Boży Liban. Umęczony kraj świętych (3)

Twa krwawa napaść Izraela na Liban – starożytny kraj będący przedłużeniem Ziemi Świętej, a ewangelizowany jeszcze przez samych apostołów i samego Jezusa. Rujnowane dziś bombami izraelskimi starożytne miasta Tyr czy Sydon są wymieniane w Ewangeliach na równi z miastami Judei, Samarii, Dekapolu. Dziś połowa ludności 5-milionowego Libanu to chrześcijanie: maronici, którzy już w X w. poddali się zwierzchnictwu Watykanu i są naszymi braćmi w Wierze.  Żyją ze swymi islamskimi sąsiadami w zgodzie, a w Bejrucie główny meczet islamski stoi obok głównej świątyni katolickiej, katedry św. Jerzego.

Izraelskie rakiety niszczą Bejrut, październik 2024

Na skrzyżowaniach libańskich dróg widnieją nie niszczone przez ludność kapliczki Matki Bożej czy Pasje Chrystusa. Dopóki nie wyciągnęły się nad Libanem łapczywe pazury USraela, żyli spokojnie w swoim pięknym i zasobnym kraju. Dziś walą się w gruzy wielopiętrowe kamienice, ostrzeliwane są drogi, którymi przerażona ludność próbuje uciekać do Syrii. Przypomina to polski wrzesień 1939 r., o którym opowiadali mi rodzice: drogi zasłane trupami dzieci, starców, kobiet pod koszącymi nalotami Luftwaffe… Pięknych nauczycieli ma dzisiejszy Izrael.

Dlatego jako hołd i memento zamieszczamy na Legionie trzecią i ostatnią część tekstu o Libanie, jaki w październiku 2014 r. opublikował w prasie katolickiej pisarz Grzegorz Musiał. Towarzyszył on jako tłumacz polskiemu księdzu w wyprawie do Libanu, po relikwie św. Charbela dla powstającego w Polsce ośrodka kultu tego wielkiego świętego Kościoła.

        Pokutujący Łotr

 


 

Grzegorz Musiał

 

          LIBAN: PODRÓŻ DO ZIEMI ŚWIĘTYCH

                          SZARBELA I RAFKI (3 ost.)

 

          Bejrut i groty Jeita

    

      Aby znaleźć się bliżej Annaja – głównego celu naszej wyprawy – opuszczamy Jounieh i przenosimy się dalej na północ,  do hoteliku w miejscowości Byblos, skąd do pustelni i sanktuarium św. Charbela mamy już tylko pół godziny jazdy taksówką. Jednak, dopóki znajdujemy się wciąż w pobliżu stolicy, trzeba spłacić „turystyczny haracz” i obejrzeć Bejrut. W odrodzonym centrum libańskiej stolicy nie ma już śladów zagłady, jaką w latach wojny 1982-85 przyniosły pięknemu miastu izraelskie rakiety.  Także nie widać śladów po bombach z czasu niedawnego konfliktu izraelsko-libańskiego w 2006 r. Wtedy bombardowano jedynie południowe przedmieścia Bejrutu, gdzie rzekomo miało znajdować się centrum libańskiego Hezbollahu.

W centrum Bejrutu maronicka katedra św. Jerzego zgodnie sasiaduje z największym meczetem Libanu Al Amin.

Plac Męczenników to  serce stolicy, nieco mniejszy odpowiednik Placu Defilad, który odbudowano tu ze szkła, granitu i aluminium na miejscu pustyni z cegieł, pozostawionej przez izraelskie rakiety. Tamto przepiękne śródmieście, zabudowane okazałymi kamienicami i nazywane „Paryżem Bliskiego Wschodu” nie jest już teraz Paryżem, ale zyskuje jakąś nową, jeszcze nie do końca wykrystalizowaną tożsamość. Największe wrażenie robi kolejny dowód przyjaznej koegzystencji islamu i chrześcijaństwa na tej ziemi: odbudowany ze zniszczeń największy tutejszy meczet Al Almin z dwiema niebieskimi kopułami i strzelającymi w niebo minaretami, zgodnie sąsiadujący, dosłownie „przez płot” z maronicką katedrą Św. Jerzego: głównym katolickim kościołem Libanu.

