Iwan Mafiejewicz Chararin wszedł zdecydowanym krokiem do dużej, wypełnionej ludźmi świetlicy. Siedzący w pierwszych rzędach kończyli opowiadanie sobie legend i opowieści z pracowitego życia naszego bohatera. Były tam cudowne opisy tego, jak obgryzając dokoła pierożki, by ominąć mięso nie tylko uczcił wielkiego Boga swą wzniosłą ascezą, lecz rozmnożył jadło na stole i napitki. Było tam o cudownych pomnożeniach cen gruntów, o życiu w innym, wcześniejszym wcieleniu pod imieniem Jakub i o śnie, w którym ów Jakub wspinał się niczym nadludzki anioł przeskakując po kilka naraz szczebli drabiny sięgającej do nieba. I o wielu innych nadzwyczajnych czynach człowieka, którego zesłał nam sam Bóg.
Szepty hagad zasłużonych towarzyszy z pierwszych rzędów ucichły. Ci z dalszych rzędów kończyli nerwowe obgryzanie paznokci.
Kochani! – rozpoczął Mafiejewicz – znowu jestem u was. Jestem na tym bożym świecie – można powiedzieć – tylko po to, by móc z wami się spotkać, spojrzeć na wasze spowite – mówiąc poetycko – prawdą i trudem twarze.
Te słowa zlikwidowały napięcie, wyzwoliły falę odprężenia. Ludzie podnosili się z krzeseł, klaskali ile sił w dłonie. Kto nie klaskał czuł się głupio, spoglądał ukradkiem na boki, by zaobserwować, czy tym swoim nieklaskaniem nie niepokoi innych towarzyszy. Sala pałała.
– Kochani! Sytuacja jest trudna. Ale czyż to nie trud wydobywa z nas bohaterów? Mówię “z nas”, ale na myśli mam, oczywiście, was. Ja, moi współpracownicy – nic nie znaczymy. Jesteśmy – by tak rzec – waszymi dłońmi, waszą myślą i żarem.
Sala oszalała. Nieskoordynowane okrzyki Mafiej! Mafiej! – mieszały się niczym blaski złotych wieżyczek na niebosiężnej świątyni Salomona.
– Planeta płonie. Nasza matka płonie, podnoszą się morza i oceany jakbyśmy zgrzeszyli, niczym nasi przodkowie z Sodomy i Gomory. Tu wysycha, tam znika pod falami. Tu śnieg, tam żar. Planeta to my, my to planeta. Nie damy jej zginąć!
– Nie damy! Nie damy! – podjął rozpalony tłum ukrzesłowionych.
– Nie rzucim planety skąd nasz ród!
– Nie rzucim! Nie rzucim! – odpowiedziało echo ludu.
– Tak nam dopomóż Bóg! – zaintonował Mafiej.
– Pomóż Bóg! Pomóż Bóg! – odkrzyczało echo.
Mafiej rozstawił szerzej nogi, przybrał stabilniejszą pozycję, jak przystało na reprezentanta ludu. Widać było, że szykuje się do mowy proroczej, natchnionej, wzniosłej. Mowy prowadzącej wszystkich jak kolumnę wozów przez pustynię.
– Ludzie i planeta, takiego mamy prioryteta! Ale tu nie ma równowagi. My żyjemy dzięki niej. Dlatego jeśli będzie trzeba musimy być gotowi na ofiarę. Najwyższą ofiarę. Bo planeta to nasza matka, nasza Świątynia. Świątynia Ludu.
– Świątynia! Świątynia! – rozniosło się aż zadrżał sufit.
– Zdrowie planety, higiena, pokój, dobrobyt i partnerstwo. Partnerstwo ludzi z planetą, przewodników z przewodzonymi, pokoju z dobrobytem, Kołomojskiego z Chodorkowskim – och, przepraszam, pomyliłem karteczki. W każdym razie, bez dzielenia zapałki na czworo, mówiąc tak po chłopsku, po robotniczemu, po europejsku: partnerstwo wszystkich z wszystkimi!
Świę-te sło-wa! – skandował tłum. Ale potężniej przetaczało się ponad rzędami krzeseł wibrujące wezwanie: Mafieeee! Mafieeee!
Jeden z grupy ochrony proroka dał dłonią delikatny znak, by fale ekstazy ucichły, by Wysunięty Przed Szereg mógł dalej kroczyć po wodzie ludzkich nadziei pisząc na niej laską Mojżesza od prawej do lewej.
– Naszym celem są cele. Cele wciąż nowe i nowsze. Gdy nie osiągniemy starych, zrobimy nowsze.
