Kilka lat temu po powrocie z rejsu na Mazurach, wbrew moim zasadom nakazującym trzymać się od lekarzy jak najdalej, zostałam dowieziona przez troskliwe dzieci do szpitala zakaźnego z opuchlizną stóp.. Lekarz „pierwszego konfliktu” , u którego oczywiście nie miałam nawet karty, podejrzewał boreliozę. Pani „doktor zakaźna” zmierzyła mi ciśnienie i kazała dać pielęgniarce jakąś tabletkę. „ Co to jest?” – zapytałam. „Proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze”- odparła. Cisnęłam tabletkę do kosza. Pani doktór coś błysnęło w oczach. Wyszłam szybko, nie czekając aż zawoła smutnych panów z pasami, którzy dla mego własnego dobra oczywiście, zawiozą mnie tam, gdzie faszeruje się ludzi świństwami, bez obowiązku informowania ich, co to jest.
Wbrew wszelkim deklaracjom o podmiotowości pacjenta, o jego karcie praw, każdy pacjent jest w chwili wejścia do szpitala praktycznie ubezwłasnowolniony. Jeżeli nawet z przyczyn formalnych podpisuje zgodę na zabieg- nikt nie czuje się zobowiązany odpowiadać na jego pytania. Mam doświadczenia w zasadzie tylko z porodów ale dla mnie starczy. Dlatego nie mam karty w żadnej przychodni.
Piszę o tym bo ścisłą analogię widzę w życiu społecznym i politycznym. Politycy rozgrywają pomiędzy sobą jakieś gry. To co mówią ma zawsze pierwsze i drugie i trzecie dno. Na konkretne pytania ze strony tak zwanego elektoratu odpowiadają nieodmiennie ( jak ta „lekarka zakaźna”) : „ nie martwcie się, wszystko będzie dobrze”.
Jest to przejaw postawy, a raczej modelu sprawowania władzy, który nazywam absolutyzmem oświeconym. Elektorat dla rządzących to ciemny motłoch. Można coś zrobić dla niego, ale przecież nie z nim. Elektorat się zagospodarowuje, jak bydło na pastwisku. Nikt nie pyta krowy czy ma być zarżnięta czy tylko do czasu dojona. Właściciel, nawet jeżeli troszczy się o dobrostan tej krowy ( bo tak mu każą przepisy UE) nie pyta przecież jak krowa pojmuje ten dobrostan.
Wiele razy zdarzało mi się widzieć w oczach przedstawicieli tak zwanej klasy politycznej, pytanych o szczegółowe rozwiązania, obrzydzenie pomieszane z niedowierzaniem.
Jakby na pastwisku odezwała się krowa i zapytała właściciela co ją czeka.
To samo dotyczy tak poważnej sprawy jaką jest katastrofa smoleńska. Jest wiele pytań, które padły publicznie, a na które nikt nie ma zamiaru udzielić odpowiedzi. Na przykład : Co działo się z pasażerami samolotu przed startem? Kto ich odprowadzał? Kto widział start? Dlaczego JK widząc w trumnie generalskie lampasy zgodził się na jej zamknięcie?
Nie będę mnożyć tych pytań bo nie zajmuję się czynnie katastrofą smoleńską. Właśnie dlatego, że jesteśmy lekceważeni nie tylko przez Anodinę i Millera lecz również przez tak zwaną „ naszą” stronę. Jedynie wnuk Anny Walentynowicz dzieli się z nami szczerze swoimi wątpliwościami. Reszta rodzin daje do zrozumienia, że z pewnych, niezwykle istotnych przyczyn musi milczeć. Ich święte prawo, ale ja mam też swoje prawa. Prawo do milczenia właśnie. Nie mam zamiaru ograniczać się do aklamacji, a to zbyt poważna sprawa, żeby w braku jakichkolwiek informacji pozwolić sobie na dyletanckie dywagacje.
Nie zmienia to faktu, że czuję się jak ta krowa na pastwisku. Jeżeli nie jestem godna usłyszeć odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, mogę tylko solidaryzować się z ofiarami i ich rodzinami w modlitwie. Ale ten kto nie odpowiada na moje pytania nie ma mojego zaufania. Jak ta zakaźna lekarka.
jesteśmy lekceważeni nie tylko przez Anodinę
Anodina “zmarła” niedługo po ogłoszeniu raportu. Zdanie powinno brzmieć: byliśmy lekceważeni przez Anodinę. To jedno stwierdzenie tłumaczy dlaczego druga tutka nie jest używana przez władzuchnę. Wszyscy trzęsą portkami, odważni zaś to Amerykanie polskiego pochodzenia albo chronieni przez MOSAD.