Miasto kipi  życiem, pełne są od rana ulice i kawiarnie, wszędzie widać istną gorączkę budowlaną. Nieomal na każdym wolnym akrze ziemi dźwiga się nowa budowla, najczęściej wieżowce, które oglądane z wysokości licznych bejruckich autostrad nadają miastu wygląd zbliżony do Manhattanu. Wszędzie uwijają się gromady robotników budowlanych i dopiero nasza madame, Eva H. – z którą, oraz z jej mężem weterynarzem, spotykamy się na małym lunchu – wyjaśnia nam, że ci robotnicy to w większości uchodźcy z Syrii. Dzięki budowlanemu prosperity w Libanie, mają szansę odbudować sobie życie na emigracji.

– Czy w ten sposób nie odbierają pracy Libańczykom?

Eva wybucha śmiechem.

– Tu nikt nikomu nie wchodzi w drogę… Syryjczycy pracują, a w tym czasie Libańczycy piją kawę…– żartobliwym gestem ogarnia zatłoczony lokal. Jej żart budzi dezaprobatę męża.  Jest maronitą, choć o postepowych poglądach: przy lusterku w samochodzie, obok obowiązkowego różańca znalazł sie też portrecik Che Guevary.  Może to echo jego młodości w Pradze, gdzie poznał na studiach swoją przyszłą żonę. Eva jest energiczną blondynką, Czeszką z domieszką krwi polskiej, którą ma w żyłach „po katolickiej babce od strony matki”. Z jej opowieści wynika, że polska gałąź jej rodziny wywodzi się ze szlachty zamieszkującej czesko-polskie pogranicze w okolicy Ołomuńca. Jest bystra, tryska humorem i dowcipem. Wyczuwam w niej ducha polskiej fantazji, a także mimo żartów, katolickie współczucia dla nędzy ludzkiej. Radzi,  aby koniecznie obejrzeć Bejrut wieczorem, to jest „coś, czego się nie zapomina”. Ale my wolimy wykorzystać naszego Charbela, dopóki go mamy, by odwiedzić słynne w świecie Muzeum Narodowe z pamiątkami dawnej Fenicji. Potem ruszamy do grot Jeita (wymawia się Dżęjta), należących do 14-tu Największych Cudów Przyrody na świecie.  Dlaczego czternastu? – tego się nie dowiemy, przewodnik o tym milczy. Ale wizyta w olbrzymich galeriach tego sięgającego wielu pięter w głąb ziemi królestwa Persefony, wśród strumieni i jezior, stalaktytów i stalagmitów zwisających  festonami ze sklepień jak sople gigantów lub porastających gęstwinami zastygłego lasu skalne półki, jakby dla jakichś gigantycznych lokomotyw, więcej  s

Groty Jeita w Libanie

ą warte niż ta połowa dnia, którą dla nich poświęciliśmy. Może realizatorzy „Władcy Pierścienia” nie dostali zgody, by kręcić tu niektóre sekwencje swej sagi – w tej scenerii snu-grozy o lodowym Hadesie, opadającym jakimiś bezdennymi sztolniami w głąb Ziemi i przemieszanym z baśnią filmową o olbrzymich różowych tortach (taki jest kolor większości skał) i o królestwie krasnoludków, którymi staliśmy się w tych olbrzymich przestrzeniach podziemnych hal.

 

                                                   Do św. Charbela…

        W mieście Byblos, gdzie spędzimy kolejne trzy noce, gości nas schludny hotelik na brzegu kamienistej plaży. Widać stąd resztki starożytnego portu fenickiego, który zakryły późniejsze budowle templariuszy. Okres świetności przeżywał w czasach, gdy zasoby cedru libańskiego  wydawały się nieprzebrane. Był najwyżej cenionym w starożytności budulcem  drewnianym, którego głównym odbiorcą był Egipt faraonów. Byblos stał się jednym z najważniejszych portów Morza Śródziemnego i jego nazwa od greckiego słowa „papirus” jest pamiątką po tych związkach ówczesnego Libanu (Fenicji)z Egiptem. Na papirusie spisano w ok. 2000 r. przed Chrystusem pierwszy fenicki alfabet. Ale cedr się skończył i skończyło się państwo faraonów. Na ponowną prosperity Byblos  musiało czekać aż do wojen krzyżowych, gdy wzniesiono tu do dziś strzegącą portu cytadelę templariuszy z czterema przysadzistymi wieżami. W tamtym czasie powstała też trzynawowa bazylika romańska Św. Jana, która ze względu na bliskość od naszego hotelu, na trzy dni  stała się naszym kościołem parafialnym.I dzięki hotelowemu taxi, znów mamy swojego kierowcę: tym razem mrukliwego starszego pana. Taksówki są tu tanie i można wynająć jedną na cały dzień za 50 dolarów, lepszego środka transportu w Libanie nie ma.

