Ks. Robert Skrzypczak o Soborze II i Kościele na podstawie Romano Amerio

Fragmenty za Fronda kwartalnik, nr 50, 2009 rok

Ks. Robert Skrzypczak, Wenecja

25 stycznia 2009 roku, pięćdziesiąt lat po legendarnym ogłoszeniu zamiaru zwołania nowego powszechnego soboru dla całego Kościoła przez błogosławionego papieża Jana XXIII, w bazylice św. Pawła za Murami w Rzymie

Nowa encyklika Benedykta XVI nosi tytuł Caritas in veritate (Prawda w miłości). Jak podkreślają włoskie media, zdaje się ona odbijać intuicje wielkiego katolickiego filozofa XX wieku Romano Amerio – Szwajcara z urodzenia, „rzymianina” z przekonań. Zaangażował się on z niezwykłą intelektualną determinacją w obronę tożsamości zachodniego chrześcijaństwa w obliczu zamętuwywołanego w okresie po Soborze Watykańskim II. Dziś Amerio jest uznawany za „czarną bestię” przez wielu przedstawicieli tzw. katolickiego myślenia postępowego.
Dlatego też został skazany na dotkliwą karę zapomnienia. Kto chciałby dziś znaleźć choćby jedną z jego prowokujących książek, powinien raczej odświeżyć w sobie wiarę w cuda.

[ Jest cud.   http://allegro.pl/stat-veritas-c-dalszy-iota-unum-r-amerio-i4203646891.html?source=mlt ]

Już sam tytuł papieskiej encykliki zdaje się sugerować, że propozycja Amerio została doceniona na najwyższych piętrach Pałacu Apostolskiego. Według szwajcarskiego myśliciela, wybijanie na czołówki wszelkiej debaty społecznej argumentu miłości wzięło się z grzebania w fundamentach katolickiej doktryny, zwłaszcza zaś w dogmacie o Trójcy Świętej. „Nasza wiara utrzymuje – jak pisze Amerio – że na początku jest Ojciec; Ojciec rodzi Syna, który jest Słowem; zaś z Ojca i Syna pochodzi Duch Święty, który jest miłością (Sobór Florencki, bulla Laetantur coeli et exultet terra). Miłość zatem wynika ze Słowa, jest poprzedzona poznaniem… Natomiast absolutyzując miłość, popada się w błąd ludzi Wschodu, nie przyjmujących formuły Filioque z naszego Wyznania Wiary”.
Co z tego wynika? Owo Filioque może sprawiać wrażenie, że mamy do czynienia z jakąś kwestią całkiem teoretyczną z dziedziny abstrakcyjnej teologii. Tymczasem stanowi ono podstawę rozstrzygnięć jak najbardziej praktycznych. Dzisiejszy świat zdaje się przyznawać wartość przede wszystkim temu, co zapewni natychmiastową skuteczność podejmowanym działaniom. Tejże skuteczności sprzyjają, jak nic innego na świecie, spokój i zgoda. Stąd pokusa irenizmu, czyli prymat dogadania się na wszelkich możliwych płaszczyznach, zmierzający ku temu, by wszystkie przeciwstawne doktryny czy religie oswoić i zgrać w jedno. Jest to nawet możliwe – pod jednym wszakże warunkiem: o ile pominiemy Logos (drugą Osobę Trójcy Świętej) i przestaniemy zadawać pytanie o prawdę. Nazizm był przeciwny Filioque– argumentuje Amerio. – I komunizm też, jako system bez rozumu. Próbował zarządzać ludźmi bez brania pod uwagę ich prawdziwej ludzkiej natury. Systemy totalitarne nie respektują żadnego innego prawa poza tym, które wynika z ich własnego działania.

Wielkie stwierdzenie Pawła VI, że „jesteśmy jedynymi, którzy bronią potęgi rozumu”, zostało podjęte przez obecnego papieża w znamiennym wykładzie z Ratyzbony i nadal rozbrzmiewa w wielu innych apelach: „poszerzajcie horyzonty rozumu”. Dzisiejsza pojęciowa dominacja miłości nad prawdą, porządku kochania nad porządkiem poznania, najwyraźniej daje się zauważyć na płaszczyźnie biopolityki, gdzie znajduje ujście w chwytliwym sloganie: przedkładać racje serca ponad racje rozumu. Stąd powoływanie się na „współczucie”, by podjąć decyzję o zabiciu kogoś poddanego zbyt długiej intensywnej terapii; stąd też kierowanie się „odruchem miłości”, by „położyć kres czyjemuś cierpieniu”. Na dnie problemów współczesności zdaje się spoczywać Filioque, bowiem kto neguje Filioque , ten przyznaje absolutne i bezdyskusyjne pierwszeństwo miłości. Miłości bez granic i bez uzasadnień. Cokolwiek robisz „z miłości”, jest dobre. Nawet jeśli w efekcie tego ktoś zostanie odesłany na tamten świat.

KIM Był ROMANO AMERIO?

Włosi o autorach, takich jak Amerio, mówią: rompiscatole , to znaczy wichrzyciel, ktoś, kto burzy porządek, mąci święty spokój.
Z pewnością za kogoś takiego został uznany przez większość opinii publicznej ów szwajcarsk i profesor
filozofii katolickiej z Lugano, skoro został skazany na najwyższy wymiar kary, jaką można zastosować wobec autora książek: damnatio famae– zbrukanie opinii oraz damnatio memoriae– skazanie na zapomnienie. Zasłużył sobie Amerio na spore grono krytyków, i to nie tylko tych spokojnych i rzeczowych, ale zwłaszcza tych rozjuszonych i nietolerancyjnych, którzy wobec niewygodnego intelektualisty wolą zastosować publiczny nokaut niż podjąć z nim merytoryczną debatę. Zarzucano mu stworzenie „dzieła antysoborowego” i wzniesienie sztandaru „ducha reakcyjnego”. Przyprawiono mu gębę „lefebrysty” i szalonego krytyka Kościoła. Oskarżano o „niszczenie wiary katolickiej”. Zmasowana niechęć i resentyment sprawiły, że mało kto dzisiaj wie, kim był Romano Amerio, mimo że przez znawców uznawany jest za jednego z najwybitniejszych myślicieli katolickich XX wieku.

