Myśl dnia
Napoleon Bonaparte
PIERWSZE CZYTANIE (Iz 50,4-9a)
Proroctwo o cierpiącym słudze Boga
Czytanie z Księgi proroka Izajasza.
Pan Bóg mnie obdarzył językiem wymownym, bym umiał przyjść z pomocą strudzonemu przez słowo krzepiące. Każdego rana pobudza me ucho, bym słuchał jak uczniowie. Pan Bóg otworzył mi ucho, a ja się nie oparłem ani się nie cofnąłem.
Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem.
Pan Bóg mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam.
Blisko jest Ten, który mnie uniewinni. Kto się odważy toczyć spór ze mną? Wystąpmy razem! Kto jest moim oskarżycielem? Niech się zbliży do mnie!
Oto Pan Bóg mnie wspomaga! Któż mnie potępi?
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 69,8-10.21-22.31 i 33-34)
Refren: W Twojej dobroci wysłuchaj mnie, Panie.
Dla Ciebie bowiem znoszę urąganie, +
hańba twarz mi okrywa. *
Dla braci moich stałem się obcym, +
i cudzoziemcem dla synów mej matki.
Bo gorliwość o dom Twój mnie pożera *
i spadły na mnie obelgi złorzeczących Tobie.
Hańba złamała me serce i sił mi zabrakło, +
czekałem na współczucie, lecz nikt się nie zjawił, *
i na pocieszycieli, lecz ich nie znalazłem.
Domieszali trucizny do mego pokarmu, *
a gdy byłem spragniony, poili mnie octem.
Pieśnią chcę chwalić imię Boga *
i wielbić Go z dziękczynieniem.+
Patrzcie i cieszcie się, ubodzy,
niech ożyje serce szukających Boga. *
Bo Pan wysłuchuje biednych +
i swoimi więźniami nie gardzi.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ
Aklamacja: Chwała Tobie, Królu wieków.
Witaj nasz Królu i Zbawicielu,
Ty sam zlitowałeś się nad grzesznymi.
albo:
Witaj, nasz Królu, posłuszny woli Ojca,
jak cichego baranka na zabicie
zaprowadzono Ciebie na ukrzyżowanie.
Aklamacja: Chwała Tobie, Królu wieków.
EWANGELIA (Mt 26,14-25)
Zdrada Judasza
Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.
Jeden z Dwunastu, imieniem Judasz Iskariota, udał się do arcykapłanów i rzekł: „Co chcecie mi dać, a ja wam Go wydam”. A oni wyznaczyli mu trzydzieści srebrników. Odtąd szukał sposobności, żeby Go wydać.
W pierwszy dzień Przaśników przystąpili do Jezusa uczniowie i zapytali Go: „Gdzie chcesz, żebyśmy Ci przygotowali Paschę do spożycia ?”
On odrzekł: „Idźcie do miasta, do znanego nam człowieka i powiedzcie mu: «Nauczyciel mówi: Czas mój jest bliski; u ciebie chcę urządzić Paschę z moimi uczniami»”. Uczniowie uczynili tak, jak im polecił Jezus, i przygotowali Paschę.
Z nastaniem wieczoru zajął miejsce u stołu razem z dwunastu uczniami. A gdy jedli, rzekł: „Zaprawdę powiadam wam: jeden z was Mnie zdradzi”.
Zasmuceni tym bardzo, zaczęli pytać jeden przez drugiego: „Chyba nie ja, Panie?”
On zaś odpowiedział: „Ten, który ze Mną rękę zanurza w misie, on Mnie zdradzi. Wprawdzie Syn Człowieczy odchodzi, jak o Nim jest napisane; lecz biada temu człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził”.
Wtedy Judasz, który Go miał zdradzić, rzekł: „Czy nie ja, Rabbi?” Mówi mu: „Tak jest, ty”.
Oto słowo Pańskie.
**********************************************************************************************************************************
KOMENTARZ
Oczyszczać serce
Miłosierny Boże, przepraszam Cię za każdy grzech, jaki popełniłem. Przyjmij moje skruszone serce i spraw, by we mnie na nowo działała Twoja łaska.
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
Na dobranoc i dzień dobry – Mt 26, 14-25
Mariusz Han SJ
Łatwo jest zdradzić…
Zdrada Judasza
Jeden z Dwunastu, imieniem Judasz Iskariota, udał się do arcykapłanów i rzekł: Co chcecie mi dać, a ja wam Go wydam. A oni wyznaczyli mu trzydzieści srebrników. Odtąd szukał sposobności, żeby Go wydać. W pierwszy dzień Przaśników przystąpili do Jezusa uczniowie i zapytali Go: Gdzie chcesz, żebyśmy Ci przygotowali Paschę do spożycia?
On odrzekł: Idźcie do miasta, do znanego nam człowieka, i powiedzcie mu: Nauczyciel mówi: Czas mój jest bliski; u ciebie chcę urządzić Paschę z moimi uczniami. Uczniowie uczynili tak, jak im polecił Jezus, i przygotowali Paschę. Z nastaniem wieczoru zajął miejsce u stołu razem z dwunastu.
A gdy jedli, rzekł: Zaprawdę, powiadam wam: jeden z was mnie zdradzi. Bardzo tym zasmuceni zaczęli pytać jeden przez drugiego: Chyba nie ja, Panie? On zaś odpowiedział: Ten, który ze Mną rękę zanurza w misie, on Mnie zdradzi. Wprawdzie Syn Człowieczy odchodzi, jak o Nim jest napisane, lecz biada temu człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził.
Wtedy Judasz, który Go miał zdradzić, rzekł: Czy nie ja, Rabbi? Odpowiedział mu: Tak jest, ty.
Opowiadanie pt. “Ten sam”
Leonardo da Vinci malując “Ostatnią Wieczerzę” szukał kogoś, aby pozował mu do postaci Chrystusa. Znalazł kleryka Piotra Baldinucciego.
Po paru latach artysta kończył swe dzieło, a wtedy z kolei szukał modelu Judasza. Chodził więc po ciemnych zaułkach dzielnicy łotrzyków i poprosił jednego z nich o pozowanie… Był nim ten sam Piotr Baldinucci.
Refleksja
Zdrada drugiego człowieka boli, bo burzy nasze dotychczasowe życie. Temu, komu dotychczas ufaliśmy, nagle zdradza i niszczy to co dotychczas było dobre. Pozostajemy pomiędzy “pięknym tym, co było”, a tym “smutnym, co tu i teraz”. Pozostaje pustka i świadomość tego, że stan radości już więcej nie powróci. Zostajemy odarci z dotyczącowej przyjaźni i pozostaje pustka. I to boli nawet tych, których relacje z innymi są płytkie, czy też tylko tymczasowe…
Jezus uczy, że nasza wolność względem rzeczy i ludzi. Postawa ta powinna wypływać z wiary, która zakłada zaufanie tylko samemu Bogu. On wie, co dla nas dobre. Potrzeba nam tylko cierpliwości i czasu, że to co się teraz dzieje, ma jakiś sens, że ma w ogóle jakiś sens i że zło już nie ma do nas dostępu…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Dlaczego zdradzony chce odwetu?
2. Jak nauczyć się wolności wobec doznanych krzywd i nie szukać odzewu?
3. Dlaczego cierpliwość i nam potrzebna do życia?
I tak na koniec…
“Problemów się nie rozwiązuje.
Problemy się przeżywa,
Jak dnie, których, gdy miną, już nie ma Jak szaty zużyte,
Z których się wyrosło,
Spadają z ramion
I w drzwi ostatnie
Wchodzisz nagi i wolny Jak świt”
(Leopold Slaff, Problemy)
********
Św. Cyryl Jerozolimski (ok. 315 – 386), biskup Jerozolimy, doktor Kościoła
Katechezy chrzcielne, 13, §6
Bez wątpienia pragniesz, aby udowodniono, że Chrystus dobrowolnie wydał się na Mękę? Jedni nie chcą umierać, bo umierają w ciemnościach, ale On zawczasu mówił o swojej Męce: „Syn Człowieczy będzie wydany na ukrzyżowanie” (Mt 26,2). Wiesz dlaczego ten Miłosierny nie uciekał przed śmiercią? Aby ochronić świat przed upadaniem w grzech. „Oto idziemy do Jerozolimy: tam Syn Człowieczy zostanie wydany… i ukrzyżowany” (por. Mt 20,18-19) i jeszcze: „Postanowił udać się do Jerozolimy” (Łk 9,51).