Ledwie rozpakowawszy się w hotelu, ruszamy do klasztoru Annaja. Żaden z nas nie ukrywa wzruszenia, gdy zbliżamy się do punktu kulminacyjnego naszej podróży. Na podjeździe, przed głównym budynkiem klasztornym, wita nas naturalnej wielkości Charbel.

Klasztor w Annaja

Uniesioną kamienną prawicą pozdrawia gości, których rocznie przybywają tu 4 miliony.  Sława tego miejsca już dawno przekroczyła granice Libanu i  klasztor w Annaja  dołączył do najsłynniejszych katolickich sanktuariów, do którego ściągają pielgrzymi również innych wyznań. Oni też uzyskują tu łaski duchowe, uzdrowienia z cielesnych chorób i pomoc wobec doczesnych utrapień. Centralny punkt sanktuarium stanowi odgrodzona żelazną kratą i szybą krypta, która od 1952 r. mieści grobowiec świętego. Trumna, w której złożono jego ciało, przeszła specjalne testy odpornościowe, by nie uszkodził jej płyn, który wciąż wydobywa się z ciała zakonnika.

Kiedy zmarł on w dniu Wigilii Bożego Narodzenia 1898 r., nad jego grobem pojawiać się zaczęła łuna świetlna.  Rozeszła się też wieść o dokonujących się za jego wstawiennictwem cudach. Dokonana rok później ekshumacja wykazała brak cech rozkładu zwłok, które za to pokryte były wilgotną substancją przypominającą krew.  Owinięto szczątki świętego w nowe szaty i złożono je w drewnianej trumnie, którą przeniesiono do klasztornej kaplicy. Ale sytuacja powtórzyła się przy kolejnych otwarciach trumny w latach 1927 i 1950: w obecności komisji kościelnej i lekarskiej stwierdzono brak cech rozkładu ciała i dalsze wydobywanie się cieczy. j. Co więcej, ciecz uszkodziła cynowe elementy trumny i zaczęła sączyć się na zewnątrz.  Kolejne niewytłumaczalne zdarzenie zaszło w 1950 r., gdy  do Annaja przybyła grupa maronickich zakonników, którzy wykonali sobie pamiątkowe zdjęcie przed pustelnią Charbela. Po wywolaniu, ,na zdjęciu ukazała się wyraźna, stojąca za nimi postać, w której starsi mnisi rozpoznali ojca Charbela. W ten sposób uzyskano jedyny wizerunek zakonnika, który nigdy wcześniej nie był portretowany i przydał sie on we wznowionym procesie beatyfikacyjnym w Rzymie. Ogłoszony świętym Kościoła Katolickiego w 1977 r., św. Charbel nadal wyprasza łaski tym, którzy do jego pomocy się uciekają.  Do monasteru z całego świata napływają świadectwa ogromnej ilość uzdrowień i łask otrzymywanych przez osobistą pielgrzymkę do jego grobu lub także „na odległość”, dzięki przywożonemu z sanktuarium olejkowi oraz kawałkom płótna, które miały styczność z ciałem świętego.

Grób św. Charbela w Annaja.

Najgłośniejsze uzdrowienie ostatnich lat miało miejsce w 1993 r. i dotyczyło pięćdziesięcioletniej Nouhad El Shami, matki dwanaściorga dzieci, cierpiącej na guza tarczycy i częściowy paraliż. Lekarze uznali przypadek za nieoperacyjny, jednak najstarszy syn udał się do Annaja, prosić świętego o ratunek.  W nocy Nouhad miała sen, w którym ujrzała dwóch mnichów. Jednym z nich był Charbel, który położył jej dłoń na szyi i powiedział: „Przyszedłem cię zoperować”.  Poczuła ból w szyi pod palcami obu zakonników, a po przebudzeniu ujrzała w lustrze dwie rany długości 12 cm.  po obu stronach szyi, z każdej sterczały nici szwów.  Poczuła się całkowicie uleczoną. Wpierw pojechała z rodziną do Annaja, podziękować Charbelowi za uzdrowienie, a potem do szpitala na konsultację. Lekarze uznali, że z medycznego punktu widzenia operacja wykonana jest doskonale i tak dobrze założonych szwów dawno nie widzieli. Nie potrafili tego wyjaśnić naukowo.

