Każdy redaktor naczelny wie, ileż udręki każdego roku dostarcza mu sezon ogórkowy. Gazeta, czy portal musi ukazać się każdego dnia, podobnie jak program radiowy, czy telewizyjny – a czym tu wypełnić łamy, czy czas antenowy, kiedy nawet zapowiadana od miesięcy decydująca ukraińska kontrofensywa najwyraźniej weszła w fazę wakacyjnej przerwy, w związku z czym Ukrainki, które – uciekając przed wojną – schroniły się z dziećmi w Polsce i zostały przez hojny rząd „dobrej zmiany” obdarowane socjalem na koszt polskiego podatnika, jak gdyby nigdy nic, wyjeżdżają na Ukrainę na wakacje, pilnując się wszelako, by przed upływem miesiąca znowu schronić się przed wojną w Polsce, bo w przeciwnym razie ryzykują utratę socjalu za który na Ukrainie mogą spędzić wakacje na poziomie telewizyjnych „królowych życia”? Toteż każdy ratuje się, jak tam potrafi, zamieszczając np. rewelacje o artystce, co to maluje obrazy „krwią menstruacyjną”, a w przerwach demonstruje „masaż członka”, czy – ale to już desperacja – o praniu majtek damskich, splamionych „kleksem” – jak prać, żeby nie było śladów. To wbrew pozorom poważna sprawa, skoro nawet Stanisław Wyspiański, kreśli w ”Weselu” postać „Dziada”, którego zjawa Jakuba Szeli molestuje, żeby dał mu „kubeł wody” („Dajcie bracie kubeł wody; gębę myć, ręce myć, suknie prać – nie będzie znać!”). Chodziło oczywiście o tzw. „rabację galicyjską” w ramach której włościanie rżnęli krwiopijców piłami („myśmy wszystko zapomnieli; mego dziadka piłą rżnęli!”) – niczym w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej.
Ale w sukurs żurnalistom przychodzi Adam Grzymała-Siedlecki. Był on w za Najjaśniejszego Pana dyrektorem teatrów miejskich w Krakowie i na podstawie własnych doświadczeń utrzymuje, że „pewniakiem”, również w sezonie ogórkowym, jest sztuka w której kobieta cierpi z powodu męskiej przewrotności. Toteż trudno się dziwić, że kiedy pani Joanna łyknęła pigułkę wczesnoporonną i została przez ratowników medycznych zawieziona do szpitala, gdzie ponoć miała grozić samobójstwem, w związku z czym zawiadomiona policja przeszukała jej rzeczy, czy przypadkiem nie ukryła gdzieś kapsułki z cyjankiem potasu, Judenrat „Gazety Wyborczej” rzucił się na nią z zachłannością sępa, w nadziei wyciśnięcia z tego incydentu wszelkich możliwych i życiodajnych soków, przede wszystkim politycznych. Chodzi o przestawienie przypadku pani Joanny jako elementu „piekła kobiet”, które na tym etapie rewolucji komunistycznej, w której Judenraty tradycyjnie pozostają w awangardzie, pełnią funkcję proletariatu zastępczego. Proletariat zastępczy – czy to „kobiety”, czy sodomczykowie – są dla rewolucyjnej awangardy na wagę złota, bo cóż to za rewolucjoniści, co nie mają proletariatu, który by „wyzwalali”? „Co to za gospodarz, co ni ma chałupy?” – śpiewają górale na Podhalu. Swoją szansę natychmiast wywąchał też szef Volksdeutsche Partei Donald Tusk, zapowiadając na 1 października „Marsz miliona serc”. Chodzi oczywiście o serca złamane – ale w związku z tym na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, że na tę okoliczność Donald Tusk przemieni się w kobietę, by w ramach solidarności publicznie zrobić sobie skrobankę w nadziei, że zachwycone panie będą na jego partię głosowały i w ten sposób zrobi „no