Michalkiewicz
Rozpoczęta przez Naszą Złotą Panią w 2017 roku walka o praworządność w Polsce, najwyraźniej wchodzi w kolejną fazę. Oczywiście nie chodzi o żadną praworządność, tylko o dyscyplinowanie i stawianie do pionu naszego bantustanu, żeby w ten sposób utorować drogę do władzy tubylczym folksdojczom, dowodzonym przez Wielce Czcigodnego posła Pupkę, który – razem z Dulczessą Wolnego Miasta Gdańska i innymi mężykami stanu – skacze przed Naszą Złotą Panią z gałęzi na gałąź. Zaktywizował się też ostatnio faworyt Naszej Złotej Pani Donald Tusk, który in corpore, to znaczy – w głębi serca gorejącego Naszej Złotej – został przeznaczony na tubylczego prezydenta naszego spacyfikowanego bantustanu w roku 2025. Nie ma przypadków, są tylko znaki, toteż wraz ze zmianą na stanowisku prezydenta Naszego Najważniejszego Sojusznika, gdzie Józio Biden przebąkuje o „znormalizowaniu” stosunków z IV Rzeszą Niemiecką, również Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu nabrał kurażu i wysmażył orzeczenie w odpowiedzi na „prejudycjalne” pytanie Naczelnego Sądu Administracyjnego naszego bantustanu, że przepisy nowelizujące ustawę o Krajowe Radzie Sądownictwa „mogą naruszać” prawo Unii Europejskiej. A pytanie zostało zadane w związku z tym, że niektórzy ambitni przebierańcy, w przekonaniu, że zatwierdzenie przez Sanhedryn ich kandydatur do Sądu Najwyższego nie powinno być kwestionowane przez żadne „rady sądownictwa”, naskarżyły do NSA. NSA z kolei, najwyraźniej bojąc się decydować w takiej sprawie na własną rękę, skierował „pytanie prejudycjalne” do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Ten salomonowy wyrok w środowisku folksdojczów, a także jurysprudensów i sędziów nierządnych wywołał euforię, podczas gdy w środowisku płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, to znaczy – jurysprudensów i sędziów rządowych wywołał ostrą krytykę, że „narusza konstytucyjny porządek” naszego bantustanu, a traktaty – to narusza nawet „rażąco”. Co do naruszeń „konstytucyjnego porządku” to może być prawda, chociaż nikt się takimi rzeczami nie przejmuje. Rząd od samego początku epidemii narusza „porządek konstytucyjny” i nie spotyka się z krytyką folksdojczów, ani też żaden niezawisły sąd, nawet z tych nierządnych, nie kieruje w tej sprawie żadnych „prejudycjalnych pytań” do Trybunału, mając świadomość, że za taką samowolkę Nasza Złota Pani przypomniałaby im, skąd wyrastają im nogi. Nie przypominam też sobie, by pozostający po zakończeniu kadencji na swojej operetkowej posadzie „rzecznika praw obywatelskich” pan Adam Bodnar pisał jakieś supliki do urzędów decyzyjnych – bo jeśli nawet by pisał, go urzędy mogłyby te elaboraty wykorzystać w toaletach. Nie można jednak zapominać, że w 1964 roku, w sprawie Flaminio Costa przeciwko ENEL (C-6/64) zapadło w Trybunale orzeczenie, według którego „prawo wspólnotowe” (bo jeszcze Unia Europejska jako odrębny podmiot nie istniała; istniały tylko Wspólnoty Europejskie) ma pierwszeństwo przed prawem poszczególnych krajów bez względu na rangę ustawy. Dlatego właśnie podczas dyskusji na Uniwersytecie Warszawskim na temat ewentualnego wejścia Polski do unii walutowej, pani sędzia Małgorzata Jungnikiel otwarcie powiedziała, że sądy w Polsce będą stosowały prawo Unii Europejskiej nawet w przypadku jego niezgodności z polską konstytucją. Wspomniany wyrok zapadł w 1964 roku, więc byłoby niegrzecznie przypuszczać, że podczas referendum akcesyjnego w czerwcu 2003 roku jurysprudensi i Umiłowani Przywódcy, zarówno z obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, jak i z obozu zdrady i zaprzaństwa o tym nie wiedzieli, zwłaszcza, że i tu i tam aż się roi od uczonych doktorów, a pan prezydent Lech Kaczyński był nawet profesorem, co prawda tylko „prawa pracy” – niemniej jednak. A skoro wiedzieli, to znaczy, że okłamali wówczas opinię publiczną, że akces do Wspólnot Europejskich, zwanych już wtedy „Unią” w żadnym stopniu nie zagraża suwerenności Polski, ani nawet jej nie ogranicza. Okłamali opinię publiczną tym bardziej, że nie mogli nie wiedzieć, że w 1993 roku wszedł w życie traktat z Maastricht, który zasadniczo zmienił formułę współpracy europejskiej z konfederacji, czyli związku państw, na federację, czyli państwo związkowe. Tymczasem okazuje się, że jurysprudensi nic o tym nie wiedzą i dalej bredzą o Unii, jako wspólnocie „suwerennych państw”, jakby nie zdawali sobie sprawy, że żadna część państwa federalnego nie może być niepodległa, że może mieć tylko jakiś zakres autonomii. Nie wierzę, żeby nie wiedzieli. Po prostu tak jak łgali wtedy, tak łżą i teraz co niby co mają powiedzieć? Muszą brnąć w łgarstwa coraz głębiej z oczywistą szkodą dla państwa, z której też zdają sobie przecież sprawę.
