznych celów wdzierają się media już nawet nie prywatne, a będące własnością korporacji prywatnych i to ponadnarodowych.
Biskup cytuje: „Nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego co posiada, nie może być Moim uczniem”. Tak, tylko posiadania można się wyrzekać. Wyrzekać, a więc aktem świadomym i dobrowolnym, a więc na czyjąś rzecz, a więc na drodze miłości. Nie można na drodze miłosierdzia, bo to droga łaski, czyli udzielania ze swego nawet w zakresie tego, co niezbędne, a więc tego co nie można się wyrzec, bo dopiero co to przyjąliśmy od naszego łaskawcy (Boga) w konkretnym celu.
To “posiadane”, którego się wyrzekamy wciąż ma wartość, wciąż pozostaje dobrem. Posiadacz to ten, co ma, ale jak ma dla siebie, jako część siebie to już jest właścicielem, czyli bogiem. Już nie pokorny, już nie ubogi, ale pyszny i możny
A czym są korporacje prywatne ponadnarodowe – ano samozwańczymi właścicielami, a więc aspirują do rangi bogów – oczywiście bogów pogańskich – demonów, diabłów.
Im nawet pasuje, żeby wśród ich poddanych promować postawy ubóstwa – tylko że w ich definicjach – z wyrzekaniem się własności/posiadań, wszelkich tak prywatnych, jak wspólnotowych ale na ich rzecz. Ubóstwo ma być prezentowane względem ich mediów, bo tylko takie docierają do ich boga. Ubogi ma być na łasce u-boga i to z upokorzeniem, i poniżeniem, zdany na jego widzimisię, nie miłość i miłosierdzie jak u rzeczywistego Boga.
„Jedno serce jedna dusza ożywiały wszystkich wierzących” – i to jest istota wspólnoty – czy także tej, którą mogłaby być UE ? Ależ skądże – ta ma cele zdecydowanie nieludzkie i bałamutne, bo nie ma dobra wspólnego, nie ma narodu i nie będzie miała bo może zacząć dorabiać się dobra wspólnego tylko w przypadku tworzenia autentycznej, dobrowolnej Wspólnoty Narodów, reprezentowanej przez Państwa.
Ubogi to ten, co nie ma na wykończenie budowanego domu – a prywatne korporacje banksterskie sypią kredytami bez umiaru – wszak biorą je z powietrza, a nawet kontrolują gospodarowanie nimi, a do tego często biorą zabezpieczenie, czy poręczenie – zysk więc mają w każdym przypadku. I zysk specjalny, dopóki kredyt nie spłacony – człowiek na własność.
Ubogi to ten, co nie ma na wykończenie budowanego domu – a tą budowlą jest człowiek – chodzi zawsze o siebie (budowle to też ubrania i kieszenie w nich.) Nie wolno wypuszczać z rąk tej budowli, a już zwłaszcza tego, z czego jest budowana, z jakiej mocy – kto wykończy budowlę.
Diabeł, który stoi za korporacjami prywatnymi na pewno jej nie wykończy, na pewno nie tchnie w tę budowlę życia – przeciwnie – niesie zniewolenie, samozatracenie i śmierć.
Tak, tylko że ja nie piszę, iżby chodziło mu o jakąś rozpasaną swawolę. Ja tylko zarzucam circ ogólnikowość stwierdzenia.
Błędna obserwacja to jest, ale Pani. Ja piszę o naturze.
W żadnym razie nie piszę o ograniczaniu czyjejś wolności, a o potrzebie, by każdy świadomie i dobrowolnie ograniczał swoją wolność, bo inaczej sama natura się o to upomni i on sam zamiast wolności wykreuje jakiś faszyzm.
Nawet nie trzeba formułować jakichś zasad ustrojowych, żeby to opisać.
Nie pamiętam, jak się to nazywało u naszych Przodków, ale były takie zgromadzenia. Jakieś podobne muszą wrócić.
Muszą być pomysły i dyskusje, muszą być tacy, co lepiej od innych rozumieją naturę rzeczy i umieją to jasno wytłumaczyć reszcie.
Muszą być zdromadzenia ludzi prawych, uczciwych, szlachetnych, roztropnych i dalekowzrocznych, mądrych mądrością Bożą i mądrością przodków. Muszą czuć się władzą.
Ci, którzy zostaną wyłonieni do wyższych instancji decyzyjnych muszą dobrze ogarniać całokształt problematyki, być wojownikami, nieskazitelnie sprawiedliwymi, ludźmi honoru, a w kwestiach moralnych i człowieczeństwa dojrzałego, zwłaszcza bezpieczeństwa i życia bezkompromisowymi.