Chcesz także wiedzieć jasno, że krzyż jest dla Jezusa chwałą? Posłuchaj Go, a nie mnie. Judasz, niewdzięczny, miał Go wydać. Zaledwie wstał od stołu i wypił kielich błogosławieństwa, postanowił przelać niewinną krew w podzięce za ten napój zbawienia. Jadł chleb swego Pana, a podziękował Mu w haniebny sposób, wydając Go… Następnie Jezus powiedział: „Nadeszła godzina, aby został uwielbiony Syn Człowieczy” (J 12,23). Jak widzisz, On wie, że krzyż jest Jego chwałą… Nie, żeby wcześniej był tej chwały pozbawiony, skoro został uwielbiony „chwałą, którą miał u Ojca pierwej, zanim świat powstał” (por. J 17,5). Ale jako Bóg został przedwiecznie uwielbiony, podczas gdy teraz jest uwielbiony ponieważ zasłużył na wieniec chwały dzięki swej wytrwałości w cierpieniu.
Nikt Go nie zmuszał do wyrzeczenia się życia, nie został zmuszony siłą. Wydał się z własnej woli. Posłuchaj, co mówi: „Mam moc życie oddać i mam moc je znów odzyskać (J 10,18); z własnej woli ustępuję przed wrogami, ponieważ gdyby zechciał, nic by mi się takiego nie przytrafiło”. Wydał się zatem dobrowolnie na Mękę, radosny, zadowolony z korony, szczęśliwy, że może zbawić ludzkość.
https://mail.google.com/mail/u/0/#inbox/14c7239e68726123
*******
Pasja wg św. Marka (1)
Słowem wstępu
Czytamy ewangelię na wyrywki i pieczołowicie przez cały rok liturgiczny, starając się zaczerpnąć jak najwięcej z jej bogactwa ukrytego choćby w najkrótszych i zdawałoby się banalnych perykopach. Tymczasem opis męki Pańskiej jest czytany w całości podczas Niedzieli Palmowej. Zrozumiałym jest, że żaden kaznodzieja nie jest w stanie oddać jej bogactwa, tym bardziej, jeśli stara się mówić kazanie odpowiednio krótkie, żeby „nie przedłużać”. Serce ewangelii, choć znane prawie na pamięć, ukrywa wiele skarbów, które w kolejnych siedmiu komentarzach będziemy chcieli przed wami odkrywać.
Z drugiej strony lektura ciągła jednego tekstu ma swoje oczywiste zalety, o których zapominamy jeśli słyszymy tę samą opowieść w tygodniowych odstępach. Nawet najlepszy kryminał traci na napięciu, jeśli nie pamiętamy już szczegółów z poprzedniego odcinka. Zachęcam więc po pierwsze, nawet przed przeczytaniem tego komentarza, albo nawet zamiast niego, żeby przeczytać dwa rozdziały w całości. Ewangelia znajduje w 14 i 15 rozdziale swój klimaks.
Nieprzypadkowo mamy cztery Ewangelię a nie jedną. Daje nam to cztery punkty widzenia, cztery wrażliwości, cztery style pisania – chęć sprowadzenia ich do jednego jedynie, zamazując różnice, a nawet rozbieżności może zafałszować obraz. Każdy z ewangelistów jest inny, choć o tym samym piszą. Żeby rozsmakować się w Słowie trzeba wejść w jego świat i patrzeć jego oczyma. Marek pisze staccato, wszystko dzieje się „nagle”, nie ma żadnych długich mów Jezusa. Jest po przeciwnym biegunie od Ewangelii Jana, w której Jezus nieustannie coś mówi, i to długo. Marek ma styl jak Hemingway – woli zdania proste niż złożone, esencję wydarzeń zamiast falbanek opisów. Nic dziwnego, że jego Ewangelia jest najkrótsza i nie ma w niej szczegółów nieznaczących.
Marek nie jest świadkiem naocznym, nie przedstawia się jako taki. Apostolska tradycja mówi, że był uczniem Piotra, co jest możliwe, zważywszy, jak szczegółowo opisał jego zaparcie się, którego nikt inny z uczniów nie był świadkiem. Odpowiedzi na pytania, które rodzi czytanie trzeba szukać po pierwsze w czytanym tekście tej ewangelii, nawet nie u Łukasza czy Mateusza. Należy oprzeć się pokusie zapełniania przestrzeni wiadomościami wziętymi skądinąd. Nie należy patrzeć na to jako na luki w przestrzeni, np. brak Maryi pod Krzyżem, to jest Markowy pejzaż, w który trzeba wejść, żeby zobaczyć w nim Jezusa.
Innego namaszczenia nie będzie (14:1-11)
Pojawiają się tutaj trzy sceny i dwa przeciwstawne sobie obozy, poznajemy myśli kapłanów i Jezusa w przeddzień głównych wydarzeń. Jakby dzięki filmowej kamerze jesteśmy w stanie przeniknąć mury miasta i sekretne spotkanie wrogów Jezusa. Ich śmiercionośne plany są skontrastowane z czułością kobiety. Czytelnik, jak i Jezus, wie, co się za chwilę wydarzy lepiej niż postaci. Te dwa światy za chwilę się ze sobą zderzą, a łącznikiem między nimi będzie Juda.
1-2.
„Otóż była Pascha i Przaśniki – za dwa dni” (jeśli podajemy cytaty w cudzysłowach, śledzą one dosłownie tekst orygianłu). Dziwna to konstrukcja. Autor umieszcza wszystko w perspektywie Paschy i jakby tykającym zegarem, zaznacza, ile jeszcze czasu pozostało. Pascha to pierwszy dzień, główny dzień święta, po którym następuje siedem dni, gdy się je chleb niekwaszony – właśnie „przaśniki”. Pascha jest poprzedzona oczyszczeniem domu z wszelkiego zakwasu, a więc jest i symbolem oczyszczenia serca. Dlatego „kwas” staje się symbolem czegoś, co czyni człowieka niegotowym na święto. Sam Jezus przestrzegał przed „kwasem faryzeuszów”, niewiarą która wyklucza z Królestwa (8:15). O tym właśnie mówił św. Paweł 1 Cor 5:7-8:
Wyrzućcie więc stary kwas, abyście się stali nowym ciastem, jako że przaśni jesteście. Chrystus bowiem został złożony w ofierze jako nasza Pascha.
Tak przeto odprawiajmy święto nasze, nie przy użyciu starego kwasu, kwasu złości i przewrotności, lecz – przaśnego chleba czystości i prawdy. (BT)
„Arcykapłani i uczeni w prawie” – starli się z Jezusem już wcześniej (11:18.27) w sprawie autorytetu jego nauczania. Jezus odpowiedział im przypowieścią o nieuczciwych najemcach winnicy, którzy zabijają syna właściciela. Na dwa dni przed świętem, dochodzą do zgody. Trzeba zauważyć, że u Marka w czasie Pasji nie pojawiają się faryzeusze. W ogłoś nie ma o nich mowy. Za inicjatywą śmierci Jezusa stoi najwyższa elita świątyni i prawnicy, bo tak pewnie najlepiej oddać termin grammateus.
„Szukają” Jezusa, żeby go zatrzymać, tak jak szukali go i inni od początku, od pierwszego dnia jego misji (1:37), a jemu aż do tej pory udawało się wymknąć. Ponieważ nie udało im się wcześniej chwycić Jezusa na słowie, zostaje „poprzez podstęp”. Jezus wcześniej podał własną wykładnię tego, co czyni człowieka nieczystym, a więc niezdolnym do sprawiania kultu i świętowania, jest nim między innymi „podstęp” (7:22). Ci którzy najbardziej powinni dbać o czystość, kapłani i uczeni w prawie, jakby specjalnie robili coś dokładnie odwrotnego, niż prawo przewiduje – czynią siebie nieczystymi.
„Żeby nie było wzburzenia ludu” – Póki co lud stanowi jeszcze przeszkodę ich działania, bo wielu uwierzyło, i lud słuchał Jezusa z „przyjemnością” (12:7). Dokładnie tak, jak wcześniej Herod „z przyjemnością” słuchał Jana Chrzciciela… Tutaj jeszcze mówi się o „ludzie”, który wkrótce jednak stanie się „tłumem” i jak sam Herod przyczyni się do śmierci Jezusa.
3.