Urodził się w 1905 roku w Lugano, we włoskojęzycznym kantonie Szwajcarii. Był uczniem ojca Gemellego, założyciela Katolickiego Uniwersytetu Sacro Cuore w Mediolanie (w rzymskiej klinice jego imienia był leczony Jan Paweł II), gdzie w 1927 roku obronił doktorat z filozofii. Aż do emerytury nauczał filozofii, greki i łaciny w swym rodzinnym Lugano, pośród śnieżnych Alp i kryształowych jezior.

Śledził z uwagą proces przygotowania do Soboru Watykańskiego II, ogłoszonego przez charyzmatycznego papieża Jana XXIII w 1959 roku. Przyglądał się efektom prac Centralnej Komisji Przygotowawczej, dostarczającej ojcom soborowym szkice schematów przyszłych dokumentów. W Soborze wziął udział jako konsultant i ekspert biskupa Jelminiego, zarządzającego diecezją Lugano, dał się poznać jako
gorący obrońca wielowiekowej, spójnej Tradycji Kościoła. Jako znawca włoskiej myśli filozoficznej przygotował szereg publikacji na temat Epikura, Paolo Sarpiego, Giacomo Leopardiego, Tommaso Campanellego czy Alessandro Manzoniego. Niemniej jednak dziełem jego życia okazała się niemalże 700-stronicowa księga pt. Iota unum. Studium na temat zmian w Kościele katolickim w XX wieku, wydana po raz pierwszy w 1985 roku (w tym samym roku, w którym wyszedł słynny Raport o stanie wiary kardynała Josepha Ratzingera i w którym Jan Paweł II zwołał specjalny Synod Biskupów dla sporządzenia bilansu dwudziestu lat posoborowych).

Tytuł nawiązuje do słynnego zdania Jezusa z Kazania na Górze: „Zaprawdę. bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, anijedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy wkrólestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim (Mt 5,18-19). Iota unum oznacza „ani jedną jotę”, czyli najmniejszy znak graficzny w alfabecie hebrajskim. Amerio napisał swą książkę pomiędzy majem 1980 a kwietniem 1983 roku, ale materiały do niej gromadził już od 1935 roku, a więc przez niemal pół wieku. W centrum uwagi autora znalazły się aspekty doktrynalne, kwestie dyscyplinarne, duszpasterskie, liturgiczne i pedagogiczne Kościoła, poddane analizie w świetle tego, co zaczęło ulegać zmianom i przeobrażeniom, począwszy od Soboru Watykańskiego II. Nie interesowały autora pogłoski, poglądy, prywatne sądy czy obserwacje, ale oficjalne dokumenty papieży: od Jana XXIII do Jana Pawła II, urzędowe wypowiedzi Konferencji Episkopatów, kardynałów i biskupów, a zatem to wszystko, co da się zamknąć w klamrę publicznego głosu Kościoła hierarchicznego. „Znam osobiście zakonników – opowiada włoski historyk Mateo D’Amico – którzy rozpoczynali na nowo swe własne życie lub życie wspólnoty po lekturze, nieraz wielokrotnej, Iota unum , książki, która wpadła im w ręce przypadkiem, bądź za radą kogoś, co nie dziwi w przypadku czegoś o tak bezdyskusyjnej jakości”.

Dzieło zachwyca głębią erudycji autora, biegłą znajomością wszystkich klasycznych dzieł z zakresu literatury i teologii. Czytać Amerio, to przemierzyć wzdłuż i wszerz ocean tradycji zachodniej, szusując po grzbietach fal wielkich mistrzów. To nie jedna z nieprzeciętnych książek teologicznych – to prawdziwa klasyka XX wieku. Jej styl jest wyszukany. Wielu pobieżnych czytelników niedaruje Amerio wyjątkowej pedanterii w doborze pojęć i skojarzeń, słów rzadkich i oryginalnych oraz gustownych neologizmów. Dla Szwajcara styl jest formą miłości.

Na mapie jego intelektualnych mistrzów znajduje się pięciu najczęściej zresztą cytowanych autorów: św. Augustyn, św. Tomasz z Akwinu, TommasoCampanella, bł. Antono Rosmini oraz włoski wieszcz narodowy Aleksandro Manzoni. Cały tekst charakteryzuje się rozumowaniem z rzetelnie zastosowanymi regułami wynikania, zachwyca ciągłością w przechodzeniu od argumentu do argumentu, wszystko zaś przeniknięte jest głębokim duchem katolickim oraz osobistą żarliwością w obronie wiary i Kościoła. Analizując kościelne dokumenty, Amerio wykazuje ciągłość i walor nauczania papieskiego, jednocześnie prowadzi uwagę czytelnika w k ierunku przykładów tego, jak jakiś hierarcha czy episkopat danego kraju nie respektuje nauczania papieskiego. W wywodach profesora z Lugano brak choćby cienia ironii, sarkazmu czy osobistych „wycieczek”.
Ogranicza się do merytorycznej strony wypowiedzi doktrynalnych wykazując błąd teologiczny lub niespójność z ortodoksyjną Tradycją katolicką, bez osądzenia intencji czy kompetencji ich autorów.
Kojarzenie Romano Amerio z ruchem lefebrystów jest nieporozumieniem. Fakt, że był on człowiekiem przekonanym do tradycyjnych ujęć katolickiej wiary, w niczym nie uzasadnia takiego twierdzenia. Warto podkreślić, że w swym monumentalnym dziele powołuje się on na arcybiskupa Marcela Lefebvre’a jedynie trzykrotnie, i to raz w przypisie. Sam Lefebvre odwiedził sędziwego Amerio w 1985 roku, gdy tamten był już schorowany i niedowidzący. Większa część spotkania przebiegała tak, że profesor mówił, zaś hierarcha zasłuchany śledził wywód naukowca. Amerio nigdy publicznie nie komentował schizmy Lefebvre’a, choć nieoficjalnie nie podzielał racji tamtego o oderwaniu się od owczarni Pańskiej. (……………………………)

Daje do myślenia, w jak trzeźwy sposób diagnozowali ową sytuację papieże epoki posoborowej. Paweł VI podczas spotkania w lombardzkim seminarium w Rzymie 7 grudnia 1968 roku mówił: „Wielu w Kościele specjalizuje się w samokrytyce, by nie powiedzieć wręcz w samozniszczeniu. Jest to zwrot, którego nikt nie spodziewał się po Soborze. Kościół przyjmuje ciosy od tych, którzy żyją w jego wnętrzu”. Ten sam papież dwa lata później, 30 czerwca 1970 roku, stwierdził:
„Skądś przedostał się do świątyni swąd szatana. Również i w Kościele panuje ów stan niepewności. Spodziewano się, że po Soborze nadejdzie słoneczny dzień w jego dziejach, tymczasem nadszedł dzień pochmurny, burzowy i ciemny”.