Jeszcze inaczej może wyglądać sprawa z traktatami. Jak pamiętamy, 10 października 2009 roku pan prezydent Lech Kaczyński, gwałcąc swoje oburzone pióro, ratyfikował w imieniu Polski traktat lizboński, który w związku z tym wszedł w życie 1 grudnia tegoż roku. Traktat lizboński, gwoli udelektowania Umiłowanych Przywódców bantustanów wchodzących w skład Unii Europejskiej, zawiera tak zwaną „zasadę przekazania”, która stanowi, że Unia Europejska, jako, odrębny podmiot prawa międzynarodowego ma tylko takie kompetencje, jakie przekażą jej państwa członkowskie. Wynikałoby z tej zasady, że w Unii Europejskiej suwerenność będzie podzielona: Unia Europejska jest suwerenna w zakresie kompetencji przekazanych, bo to jej organy decydują, jaki użytek z tych kompetencji zrobić – ale państwa członkowskie też suwerenności do końca nie tracą, bo to one decydują, jakie kompetencje przekażą, a jakich nie. Europa funkcjonowała według formuły suwerenności podzielonej w Średniowieczu i na niej właśnie opierał się feudalizm polityczny. Król teoretycznie był właścicielem całego państwa, ale jeśli wydzielał z niego lenno, to już nie wtrącał się, w jaki sposób wasal tym lennem zarządza. Co więcej – jeśli na terenie lenna były miasta, to one miały własne władze i własne prawa, które ustanawiały samodzielnie, więc w tym zakresie też korzystały z suwerenności. Jeśli na terenie miasta był uniwersytet, to cieszył się on autonomią, miał własne władze i rządził się własnymi prawami, więc też miał pewien zakres suwerenności. I wreszcie taki słoń w menażerii, jak Kościół katolicki; miał własne władze, zresztą ma je do dzisiaj, ma własne prawa, własne sądownictwo, więc ma spory zakres suwerenności. Jak mawiał Bolesław Piasecki – jeśli coś istnieje, to znaczy, że jest możliwe, więc skoro ta formuła suwerenności podzielonej mogła funkcjonować w Średniowieczu, którym tak pogardza moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, to mogłaby i teraz.
Ale traktat lizboński ustanawia jeszcze jedną zasadę, mianowicie zasadę lojalnej współpracy. Stanowi ona, że państwa członkowskie muszą powstrzymać się przed „każdym” działaniem, które „mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskjej”. Ponieważ chodzi o „cele Unii Europejskiej” a nie cele któregoś z państw członkowskich, to jest oczywiste, że wyłączną kompetencję w ich określaniu, mają władze Unii Europejskiej. A ponieważ państwa członkowskie muszą powstrzymać się przed „każdym” działaniem, które, w ocenie władzy UE, przynajmniej „mogłoby” zagrozić urzeczywistnieniu tych celów, to znaczy, że chodzi również o działania wykraczające poza zakres kompetencji przekazanych Unii Europejskiej. W ten oto sposób „zasada lojalnej współpracy” tak naprawdę unieważnia „zasadę przekazania” i systematycznie wypłukuje suwerenność z państw członkowskich. Zwróćmy uwagę, że Trybunał w swoim orzeczeniu używa właśnie tej formuły – że nowelizacje „mogły” naruszać prawo unijne. Czegóż chcieć więcej?
Ale o tym wszystkim trzeba było myśleć przed podpisaniem i ratyfikowaniem traktatu akcesyjnego w roku 2004 i podpisaniem i ratyfikowaniem traktatu lizbońskiego w roku 2009. Teraz można by było tylko te traktaty wypowiedzieć, ale przecież nikt ani ze Zjednoczonej Prawicy, ani z Koalicji Obywatelskiej, ani z Lewicy, ani z PSL o tym nie myśli. Przeciwnie – poza Konfededracją wszystkie te ugrupowania niezmiennie oświadczają, że o wypowiedzeniu tych traktatów nie ma mowy, chociaż oczywiście obóz zdrady i zaprzaństwa, próbując podsrywać obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, takie niecne intencje mu przypisuje, ale to tylko takie przekomarzanie, żeby było ładniej, to znaczy – żeby obywatele myśleli, że między jednym a drugim obozem występują w tej sprawie jakieś różnice.
Dlatego wspomniany wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości otwiera kolejny etap w wojnie „o praworządność” rozpętaną w roku 2017 przez Naszą Złotą Panią, by przy pomocy tubylczych folksdojczów doprowadzić do postępującej anarchizacji Polski, żeby – podobnie jak to było w wieku XVIII – łatwiej ją zoperować. Tej anarchizacji sprzyja dostarczenie pozoru podstawy prawnej dla wzajemnego nieuznawania najpierw sądów i ich orzeczeń, a potem – do kwestionowania prawomocności również innych władz państwowych. Inna sprawa, że te całe „niezawisłe sądy”, podzielone na polityczne partie sądów „rządowych” i „nierządnych”, to w większości organizacje przestępcze, stanowiące element lokalnych „układów zamkniętych” – ale tej patologii nie przeciwdziała przechodzenie rządu na ręczne sterowanie sądami, tylko włożenie tęgiego batoga na niezawisłych sędziów w ręce obywateli, żeby w ten sposób przypomnieć im, skąd wyrastają im nogi I co jest źródłem ich władzy. Ale to już całkiem inna historia.
Stanisław Michalkiewicz
Z cyklu Stanisław Michalkiewicz tłumaczy głupcom…
Szkoda że wielu go ignoruje
Zamiast skupiać się na sedna treści
Pycha ich rozumy okupuje
Więc nic więcej w głowach się nie zmieści
Pozdrawiam
Szczęść Boże