„I gdy był w Betanii” – Jezus przebywa w Betanii już od 11 rozdziału (11:1.11-12). Nocuje poza Jerozolimą i przychodził do świątyni za dnia. Bethania – beth oni – to „dom pokory” „dom biednego”, na wschód od Jerozolimy. Kilka kilometrów ledwie prowadzi poprzez Górę Oliwną by móc z jej szczytu oglądać miasto jak na dłoni. ku widokowi świątyni z jej szczyt i jeszcze dalej ku murom Jerozolimy.
„Szymon trędowaty” – Jezus porzuciwszy świątynię znalazł się przy stole, z tym który nie miał już tam wstępu. Jezus rzeczywiście sam się wykluczył. Ależ właśnie czyż nie oddzielił się sam od tych, którzy zaciągnęli prawdziwą nieczystość serca?
Popatrzcie jak wygląda ten wstęp, jeśliby kto spytał: Gdzie ukrywa się Mesjasz? jest Jezus? Odpowiemy: w domu biedaka, u trędowatego. To najlepsze miejsce, gdzie można go znaleźć i jak od początku, jest to obraz kościoła.
„Weszła kobieta” – inaczej niż u innych ewangelistów jest anonimowa, bez przeszłości. Inaczej też niż u Jana, namaszcza nie nogi, ale głowę Jezusa. Jak anonimowy prorok Starego Testamentu, posłany by namaścić Jehu (2 Król 9:1). U Marka osoby definiują się nie przez ich myśli, ale przez czyny. Marek tym razem podaje szczegóły, jakby chciał wyryć obraz w czytelniku. „Alabaster” to półprzezroczysty wapienny kamień łatwy w obróbce, słynny szczególnie w Egipcie. Ma białawą, czasem cielistą barwę. Zawiera cenne pachnidło „szczery nard” – pierwszej próby. Skruszenie flakonu było może konieczne z technicznych przyczyn, ale tutaj zbite naczynie jest obrazem śmierci, jej nieodwracalności – cenna zawartość ulatnia się na zawsze, nie ma powrotu do poprzedniego stanu! Biblia zna i taki poemat o śmierci:
Przerwie się srebrny sznur i stłucze się czara złota,
i dzban się rozbije u źródła, i w studnię kołowrót złamany wpadnie;
i wróci się proch do ziemi, tak jak nią był, a duch powróci do Boga, który go dał.
Koh 12:6-7
Duch z rozbitego ciała, ulatuje jak woń pachnidła.
4-7.
Kobieta namaszcza głowę Jezusa, jak namaszcza się króla, proroka, kapłana – mesjasza. Przygotowuje to bohatera do głównej misji, próby. Marek nie rozwodzi się nad pięknym zapachem (inaczej niż Jan), ale raczej nad kosztownością gestu. Inni obecni, nienazwani, więc być może wszyscy poza Jezusem i kobietą, pytają „Po co ta strata?” To samo słowo oznacza „zniszczenie” ale również i „zgładzenie” człowieka. Dwuznaczność słowa raz jeszcze, daje znać, co stłuczenie cennego flakonu znaczy. „Dać ubogim” w czasie świąt było wielce zalecane i dobrze widziane. Tym bardziej, że 300 denarów to prawie rok pracy niewykwalifikowanego robotnika. Rośnie niezrozumienie. Jak uboga wdowa wskazana przez Jezusa kilka dni wcześniej (12:41-44), tak również ta bogata kobieta ofiaruje co ma według innych kategorii liczenia i oceny. I jedna i druga kobieta daje ogromnie dużo, a jest to w stanie docenić tylko Nauczyciel z Nazaretu. Jeszcze jedno je łączy. Jeśli wdowa wrzuciła swój majątek na świątynię, to również i gest drugiej kobiety z Betanii jest aktem ofiarnym. Tyle że tym razem świątynię zastępuje sam Jezus, to jemu a nie świątyni składana jest ta ofiara.
„Pozwólcie jej!” – ten sam rozkaz wydany apostołom, kiedy dzieci chciały się doń zbliżyć (10:14). „Mnie zaś nie zawsze macie” – Zaznacza bardzo oględnie swoją śmiertelność, a jego otoczenie nie rozumie jeszcze jak szybko miała się ona okazać.
8.
„To co miała, zrobiła” – Pewnie te słowa streszczają najlepszą duchowość. Kobieta zrobiła, po prostu tyle ile mogła. Tylko i aż tyle. Nikt, nawet Bóg, nie wymaga niczego więcej. Nie ma się co spowiadać z tego, czego nie możemy zrobić. To co możemy i jest w zasięgu dłoni – w zupełności Panu wystarczy. Ważne jest by uchwycić chwilę – pewnie dlatego mówimy też o na-tchnieniu, które jak oddech jest ulotne. Jak Jezus podkreślał, już jutro, za chwilę podobny gest nie będzie możliwy, ani dla kobiety ani dla nikogo.
Rzeczywiście, nikomu więcej nie uda się Jezusa namaścić do grobu. W ten sposób choć niebezpośrednio, Jezus ogłasza własną śmierć jako śmierć skazańca, bo tylko takiemu odmawiano balsamowania. Z drugiej strony, jest to również jakiś znak szybkiego zmartwychwstania. Kobiety przecież nigdy „drogich maści” do grobu nie doniosły! W ten sposób pierwsza scena Pasji zapowiada już tę ostatnią, gdzie znowu pojawią się kobiety.
9.
„Amen. Mówię wam!” – kieruje się nie tyle do bohaterów, ale do czytelników Ewangelii, a więc i do nas. Jezus mówi o „ewangelii”, która przecież obejmuje wszystko, co się do tej pory Marek opowiedział, jak i nadchodzące dramatyczne wydarzenia pasji wraz ze zmartwychwstaniem. Sam moment czytania tego tekstu przeze mnie, przez ciebie, dowodzi spełnienia słów Jezusa. To dzieje się dokładnie w tej chwili.
Jest w tej scenie jeszcze jedna ironia w tej scenie. Zrzędzący na hojność kobiety z alabastrowym flakonem nie rozpoznają w Jezusie jednego z biednych. On – ostatni z biedaków, leżący w Domu Biednego u boku Trędowatego i liczący ostatnie godziny życia, jak biedak macający w kieszeni ostatni kawałek chleba. Zje go, a potem umrze. Czyż Jezus nie jest biedakiem, któremu również należy się ludzkie miłosierdzie?
10.
Trzecia scena powraca do pierwszej i łączy dwie przestrzenie. Jeden z uczniów Jezusa przechodzi do obozu przeciwników swojego mistrza. Marek prowadzi nas od intymności grona uczniów do coraz większego wyobcowania Jezusa. Stopniowo przyjaciele wykruszają się, aż do całkowitego porzucenia: Juda, Piotr. Zostają znowu kobiety stojące z dala. W całej Pasji Marek stawia nam poważne pytanie: jak daleko jesteś w stanie za Jezusem pójść? Do Ogrójca? Do pałacu arcykapłana? Do pretorium? A może dalej.
„Judasz, jeden z Dwunastu” nie jest anonimowym wielbicielem, przypadkowym przechodniem, ale powołanym z imienia członkiem najbliższego grona. Dla czytelnika jego zdrada od początku nie jest to niespodzianką. Od samego początku Marek to sygnalizuje, Judasz to ostatni z listy „ten który miał go zdradzić” (3:19). W Polskiej tradycji biblijnej używa się imienia „Judasz”, dla odróżnienia zdrajcy od innego ucznia. Oba imiona są jednak identyczne, dlatego Ewangelista dodaje ich przydomki: Juda Iskarioth i Juda, syn Jakuba (por. Łuk 6:16)[1]. My będziemy go nazywać po prostu Judą albo Judą Iskarioth.
„Odszedł – do arcykapłanów, aby go im wydać” – Skoro odszedł, to musiał być z Jezusem. Przejście z Betanii do arcykapłanów, to nieodwracalny moment w historii… Napięcie pomiędzy dwoma światami wywołuje iskrę, która właśnie rozżarza opowieść przed wybuchem. Zauważmy, że Marek nic nie mówi o motywacjach Judy. Nie usprawiedliwia, ani nie oskarża. Wygląda to trochę jak przedstawienie nagich, zewnętrznych, ściskających za gardło faktów. Być może chciał powiedzieć: naprawdę Judaszowe powody nie mają aż tak wielkiego znaczenia…? Wyszło, jak wyszło. Być może również po to, by każdy uczeń Jezusa mógł się w Judzie przejrzeć, niezależnie od własnych sumiennie wysublimowanych motywacji.