Podobny ton pasterza niespokojnego o swą owczarnię odkrywamy u Jana Pawła II, który podczas konferencji na temat misji ludowych, 7 lutego 1981 roku, mówił: „Trzeba przyznać trzeźwo i z pełną stanowczością, iż dzisiejsi chrześcijanie po większej części czują się zagubieni, zabłąkani, niepewni i na koniec rozczarowani.
Rozprzestrzeniły się na wielką skalę poglądy przeciwne od wieków nauczanej Prawdzie objawionej, nagromadziły się autentyczne herezje typu dogmatycznego i moralnego, budząc wątpliwości, zamęt i bunt. Wypaczyła się liturgia. Zanurzeni w intelektualnym i moralnym relatywizmie, a przez to i w permisywizmie chrześcijanie są skłonni popadać w ateizm, agnostycyzm i skrajnie moralistyczny iluminizm, w rodzaj chrześcijaństwa socjalnego bez jednoznacznych dogmatów i obiektywnych norm moralnych (…). Panuje wrażenie Kościoła, który przestaje być użyteczny w naszych czasach, niejako skazany na wygaśnięcie i bycie zastąpionym przez o wiele łatwiejszą i bardziej namacalną, racjonalną i naukową wizję świata, bez dogmatów i hierarchii, bez granic stawianych korzystaniu z życia, bez krzyża Chrystusowego. Zaskoczeniem, bólem i zgorszeniem przejmuje fakt, iż to z wnętrza Kościoła pochodzą niepokój i niewierność, i to po części ze strony tych, którzy z racji przyjętych na siebie zobowiązań i otrzymanych darów winni być przykładem”.
Również i ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kardynał Ratzinger, w przeddzień Synodu służącego rozliczeniu się z pierwszymi efektami odnowy soborowej, zdobył się na uwagi bez znieczulenia: „Skutki Soboru wydają się gruntownie przeczyć oczekiwaniom wszystkich, poczynając od Jana XXIII i Pawła VI.
Oczekiwano owej katolickiej jedności, tymczasem podryfowaliśmy w stronę rozsypki, która z samokrytyki przerodziła się w samozniszczenie. Miał dokonać się krok naprzód, a tu nagle postępujące słabnięcie, i to w dużej części pod hasłem odwoływania się do Soboru, co wywołało u wielu powątpiewanie w jego wartość.
”Bilans zdaje się niekorzystny” („L’Osservatore Romano” z 9 listopada 1984 roku).

Kardynał Ratzinger bolał też nad innym faktem: „Strategia dewastacji jest tym dotkliwsza, iż jej promotorzy nie opuszczają Kościoła, lecz od środka powoli starają się zmieniać go, przyzwyczajając wrażliwość ogółu wiernych do tego, co jeszcze do niedawna nosiło znamiona herezji”.
Żeby cała sprawa nie wyglądała na przygnębiającą, kasandryczną przesadę, dołączę dwa obrazki, pokazujące zewnętrzną stronę tego, co za chwilę poddamy wewnętrznej analizie.

Kardynał Albino Luciani, późniejszy papież Jan Paweł I, w liście pasterskim z 14 marca 1972 roku opisuje następującą scenkę: „U wejścia do Bazyliki Grobu Pańskiego w Jerozolimie izraelscy strażnicy pilnujący drzwi zatrzymują dwie panie, prosząc, by założyły coś mniej wyzywającego na siebie. «Ależ, my jesteśmy siostrami zakonnymi» – protestują kobiety. I tym sposobem doczekaliśmy się posoborowych zakonnic w minispódniczkach…”.

I druga scenka: „Pewien wikariusz prowadzi pogrzeb w t-shircie i spodniach, odstępując antykonformistycznie od tradycyjnej alby i stuły. W zamian za to odprawia modły nad zmarłym z dyskretną słuchaweczką w uchu, by nie stracić niczego z transmitowanego właśnie meczu piłkarskiego” (Opera omnia, tom V, s. 340)

Zabawne historyjki tracą na sile humoru, gdy odkryjemy, iż w podłoże takich zachowań wdał się niepokojący proces gnilny dewastujący same korzenie chrześcijańskiej wiary i tożsamości. Bo czymże innym może być wykład w ramach zajęć z teologii biblijnej na holenderskich czy austriackich fakultetach katolickich, podczas którego seminarzyści przyswajają sobie wiedzę o tzw. micie o zmartwychwstaniu Jezusa, będącym nie tyle wyrazem prawdy historycznej, ile raczej psychospołeczną symbolizacją religijną powszechnej tęsknoty ludzkiej za uwolnieniem się od barier przemijalności. Albo jak inaczej zrozumieć żarliwy list pasterski pewnego włoskiego proboszcza, który niedawno starał się dowieść parafianom, że Halloween jest nowoczesnym, bardziej dostosowanym do współczesnej mentalności, odpowiednikiem dawnego Święta Wszystkich Świętych, który poza pyszną propozycją zabawy może dać okazję przemyśleń na temat spraw ostatecznych. „Gdy walą się fundamenty, cóż może zdziałać sprawiedliwy?” – pyta psalmista (Ps 11,3).