Zgromadzenie wciąż ma pozostawać władzą, sprawować pieczę i wsparcie dla przedstawiciela, oceniać jego morale, pracę i zdolności – ma moc w każdej chwili go zastąpić innym, zwłaszcza gdyby zdradził, czy przyjął od kogokolwiek jakieś korzyści za nieuczciwość itp – wtedy byłby jeszcze najsurowiej ukarany.
Znowu piszesz sążnisty komentarz (6872 znaki) bez wskazania, o który, dający się przeczytać w ciągu skończonego czasu fragment chodzi.
Stojąc na progu trzeciego tysiąclecia „in medio Ecclesiae”, pisał Karol Wojtyła w swej ostatniej woli w 2000 r. pragnę raz jeszcze wyrazić wdzięczność Duchowi Świętemu za wielki dar Soboru Watykańskiego II, którego wraz z całym Kościołem — a w szczególności z całym Episkopatem — czuję się dłużnikiem. Jestem przekonany, że długo jeszcze dane będzie nowym pokoleniom czerpać z tych bogactw, jakimi ten Sobór XX wieku nas obdarował. Jako Biskup, który uczestniczył w soborowym wydarzeniu od pierwszego do ostatniego dnia, pragnę powierzyć to wielkie dziedzictwo wszystkim, którzy do jego realizacji są i będą w przyszłości powołani. Sam zaś dziękuję Wiecznemu Pasterzowi za to, że pozwolił mi tej wielkiej sprawie służyć w ciągu wszystkich lat mego pontyfikatu. [ 1 ]
Wspólnota polityczna i Kościół są w swoich dziedzinach od siebie niezależne i autonomiczne.
Sobór odrzucił zarazem wszelkie próby politycznej instrumentalizacji Kościoła stwierdzając, że […] w żaden sposób nie utożsamia się ze wspólnotą polityczną ani nie wiąże z żadnym systemem politycznym […]. [ 7 ]
Kościół zastrzegł sobie zwłaszcza, w ramach swobodnie realizowanej misji duszpasterskiej, prawo wydawania oceny moralnej nawet w kwestiach dotyczących spraw politycznych, kiedy domagają się tego podstawowe prawa osoby lub zbawienie dusz[…]
Kościół odszedł jednak od teorii jego pośredniej władzy w sprawach doczesnych (systema potestatis indirectae). Jak jednoznacznie stwierdza Dekret o działalności misyjnej Kościoła, w żadnym wypadku [Kościół — przyp. P. B.] nie chce wtrącać się w rządy ziemskiego państwa. Nie żąda dla siebie żadnej prerogatywy prócz tej, aby pomocą Bożą mógł służyć ludziom miłością i wiernym posługiwaniem. [ 13 ]
Koncepcja Kościoła jako Ludu Bożego implikowała aprecjację laikatu, za jego bezpośrednie zadanie sobór uznał pozytywną zmianę doczesności zgodnie ze światłem Ewangelii i duchem Kościoła, a zwłaszcza wywieranie nacisku, by władza świecka była sprawiedliwie wykonywana, a prawa odpowiadały wymogom prawa moralnego i wspólnego dobra.
Przewartościowanie katolickiej nauki społecznej w dziedzinie refleksji nad państwem potwierdził Paweł VI w przemówieniu z 22 maja 1968 r. stwierdzając, że Kościół dzisiejszy nie boi się uznać wartości świata świeckiego […] nie boi się potwierdzić tego, co już otwarcie uznał — słusznej i zdrowej świeckości państwa za jedną z zasad doktryny katolickiej.
Co to Pani pisze ? Sążnisty cytat, a nie ma nic, co by kwestionowało to, co ja napisałem, a nawet jest z tym wyraźnie zgodne.
To prawda, ale to ja pierwszy zauważam, że brak zaznaczenia, o który fragment chodzi powoduje konieczność ustosunkowywania się do wielu wątków.
Moje pierwsze “Znowu” odnosi się do tego, że już zwracałem circ uwagę w tym temacie.
Ty pierwszy to wyratykułowałeś, ale każdy kto przeczytał Twój pierwszy długaśny komentarz na Ekspedycie musiał to zauważyć :)
Jasne :-)))
Tylko do adresatki to nie dotarło.
A swoją drogą o chcę przejść na znacznie zwięźlejsze komentarze.
Już widzę pewien postęp :-))))
miarko
Ja nie mam czasu czytać w całości twoich długaśnych tekstów najeżonych błędami do tego stopnia, że musiałabym komentować każde zdanie i poświęcać każdy dzień tylko tobie.
Radzę ci, byś więcej czytał niż pisał, i czerpał od mądrzejszych od siebie, czyli kapłanów np. na you tube, albo czytał takie serwisy jak http://www.apologetyka.katolik.pl/
Wybacz, że wolę czerpać wiedzę religijną u żródeł, niż byś ty miał mi tłumaczyć Pismo.
