Pada, leje, siąpi, kropi, moczy – od 36 godzin. Konie swobodnie krążą między wiatą (udostępniłem im rano „boks Ostowara“, czyli część magazynową – żeby miały więcej miejsca tamże…) a pastwiskiem. Faktycznie – matki ze źrebiętami co jakiś czas przychodzą wysuszyć pod wiatą swoje pociechy. Pociechy: no cóż – żaden do tej pory nawet nie kichnął, choć i kładą się w mokrej trawie czasami…
Ale ja nie o tym dzisiaj. Od wczoraj pytacie mnie Państwo, dlaczego Najczcigodniejszy Prezydent wsiadł na konia – i dlaczego spadł? Tutaj – i pod poprzednim wpisem na Legionie, gdzie udzieliłem obszerniejszej odpowiedzi.
Jednocześnie, włączone przy śniadaniu pudło podało, że USA „rozważają dozbrojenie syryjskich rebeliantów“.
Co ma jedno z drugim wspólnego? Ależ, bardzo wiele..!
Zarówno Najczcigodniejszy Prezydent Turkmenistanu, jak i Najczcigodniejszy Prezydent Syrii – mają do rozwiązania jeden i ten sam problem. Taki mianowicie, że ich poddani, choć na ogół mówią jednym językiem (w Turkmenii to nawet – wyznają jedną obediencję, acz – jak to w posowieckiej Azji – duże jest z tym zamieszanie…), wykazują niską lub bardzo niską skłonność do wzajemnej współpracy, zaufania i samoorganizacji – poza ramami swojej rodziny, klanu lub plemienia.
Ten sam problem stał także przed ojcem i dziadem Mieszka I. Niewiele co prawda wiemy o czasach tzw. „reakcji pogańskiej“ po upadku rządów Mieszka II, ale zakłada się zwykle, że doszło wtedy również i do ujawnienia się niejakich separatyzmów plemiennych (na Mazowszu, które najprawdopodobniej było ostatnią z podbitych przez Piastów dzielnic). Ba! Ongiś również i rozbicie dzielnicowe po śmierci Krzywustego interpretowano jako przejaw plemiennego oporu przeciw centralizacji. Na to jednak (poza Pomorzem, które stanowi całkowicie osobne zagadnienie) – nie ma dowodów: piastowscy książęta dzielili między siebie dzielnice najzupełniej dowolnie i jeśli spotykał ich czasem problem braku lojalności ze strony poddanych, to – jako żywo – o przykładach plemiennej irredenty w związku z tym – źródła milczą…
Oczywiście: jako prawy Kociewiak, po staremu, nie kocham Kaszubów. To jasne. Inna sprawa, że mało kto w Polsce wie o tym, że Kociewie to coś innego niż Kaszuby (dlatego właśnie Kaszubów na ogół nie lubimy – bo nas zdominowali i stłamsili – medialnie!). Problem jest przy tym całkowicie a-polityczny – bo i Kociewiacy i Kaszubi jednakowo jęczą pod butem butnego Tuska (który czasem, co prawda, podaje się za Kaszuba – radziłbym sprawdzić, w związku z tym, czy przypadkiem nie ma czarnego podniebienia..?) – i tylko wariat, albo zapalony promotor lokalnej turystyki, myślałby o proklamacji „Republiki Kociewskiej“.
Od kilku lat wzmaga się zarzewie lokalnego separatyzmu na Śląsku – ale to jest zupełnie inna historia: mam nieodparte wrażenie, że cały „RAŚ“ zniknąłby jak śnieg na wiosnę, gdyby nie nadzieja wyszarpania kasy, władzy i prestiżu z Reichu – za pośrednictwem Jewrosojuza, ma się rozumieć…
Tymczasem w Syrii (gdzie kiedyś byliśmy z Lepszą Połową) i w Turkmenii (gdzie rok temu była Lepsza Połowa) – tyle wysiłku, ile u nas kosztuje wzbudzanie separatyzmu – wymaga wymuszenie na skądinąd niechętnych kooperacji, autonomicznych plemionach i wspólnotach – jakiegoś absolutnie niezbędnego minimum koherencji.
Dlaczego te „wspólnoty podstawowe“: rodziny, klany, plemiona i grupy wyznaniowe – tak uparcie nie chcą się rozpłynąć i zglajszlachtować w jeden „naród syryjski“, czy „naród turkmeński“..? Przecież obaj Najczcigodniejsi Prezydenci i ich poprzednicy mieli do dyspozycji całą potęgę telewizji, radia, prasy, przymusowej szkoły, obowiązkowej służby wojskowej – narzędzia, którymi z całą pewnością ani ojciec, ani dziad Mieszka I nie dysponował.