Ks. Divo Barsotti, jeden z najbardziej cenionych kapłanów we Włoszech, w jednym z wywiadów tłumaczył: „Wielu teologów wierzy w to, że dziś da się przeskoczyć dogmaty. Angażują się w ich nowe odczytywanie, które w istocie pozbawia je jakiejkolwiek treści. Zgoda, należy otworzyć się na wartości tkwiące w innych niż łacińska kulturach, ale nie oznacza to «pluralizmu teologicznego» w tym rozumieniu, że Chrystus jest Tym, który w Sobie samym ogarnia to wszystko, co gdziekolwiek indziej może być uznane za dobre i wartościowe… Poza tym wierze zagrażają tzw. teologowie onieśmieleni. Istnieje kompleks niższości wśród łacinników w stosunku do tego wszystkiego, co zostało napisane po niemiecku; kompleks niższości kultury chrześcijańskiej względem tej laickiej, tak iż traktowane są poważnie wszelkie niedorzeczności wynikające z niedowiarstwa czy agnostycyzmu, podczas gdy powinno się je zwalczać w imię prawdy, tak jak zresztą na to zasługują. Ponadto strach przed niepopularnością, z powodu którego niektórzy tną ewangelię do wymiarów, zgodnie z tym, czego (jak zakładają) oczekują ludzie, zapominając przy tym, że Jezus wcale nie zamierzał schlebiać tłumom. „Wielu teologów wierzy w to, że dziś da się przeskoczyć dogmaty. Angażują się w ich nowe odczytywanie, które w istocie pozbawia je jakiejkolwiek treści”.
Czystość seksualna, nawrócenie, życie wieczne – to tematy, które raczej są pomijane w kazaniach z obawy, by nie wypaść zbyt mało sympatycznie. Lecz na co nam się przyda takie chrześcijaństwo? Miłość to nie filantropia, która na pierwszym miejscu stawia człowieka, podczas gdy tamta czyni to samo, ale z miłości do Boga. A to zupełnie coś innego”.

Co NA TO SZWAJCARSKI JAN CHRZCICIEL?

Spostrzeżenia Amerio na temat aktualnej sytuacji Kościoła mogą przywodzić skojarzenie z wołaniem proroka na pustyni. Tak jak niegdyś Jan Chrzciciel podnosił głos wobec mieszkańców miast judzkich, podobnie surowo i bezkompromisowo mogą brzmieć analizy szwajcarskiego myśliciela: „Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone” (Mt 3,10). We wspomnianym dziele Iota unum Romano Amerio opisuje wiele przyczyn obecnego kryzysu, który on sam nazywał „karłowaceniem Kościoła”. Oto niektóre z nich.

Pirronizm- Nazwa wzięła się z nawiązania do starożytnego założyciela filozoficznej szkoły sceptycyzmu – Pirrona z Elidy, utrzymującego, iż w twierdzeniach należy wystrzegać się jakiejkolwiek pewności. Gwarancją spokojnego życia jest powstrzymywanie się od zabierania głosu w jakiejkolwiek sprawie. Według Amerio, przyczyną problemów pojawiających się w posoborowej rzeczywistości kościelnej jest kryzys wiary, przejawiający się w postawach sceptycznych wobec jej najbardziej fundamentalnych prawd.
Pirronizm w obszarze poznawczym i metafizycznym siłą rzeczy prowadzi do prymatu praxis, czyli przyznawania prawa pierwszeństwa woli i działaniu we współczesnej mentalności. Tymczasem wątpienie w naszą zdolność poznawczą jest z założenia ateistyczne.
U podstaw aktualnego zagubienia znajduje się atak na władze poznawcze człowieka i atak ten ostatecznie koncentruje się na metafizycznym statusie bytu, a zwłaszcza na metafizycznym statusie Bytu Pierwszego, to jest na Boskiej Trójjedności. Ten atak na władze poznawcze człowieka nazywamy, posługując się dawną nazwą, pirronizmem. Nie dotyczy on takiej czy innej pewności rozumu czy wiary, ale samej zasady jakiejkolwiek pewności, to jest zdolności poznawczej człowieka”, pisał Amerio w Iota unum.
W imię założeń naturalistycznych wysuwa się zatem twierdzenie o niezdolności ludzkiej do utrzymania związku między podmiotem poznającym a rzeczą poznawaną w ramach klasycznego realizmu poznawczego. W takim sensie duch XX-wiecznego myślenia filozoficznego zdołał dosięgnąć również myśl katolicką po to, by utrudnić Kościołowi zadanie nauczania z przekonaniem, a tym samym wtrącić nauczanie chrześcijańskie w rodzaj „intelektualnego getta”, łącząc je z formą hipotetyczną i powątpiewającą, tym samym zaniżając jego wartość.
„Jeśli odrzuca się zdolność dotarcia do bytu, moc duchowa wyrażająca się w pierwszeństwie miłości zostaje oderwana od prawdy, gubiąc wszelką normę i sprowadzając się do czystego przeżycia”.

W tym miejscu powracamy do wspomnianego na początku stwierdzenia Amerio o zamianie porządków prawdy i miłości, biorącej się z zaciemnienia rozumienia dogmatu o pochodzeniu Osób Boskich w Trójcy Świętej. Duch Święty pochodzi od Ojca i Syna (Filioque), toteż Miłość pochodzi od Logosu, to jest Mądrości.
„Dynamika życia w przypadku, gdy prawda jest nieosiągalna, nie bierze się już z tego, co poznawalne, ale je wyprzedza albo wręcz wytwarza. Odrzucenie Idei równa się odrzuceniu Boga, ponieważ usuwa z życia ludzi wszelki ślad po wartościach wiecznych i niezniszczalnych. Jeśli wola nie podąża za poznaniem, lecz budzi się i uzasadnia sama z siebie, wówczas świat, pozbawiony swej racjonalnej podstawy, przeradza się w absurd. Jeśli myślenie nie ma istotnego związku z bytem, wówczas nie pojmuje prawa rzeczy, i zamiast otrzymywać miarę z góry, samo bierze się do mierzenia”.

Pirronizm w obszarze poznawczym i metafizycznym siłą rzeczy prowadzi do prymatu praxis, czyli przyznawania prawa pierwszeństwa woli i działaniu we współczesnej mentalności. Tymczasem wątpienie w naszą zdolność poznawczą jest z założenia ateistyczne. Jakim cudem – pyta myśliciel z Lugano – hierarchia katolicka może nauczać z niewzruszonym przekonaniem, skoro przyjęła w siebie nowoczesne sceptyczne powątpiewanie? Moda na teoretyczne dramatyzowanie katolickiej nauki zmierza ku temu, iż jedynie to, co jest niepewne, zasługuje na uznanie, natomiast każdy, kto chce być słuchany, winien wykazać się niezbędnym minimum wątpliwości wobec własnych przekonań. Bezdenna otchłań nihilizmu, relatywizmu i sceptycyzmu wydaje się przywoływać ku sobie współczesną teologię katolicką.