Odtąd, w klasztorze w Annaja każdego 22 dnia miesiąca odbywa się – zgodnie z prośbą świętego –  uroczysta msza św. i procesja z pustelni do głównego kościoła.  W tym dniu, a także w każdy pierwszy piątek miesiąca,  rany Nouhad znowu krwawią.  Św. Charbel powiedział jej: – Uzdrowiłem cię, aby ludzie się nawracali. Wielu ludzi oddaliło się od Boga, przestają się modlić, przystępować do sakramentów i żyją tak, jakby Bóg nie istniał…

Większość czasu w Annaja spędzamy przed trumną Charbela, modląc się za nasz świat, coraz głębiej zapadający się w otchłań nędzy duchowej i występku, za siebie i za innych, zwłaszcza tych, którzy nas o to prosili.

                                         Klasztor i pustelnia w Annaya   

Klasztor przypomina warowny zamek wzniesiony z grubo ociosanych bloków wapienia, z wąskimi szczelinami okien i kwadratowym dziedzińcem. Wprost prosi się on o średniowieczny turniej rycerski.  Wprost z dziedzińca wchodzi się do krypty grobowej, a naprzeciw niej kamienne schody z małym tarasikiem prowadzą do głównej kaplicy monastyru. Przez plątaninę korytarzy, którymi nieprzerwanie sunie ludzka ciżba,  dojść stąd można do muzeum z wystawionymi w gablotach pamiątkami po Charbelu, do sali recepcyjnej przeora i administracji klasztoru. Uzyskawszy zgodę na odprawienie Mszy św., uczestniczymy w Najświętszym Sakramencie odprawionym przez ks. D. w zakrystii kaplicy klasztornej. Niestety, przeora jeszcze nie ma, bo przebywa w Rzymie na audiencji u Ojca św. Seniora,  Benedykta XVI,  ale lada chwila  ma wrócić  do Annaja, by uczestniczyć w procesji 22 września.  Zapisano nas na audiencję w jego sali recepcyjnej. Jesteśmy trochę rozczarowani, bo nie dotarły do nich listy i e-maile wysłane od nas z Polski, albo może dotarły, ale ich przeorowi nie przekazano, bo język angielski (czego doświadczamy na każdym kroku) nie jest najmocniejszą stroną Libańczyków.

Tymczasem do sanktuarium przybywają autokary z pielgrzymkami. Wszyscy chcą jutro rano przejść razem z przeorem i w towarzystwie Nouhad z jej krwawiącymi ranami, trasą procesji od małej wysoko położonej pustelni do leżącego niżej masywu klasztoru z nowym kościołem. Coraz częściej słychać język polski. Mnie jednak bardziej zajmuje obserwowanie pobożności Libańczyków, bo naprawdę, jest czego od nich się uczyć.  Przyjeżdżają, i to głównie młodzi, wielopokoleniowymi rozmodlonymi rodzinami, z obowiązkowym różańcem trzymanym w ręku lub zawieszonym na szyi. Widzę młodego osiłka z ramionami pokrytymi tatuażami, pośród których widnieje okazały różaniec, wytatuowany od lewego ramienia wzdłuż całej ręki. W Polsce byłaby to zapewne uznane za prowokację lub szyderstwo, ale ten maronicki młodzian trzyma również w dłoni prawdziwy różaniec, który, idąc wraz z kolegą, głośno odmawia. Widok w Polsce nie do pomyślenia.  Uderza też ogromna ilość dzieci. Dziś, młoda polska rodzina to 2 plus 1, a tu Bóg, jakby wynagradzając im krwawą historię, obdarza ich obfitą dzietnością i młode libańskie stadło liczy co najmniej dwójkę lub trójkę przychówku biegnącego przed rodzicami i jeszcze po jednym na barana u ojca i w ramionach mamy.  Niestety, modlitewny spokój przerywa głośna kłótnia po polsku, gdy wymianę zdań wszczyna z kierowcą autokaru wystrojona paniusia z telefonem komórkowym przy uchu.  Usiłuję sobie przypomnieć, której z wizjonerek: św. Faustynie czy słudze Bożej Celakównie, mówił  Chrystus o drugim, poza pijaństwem, najcięższym grzechu Polaków: kłótliwości i niezgodzie.

