Za pierwszej komuny popularność zyskało porzekadło, że jak partia mówi, że zabierze, to zabierze, a jak partia mówi, że da – to mówi. Teraz, za drugiej komuny, też rządzi partia, jak nie jedna, to druga, według harmonogramu ustalonego przez stare kiejkuty, więc i tamto porzekadło wcale nie straciło na aktualności, z tym może, że należałoby je ubogacić o zdobycze językoznawcze, którymi – jak wiadomo – pasjonował się Józef Stalin. Na przykład w roku 2015, a zwłaszcza później, w roku 2019 partia kierowana przez Naczelnika Państwa obiecywała, że nie wprowadzi nowych podatków. I dotrzymała słowa, z tym, że nowe daniny nie nazywały się już „podatkami”, tylko „opłatami” – a ponieważ nie były to „podatki”, tylko „opłaty”, to partia i rząd sobie nie żałowały i obłożyły nimi obywateli, ile się tylko dało. Dzięki tej semantycznej sztuczce partia i rząd z miedzianym czołem może zapewniać, że dotrzymuje obietnic – co z miedzianym czołem powtarzają potem niezależni dziennikarze z rządowej telewizji oraz futrowanych przez spółki Skarbu Państwa pozostałych niezależnych mediów. Pokazuje to, że odkrycia Józefa Stalina w dziedzinie językoznawstwa nie zostały zapomniane, a przeciwnie – przeżywają swoją drugą młodość. O ile jednak partia i rząd na odcinku językoznawczym starają się trzymać rewolucyjnej teorii, o tyle zasiadający w Sejmie Wielce Czcigodni posłowie nie zawsze rewolucyjną teorię znają, bo w przeważającej większości przypadków ich zainteresowania kończą się na tym, jakby tu wypić i zakąsić – ewentualnie, w przypadku bardziej ambitnych – jakby tu ukręcić jakieś lody. I takich właśnie nasz naród kocha i takich właśnie robi swoimi przedstawicielami, powierzając im losy państwa i swoje losy. Ma to oczywiście swoje konsekwencje, o których pisał poeta: „A potem Adam i cholera, a potem Juliusz i suchoty, o Filareci, biedne dzieci, kochany kraju złoty”. Tę prawdę spenetrowali przywódcy państw poważnych no i wykorzystują tę wiedzę, jak tylko mogą. Taki na przykład Winston Churchill twierdził, że Polacy to nawet sympatyczny naród, z tym, że są kierowani przez „najnikczemniejszych z nikczemnych”. Twierdził on też, że jesteśmy narodem lekkomyślnym – i słuszna jego racja, bo najlepszym dowodem naszej lekkomyślności było przecież to, że zaufaliśmy właśnie jemu. Takie błędy mogą oczywiście przytrafić się każdemu narodowi, ale inne narody ze swoich błędów wyciągają wnioski, podczas gdy Polacy – niekoniecznie – co zauważył jeszcze w XVI wieku Jan Kochanowski, pisząc, że Polak „i przed szkodą i po szkodzie głupi”. Toteż teraz z kolei zaufaliśmy bez granic Naszemu Najważniejszemu Sojusznikowi, no a ten, korzystając z okazji, kazał partii rządowi, by 2 grudnia 2016 roku zawarły z rządem ukraińskim umowę, która dopiero po 3 latach, w roku 2019, została opublikowana w „Monitorze Polskim” pod pozycją 50. Na podstawie tej umowy, partia i rząd zobowiązały się do udostępnienia Ukrainie wszystkich zasobów Rzeczypospolitej, bojowych i niebojowych, wojskowych i cywilnych. Toteż ani pan prezydent Duda, ani pan premier Morawiecki, ani Naczelnik Państwa nie potrafią postawić żadnych granic poświęceniu Polski dla Ukrainy, co skłoniło pana Łukasza Jasinę, rzecznika Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie do stwierdzenia, że „Polska jest sługą narodu ukraińskiego”. W tej sytuacji trudno się dziwić, że ukraińskie zboże, które pozornie miało być przez polskie terytorium transportowane do bałtyckich portów, by w ten sposób uchronić przed głodem Murzynów w Afryce, do żadnych portów nie jedzie, tylko dumpingowymi cenami zalewa polski rynek, przeciwko czemu protestują rolnicy, którzy swojego opodatkowanego, a więc droższego zboża, sprzedać już nie mogą. Żeby dopełnić tego obrazu, trzeba dodać, że to ukraińskie zboże produkowane jest przez tamtejszych oligarchów, którzy skupili w swoich rękach ogromne (nawet po pół miliona hektarów) latyfundia, o których krążą fałszywe pogłoski, jakoby były kontrolowane przez trzy amerykańskie giganty. Te fałszywe pogłoski dobrze by wyjaśniały, dlaczego partia i rząd nie tylko udostępnia Ukrainie wszystkie zasoby Polski, ale nawet poświęca dla tamtejszych oligarchów interesy ekonomiczne własnych rolników. Najwyraźniej ukraińska korupcja ma charakter zakaźny, więc nic dziwnego, że zainfekowała również naszych Umiłowanych Przywódców, na podobieństwo zbrodniczego koronawirusa.