Mimo to – ojcu i dziadowi Mieszka I, ponad 1000 lat temu – udało się tak dobrze, że naprawdę wymaga wysiłku intelektualnego i pozostaje wyłącznie w sferze hipotez samo tylko odtworzenie mapy przedpiastowskich plemion.
Nie zadowoli mnie tłumaczenie tego paradoksu „różnicą kulturową“: ojciec i dziad Mieszka I to (o ile nam wiadomo…) poganie – a jednak to oni stworzyli nader solidne podstawy pod dzieło, które potem, ewentualnie, Kościół i „cywilizacja łacińska“ tylko wykończyły.[1]
Na logikę, teoretycznie – młody Syryjczyk, czy młody Turkmen, od dzieciństwa poddany „pro-państwowej“ i „pro-narodowej“ indoktrynacji, winien być co najmniej tak samo „tylko i wyłącznie“ Syryjczykiem czy Turkmenem – jak ja jestem „tylko i wyłącznie“ Polakiem, o kociewskości pamiętając jedynie na zasadzie ciekawostki – zresztą: nie umiem nawet zbyt dobrze mówić kociewską gwarą…
Na logikę, teoretycznie – nośnikiem owej plemiennej, klanowej czy wyznaniowej tożsamości są tylko „związki prywatne“: przekaz rodzinny czy kościelny. Tymczasem cała potęga państwa i współczesnych mass mediów winna ten „prywatny przekaz“ wypierać i marginalizować.
Młodzi Syryjczycy zresztą, z którymi zdarzało mi się parę lat temu rozmawiać, niczym szczególnym jak chodzi o światopogląd i aspieracje nie różnili się od młodych Polaków poza tym, że pod wieloma względami – przypominali młodych Polaków z drugiej połowy lat 80-tych.
Tym niemniej – nie ulega najmniejszej wątpliwości że teraz, kiedy w ich kraju toczy się wojna domowa, NIE JEST TO W ŻADNYM RAZIE starcie takie jak (wyidelizowanej) „Solidarności“ z „komuną“ – tylko wojna jednych plemion i klanów przeciw innym plemionom i klanom.
Konkretnie – sunnici próbują w Syrii wyrżnąć szyitów (w tym alawitów – grupę ekstremalną religijnie i nieliczną, a tym tylko się wyróżniającą, że do niej należy dzierżący najwyższą władzę klan Assadów) i chrześcijan. W dużym uproszczeniu, rzecz jasna.
Cała „arabska wiosna“ zresztą – wyglądała dokładnie tak samo. W Egipcie „Bractwo Muzułmańskie“ pogoniło w knieje świecki, pro-amerykański i nawet pro-izraelski reżim „arabskiego narodowego socjalizmu“. W Libii, plemiona z Cyrenajki pobiły, przy pomocy Francuzów i Amerykanów – plemiona z Trypolitanii, wspierane przez najemnych Tuaregów.
Jeśli padnie Syria, nieuchronny kres czeka zapewne także ostatnią na wschodnim krańcu Morza Śródziemnego (w miarę) świecką arabską monarchię – w Jordanii. W Arabii Saudyjskiej zaś, należy się spodziewać zaostrzenia religijnego kursu i powrotu do „czystego wahabizmu“. O ile to jeszcze możliwe, bo trudno o czystszy wahabizm niż saudyjski…
Gdyby ktoś chciał mobilizacji muzułmanów przeciw Stanom Zjednoczonym – nic lepszego, jak właśnie „arabska wiosna“ i wojna domowa w Syrii – nie mogło mu przyjść do głowy. Rozumiem, że Francuzom (i Niemcom) taka opcja mogłaby się w pewnych warunkach podobać. Ale, na Boga, dlaczego Amerykanie sami tak uparcie kręcą bat na własne tyłki..?
Już obalanie (pokonanego, pokornego, współpracującego) Hussaina w Iraku było idiotyzmem – a to, co się dzieje dalej – to jakieś szaleństwo!
Rozumiem, że Kadafi był wszetecznym sukinsynem. No i co z tego..? Za jego rządów jakoś nie mordowano w Libii amerykańskich dyplomatów…
Rozumiem, że młody Assad bezczelnie robi interesy z Rosją, Chinami i Iranem. Normalny człowiek, w tej sytuacji, proponuje takiemu LEPSZE WARUNKI, niż konkurencja. Amerykanie – próbują go obalić, choć jak dwa razy dwa jest cztery, cokolwiek nastąpi w Syrii po Assadzie – będzie dla Ameryki stokroć gorsze..?