11.
„Oni słysząc, ucieszyli się” – Gdy tymczasem w Betanii Jezus mówi o swojej śmierci, Jerozolima się cieszy. Pomiędzy nimi – zaledwie dystans kilku kilometrów, i jednego wersu. A jednak ta radość z zakupionej śmierci niewinnego nie może być pewnie dalej od uczty w „domu biedaka”, gdzie panuje perspektywa daru: kobiety z alabastrowym flakonem i samego Jezusa.
Główna przeszkoda pojmania Jezusa, jaką była obecność przychylnych mu tłumów, zostaje przezwyciężona. Teraz wydarzenia popłyną znacznie szybciej. Obiecują Judzie pieniądze, choć nie ma mowy, że o nie prosił albo że było to go pchnęło. Nic na razie jeszcze nie dostał, niczego jeszcze nie obiecał, ale decyzja zdaje się być nieodwracalna.
„Dogodna okazja” – eukairos – dla Judy jest okazją do zdrady, dla Ewangelii jest jednak czasem zbawienia. Przez ironię Juda nadaje rzeczywistości właściwe imię. Dzięki niemu, pomimo zamierzeń arcykapłanów wszystko wydarzy się właśnie w czasie święta! Bóg jest przebieglejszy niż przebiegłość przebiegłych.
Nauka bowiem krzyża głupstwem jest dla tych, co idą na zatracenie,
mocą Bożą zaś dla nas, którzy dostępujemy zbawienia.
Napisane jest bowiem: Wytracę mądrość mędrców,
a przebiegłość przebiegłych zniweczę.
Gdzie jest mędrzec? Gdzie uczony (grammateus)? Gdzie badacz tego, co doczesne? Czyż nie uczynił Bóg głupstwem mądrości świata?
1Kor 1:19-20
[1] Podobna sytuacja jest z Jozuem i Jezusem, choć są to identyczne imiona, tak w hebrajskim, greckim, jak i łacińskim tekście.
II Dar życia i dar umierania (14:12-31)
Kolejny dzień, przedostatni w życiu Jezusa, przedstawiony jest w trzech scenach: przygotowanie paschy, wieczerza i droga powrotna ku Górze Oliwnej, która wprowadzi nas do wydarzeń w Getsemani.
Przygotowania do Paschy
11-12.
„W pierwszy dzień Przaśników, kiedy składano ofiarę Paschy” – namaszczenie w Betanii miało miejsce dwa dni przed Paschą, ewangelista uważnie odlicza czas. Nieco chronologicznego niezrozumienia może powstać z powodu nałożenia się na siebie dwóch sposobów liczenia czasu. Dla Greków dzień zaczyna się od świtu, dla Semitów zaś od zmierzchu. Jerozolima jest pełna pielgrzymów, a kapłani w świątyni mają pełne ręce roboty, by nadążyć z zabijaniem baranków (zgodnie z prawem Wyj 12:21). Zwierzęta należy zabić właśnie tego dnia, by ich mięso mogło służyć jako posiłek paschalny tego samego wieczora, który rozpoczyna dzień Paschy i jest zarazem pierwszym dniem przaśników.
„Gdzie chcesz, żebyśmy poszli i przygotowali, żebyś zjadł paschę?” – Marek w ulubiony sobie sposób ukazuje pozorną pasywność Jezusa. Uczniowie zdają się przejąć inicjatywę nad biegiem wydarzeń, to oni pójdą i przygotują. Odpowiedź dana przez Jezusa potwierdzi, że to jednak On ją przygotowuje. Jezusowe zdanie się na bieg wydarzeń, nie jest wyrazem jego słabości, wręcz przeciwnie – raczej jego siły.
Ewangelista uwielbia pokazywać, jak przeciwstawne są sobie wygląd sytuacji w oczach bezpośrednich uczestników wobec ich rzeczywistego znaczenia. Uczniowie chcą dać Jezusowi jeść – „żebyś zjadł paschę” – ale to oni będą jedli przede wszystkim, a on będzie karmił.
13.
„Wysyła dwóch” – podobnie jak tyle razy wcześniej (6:7 i 11:1). Jezus nie odpowiada na pytanie, wydaje raczej polecenie: „Idźcie”. Tak jakby ich pytanie w ogóle nie padło, daje odczuć, że wie od dawna nie tylko to, gdzie zje paschę, ale i każdy najmniejszy szczegół. „Wyjdzie wam naprzeciw człowiek” – nie uczniowie są tu kreatorami spotkania, ale raczej mają jedynie uważnie czytać znaki.
Bibliści wskazują na podobne znaki-polecenia, które miały utwierdzić świeżo namaszczonego Saula o prawdzie jego misji. Co więcej, miały go przemienić. Również Jezus został dzień wcześniej namaszczony w Betanii. Nie wiemy, czy Marek chciał nawiązywać do Starego Testamentu, ale poniższy tekst jest dla nas interesującym przykładem tego, jak Bóg posługuje się „przypadkiem”, żeby dowieść swego panowania nad historią.
Samuel wziął wtedy naczyńko z olejem i wylał na jego głowę, ucałował go i rzekł: «Czyż nie namaścił cię Pan na wodza swego ludu, Izraela? Ty więc będziesz rządził ludem Pana i wybawisz go z ręki jego wrogów dokoła. A oto znak dla ciebie, że Pan cię namaścił na wodza nad swoim dziedzictwem:
Gdy dziś ode mnie odejdziesz, napotkasz w Selsach, przy grobie Racheli, niedaleko od granicy Beniamina, dwóch mężczyzn. (…) Gdy przejdziesz stamtąd dalej i dotrzesz do dębu Tabor, spotkają cię tam trzej mężczyźni, udający się do Boga w Betel: jeden będzie niósł troje koźląt, drugi będzie niósł trzy okrągłe chleby, a trzeci będzie niósł bukłak wina. Pozdrowią cię i dadzą ci dwa bochenki chleba, i weźmiesz je z ich rąk. (…) Gdy ci się spełnią te znaki, uczyń, co zdoła twa ręka, gdyż Bóg będzie z tobą. (1 Sam 10:1-7)
Noszenie wody było zasadniczo kobiecą pracą, słowo „człowiek” sugeruje że tu napotkany bohater był mężczyzną i stąd mógł być to widok rzucający się w oczy. Niektórzy chcieli w tym widzieć umówiony znak sprzymierzeńców Jezusa w samej Jerozolimie albo też członka złożonej jedynie z mężczyzn wspólnoty esseńczyków. Marek tego nie wyjaśnia, więc widocznie nie było to dla niego istotne, a i tak podobne hipotezy nie mają szans na weryfikację.
14.
Uczniowie nie mają rozmawiać z niosącym wodę, który oczywiście musiał być sługą, ale z panem domu. Ciekawe, że Jezus nawet teraz nie odpowiada na pytanie uczniów, ale każe im je powtórzyć wobec właściciela. To oczywiście wskazuje, że Jezus sam przygotował paschę od dawna. Z drugiej strony nakazuje im pytać, tak jakby powoli odsłaniał im nie wprost własne tajemnice.
„Gdzie jest moja kwatera?” – katalyma – słowo to ma wiele znaczeń: od pokoju gościnnego i jadalni po gospodę, a nawet otwarte pomieszczenie na dziedzińcu. W Łukaszowej Ewangelii, to jest to miejsce, gdzie święta rodzina nie znalazła schronienia. Tu jakby wreszcie na koniec swojej misji Jezus-chleb znalazł wreszcie swoje własne miejsce. Skoro mówi o „mojej kwaterze”, być może właściciel był znany Jezusowi, ale nie apostołom.
Jezus każe apostołom dodać do pytania jeszcze jeden szczegół: ma to być pascha „z moimi uczniami”. Jak zobaczą sami później, ich wzajemna więź będzie kluczem do tego wieczoru.
Jezus zna miejsce bardzo dobrze i sam je opisuje – „wielka sala na górze zaścielona”. Anagaion – to miejsce bardziej konkretne i lepsze niż katalyma, jest nieco odizolowane i zapewnia więcej prywatności gościom tam zgromadzonym. Meble były nieliczne, natomiast – co typowe dla antyku i zarazem Wschodu – trzeba sobie wyobrazić apostołów nie siedzących za stołem na krzesłach, jak u Leonarda Da Vinci w dominikańskim refektarzu, ale raczej leżących na dywanach i okryciach, które zarazem mogły stanowić posłanie.