Wróćmy jednak do spraw podatkowych. Partia i rząd, którym najwyraźniej już brakuje szmalu, nie tylko nadstawia się Komisji Europejskiej, forsując nowelizację ustawy o Sądzie Najwyższym i licząc, że za utratę tego wianuszka Komisja rzuci parę groszy, ale gorączkowo szuka innych źródeł. Najwyraźniej trochę się wstydząc swojego jawnogrzesznictwa, tym razem podpuściły one Wielce Czcigodnych posłów, którzy skierowali do Sejmu i 26 stycznia uchwalili ustawę „O zmianie ustaw w celu zlikwidowania zbędnych barier”. Niech nie zmyli nas ta nazwa, bo tu nie chodzi o likwidowanie jakichś barier przed inicjatywami ludzi próbujących rozpaczliwie utrzymać się na powierzchni, a tylko o likwidację wszelkich barier, które dotychczas jako-tako chroniły obywateli przed rabunkiem ze strony partii i rządu. Art. 5 tej ustawy nakłada podatek na darowizny uzyskane od jednej lub wielu osób, czyli od zbiórek publicznych. Premier Morawiecki, jakby trochę wystraszony własną chciwością pośpieszył z zapewnieniem, że „już pracuje” nad tym, by ta ustawa nie ugodziła w działalność charytatywną, co pokazuje, że dotychczas ani on, ani Wielce Czcigodni posłowie o tym nie pomyśleli. Przewidział to już dawno Alexis de Tocqueville pisząc, że nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, jakiej nie dopuściłby się rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy. A tu nie tylko rządowi zabrakło pieniędzy, ale przede wszystkim – politycznemu gangowi, czyli partii – więc nic dziwnego, że i jedni i drudzy chwytają się każdego łotrostwa, ubierając je w postać ustawy.
Łotrostwo polega bynajmniej nie na tym, że ta ustawa może godzić w działalność charytatywną, ale na tym, że opodatkowane są darowizny, a więc środki pochodzące z dochodów już raz opodatkowanych podatkiem dochodowym od osób fizycznych. Kierującej drugą komuną partii, która, jak na szyderstwo, nazwała się „Prawem i Sprawiedliwością” i utworzonemu przez nią rządowi nie tylko to podwójne zdzierstwo nie przeszkadza, ale nawet już nie stara się zachować pozorów, korzystając z językoznawczych wynalazków Józefa Stalina, bo to już nie jest „opłata” dajmy na to – cukrowa – tylko zwyczajny podatek. Powiadają, że władza demoralizuje, ale okazuje się, że nie tylko ona. Demoralizujące są nawet pozory władzy – bo prawdziwą władzę sprawują u nas stare kiejkuty, które z Umiłowanych Przywódców robią sobie tylko parawan.
Stanisław Michalkiewicz
Ten felieton Michalkiewicza brzmi już jak hymn żałobny nad grobem naszego państwa. Ja jednak wciąż wierzę, że doczekam chwili, gdy ujrzę jak tym matołom wali się na głupie głowy ich żałosna budka z piasku i bijąc się w czoło jak Anuszka w noweli Buułhakowa, gdy nie wygasiła piecyka na poddaszu, choć jej to wciąż mówiono i spłonęła piękna wielopiętrowa kamienica na jej głupich, załzawionych oczach, a ona jęczała: Oj, durna ty baba, durna.
Tylko co komu z tego żalu, jeśli przez jedną nikczemną i głupią poszły z dymem piękne zbiory, meble, plon wiedzy i pracy wielu pokoleń.
Obawiam się, że podobnie będzie z nami. Już jest.