Ogromna procesja w Annaja każdego 22-go dnia miesiąca

Następnego dnia od rana straszliwy upał. Mimo zakupionego już w pierwszym dniu słomkowego kapelusza, czuję przebytą przed paroma laty operację serca.  Muszę  niestety siąść w cieniu na murku, nie wezmę udziału w procesji, która rozpoczyna się pod pustelnią św. Piotra i Pawła, znajdującą się ok. 20 minut pieszo pod górę, i teraz zaczyna zstępować w dół pod baldachimami, feretronami, ze wspaniałym chóralnym śpiewem w języku aramejskim do nowego kościoła, którego halowa bryła z czerwonym dachem i wysmukłą wieżą widnieje obok mnie,  na placu za klasztorem.  Do pustelni wybierzemy się po południu, gdy zmierzch ochłodzi góry i spokojny spacer pozwoli nam na głęboką, przyjacielską pogawędkę. Inspiracją do niej stały się słowa angielskiego motta, które wyryte w desce ujrzeliśmy po drodze: wizytówka miejsca, do którego zmierzamy. If You Do Not Understand My Silence, You Will Not Understand My Words – głosi angielski napis.  (Jeśli nie rozumiesz mojego milczenia, to nie zrozumiesz też moich słów).

Pustelnia Charbela jest skupiskiem małych pokoików ukrytych za mieszcząca się z przodu kaplicą, której spokojną prostokątną fasadę z ciosanego kamienia wieńczy niewielki kamienny krzyż. Tu św. Charbel, po uzyskaniu zgody swego opata, wiódł życie w całkowitym odosobnieniu i bezwzględnie oddany Bogu. Kolejne pomieszczenia, mijane w powolnej procesji pielgrzymów, ilustrują wszystko, co o nim wiemy:  że czas spędzał na modlitwie, na adoracji Najświętszego Sakramentu i na pracy w ogrodzie. O ile „ogrodem” jest ta wąska grządka, przytulona do kamienistego zbocza u stóp jego chatki. Czytał żywoty świętych, jadał raz dziennie i równie niewiele spał.  Unikał kontaktów z ludźmi, w tym również ze swymi współbraćmi. Oto jego zgrzebne szaty, twarde łoże, ewangeliarz, najprostsze sprzęty… Jak niewiele potrzeba człowiekowi na tej ziemi… Przedmioty tym bardziej są mu zbędne, im szybsza ma być podróż po śmierci, prosto w ramiona Boga. Politowanie ogarnia mnie na myśl,  iloma otaczamy się wciąż sprzętami, ozdobami, strojami, pojazdami, bibelotami, głupimi pismami, szkodliwymi książkami, ekranami kin i telewizorów wiodącymi naszą wyobraźnię w zgiełk, na manowce kłamstw i złudzeń. To przez ten balast coraz trudniej jest nam prowadzić swoje życie w prostocie, a brniemy przez gęstwę życia w rozbudzanym przez media i bliźnich, którymi się otaczamy,  coraz dokuczliwszym pragnieniu, aby mieć więcej i więcej. Taką zrobiliśmy sobie miarę „sukcesu”: drogie przedmioty, nieustanne wycieczki, władza nad innymi. Rządzi nami szał posiadania, wspinanie się po jakiejś drabinie obłędu wyżej i wyżej – choć wcale nie coraz bliżej, a coraz dalej od Boga. Coraz więcej, więcej gratów i spraw, którymi zaśmiecamy sobie życie tak szczelnie, że w końcu dusimy siebie i swą duszę. Potem patrzy człowiek załzawionym wzrokiem wokół siebie i pyta: dlaczego życie mi się nie udało?

Annaja: pustelnia Charbela. Tu spał.

Tu w ogródku jest cisza. U mych stóp i przed oczami przestwór nieba i ogromny krajobraz czystych, libańskich gór. Charbel sadził tu sobie najzwyklejsze rośliny. Oto  wyłożone kamykami ścieżynki, o które uderzały jego trepy. Rankiem, gdy wstawał śpiew ptaków to był jedyny hałas. Takie jest memento, którym upomina nas św. Charbel: człowiek najlepiej radzi sobie wśród najprostszych spraw. Tak jest przez Boga skrojony, że niewiele potrzebuje pokarmu i podniet jego biologiczna natura Zaś temu, kto ma serce wciąż targane niepokojem i pożądaniem, ktoś wciąż na ucho szepce: więcej, więcej!… A czyj to głos? Wiadomo.