15.
„Pokaże wam salę przygotowaną. I tam przygotujecie dla nas” – przebija się tu pewna ironia. Uczniowie chcieli przejąć inicjatywę i „przygotować” miejsce, a tymczasem zastaną salę już „przygotowaną”.
Saul w poszukiwaniu oślic swego ojca sam się zagubił, a odnaleziony przez proroka, powraca odmieniony. Jezus wysyła swoich uczniów jak prorok znający każdy detal, który posłańcy mają napotkać i czasie, i w przestrzeni. Poszukiwanie miejsca paschy nie jest potrzebne Jezusowi, ale uczniom i to w nich coś ma się przemienić. Zupełnie podobnie wyglądało ich przygotowanie do wjazdu do Jerozolimy: dwóch uczniów wysłanych do miasta, którym Jezus zapowiedział spotkanie i z nieznajomym, i słowa, które mają wypowiedzieć.
Tak czy inaczej wszystko jest gotowe. Możemy przejść z Nauczycielem i Dwunastoma do Jerozolimy.
Uczta w Jerozolimie
17-21
Zaczyna się wieczór, a więc i Pascha liczona od zachodu słońca. Jezus przychodzi razem z Dwunastoma, nie brak wśród nich Judy. Jak i na uczcie pierwszej, tej w Betanii. Marek przedstawia nam kolejne trzy sceny, z których i pierwsza i ostatnia mówią o zdradzie, Juda i Piotr idą krok w krok. Obydwie są poparte uroczystym hebrajskim wstępem „Amen mówię wam / ci”, a nawet biblijnym cytatem. Autor nieustannie gra na przeciwstawnych słowach: „jeden” (jeden z was, jeden po drugim, jeden z Dwunastu) i „wszyscy” (wszyscy piją, ale i wszyscy się rozproszą). Ta uczta jest niebezpiecznym miejscem, gdzie uczestnicy są sądzeni z wierności… Wszyscy i każdy jeden.
17.
Wieczór jest naturalnym momentem wspólnoty, zwłaszcza w tym klimacie, kiedy dzień pracy się kończy i wszyscy znajdują się w jednym pomieszczeniu na głównym posiłku. Prawdopodobnie był to również czas eucharystii Markowej wspólnoty, która zbierała się wieczorem, jak Kafarnaum u drzwi domu Piotra (1:32), u boku Jezusa, który zaprasza ich w nocną przeprawę po wzburzonym jeziorze (4:35) czy też chodzi po tym jeziorze (6:47).
18.
Jezus znowu zaskakuje. Na samym początku łamie sielankę wspólnoty i poczucia bezpieczeństwa. Uczta świąteczna zaczyna się zapowiedzią zdrady. „Amen, mówię wam” – w tej Ewangelii są to słowa liturgiczne, w których Jezus kieruje się do słuchających Ewangelii dziś. Do nas. „Jeden z was mnie wyda” – jedynie Juda jest pewien, o kim Jezus mówi. Po co jednak Jezus mówi tak ogólnikowo? W tej Ewangelii odpowiedź, kto jest zdrajcą, w ogóle nie pada! Jezus nie wskazuje nikogo palcem, mówi tylko: „ten, który ze mną je” – a przecież wszyscy jedzą, więc każdy!? Marek nie bez przyczyny zachował otwartość tego wskazania dla każdego uczestnika eucharystii.
Zaczęli się smucić i pytać: „to chyba nie ja?”. Pytanie zakłada negatywną odpowiedź, ale tym nie mniej każdy je sobie tutaj zadaje. Również Juda… Czy był jeszcze w tym momencie zdolny do zmiany? Może bał się zdemaskowania i drżał jedynie z tego powodu. Tak czy inaczej św. Marek każe każdemu sobie to pytanie postawić.
20.
Odpowiedź Jezusa, jak często jest enigmatyczna i znowu niczego wprost nie wyjaśnia: „Jeden z Dwunastu, zanurzający ze mną rękę w naczyniu”. Dźwięczy nam w uszach greckie słowo embapto, bliskie baptizo czyli „zanurzam = chrzczę”. Nie na darmo Augustyn wiele lat potem musiał wyjaśniać, że jeśli nawet Juda chrzci, tak naprawdę chrzci Jezus. Ale tutaj Jezus nie wskazuje nikogo po imieniu, Juda może więc działać bez przeszkód, a czytelnik ochrzczony swobodnie może wpisać swoje imię…
21 werset jest precyzyjnie zbudowany i uroczysty. „Jak o nim napisane” – trudno tu podać jakiś konkretny cytat biblijny, ale Markowa pasja być może nawiązuje tu do Psalmu 41. Ten psalm zaczyna się jak pierwsza uczta w Betanii. Myślą w nim o biednych: „Błogosławiony, który myśli o biednym”, „Pan go nie wyda w ręce jego wrogów”. Potem czytamy, że jeden z przyjaciół psalmisty „gromadzi nieprawość w sercu, a kiedy wychodzi, mówi”. I wreszcie „Nawet mój przyjaciel, któremu ufałem i który chleb mój jadł, podniósł na mnie piętę[1]” (41:10). Dzielenie chleba do dziś jest zrozumiałym znakiem komunii i zaufania. Nie bez kozery i Ewangelista Jan, i Ojcowie skojarzą ten Psalm z Męką Pańską.
Ewangelista nie waha się wydobyć z całą ostrością doświadczanej przez siebie prawdy: człowiek jest wolny, a jednocześnie nic nie wymyka się spod Bożej opatrzności. Ani śmierć Jezusa nie jest przypadkiem, ani zdrada Judy nie jest w żadnym wypadku niespodzianką, a jednak nie przeczy to wolności Judy. Słowom towarzyszy okrzyk wydawany na pogrzebach: uai (zwykle tłumaczone jako „biada!”). Choć Juda zamierzył śmierć Nauczyciela, wydaje wyrok raczej na siebie samego. Znowu sytuacja jest odwrócona.
22-25.
Centralna część uczty jest przedstawiona bardzo zwięźle w trzech zdaniach: chleb, wino i nadejście Królestwa. „Kiedy jedli” – bowie posiłek już trwał, zaczynał się od warzyw. Ale gest Jezusa uczynił właśnie z tego jednego chleba spośród wielu chleb szczególny. Sekwencja: „wziął, błogosławił, łamał i dawał” pojawiła się już dwa razy u Marka przy okazji cudu rozmnożenia chleba (6:41, 8:6-7). Możemy więc przypuszczać, że są to zdania dobrze osadzone w tradycji.
Błogosławieństwo i dzielenie chleba jest gestem ojca wobec dzieci i pana domu wobec gości. Póki co Jezus nie czyni nic nadzwyczajnego, to jest rytuał uczniom znany i oczekiwany, który otwiera posiłek. A jednak padają słowa nowe.
„Dał im i rzekł: Bierzcie, to jest moje ciało”
„Moje ciało” – soma jak zwykle ma wiele znaczeń: ciało żywe lub martwe, człowieka lub zwierzęcia, także ciało, czyli mięso ofiary. Dotykalne, przemijające. Marek nie daje najmniejszego własnego komentarza, ani nie mówi nic o reakcji uczniów. Jak w geście kobiety z alabastrowym naczyniem, fakty same zaczną za chwilę mówić. Rzecz wyprzedza wyjaśnienie, doświadczenie wyprzedza zrozumienie.
Jezus łączy własną śmierć, bo to przedstawia chleb łamany, z błogosławieństwem. Błogosławi Ojca za chleb codzienny, ale błogosławi Go również w przeddzień swojej śmierci, a nawet w chwili swojej śmierci. Juda chciał Nauczyciela wy-dać, Jezus znowu nie zostawia złudzeń, kto tu jest panem sytuacji: on sam daje swoje ciało. Jak dał je kobiecie, by było namaszczone. Da im je, by było złożone do grobu.
Są takie słowa, które nie tylko informują, ale coś sprawiają. Nie jest to magia i wszyscy je wypowiadamy czasem: Przyrzekam. Biorę ciebie za żonę. Ślubuję. „Bierzcie, to jest moje ciało” – to ta sama kategoria. Jezus oddaje sam siebie. Teraz jest wolny. Cokolwiek się stanie, On już siebie dał. Nikt nie może mu zabrać życia, bo On był pierwszy! Jak zwykle pierwszy…
Nie tylko słowa, ale i czyny proroka są znaczące. Interpretują, zapowiadają, ale i sprawiają zapowiedziane wydarzenia.