Mamy zatem dwa paradoksy do rozważenia. Paradoks pierwszy: jak to się dzieje, że w dobie mass-mediów i rozwiniętej machiny państwowej, transplantowanej „na żywca“ z Zachodu (Rosja też jest na zachód od Turkmenii…) – mimo to, przedpaństwowe „wspólnoty naturalne“ okazują się żywotniejsze i silniejsze niż państwo? Czyżby był to przejaw ogólniejszego kryzysu struktur państwowych – które z jakiegoś powodu okazują się od końca „zimnej wojny“ coraz to mniej efektywne..?
Paradoks drugi: kto naprawdę rządzi USA, że ewidentnie dąży do zguby tego mocarstwa..?
[1] Oczywiście, powstaje pytanie, CO TAKIEGO WŁAŚCIWIE udało się ojcu i dziadowi Mieszka I? Z pewnością nie „utworzenie narodu polskiego“ – bo o tym można mówić dopiero w drugiej połowie XIX wieku. Nawet nie „utworzenie narodu politycznego Polski“, bo ten zyskał świadome istnienie w wieku XIII. No, może w końcu XII… Coś jednak – podobnie jak Przemyślidom z Pragi, czy Arpadom z Budy – udało im się z pewnością: bo przecież – nie bez powodu nawiązujemy dziś do ich działalności, nader okrutnej zresztą..?
Podpisuję się czterema kończynami. Syn ma zaprzyjaźnionego Irakijczyka. Ten mówi, że gdy po latach terroru zaczęło w Iraku być znośnie wpakowali się Amerykanie i zrobili ” rozpiździej na 200 lat” ( to tylko cytat). A po co my podstawialiśmy swoją żabią łapkę do tego kucia?
Wersja ad usum delphini: te głupki (Amerykanie) myślą że pax americana przyjmie się w każdej cywilizacji, co jest bzdurą. Wersji spiskowych dotyczących wspomnianych zagadek jest natomiast do woli. Na przykład, że Kadafi miał rezerwy wody, a po walce o ogień i walce o energię przyszedł czas walki o wodę. Pytań też nie brakuje. Dlaczego Amerykanie używali w dawnej Jugosławii defoliantów? Po co tam się pchali? Dlaczego pokazywano w TV ten sam wąwóz z trupami jako ilustrację wszelkich bezeceństw Serbów? Czyżby brakowało innych dowodów? Dlaczego Amerykanie wspierali albańską mafię narkotykową? Czy nie mają bliżej interesów narkotykowych? Jak Tito trzymał ich wszystkich za pysk przy relatywnej wolności. Oj dosyć, nie będę się rozpędzać.
Związki rodzinno-klanowe są najsilniejsze i już. Świetnie widać to w walkach choć łatwo spłycić do jakiegoś fanatyzmu. Naród też musi oferować coś więcej niż plemię, które zresztą nie musi dumać nad swą świadomością.
A sama propaganda i nowe wychowanie- mało, współcześnie to trzeba poprzepędzać ludzi, zjednoczyć wobec wroga, rozwalić system społeczny, posłać do fabryk, zarazić demokracją i liberalizmem- od razu efekty lepsze. A jak człek nic nie ma, mało potrzebuje na odludziu to i tradycja ważniejsza niż jakiś grafik w robocie, kurs dulara i podobne nowokulturowe wspólne problemy. tacy żydzi też nie są jednorodnym społeczeństwem a mają silne państwo i są w nim jakoś zjednoczeni (choć niektórzy z gmin w diasporze jeszcze i kilkadziesiąt lat temu nie wiedzieli dokładnie, w jakim państwie żyją, jak u inszych dawniej chłopi czy osadnicy). U nas różnice występowały, zdaje się, aż do czasu powszechnej oświaty ale u Arabów, Azjatów czy Afrykańczyków i tak odmienności większe a i ‘dzikich’ rejonów nie brak, widać jeszcze mało opłacalne. W Papui-Nowej Gwinei na prowincjach to i jak mężczyzna zachoruje, zemrze zdarza się że wyszukują kobietę do zamęczenia jako czarownicę a co ciekawe, zdaje się, że i zderzenie kultur wyzwoliło większą brutalność i ekstremizm z tradycji mimo, że zdarza się zwł. w najbardziej oddalonych ‘cywilizacyjnie’ miejscach. Pewnie i są różne asymilacje, mieszanki narodowo-cywilizacyjne, weźmy np. multikulturowość w USA, Uk a u nas, gdzie jest narzędziem władzy a nie dojrzewającą powolnie normą