Przykładem tego są nowe katechizmy. W klasycznym katechizmie św. Piusa X (z którego uczyłem się jeszcze jako dziecko) znajdowały się twierdzenia prawd podawanych wiernym do wierzenia. Nowe katechizmy niczego już nie podają, w zamian za to relacjonują nauczanie Kościoła na temat tego czy innego artykułu wiary. Wygląda to mniej więcej tak: w katechizmie św. Piusa X pada pytanie: dokąd będą istniały Raj i piekło? Odpowiedź: Raj i piekło będą istniały wiecznie. Tymczasem katechizm współczesny podaje, iż „Kościół w swym nauczaniu potwierdza istnienie piekła i jego wieczność”. W pierwszym przypadku chrześcijanin znajduje prawdę obiektywną wyrażającą istotę sprawy, w drugim zaś treść twierdzeń przypisywanych nauczaniu kościelnemu, odpowiednio zrelatywizowanych i nieświadomie pokrytych patyną sceptycyzmu.

Mobilizm dogmatyczny Jest to skutek pirronizmu filozoficznego. Wielu ludzi żyje i pracuje w Kościele bez elementarnej zdolności odwoływania się do skarbca wiary ( depositum fidei). Porządek pewnośc niespostrzeżenie zostaje zastąpiony porządkiem prawdopodobieństwa. Dogmat jako taki formalnie nie zostaje odrzucony, niemniej osobiste doń przylgnięcie staje się jakby spłoszone i spanikowane jego radykalizmem i kategorycznością, których domaga się wiara w niezmienność prawdy, wiara w naszego Pana Jezusa Chrystusa. Nowa postawa teologów i wiernych w stosunku do nauczania katolickiego przeniknięta jest filozofią „heraklitańskiej” płynności.
Pantha rei. Nikt nie wchodzi dwa razy do tej samej rzeki. Kategorie stawania się i historii wydają się być bardziej przekonujące niż niezmienny byt. „Prymat stawania się pociąga za sobą prymat działania inieistotność celu”. Zalety praktyczne stają się o wiele bardziej pociągające niż cnoty kontemplatywne. Amerio nazywa to „amerykanizmem”.
Wizja prawd wiary i samego bytu jako rzeczywistości w ciągłym ruchu, stawaniu się – in fieri , aż po przypisywanie rozwoju samemu Bogu, stanowi postać „ukrytego ateizmu”. Negacja niezmiennego Słowa, czyli „odwiecznego istnienia w Bogu form odpowiadających rzeczom stworzonym i możliwym do stworzenia” zmierza do zanegowania wieczności, a w związku z tym niezmienności prawa moralnego.
Głęboki kryzys Kościoła wziął się z zainfekowania go heglowską dialektyką i historyzmem, czyli „niemożliwą niezależnością od zależności”. Manipulowanie Tradycją katolicką przywodzi w efekcie do wiary bez dogmatów, coraz bardziej pozbawionej trwałych podstaw doktrynalnych, przypominającej stylem protestantyzm, o skłonnościach subiektywnych i sentymentalnych. Zmienność i indywidualne odczucie przyjęte jako pozytywne wartości pozbawiają sensu samo pojęcie „prawdy wiary”, które z założenia winno być trwałe i bezdyskusyjne.

Prymat dialogu i ekumenizmu. Sceptycyzm gnozeologiczny i metafizyczny zakładający, iż niczego nie da się stwierdzić z całkowitą pewnością, prowadzi do przekonania, że nie istnieje żadna prawda, nawet ta religijna, o której można by powiedzieć, że się ją w pełni posiadło.
Wszystko jest raczej kruche i niepewne, dopiero w fazie wzrostu. Można co najwyżej, na pewnym poziomie, dopuścić poszukiwanie, dochodzenie prawdy. Stąd wzięła się modna w epoce posoborowej wizja Kościoła dialogującego, który wraz z niekatolikami i innymi ludźmi „dobrej woli” gotowy jest razem tej prawdy szukać. Stąd nieustanne dyskusje, debaty, wymiany zdań zmierzające do problematyzowania treści doktryny katolickiej. W żadnym razie nie dopuszcza się potępienia jakiegoś błędu – to by wykluczyło z dialogu.

Jak pisze Amerio: „Mentalność współczesna wzdraga się przed polemiką, uznawaną za nie do pogodzenia z miłością, podczas gdy w rzeczywistości stanowi jej wyraz. Pojęcie polemiki jest nieodmiennie związane z przeciwstawieniem prawdy i fałszu. Polemika zmierza do obalenia równości, jaką próbuje się utrzymać pomiędzy stanowiskiem prawdziwym a stanowiskiem fałszywym”.
Tymczasem ogromna część energii ludzi Kościoła pochłaniana jest przez „dyskusjonizm”. Dialog zdaje się być ważniejszy od działalności duszpastersk iej i misyjnej, podczas gdy – jak powiada Ewangelia – Jezus „nauczał ich z mocą” (Mt 7,29). Przepowiadanie Ewangelii stanowi pierwszą postać relacji Kościołado świata. Dialog natomiast wydaje się odgrywać rolę uwspółcześnionej formy przepowiadania, spełnianej w masce dobrotliwości, gdzie można porozmawiać na różne tematy w atmosferze łagodności i tolerancji. Lecz chrześcijańskie orędzie nie jest filozofią, światopoglądem czy receptą na życie, w stosunku do których czymś naturalnym jest wspólne poszukiwanie nowych argumentów. Jest Bożym Objawieniem wspartym autorytetem Papieża zaopatrzonego w atrybut nieomylności. Amerio wyraża swój brak przekonania dla tak rozumianego dialogu, przestrzega wręcz przed jego zgubnymi skutkami ubocznymi. Dialog z heretykiem? Ależ jest on bezprzedmiotowy! Jakże mogą poszukiwać porozumienia ze sobą dwaj Dialog z heretykiem? Ależ jest on bezprzedmiotowy! Jakże mogą poszukiwać porozumienia ze sobą dwaj rozmówcy, którym brak jakiejkolwiek wspólnej podstawy?