Jak zwykle u Marka jest jeszcze kolejne dno w tej scenie. Wydane ciało mówi o śmierci, tymczasem wydany chleb – to życie! Już w Starym Testamencie Bóg obiecuje jako łaskę dla Dawida obfitość i otwiera uroczystą mowę podobnym zaproszeniem:
O, wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy! Kupujcie i spożywajcie, dalejże, kupujcie bez pieniędzy i bez płacenia za wino i mleko!
(Iz 55:1)
I sama Mądrość szuka sobie uczniów, których zaprasza na darmowy posiłek:
Chodźcie, nasyćcie się moim chlebem, pijcie wino, które zmieszałam.
(Prz 9:5)
W przypadku kielicha następuje ta sama sekwencja namaszczonych ruchów: wziął, błogosławił, dał i pili z niego wszyscy. Następny rytualny gest jest również zupełnie przewidywalny, bo należący do Paschy, z jednym wyjątkiem: zwykle każdy miał własny kielich. Nie na darmo Jezus zaznaczał, że jest czymś niezwykłym, by „pić z jego kielicha” (10:38). Jeden kielich, i to ten Jezusowy, podkreśla tym bardziej jedność z Nim.
Marek zadaje sobie trud, by wyraźnie zaznaczyć, że „wszyscy” pili z kielicha, również Juda, „wszyscy” którym za chwilę Jezus zapowie ich zdradę. Nie odmawia się im kielicha.
Dopiero gdy wypili, ponownie padają słowa wyjaśniające gest: „To jest krew moja”. Można by pomyśleć, że Jezus wypowiedział te słowa dopiero, gdy wypili kielich, by nie narażać ich na wahania, a może i zgorszenie. Krew dla Żydów, jak i dla pierwszych chrześcijan zresztą, jest zakazana. Co dopiero krew ludzka. Znowu nie znamy żadnej reakcji uczniów na te słowa. Być może przyzwyczaili się, że nauczyciel robi i mówi wiele rzeczy, których nie rozumieją.
Haggada paschalna przewidywała rytualny dialog między najmłodszym członkiem rodu a ojcem, który miał wyjaśnić znaczenie tego wieczoru.
Gdy się was zapytają dzieci: cóż to za święty zwyczaj? – tak im odpowiecie: To jest ofiara Paschy na cześć Pana, który w Egipcie ominął domy Izraelitów. Poraził Egipcjan, a domy nasze ocalił. (Wyj 12:26-27)
Jezus, zajmujący pozycję głowy rodu, choć niezapytany, podejmuje się wyjaśnień.
„To jest moja krew przymierza” – Znowu Jezus przedstawia się jak nowy Mojżesz, bo to on, zawierając przymierze z Bogiem, skropił krwią lud i powiedział: „Oto krew przymierza” (Wj 24:8). Stary Testament pełen jest takich wyjaśnień, zwłaszcza po opisie jakiejś procedury ofiarniczej. Bóg wskazał na tęczę i powiedział „A to jest znak przymierza” (Rdz 9:12). Przedmiotowi znanemu nadaje się nowe znaczenie.
Krew jest jednak szczególną substancją:
Jeżeli kto z domu Izraela albo spośród przybyszów, którzy osiedlili się między nimi, będzie spożywał jakąkolwiek krew, zwrócę oblicze moje przeciwko temu człowiekowi spożywającemu krew i wyłączę go spośród jego ludu. Bo życie ciała jest we krwi, a Ja dałem ją dla was na ołtarzu, aby dokonywała przebłagania za wasze życie, ponieważ krew jest przebłaganiem za życie.
Kapł 17:10-11
Otóż krew należy do Pana, a picie jej jest świętokradztwem. Przy każdej ofierze skrapia się nią ołtarz albo się ją wylewa przy podstawie ołtarza. Krwią pomazuje się ołtarz, ale i kapłanów na znak ich przynależności do YHWH. Jeżeli Jezus daje uczniom krew, daje ją „dla przebłagania za życie”. Co więcej, zdaje się jakby uprawniał ich do przyjęcia daru, który jest zastrzeżony jedynie Bogu. Nie tyle łamie stare Prawo, ale poprzez ten gest daje im miejsce zarezerwowane tylko samemu Bogu! Jednocześnie przyjęcie tego daru wyłącza z ludu związanego z ekonomią świątyni i kultu ofiarniczego, bo sam Jezus zajmuje teraz miejsce starej ofiary. Nauczyciel niemalże podstępem wyrywa swoich uczniów z ich świata, pociąga za sobą.
W słowach Jezusa pojawia się zamierzona pewnie dwuznaczność. „Moja krew” to krew oddzielona od mojego ciała, moja śmierć. „Moja krew przymierza” to znowu krew, którą ja składam w ofierze dla zawarcia przymierza. Jezus rzeczywiście jest i kapłanem, i ofiarą. We wszelkich ofiarach większość krwi wylewało się na ołtarz, a jedynie w przypadku ofiary przymierza połowa jest zebrana do czar, żeby skropić nią lud. Starożytne Greckie tłumaczenie (Septuaginta) mówi, że zebrano ją do kraterów (Wyj 24:6), tj. waz które zwykle służyły do mieszania wina.
Jest ona „wylana za wielu” – przelanie krwi oznacza oczywiście śmierć. Sama sugestia oddzielenia jej od ciała jest znakiem dramatycznej śmierci, ale również sugeruje składanie ofiary. Krew jest znakiem ratującym Izraelitów przed aniołem zagłady, jest życiem wszystkich, którzy posłużą się krwią. Z kielicha pili „wszyscy”, a jednak tutaj Jezus mówi, że wylana jest za „wielu”. Wcześniej Syn Człowieczy mówił o sobie, że przyszedł by „dać swoje życie na okup za wielu” (10:45). Ta subtelna różnica ma swoje znaczenie w tekście tak precyzyjnie skomponowanym. „Wielu” to niekoniecznie wszyscy.
25.
„Amen, mówię wam” – to już drugie „amen” po pierwszym, zapowiadającym zdradę. Tym razem Pan mówi o poście. Post ma dwa znaczenia: następuje po śmierci, ale i poprzedza święto. Kto pości, nie je i nie pije – jak umarli. Śmierć jest uczestnictwem w losie tych, którzy nie jedzą i nie piją. Z drugiej strony post jest przygotowaniem do święta, w tym przypadku – do dnia Pańskiego (królestwo głoszone jest przez Jezusa od pierwszych słów Ewangelii; 1:15). Zawiera się tu i smutek, i radość, jedno nierozdzielne od drugiego. Post należy do kalendarza i zwykle nadaje rytm porom roku. Jednak post, w który właśnie wkracza Jezus, zaznacza zmianę czasu, nie na poziomie pory roku, ale epok w historii świata.
W drodze ku Górze Oliwnej (26-31)
26.
„Odśpiewawszy hymny” – ryt Paschy obejmował najpewniej już wtedy śpiew psalmów których sekwencję znamy do dziś jako psalmy od 113 do 118. Ich lektura może nie tylko rzucić światło na słowa ostatniej wspólnej modlitwy uczniów z Jezusem, ale i vice versa. Ostatnia wieczerza nadaje moc i nową perspektywę słowom Starego Testamentu. Kilka znanych wersetów nam je przypomni: „Pan podnosi z prochu nędzarza; Izrael wychodzi z Egiptu; nie umarli chwalą Pana, lecz my na wieki!; Oplotły mnie więzy śmierci, ale wezwałem imienia Pana; Podniosę kielich zbawienia; Kamień odrzucony stał się kamieniem węgielnym”. Nasza liturgia do tej pory obficie z nich korzysta w czasie wielkanocnym.