I niech mi ktoś spróbuje wmówić, że nie żyjemy w czasach ostatecznych…
Miarka napisał komentarz składający się z 3 linijek (nie licząc cytatu, ale krótkiego), a Circ zaczęła zdanie od “Wybacz”.
:)
Pierwsza wizyta mojej mamy u teściowej to było chłodne przyjęcie;- teściowa powiedziała do mamy przy stole ”proszę to skonsumować”, co mama wypominała tacie w każdej sprzeczce. Nabyłam w dzieciństwie niechęci do słów zwyczajowych, nawykowo uprzejmościowych, były dla nas jak ”fiubździu” tym bardziej, że u nas w domu panowała miłość czynów, nie słów. Nie mówiło się kocham, rzadko dziękuję czy przepraszam, natomiast wychowywało dzieci do natychmiastowego wybaczania i dawania większej połówki jabłka drugiemu. Przeprosiny to było ważne wydarzenie, bo wyjątkowe,tak samo jak podziękowania. Kiedy coś przeskrobałyśmy mama mówiła do nas ”proszę tu przyjść” zamiast ‘chodź tu’ – wiadomo było, że sprawa jest poważna.
“Wybacz” do miarki użyłam w tym znaczeniu, dość wrednie, co rzadko mi się zdarza.
Dziwi mnie zawsze uprzejmościowe uzywanie słów, jest jak spacerowanie w mieście, idzie się gdzieś po nic, dla fanaberii. To samo gadanie z kotami czy psami- fanaberia, folgowanie własnym urojeniom. Słowa są ważne, należą się tylko Bogu i ludziom, zwierzętom zaś kilka krótkich komend- hejta, wiśta, wio, a jakieś ‘chodź do pańci”, ”stęskniłaś się?” i takie, to obrzydliwość, ujma dla człowieczeństwa, niepowaga.
Szanuję Pani wolną wolę, choć jej nie rozumiem.
Jeśli wiąże się to dla Pani z przykrością, czy poczuciem straty czasu, nie ma Pani żadnego obowiązku podejmować dyskusji.
Dwoje zgodnych to skarb – nawet Chrystus dołącza do modlitwy choćby dwojga zgodnych.
A Pismo to pokarm – Słowo, które trzeba pogryźć – dopiero wtedy jest chcrześcijańskie dzielenie się wiarą jak chlebem.
I nie tylko Słowo Boże, a również papieskie (ostatnio o miłosierdziu za tekstem rebeliantki), profesorskie, biskupie i księżowskie, a także nasze nawzajem. Bez pogryzienia to jak niestrawne pożywienie – ani ciepłe, ani zimne, to licytacja na etykietki i inwektywy, czyli na to, kto mocniejszy w gębie, a bez wnikania w treść i intencję.
Uważam, że po to tu się spotykamy, żeby szukać zgodności, wręcz walczyć o zgodność, a nie pędzić za nowinkami.
I nie musi być ona od razu we wszystkim. Mnie na przykład ucieszyło, że jesteśmy zgodni co do postawy wobec zwierząt.
“Czerpanie ze źródeł” – jak najbardziej, ale nie dla budowania swojego faryzejskiego samozadowolenia, tylko dla dobrego pogryzienia tematu i podzielenia się nim z “braćmi i siostrami” dla budowy wspólnoty duchowej. Udolnie, lub nie, tasiemcowym tekstem, czy emotikonem, byleby szczerze, w dobrej woli i z pełnym zaangażowaniem – człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.
Już pisałem, że priorytetem dla mnie nie jest pęd za nową wiedzą, a dobre poukładanie posiadanej. Taka “dobrze pogryziona”, powiązana z innymi jej rodzajami logiką i analogiami, dostępna w każdej chwili, gotowa do zastosowania i do przekazywania innym – z czasem coraz bardziej klarownego.
Zaś dobremu poukładaniu posiadanej służą właśnie dyskusje – zwłaszcza z obcymi, w tym na blogu – bo bezinteresownymi, bo potrafiącymi skupić się na stronie merytorycznej.
Samą zachłanność w gromadzeniu wiedzy uważam za jeden z najcięższych grzechów – nieumiarkowanie i idący za nim nadmierny emocjonalizm, obżarstwo, gromadzenie bogactw, nadmiar i choroby z nadmiaru.
Przeżuta, przetrawiona?
Nie – trawi to już każdy sam. Ale przeżuta to już tak – tylko nie jak przeżuta guma do żucia, ale jak podawany dziecku przeżuty kęs pożywienia przez matkę, która uczy je jeść stałe pokarmy.