Principia negantibus non est disputandum. W podobnym duchu szwajcarski myśliciel wyraża swe obawy o przecenianie tzw. dialogu ekumenicznego.
Po pierwsze, będzie trwał bez końca i bez pozytywnego skutku.
Po wtóre, istnieje niebezpieczeństwo przemieszczania się katolików na pozycje protestanckie (autor bierze pod uwagę realia Europy Zachodniej). Interlokutorzy są zadowoleni, gdy katolicy zmieniają własne stanowisko na ich korzyść; reagują wrzaskiem oburzenia, gdy tamci potwierdzają własną doktrynę.
Zdaniem Amerio, w dialogu niemożliwe jest zachowanie postawy całkowitej pewności jednego z r ozmówców. Potrzeba zdobyć się na wątpliwości w stosunku do własnych przekonań, bądź taką wątpliwość udawać, by podtrzymać dialog.
„Pojawia się tutaj trudność następująca: jeśli wątpliwość czy odrzucenie wiary są prawdziwe, zakłada w wierzącym rozmówcy utratę tej wiary, a to grzech. Jeśli natomiast wątpliwości czy zaprzeczenie są udawane, bądź krygowane, sam dialog zostaje zbrukany symulacją i wspiera się na czymś z gruntu niemoralnym”.
Amerio żywi obiekcje moralne w stosunku do dialogizmu, bowiem ten, kto wybiera dialog jako metodę duszpasterską, odstępuje od wzywania osoby błądzącej (czy wręcz heretyka) do nawrócenia, czym sprzeniewierza się nakazowi misyjnemu Jezusa, a ponadto nie spełnia nakazanego uczynku miłości: nie wiedzącego pouczyć, grzesznika przestrzec. Filozof wymienia następujące mankamenty dialogizmu, stosowanego i w odniesieniu do ludzi innych religii, i do niewierzących, i do „braci odłączonych”:
Po pierwsze, opiera się on w przeważającej mierze o metody heurystyczne, jakby Kościół nie posiadał żadnej prawdy złożonej w jego depozycie i musiał jej dopiero wraz z innymi poszukiwać. W dialogowaniu niejako zwalnia się od trudu świadczenia o posiadanej w pełni prawdzie.
Po drugie, w założeniu nie uznaje uprzywilejowanej rangi, jaką ma prawda objawiona, jakby nie było różnicy jakościowej pomiędzy Objawieniem a tym, do czego można dojść w naturalny sposób.
Po trzecie, zakłada się równość między rozmówcami, jakby odstępowanie od wyjątkowości boskiej wiary, nawet tylko w celach zagrywki dialektycznej, nie było grzechem.
Po czwarte, przyjmuje się, że wszystkie stanowiska dyskusyjne są nieskończenie dyskusyjne, jakby nie istniały punkty zasadniczego sprzeciwu, które wstrzymują dialog, pozostawiając jedynie możliwość zbicia argumentów.
Po piąte wreszcie, zakłada się, że dialog jest zawsze przydatny – „nikt niczego nie musi poświęcać” – jakby nie istniała możliwość dialogu psującego , który ścina prawdę a krzewi błąd, jakby nie istniał obowiązek zwalczania błędu.
Także w trudnej i delikatnej dziedzinie ekumenizmu Romano Amerio nie wyzbywa się niepokoju. Nie neguje Chrystusowego nakazu obowiązującego wszystkich chrześcijan, „aby byli jedno”. Jego niepokój odwołuje się do sposobu osiągania tego celu. Przecież każdy katolik buduje swą wiarę w oparciu o obiektywny, różny od niego samego autorytet, który do wiary go wzywa i ją kształtuje. Jest nim Chrystus i Jego Kościół. Natomiast odwieczną troską, wyrażaną przez Ojców w stosunku do wszelkich „braci” zbliżających się do owczarni Kościoła, był tzw. „habitus heretyka”, to jest nawyk polegający na tym, iż skłonny jest on wierzyć jedynie w to, co mu rozum lub subiektywne odczucie dyktuje jako godne wiary.

Demokracja w Kościele

Problem ten zrodził się
na bazie trudnej relacji między Kościołem a rewolucją francuską, głoszącą hasła wolności, równości i braterstwa. Dogmat nowoczesności wywiedziony z tamtego wydarzenia prezentuje stanowisko zdecydowanie anty-monarchistyczne. W jego rozumieniu demokracja jest jedynym prawomocnym sposobem zarządzania społeczeństwem. Dogmat ten zainfekował wszystkie warstwy hierarchii kościelnej. Kościół natomiast, jako doskonała społeczność regulowana Boskim prawem, jest monarchią. Taką formę – dowodzi szwajcarski myśliciel – chciał nadać swemu Kościołowi sam Chrystus.
Dla Amerio nieuzasadnionym przejawem wybicia się w myśleniu katolickim na czoło ducha demokratyzmu jest rola przyznana przez Sobór Watykański II Konferencjom Episkopatu. Oznacza ona mocne uderzenie w najwyższy autorytet papieża. Poza tym ogranicza autonomię rządzenia w diecezjach poszczególnym biskupom. „Biskupi diecezjalni nie odpowiadają więcej ani przed własnym ludem, ani przed Stolicą Apostolską. Odpowiedzialność indywidualna zostaje zastąpiona odpowiedzialnością kolegialną. Na konferencjach Episkopatu postanowienia Nie wolno zapominać – przestrzega Amerio – że władza zarządzania, nauczania, napominania czy uświęcania w Kościele pochodzi z góry.
Odpowiedzialnością za rozprzestrzenianie się mentalności demokratycznej w środowiskach katolickich myśliciel z Lugano obarcza nie tylko zewnętrzne wpływy świata laickiego, lecz także samych pasterzy Kościoła.