„Wyszli ku Górze Oliwnej” – apostołowie opuszczają Wieczernik z myślą o powrocie do Betanii. Jeśliby udało im się wrócić, opowieść wróciłaby do punktu wyjścia, ale nigdy do tego nie dojdzie. Tymczasem dalsza część rozmowy odbywa się w drodze…
27-31
„Wszyscy się zgorszycie” – Zgorszenie, greckie skandalon, to tyle co: potknięcie, a czasownik to tyle co: rzucać kłody pod nogi, przeszkadzać, zawracać z drogi, a wreszcie prowadzić do grzechu albo wprowadzać w pułapkę. Jezus mówił o zgorszeniu tych, którzy z braku korzenia usychają wśród prześladowań (4:17). Nawet najbliższa rodzina zgorszyła się Jezusem w Nazarecie (6:3). Dla Marka to pewnie tyle, co utracić wiarę. To tak poważna sprawa, że lepiej rzucić się w morze niż gorszyć kogoś, lepiej odjąć sobie rękę, nogę i oko, niż ulec zgorszeniu (9:42-47). Uczniowie słyszeli te słowa, a teraz mówi się im, że ulegną zgorszeniu oni właśnie. Ulegną. Jezus nie ma złudzeń co do tego. Na potwierdzenie tego przytacza fragment Pisma, jak wcześniej przy zapowiedzi zdrady.
„Uderzę pasterza” – Jezus cytuje proroka Zachariasza (Zach 13:7), ale znacząco niedokładnie. W jego ustach tym, który uderza, jest sam Bóg! Raz jeszcze przemoc doznana przez pasterza nie jest wypadkiem przy pracy. Do tego, jeśli wczytać się w Zachariaszowe proroctwo, dotyczy ono czasu oczyszczenia, które ma doprowadzić do zbawienia.
W owym dniu wytryśnie źródło, dostępne dla domu Dawida i dla mieszkańców Jeruzalem, na obmycia grzechu i zmazy. (Zach 13:1)
Pojawią się tam również Góra Oliwna, dokąd właśnie zmierzają Jezus i uczniowie, jako miejsce sądu.
W owym dniu [Pan] dotknie stopami Góry Oliwnej, która jest naprzeciw Jerozolimy od strony wschodniej. (Zach 14:4)
Rzeczywiście, jak prorok Zachariasz, tak i Jezus dodaje obietnicę „powstania”. Jak każdy pasterz, tak i On „poprzedza” stado, a nie pogania go. Jezus wróci z powrotem do Galilei, miejsca swego nauczania, powołania uczniów, którego wszystkie synagogi nawiedzał przed laty. Pod koniec wolał przemierzać ją w ukryciu (9:30), a jednak zapowiada powrót. To jak deklaracja nowej misji, metafora powrotu do życia i pełnej działalności. Co więcej, znowu będzie pierwszy, przed uczniami.
Piotr jak zwykle nie umie słuchać i od razu zaprzecza. Czyż poprzednie zapewnienie „Jeden z was mnie zdradzi” nie odnosiło się również jakoś do niego? Już wcześniej Piotr został skarcony i nazwany Szatanem, czyli przeciwnikiem (8:32-33). Część Pasji Jezusa to również pasja Piotra, jego zdrady, tchórzostwa. Bóg ma wielkie poczucie humoru, młodzieniec w białej szacie za dwa dni zwróci się do kobiet z tymi samymi słowami, wyróżniając niedowiarka Piotra: „Powiedzcie Jego uczniom i Piotrowi: Idzie przed wami do Galilei!”. Sprawdzi się zapowiedź zdrady, ale również i ta zwycięstwa. Piotr tymczasem zdaje się słyszeć wyrywkowo tylko pierwszą połowę proroctwa.
„Amen, mówię ci” – to już ostatnie „amen” w Pasji. Piotr znowu wychylił się przed szereg, i znowu zostanie przywołany do porządku. Stanie się to za chwilę, dziś, tej samej nocy. Nie tylko szybko, ale i po wielokroć! Kogut nie zdąży zapiać dwa razy, a ty zaprzesz się mnie trzy razy. Jezus przeciwstawia swoją pewność tej Piotrowej. Podążanie za Nim to nie tylko czas próby, ale i czas, gdy jedynie Pan okaże się sprawiedliwy. Nadejdzie ucisk taki, że nawet Skała zostanie łatwo skruszona.
„Wyprzesz się mnie” – odrzucisz, zanegujesz. Czyż Jezus już wcześniej nie zapowiedział swoich wymagań?: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się wyprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech idzie za mną” (8:34). Albo ja, albo ty. Będzie taki moment, kiedy będziesz musiał wybrać między mną a sobą. Czy nadal chcesz iść za mną? Taki moment przyjdzie, to jest pewne, obiecane, pewne jak samo zmartwychwstanie.
Tymczasem Piotr tym bardziej mówi: „Umrę z tobą, ale nie wyprę się ciebie!”. Bibliści mogą tu słusznie widzieć język właściwy liturgii chrztu, bo przy tej okazji chrześcijanie mówili o ‘współ-umieraniu’ z Chrystusem. Piotr „jak wszyscy” uczniowie wypowiada słowa, którym nie będzie wierny. Słowa, o których Jezus mówił, że się nie wypełnią. Paradoks? Nie mniejszy niż hymn cytowany przez Pawła:
Jeśli współ-umieramy, będziemy i współ-żyć.
Jeśli wytrwamy, będziemy i współ-królować.
Jeśli wyprzemy się, i on wyprze się nas.
Jeśli niewierni będziemy, on wierny pozostanie!
(2 Tm 2:11-13)
Jezus nie reaguje na gorączkowe zapewnienia uczniów, które są tak absurdalne, że aż śmieszne. Otóż każdy zapewnia, że jest inny od pozostałych „Choćby wszyscy… ja nie”, a przecież mówiąc te same słowa, wszyscy są dokładnie tacy sami.
Po uczcie w Betanii w „domu ubogiego” następuje druga uczta, tym razem w Jerozolimie. Jezus zatroszczył się o namaszczenie własnego ciała, teraz rozporządził nim, dając je uczniom. Dar ciała i krwi, a więc życia i śmierci, dar wierności Nauczyciela jest wpleciony w sceny zapowiadające niewierność niewiele rozumiejących uczniów. I Juda, i Piotr, wreszcie wszyscy rozproszą się. Jezus daje swoje ciało innym, a jednocześnie świadom jest zmierzania w samotność – tam, gdzie nikt nie będzie mu towarzyszył.
A jednak…
Już tutaj każda scena jest przeniknięta światłem oczekiwanego zwycięstwa, zmartwychwstania. Jezus wymyka się uczniom, którzy chcieliby iść przed Nim, planować jego kroki. Wszystko już przygotował, dużo więcej niż salę zasłaną. Nawet słowa o obecności zdrajcy są wypowiedziane dla umocnienia uczniów, a nie z powodu czczej prowokacji. Obecność zła i śmierci nie powinna być zaskoczeniem. Zaskoczeniem jest, że Jezus, uprzedzając wydarzenia, jest w stanie ofiarować swoje życie, zanim będzie mu przemocą zabrane. Śmierć staje się życiodajna. Jego samotność prowadzi innych do wspólnoty. Bóg zamieni zabicie swego niewinnego posłańca w znak przymierza. Niewierność ludzi nie gorszy, a jest zwyciężona przez Bożą wierność. Zapowiedź zdrady może być zbawienna, jak i zapowiedź zmartwychwstania. Post żałoby staje się radosny, bo zapowiada również przyjście Królestwa.
Nie ma negatywnego aspektu, który nie byłby w swoich skutkach odwrócony, przemieniony w życie i światło. Taki jest nasz Bóg w Jezusie Chrystusie.
——–
[1] Rzeczownik „pięta” ‘aqev dał początek czasownikowi ‘aqav „knuć”, „zdradzać”.
http://www.orygenes.pl/pasja-wg-sw-marka-2/
Już cztery lata wcześniej rozpoczął służbę rycerską. Brał udział w powstrzymaniu inwazji kastylijskiej. Dał się wtedy poznać jako odważny i impulsywny młodzieniec, co zapowiadało szybki rozwój jego kariery. Kiedy w 1383 r. zmarł król Ferdynand I Burgundzki, nie zostawiając po sobie dziedzica, niepodległość Portugalii była bardzo krucha. Noniusz jako jeden z pierwszych poparł starania brata zmarłego króla, Jana, mistrza zakonu Avis, o objęcie tronu. Jan, po swoim zwycięstwie nad Kastylijczykami w kwietniu 1384 r., mianował Noniusza protektorem i naczelnym dowódcą wojsk portugalskich.
