To już moje ostatnie refleksje powyborcze. Sytuacja wcale nie jest taka wesoła. Trzy partie establishmentowe, łącznie ze złogami ZSL-owskimi, które, jak zwykle, psim swędem prześlizgnęły się do parlamentu, uzyskały łącznie prawie 37 procent, czyli właściwie tyle samo, co PiS. Do tego dochodzi jeszcze ponad 10 procent głosów oddanych na obie partie komusze. Której z tych sił “Sanhedryn” wyznaczy w najbliższym czasie rolę czempiona “opozycji” (ja osobiście obstawiam Nowoczesną), nie ma w gruncie rzeczy większego znaczenia.
Bardziej obchodzi mnie sytuacja na prawej stronie politycznego spektrum. Trzeba powiedzieć jasno: po 25 latach szarpaniny, często groteskowej, dziesiątków partii, partyjek, “inicjatyw zjednoczeniowych”, które mało kto dzisiaj zdołałby spamiętać, nastąpiło rozstrzygnięcie. Ta strona jest zabetonowana chyba na kolejne ćwierćwiecze, więc ja osobiście nie mam większych szans, żeby ujrzeć jakąś zmianę. Rien ne va plus, Game over.
Przy demo-oligarchicznym systemie partii finansowanych z budżetu, z którego zwycięzca przecież nie zrezygnuje (trzeba przyznać, że nigdy nawet nie udawali, że biorą taką ewentualność pod uwagę, w przeciwieństwie do PObłudników), nic już nawet nie drgnie. Jarosław Kaczyński jest absolutnym panem sytuacji, rozdaje wszystkie karty. W pewnym sensie nawet mu się to należy, bo szedł od klęski do klęski, zapłacił osobiście straszną cenę, ale szedł uparcie i doszedł, choć na pewno gorzkie to dla niego zwycięstwo i być może nawet nie wie, co z nim zrobić.
Na prawo od PiS mogą się już tylko paść gęsi, jak na ruinach antycznego Rzymu. Wszystko, co tam pozostanie, w małych kółkach wzajemnej adoracji (ale i kłótni), będzie nieuchronnie trącić groteską: albo ględzeniem w kółko o wolnorynkowej utopii (wszystkie mutacje korwinizmu), albo corocznymi marszami donikąd (narodowcy), albo dość dziwaczną, bo przesadnie ostentacyjną, dewocją (“Szczęść Boże”). Kto posiada nieprzepartą potrzebę udziału w realnej polityce, nie ma żadnej swobody manewru: musi “stanąć przy tronie” Jarosława Mądrego i dobrze ustawić się w nie tak odległej zapewne walce “diadochów” o schedę po nim, próbując co najwyżej uprawiać “radcostwo polityczne” na podobieństwo frakcji konserwatywnej w sanacyjnym BBWR, stawiając na kogoś, kto mógłby okazać się tam “grupą pułkowników” (acz ja jej nie widzę, nawet w przybliżeniu).
I jeszcze jedno: to nie jest kwestia błędów: taktycznych czy strategicznych, bo te popełnia każdy, a jednak niektórzy zwyciężają. Przychylam się coraz bardziej – acz z wielką niechęcią – do tezy Kondylisa, że reakcyjny, integralny konserwatyzm nie jest empirycznie możliwy bez swojego naturalnego podłoża socjologicznego: niezależnego stanu szlachecko-ziemiańskiego, do czego dodałbym koniecznie jeszcze dwa: też arystokratycznego, przynajmniej w części, korpusu oficerskiego, zdolnego do zrobienia kontrrewolucji oraz “przedsoborowego” Kościoła Porządku. Bez tego wszystkiego konserwatyzm jest jak Anteusz oderwany od ziemi i nie uratuje go nawet najświetniejsza “szlachta pióra”, nawet legion Donoso Cortesów czy Maurrasów.
Cóż więc robić? Sadzić róże, kontemplować Agathon, siedząc w loży szyderców czekać spokojnie na Paruzję? Wszystko po trosze tak, ale w końcu jest coś ważniejszego niż polityka: trzeba ratować wiarę przed swądem herezji i “czarnobutyzmu”. To najważniejsze zadanie.
Profesor Jacek Bartyzel
____________________
źródło: Facebook za bibula.com
Oj tam – oj tam :) Swąd litery prawa czuję i beznadziei. Paruzja, owszem, a co z powiewami Ducha? Beton też wietrzeje z czasem. Ogólnie słabe.
Nie takie słabe. Jacek Bartyzel pisze bardzo ładnie, a styl owego pisania jest nieskazitelny jak biel wieży z kości słoniowej z której być może zerkał na rzeczywistość, gdy opisywał sytuację ;-)
Nadziei owszem brak, być może dlatego, że tekst jest powyborczy. Profesor nie widział dziesiątków tysięcy młodych Polaków wyznających wiarę w Boga w środku europejskiego “piekiełka”. Marsz 11 listopada nie szedł “donikąd”. Był marszem wiary i wolności. Wiary, która jednak się wzmacnia z pomocą “starych i młodych” kapłanów.
W roku 1979 wystarczyło jedno “zaklęcie” Jana Pawła II, a Duch powiał i to jak.