pasaran” znienawidzonemu Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Nawiasem mówiąc w policyjnym komunikacie czytamy, że gdy ktoś grozi samobójstwem, to policja musi go zrewidować, ponieważ nie może pozwolić, by grożący spełnił swoją groźbę. Nie bardzo wiadomo dlaczego właściwie nie może, bo podstawowa zasada prawa rzymskiego głosi, że volenti non fit iniuria, co się wykłada, że chcącemu nie dzieje się krzywda, więc jeśli ktoś pragnie przyśpieszyć bliskie spotkanie III stopnia z Trójcą Świętą, to dlaczego policja czuje się w obowiązku mu w tym przeszkadzać? Pani premier Margaret Thatcher była innego zdania. Kiedy w 1981 roku grupa uwięzionych członków IRA ogłosiła strajk głodowy, zabroniła karmić ich pod przymusem, wychodząc z założenia, że skoro chcą w ten sposób popełnić samobójstwo, to niech się stanie według ich woli. Nie pozwoliła wodzić się za nos i w rezultacie 10 uczestników głodówki zmarło na – jak to określił koroner – „zagłodzenie dobrowolne”. No, ale Margaret Thather była ostatnim w Europie prawdziwym mężczyzną – co przewidziała u nas Danuta Rinn w swoim słynnym przeboju „Gdzie ci mężczyźni” („Jak bezwolne manekiny, przestawiane i kopane, gęby pełne wazeliny, oczka stale rozbiegane, bez godności, bez honoru, zakłamane swoje racje, wykrzykuje taki w domu śmiesznym szeptem po kolacji…”).
Najciekawsze jednak w tym wszystko jest to, że pani Joanna nie jest pierwszym łupem redakcyjnego Judenratu „Gazety Wyborczej”. Żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak wspomniany Judenrat rzucił się do wyzwalania pani Anety Krawczykowej. Pani Aneta pracowała w biurze poselskim Wielce Czcigodnego Stanisława Łyżwińskiego z „Samoobrony”, którego Judenrat, wraz z Wielce Czcigodnym Andrzejem Lepperem z upodobaniem nazywał „knurami”. Owe „knury” miały panią Anetę wykorzystywać seksualnie, obiecując w zamian miejsce na listach wyborczych „Samoobrony”. Wzbudzało to w pani Anecie nadzieje na karierę polityczną w naszym Sejmie – ale z jakichś powodów, których dzisiaj już nie pamiętam – do umieszczenia jej na liście kandydatów „Samoobrony” do Sejmu nie doszło. Wtedy pani Aneta postanowiła swoją krzywdę przenieść na forum publiczne i w ten sposób sprawa trafiła do Judenratu, który swoim zwyczajem podniósł klangor aż pod niebiosa. Kłopotliwym elementem całej tej sprawy była córeczka pani Anety, która podejrzenia co do jej autorstwa kierowała właśnie w stronę „knurów”. Doszło tedy do przetestowania DNA – najpierw Wielce Czcigodnego Stanisława Łyżwińskiego, którego autorstwo zostało wykluczone. Wtedy pani Aneta wskazała na Wielce Czcigodnego Andrzeja Leppera – ale jego autorstwo zostało też wykluczone. Powstała szalenie kłopotliwa sytuacja, w związku z czym pani Aneta wyraziła przypuszczenie, że autorem mógł być anonimowy mężczyzna, któremu oddała się w okolicach dworca kolejowego w Piotrkowie Trybunalskim. Tego było już za wiele nawet dla Judenratu, toteż klangor został wyciszony, bo jużci – jak powiadają wymowni Francuzi – du sublime au ridicule in n’y a qu’un pas – co się wykłada, że od wzniosłości do śmieszności jest tylko krok. Ciekawe, czy w przypadku pani Joanny ten krok zostanie zrobiony, czy też pozostanie ona heroiną walki o wyzwolenie kobiet w naszym nieszczęśliwym kraju przynajmniej do wyborów?
Dodaj komentarz