– Zrobimy! Zrobimy!
– A czym są nasze cele? Jakby to wam powiedzieć, kochani. Nie komplikując, ale i nie upraszczając. Nasze cele obejmują szeroki zakres wyzwań. To nie jest tylko jedno wyzwanie, jeden problem, jedna bitwa. To zespół wyzwań, rzec można, kohorta wyzwań, tabor wyzwań. I te wyzwania, zdradzę wam…
– Zdradź nam! Zdradź nam! – przerwała mu fala pulsujących głosów.
– …zdradzę wam że te wyzwania występują parami. Ubóstwo – dobrobyt, głód – zmiany klimatu, edukacja – zdrowie, pokój – sprawiedliwość społeczna, wojna – zrównoważony rozwój. I te pary my musimy równoważyć. Dzień i noc równoważyć. Ktoś musi równoważyć, by spać mógł ktoś.
Tłum szalał: – Równoważ! Równoważ! Mafieee! Mafieee! Równoważ Mafieee! płynęło w rozświetlonym słońcem powietrzu jak Arka Przymierza przez pustynię, płynęło tak, że końcowe “-j” ze słowa “Mafiej” ginęło gdzieś pożerane przez rezonans.
– Bo trzeba wam wiedzieć, że kiedy my, jako wasza awangarda niczego nie zrównoważymy, to pochłonie was biegun, jeden z biegunów, otchłań bezdenna, abyssos niezmierzony.
Ludzie ucichli, oczy niektórych zaczęły się powiększać, innym na czoła wystąpił pot. Co bardziej pobudliwi zaczęli się trząść.
– Weźmy taką na przykład parę: “głód – zmiany klimatu”. I co my tu mamy, kochani? Ano mamy wyzwanie, czyli cel, czyli miejsce dla naszej służby dla was. A konkretniej? Klimat się zmienia, a więc grozi nam głód. Ograniczacie więc za naszą pomocą zmiany klimatu i ograniczamy głód. A jeśli ograniczamy głód, to więcej jemy – miałem na studiach logikę, zażartował Mafiej.
Ludzie pokładali się ze śmiechu.
– A jeśli więcej jemy, to krowy więcej emitują gazów cieplarnianych i tym samym podgrzewamy klimat i umieramy z głodu, bo płoną uprawy i zalewane są porty przez które przechodzą transporty żywności logicznej, sorry, ekologicznej. No i równoważymy tu głód klimatem, ale tak prawdę mówiąc to g**** daje, albo nawet jeszcze pogarsza całą sytuację.
Ludzie zaczęli spoglądać po sobie nie rozumiejąc co się dzieje z Iwanem Mafiejewiczem, że sam podważa swoje słowa i zaczyna wykonywać jakieś nerwowe ruchy. Może to słońce – pomyśleli bystrzejsi z nich. Może w stołówce wojewody czymś się struł… A może…
Jeden z osobników w czarnych okularach stojących 5 metrów od trybuny z której przemawiał Chararin podał mu coś skrytego w dłoni. Mafiej połknął popijając wodą jakąś małą kapsułkę. Ruchy Iwana złagodniały i po chwili kontynuował.
– Albo weźmy parę “edukacja – zdrowie”. Ludzie bardziej wyedukowani lepiej dbają o zdrowie. A z drugiej strony więcej pracują mniej szanując zdrowie. K****, to ja już nie wiem, co tu i czym równoważyć. I tak i tak do d***, niech sobie każdy robi co chce. Jego sprawa i strata albo zysk. A mi, za to udawanie jakiegoś specjalisty od wszechrównoważenia, to on może dać tylko w pysk.
Wśród sztywno stojących po obu stronach Mafiejewicza okularników zaczęło się jakieś poruszenie. Jeden z nich podszedł do Iwana i podniósł mu z tyłu połę marynarki jakby coś tam poprawiając. Nastąpiła krótka przerwa. Iwan zdawał się nieruchomo patrzeć w pulpit.
– Albo weźmy parę “pokój – sprawiedliwość społeczna”. Zaprowadzamy siłą sprawiedliwość społeczną. Pomożecie? Pomożemy! – pamiętacie jak to szło. A potem bitwy z policją o kiełbasę.
Niektórzy z tych na widowni, co bardziej myślący wydawali się być – poczęli drapać się w głowę, gdyż zaczynali gubić związek logiczny.
– Nie wszyscy chcą sprawiedliwości społecznej. Są tacy, dla których sprawiedliwość społeczna jest śmiercią. I kiedy ją wprowadzamy, to mamy wojnę z tymi, których sprawiedliwość społeczna zabija. Widzicie więc, kochani, że sprawiedliwość społeczna zabija pokój i rodzi wojnę i mobilizację przestępców.