Na Konferencjach Episkopatu decyzje zapadają woparciu o większość 2/3 głosów, lecz przewaga tak określona, o ile nawet ułatwia skuteczność decydowania, nie unika nacisku, jaki większość wywiera na mniejszości”. Dla Amerio jest to równoznaczne z przyjęciem przez Kościół sofizmatów tego świata za normatywne dla siebie. Był więc zdecydowanie przeciwny zasadzie aprobaty przez Konferencje Episkopatów decyzji i norm papieskich.
Demokratyzm i kult posiedzeń osłabiają autorytet w Kościele. Każdy kapłan, proboszcz, biskup czy przełożony zakonny zostaje osłabiony w swym autorytecie przez setki rad, synodów, zebrań, posiedzeń, zgromadzeń, głosowań i dyskusji. Sam pamiętam pewnego proboszcza z Kopenhagi, który w sprawie decyzji o wynajęciu salki parafialnej, czy oczyszczeniu placu zieleni wokół świątyni, musiał za każdym razem zwoływać radę parafialną, w ramach której przysługiwał mu tylko jeden głos.

Decydowała bezwzględna arytmetyka głosów oraz siła przekonywania mówców. Za szczyt przesady w demokratyzowaniu Kościoła uważam zaś pewien synod diecezji sztokholmskiej, podczas którego jej ordynariusz musiał czekać w kolejce na zabranie głosu. Wpisał się bowiem biedak na listę mówców w nieodpowiednim porządku. Nie muszę chyba dodawać, że uwagi wygłaszane przez biskupa podlegały takiej samej krytyce i polemice ze strony reprezentatywnego gremium jak każdego innego.

Wolność, równość, braterstwo.

obiekcja Amerio dotyczy tego, że demokratyzm upołowicznia inteligencję i walor moralny osób, które zostały w Kościele powołane do tego, by przewodzić Bożej owczarni. Spróbujmy sobie przez chwilę wyobrazić, jak może funkcjonować rodzina, w której decyzje ojca czy matki podlegają regułom przyjęcia lub odrzucenia w głosowaniu wszystkich jej członków, albo toną w jazgocie niekończących się debat i protestów. Jeśli władza spoczywa na ludzie – co zakłada demokracja – decyzje podejmowane przez ustanowionych pasterzy będą o tyle uznane za słuszne, o ile odpowiadać będą opinii publicznej, bądź wręcz staną się jej wyrazem słuszności i prawdziwości nie będą decydować same racje, jakie zawierają, ani też fakt, że pochodzą od autor ytetu ustanowionego przez Boga. Demokratyzacja Kościoła potwierdza jedynie stan anarchii i nieposłuszeństwa, o czym najlepiej może świadczyć niesłychana reakcja protestu i niezgody ze strony nie tylko teologów czy działaczy parafialnych, ale i niektórych Konferencji Episkopatu przeciwko encyklice Pawła VI Humanae vitae , która nie zgadzała się na uznanie antykoncepcji za moralnie uzasadnioną. Za ten akt kontestacji przepraszał zresztą w ubiegłym roku na spotkaniu biskupów Europy w Galilei kardynał Christoph Schönborn.
Odważny autor Iota unum zaangażował cały swój wysiłek na rzecz tych, którzy w dzisiejszej rzeczywistości rozmytej i pokiereszowanej wiary muszą przechodzić próby podobne do tych, jakie przeżywali Maryja i św. Jan u stóp Ukrzyżowanego, starający się w zeszpeconym obliczu Skazańca rozpoznać Twarz Boga – Człowieka.

Mankamentem demokracji jest „inteligencja kolektywna” odpowiedzialna za osłabienie autorytetu w Kościele. Nie wolno zapominać – przestrzega Amerio – że władza zarządzania, nauczania, napominania czy uświęcania w Kościele pochodzi z góry. Odpowiedzialnością za rozprzestrzenianie się mentalności demokratycznej w środowiskach katolickich myśliciel z Lugano obarcza nie tylko zewnętrzne wpływy świata laickiego, lecz także samych pasterzy Kościoła. Zwłaszcza za breviatio manus, czyli samoograniczanie się w egzekwowaniu władzy, która została im powierzona w imię Chrystusa. Wyrazem tego miałoby być wyrzekanie się napominania i karcenia wiernych za błędy. Taka postawa, zdaniem autora Iota unum , jest gnostycka. Wiąże się z radykalną niechęcią do wszelkiego nomos. Błąd zaś, jeśli nie jest zwalczany z najwyższą determinacją, rozprzestrzenia się.

Jan XXIII mówił co prawda, że lekarstwo miłosierdzia bywa dużo skuteczniejsze od miecza surowości, jednakże okres posoborowy przesiąkł wręcz duchem politycznej poprawności, która nieraz za niestosowne uznaje nazywanie po imieniu błędu błędem czy herezji herezją. Brak profetycznej odwagi oraz zgoda na „lingwistyczny mord zbiorowy” popełniony na języku tradycyjnej teologii katolickiej sprawiły, iż ze słownika kościelnego przepowiadania wypadły takie pojęcia, jak prawowierność, grzech, heretyk, piekło. Błędem było dopuszczenie do obiegu zaraz po Soborze katechizmu holenderskiego czy katechizmu francuskiego,
przedstawiających wiarę i moralność chrześcijańską wybiórczo, bez wyraźnej odpowiedzi Rzymu. Błędem było też zbytnie zwlekanie z reakcją na casus heterodoksyjnych teologów, takich jak Hans Küng.
Dziś musimy zmagać się z poważnym rozmyciem wiary. Dogmaty na temat bóstwa Chrystusa, dziewictwa Matki Bożej, grzechu pierworodnego, realnej obecności Chrystusa w Eucharystii, absolutności przykazań moralnych, istnienia piekła czy prymatu Piotra publicznie są pomijane lub odrzucane przez niejednego teologa czy kaznodzieję. Kardynał Silvio Oddi, prefekt Kongregacji ds. Duchowieństwa, mówił w lipcu 1983 roku pytany przez amerykańskich dziennikarzy, że „Kościół nie wymierza już kar. Ma za to nadzieję przekonać błądzących. Uważa, że lepiej jest ścierpieć niektóre błędy w nadziei, że ten, kto je rozgłasza, przezwycięży trudności, przyzna się do winy i pojedna się z Kościołem”.