Wielki finał czyli relikwia pierwszego stopnia

Audiencja u przeora. Nadeszła coda małej symfonii, która wieńczy naszą peregrynację.  Ujrzawszy nas w sali recepcyjnej, siedzących na bocznej ławce przy drzwiach w gromadce oczekujących, energicznie podszedł – pewnie uprzedzony o przybyszach z Polski – i wymieniwszy krótkie uprzejmości z resztą, siadł przy nas dopytując o cel podróży. Młody, krępy, z okrągłą twarzą okoloną bródką, w trakcie  rozmowy prowadzonej dobrą angielszczyzną bada twarz rozmówcy ciemnymi, inteligentnymi oczami.  – Pewnie chodzi wam o relikwie? – pyta z uśmiechem. Tak. Ale też zależy nam na stałej współpracy klasztoru z polskim ośrodkiem kultu św. Charbela, który powstał w Gostyniu, na Świętej Górze. Ksiądz D. pokazuje album wydany przez ojców Filipinów i zdjęcia na swoim tablecie, na nich tłumy polskich czcicieli św. Charbela i ich spotkania z ojcami maronitami, którzy we wcześniejszych latach przybywali do Gostynia. Także konferencje, które się  tam odbywają… Zrobiło to na nim wrażenie. Podnosi się z ławy i gestem zachęca,  aby iść za nim.  Potem opowie nam o uczuciu, jakie ogarnęło go w tej chwili: że właśnie TYM pielgrzymom POWINIEN udzielić wszelkiej pomocy.

–  Tu, na tych miejscach zasiadali biskupi, kardynałowie… – mówi, gdy zasiadamy w fotelikach w jego gabinecie. – Ale nie wszyscy otrzymują to, o co prosili… – Kończy tajemniczo. Nie odrywając od nas oczu zaszeptał coś do mnicha, który wszedł za nim i po chwili pośrodku gabinetu wyrosły trzy pudła kartonowe, każdy po brzegi wypełniony plastikowymi torebeczkami, w każdej buteleczka z olejem św. Charbela i poświęcone kadzidło.  Wręcza księdzu D. jeszcze jeden pakiecik – jest to, jak się okazuje, fragment kości św. Charbela wraz z  listem  potwierdzającym prawdziwość relikwii.

– Chwała niech będzie Panu! – ksiądz D. wzdycha przejęty, bo oto rodzi się w Polsce prawdziwy i „pełnoprawny”, bo zaopatrzony w relikwie pierwszego stopnia, ośrodek kultu św. Charbela.

– Czy święty Charbel to ojcu podpowiedział? – pyta.

– On tu cały czas jest z nami – mówi przeor, jak o czymś oczywistym i kreśląc znak błogosławieństwa, obiecuje jak najszybsze nawiązanie stałych kontaktów z Polską.

*

Świetlisty krzyż nad górami Libanu

Dziś nocujemy w hostelu Oasis w Annaja. Wcześnie rano przyjedzie po nas taxi i powrót do Bejrutu.   Otwieram dwuskrzydłowe okno, przede mną sięgający po horyzont widok zielonych i ciemnoniebieskich grzbietów górskich. Kładzie się na nich cień zmierzchu, przeszyty złotymi strzałami zachodzącego słońca. Chłodne powietrze napełnia płuca rześkim aromatem. Ksiądz postanowił udać się raz jeszcze do krypty, ja zostaję w pokoju, aby odmówić różaniec. W tej chwili, gdy zmierzch szubko zgęstniał, w oddali nad jednym z pobliskich szczytów zapala się biały krzyż. Oto ustawiony przez wiernych maronitów znak, że Bóg jest i czuwa nad Libanem. Podobny do tego, który stoi na Giewoncie, choć ten się jarzy. Zgasiłem światło i ukląkłem wpatrzony w zapalający się i gasnący krzyż na ciemnym niebie. Towarzyszył mi przez całą część radosną różańca: moje dziękczynienie za wszystko, co otrzymałem podczas tej niezwykłej podróży. I do dziś mam go pod powiekami. Jasny krzyż Libanu.

 Annaja, Polska, wrzesień-listopad  2014 r.

Grzegorz Musiał

cz. 2 https://ekspedyt.org/2024/10/04/bozy-liban-umecz…-kraj-swietych-2/

cz. 1 https://ekspedyt.org/2024/10/02/bozy-liban-umecz…-kraj-swietych-1/

 

O autorze: pokutujący łotr