Niektórzy z pierwszych rzędów zaczynali między sobą szeptać. Ktoś, jakiś warchoł zapewne – nawet popukał się w głowę.
– Dlatego potrzebni są ci, którzy powiedzą wam, że biorą na siebie ciężar równoważenia. Sprawiedliwość społeczna jest możliwa, gdy społeczeństwo ma nadmiar. Ale – jak już wam wykazałem – rodzi ona walkę z niechcącymi sprawiedliwości, których imię legion. Trzeba więc ten nadmiar, by nie zrodził walki jakoś zneutralizować. I od tego jesteśmy właśnie my, politycy. Znika nadmiar i znikają spory. Znika nadmiar produktu krojonego brudno, tfu, produktu krajowego brutto.
Mafiejewicz sięgnął po szklankę z wodą. Powiódł – jak troskliwy pasterz – wzrokiem po sali i po tłoczących się poza oknami ludziach.
– Albo “wojna i pokój”. Najciekawsza para. Ech, ileż my się tu narównoważymy… Pojęcia nie macie. No niby zaprowadzamy i popieramy pokój. Ale przecież kto chce pokoju musi szykować wojnę, czy jakoś tak. I tak kochani mamy taki oto cud, że gdy mamy wojnę najmniej się zbroimy. A gdy mamy pokój, to musimy zbroić się maksymalnie i nieprzerwanie. Tak więc może powinniśmy ten zbrojący się po zęby pokój nazywać wojną? A wojnę pokojem? Przemyślcie to, towarzysze. W każdym bądź razie widzicie, że nasza rola jest nie do zastąpienia. Jeśli my nie będziemy bezustannie stwarzać w waszych oczach jakichś zewnętrznych zagrożeń, to wy nie będziecie się zbroić, a jeśli nie będziecie się zbroić, to zapanuje pokój i wybuchnie wojna. Kurde, co ja pieprzę? A wy, czego wytrzeszczacie gały?
Dwóch okularników chwyciło Mafiejewicza pod pachy i odprowadziło na bok. Nie szarpał się. Po chwili wrócił na trybunę.
– Ludzi musicie zrównoważyć głodem, zagrożenie spokojem, edukację równością, dobrobyt marzeniem o nim a planetę partnerstwem. Zresztą co ja gadam “planetę”? Wszystkie planety musimy zrównoważyć satelitami. No przecież nie satelitami Muska, ani Tuska. Prawdziwym księżycem, no wiecie przecież, Twardowski, księżyc i pakt z diabłem. Tuska zrównoważyć Prezesem, oszustwo Prezesa zrównoważyć gołosłowną Ziobrą, Brukselę Moskwą, Waszyngton Tel Awiwem, węża żmiją i niech się w jednym koszu na pohybel wam, naiwnym owcom wiją. W jednym ponadnarodowym, mojżeszowym koszu jedni oligarchowie do drugich piją a jam ich marionetką co okruchy, które spadną z ich stołu zbiera jak cholera, lera…, era…, era… era… era… era… era… era…
Zapadła martwa cisza. Mafiejewicz zaciął się powtarzając w nieskończoność “era, era, era”. Po chwili runął na ziemię dalej wydając odgłosy przypominające wyraz “era”. Jeden z okularników podskoczył wpychając Iwanowi do ust plik ulotek wyborczych by zablokować choć częściowo bezsensowny ciąg dźwięków. Po chwili w kilku miejscach spod garnituru wyskoczyły sprężyny przebijając go i drgając niczym groteskowe metronomy czasu odmierzanego przez kończącą się ludzką wytrzymałość.
Niczym pomruki nieuchronnej burzy spoza pobliskich budynków rozbrzmiewały mocne tony jakiejś pieśni. Słychać było fragmenty słów z tysięcy niewidocznych gardeł: “ury”, “uną”, “ebią”, “ary”.
“Ury” i “ary” niewidzialnego tłumu zlewały się w jeden dźwięk z wydobywającym się z leżącej sylwetki “era…, era…, era…”
1.05.2023
Wyśmienicie przyprawiona potrawa. Czytałem to, w pewnym sensie, jak “jedno z moich opowiadań” Pan pierwszy dostrzegł, upolował i upiekł gadzinę, dlatego zazdroszczę ;-)
Dobranie grafiki będzie wyzwaniem.
Dzięki za przychylne słowa :).
Obrazek dobrze dobrany :).
Pozdrawiam