Amerio odpowiada na to: „Idea miłości miesza się z pojęciem tolerancji, łaskawość dominuje nad surowością, dobro wspólnoty kościelnej zostaje pominięte ze względu na szacunek do nadużywanej wolnośc jednostki. Gubi się gdzieś sensuslogicus oraz cnota męstwa właściwa Kościołowi. Kościół bowiem winien bronić i ochraniać prawdę wszelkimi środkami właściwymi doskonałej społeczności”.
CZY AMERIO MA RACJę?

Amerio nie doprowadza swego dzieła do ostatecznych konkluzji. Na próżno szukać u niego odpowiedzi na pytanie: co robić? Dawanie rad Kościołowi bez świętości życia pozbawione jest podstaw. Nie trzeba podzielać wszystkich uwagi krytyk szwajcarskiego profesora, zwłaszcza tych pod adresem Soboru. „Zresztą –
jak pytał sam siebie wspomniany już ks. Divo Barsotti – czy Vaticanum Secundum było pomyłką? Ależ, zcałą pewnością, nie. Kościół ryzykował zamknięciem się w getcie, potrzebował skonfrontowania się z kulturą tego świata. Jednakże na bazie tego pojawiło się inne niebezpieczeństwo, mianowicie, że Kościół pozwala się zeświecczyć”. Zdecydowanie przyczyn obecnego kryzysu należy szukać nie w auli soborowej, ale w tym, co się działo potem, po zamknięciu obrad. Już półtora roku po zakończeniu Soboru, 25 lipca 1966 roku Kongregacja Nauki Wiary przygotowała dokument, w którym można przeczytać: „Niedawno zakończony Sobór Watykański II ogłosił pełne mądrości dokumenty, dotyczące zagadnień doktrynalnych, jak również dyscyplinarnych, w celu skutecznego rozwijania życia Kościoła. (…) Trzeba jednak z bólem stwierdzić, że z różnych stron nadchodzą smutne wiadomości o nadużyciach, wynikających z interpretacji nauczania Soboru, jak również z pewnych pojawiających się tu i ówdzie błędnych opinii, które wywołują w wiernych duże zaniepokojenie”. Warto byłoby przy okazji zastanowić się nad słowami jednego z największych promotorów soborowej odnowy teologicznej Hansa Urs von Balthazara: „Zamęt powstały w okresie posoborowym w dużej mierze spowodował fakt, że Sobór Watykański II wierzył, iż można odłożyć na bok zasadnicze kwestie – dogmat o Trójcy Świętej, a także łączące się z nim dogmaty chrystologiczny i eklezjologiczny – i przejść od razu do zajęcia się wynikającymi z nich zagadnieniami duszpasterskimi. Postępując w ten sposób, od razu zostaliśmy pokarani babilońskim pomieszaniem języków. Starając się (w absolutnie dobrej wierze) sprzedać chrześcijaństwo po obniżonej cenie, byle tylko znaleźć nabywców, nawet się nie spostrzegliśmy, kiedy tym sposobem zaczęło ono tracić na wartości”.

Nie trzeba zgadzać się w każdym punkcie ze spostrzeżeniami Romano Amerio.
Ale też nie wolno zarchiwizować go pod etykietką nostalgicznego tradycjonalisty.
Większości jego analiz na temat aktualnej kondycji katolicyzmu nie sposób odmówi trafności. Trzeba przyznać, że Amerio może denerwować, bo nie umie stosować taryf ulgowych. Jego argumenty padają nieraz jak cios w odkryty podbródek. Mogą zaboleć. Ale jakże nie zgodzić się z zarzutem o „karłowacenie Kościoła”, który niejako na własne życzenie schodzi ponownie do katakumb, skazując się w wielu swych obszarach na powolne wygaszanie aż do granic non praevalebunt? Jak polemizować z zarzutem uprawiania „chrześcijaństwa wtórnego” polegającego, zdaniem Amerio, na tym, że „Kościół zaprzęga na potrzeby chwili swą specyficzną nadprzyrodzoną oryginalność, myląc własną misję z zadaniami cywilizowania, i angażuje się w szerszą współpracę przy tworzeniu świata bardziej sprawiedliwego i bardziej braterskiego. Skupia się na budowie civitas hominica (cywilizacji człowieka) bez przyznawania innej, wyższej rangi civitas domenica (cywilizacji Chrystusowej). Lecz związki łączące jedną z drugą stają się coraz to luźniejsze, natomiast cała uwaga poświęcona zostaje przestrzeniom czysto humanitarnym” Amerio w walce o autentyczne i spójne chrześcijaństwo zdaje się rzucać na szalę wszystko. Zdaje sobie sprawę, że sam Kościół nieraz wystawia na próbę wiarę najszczerszych i najgorliwszych jego synów, najbardziej spragnionych świętości i tego, by za zeszpeconą przez grzech i zdradę wielu zasłoną grymasu dostrzec piękne oblicze niepokalanej Oblubienicy Chrystusa. Odważny autor Iota unum zaangażował cały swój wysiłek na rzecz tych, którzy w dzisiejszej rzeczywistości rozmytej i pokiereszowanej wiary muszą przechodzić próby podobne do tych, jakie przeżywali Maryja i św. Jan u stóp Ukrzyżowanego, starający się w zeszpeconym obliczu Skazańca rozpoznać Twarz Boga – Człowieka. Jeśli prawdą jest, że niezłomny i dzielny papież Benedykt XVI pozwala się inspirować myślą zapomnianego katolickiego myśliciela z Lugano, wyniknąć z tego może tylko potwierdzenie dla przesłania całego jego niełatwego pontyfikatu: ufaj wbrew nadziei; wierz wbrew wszelkiemu niedowiarstwu; w skrajnej samotności umocni cię pokój Chrystusa żyjącego na wieki w swoim Kościele. Kryzys Kościoła zakończy się w momencie, gdy chrześcijanie powrócą do obrony praw Chrystusa do swej Owczarni, porzucając jałowy – uprawiany w duchu antychrysta – pochód obrońców praw ludzkich, wywieszających nad każdą perwersją i niegodziwością sztandary miłości.

Caritas in veritatem.

Cytaty za: Romano Amerio,

Iota unum. Studio delle variazioni della Chiesa cattolica nel secolo XX

, Mediolan 1989

 

http://pismofronda.pl/wp-content/uploads/Fronda50.pdf

 

O autorze: circ

Iza Rostworowska