Dzięki poparciu Noniusza w kwietniu 1385 r. Jan został uznany przez zgromadzenie królewskie jako król Jan I. Noniusz zadał siłom Jana I Kastylijskiego decydującą klęskę pod Aljubarrota we wrześniu 1385 r. i nieco później, w październiku, pod Valverde. W 1415 r. dowodził wyprawą do Ceuty, która zapoczątkowała portugalską ekspansję na kontynent afrykański.
Zmarł w opinii świętości w Niedzielę Wielkanocną, 1 kwietnia 1431 r. w swoim klasztorze w Lizbonie. Podczas trzęsienia ziemi w 1755 r. jego grób został zniszczony. 23 stycznia 1918 r. papież Benedykt XV beatyfikował go, stawiając go za wzór wszystkim walczącym w pierwszej wojnie światowej. W roku 1940 papież Pius XII ogłosił dekret, otwierający drogę do kanonizacji Noniusza. Ze względów dyplomatycznych kanonizacja Noniusza odbyła się dopiero 26 kwietnia 2009 r.
Benedykt XVI
Świętość jaśnieje w Kościele szczególnym pięknem
26 IV 2009 — Msza św. kanonizacyjna na placu św. Piotra
Benedykt XVI kanonizował 26 kwietnia 2009 w Watykanie pięcioro błogosławionych: ks. Archanioła Tadiniego (1846-1912); o. Bernarda Tolomeiego (1272-1348); br. Noniusza od św. Maryi Álvaresa Pereirę (1360-1431); s. Gertrudę Comensoli (1847-1903); oraz s. Katarzynę Volpicelli (1839-1894). Św. Archanioł Tadini pochodził z diecezji Brescia na północy Włoch. Był kapłanem pobożnym, gorliwym, troszczącym się o robotników, zwłaszcza pracujące kobiety. Założył Zgromadzenie Sióstr Robotnic od Świętego Domu Nazaretańskiego oraz Katolickie Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy Robotników. Zmarł jako proboszcz parafii w Botticino Sera, gdzie pracował duszpastersko przez 25 lat. Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym w 1999 r. Św. Bernard Tolomei urodził się i żył we Włoszech. W 1313 r. zaczął prowadzić życie pustelnicze, dając następnie początek nowej gałęzi zakonu benedyktyńskiego, którą nazwał Zgromadzeniem Najświętszej Maryi z Monte Oliveto. Kierował nim od 1322 r., i do końca życia wybierano go na opata. Jako 76-letni starzec niósł pomoc chorym na dżumę współbraciom w Sienie i tam zaraził się i zmarł. Został pochowany w zbiorowym grobie zalanym wapnem, dlatego nie zachowały się jego relikwie. W 1644 r. został uznany za błogosławionego ze względu na kult, jakim był darzony od niepamiętnych czasów. Św. Noniusz od św. Maryi był portugalskim bohaterem narodowym. Pochodził z bogatego rodu rycerskiego. Jako wódz naczelny obronił Portugalię przed naporem wojsk kastylijskich. Po śmierci żony pozostał w stanie bezżennym, a w 1423 r., rozdawszy posiadane dobra, wstąpił do założonego przez siebie klasztoru karmelitów, pozostając do końca życia na własne życzenie bratem zakonnym. Zmarł w Lizbonie. W 1918 r. Benedykt XV uznał go za błogosławionego z uwagi na kult utrzymujący się od niepamiętnych czasów. Św. Gertruda Comensoli, Włoszka, od najmłodszych lat szerzyła nabożeństwo do Chrystusa obecnego w Eucharystii. Jako 7-letnia dziewczynka przystąpiła do i komunii, choć wówczas tak małych dzieci do niej nie dopuszczano. Mając 15 lat, wstąpiła do klasztoru, ale z powodu choroby musiała go opuścić. Pragnęła utworzyć zgromadzenie, które poświęcałoby się adoracji eucharystycznej. Z tego zamiaru zwierzyła się Leonowi XIII, który poradził jej połączyć adorację z wychowaniem młodzieży. W 1884 r. w Bergamo założyła zgromadzenie Adoratorek Najświętszego Sakramentu. Jan Paweł II beatyfikował ją w 1989 r. Św. Katarzyna Volpicelli pochodziła z zamożnej rodziny mieszczańskiej. Otrzymała staranne wykształcenie. Mając 20 lat, złożyła prywatny ślub czystości. Nie przyjęta do klasztoru ze względu na stan zdrowia, pomagała ubogim i chorym. Założyła Zgromadzenie Służebnic Najświętszego Serca Jezusowego, sierociniec i bibliotekę objazdową. Zmarła w Neapolu, ofiarowując życie za papieża i Kościół. Jan Paweł II beatyfikował ją w 2001 r.
Drodzy bracia i siostry!
W tę trzecią niedzielę okresu wielkanocnego liturgia na nowo stawia w centrum naszej uwagi tajemnicę Chrystusa zmartwychwstałego. Zwycięzca śmierci, Dawca życia, który poświęcił siebie jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy, «nie przestaje się za nas ofiarowywać i wstawia się za nami jako nasz Obrońca. Raz ofiarowany na krzyżu, więcej nie umiera i ze śladami męki żyje nieśmiertelny» (por. Prefacja wielkanocna, 3). Pozwólmy, by nasze wnętrze napełnił wielkanocny blask, który bije z tej wielkiej tajemnicy, i módlmy się słowami Psalmu responsoryjnego: «Wznieś ponad nami światłość Twoją, Panie».
Światło emanujące z oblicza Chrystusa zmartwychwstałego jaśnieje dziś nad nami szczególnie poprzez ewangeliczne cechy pięciorga błogosławionych, którzy podczas tej Eucharystii zostają wpisani w poczet świętych: Archanioła Tadiniego, Bernarda Tolomeiego, Noniusza od św. Maryi Alvaresa Pereiry, Gertrudy Comensoli i Katarzyny Volpicelli. Z radością przyłączam się do hołdu, jaki im składają pielgrzymi przybyli tu z różnych krajów, których serdecznie witam. Rozmaite koleje ludzkich losów i duchowego rozwoju tych nowych świętych ukazują nam, jak głębokiej odnowy dokonuje w sercu człowieka tajemnica zmartwychwstania Chrystusa; fundamentalna tajemnica, która nadaje i wyznacza kierunek całym dziejom zbawienia. Toteż słusznie Kościół zawsze, a jeszcze bardziej w tym okresie wielkanocnym zachęca nas, abyśmy kierowali nasze spojrzenie ku Chrystusowi zmartwychwstałemu, który jest obecny w sposób realny w sakramencie Eucharystii. W Ewangelii św. Łukasz opowiada o jednym z objawień Jezusa zmartwychwstałego (24, 35-48). Na samym początku tego fragmentu ewangelista pisze, że dwaj uczniowie z Emaus, wróciwszy pospiesznie do Jerozolimy, opowiedzieli Jedenastu, że Go rozpoznali «przy łamaniu chleba» (w. 35). Kiedy opowiadali o swym niezwykłym doświadczeniu, jakim było spotkanie z Panem, «On sam stanął pośród nich» (w. 36). To Jego niespodziewane pojawienie się wzbudziło w apostołach taką trwogę i lęk, że Jezus, aby ich uspokoić i rozproszyć wszelki niepokój i wątpliwości, powiedział, żeby Go dotknęli — nie był duchem, ale człowiekiem mającym ciało i kości — i poprosił o coś do jedzenia. Znów — tak jak w przypadku dwóch uczniów z Emaus — właśnie przy stole, spożywając posiłek ze swoimi, zmartwychwstały Chrystus objawia się uczniom, pomagając im zrozumieć Pisma i odczytać na nowo dzieje zbawienia w świetle Paschy. «Musi się wypełnić wszystko, co napisane jest o Mnie w Prawie Mojżesza, u Proroków i w Psalmach» (w. 44). I zachęca ich, by patrzyli w przyszłość: «W imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom» (w. 47).
To samo doświadczenie przeżywa na nowo każda wspólnota w czasie Eucharystii, zwłaszcza niedzielnej. Eucharystia, szczególny moment, w którym Kościół rozpoznaje «Dawcę życia» (Dz 3, 15), to «łamanie chleba», jak mówią Dzieje Apostolskie. W Eucharystii poprzez wiarę wchodzimy w komunię z Chrystusem, który jest «ołtarzem, barankiem ofiarnym i kapłanem» (por. Prefacja wielkanocna, 5) i jest pośród nas. Gromadzimy się wokół Niego, aby upamiętniać Jego słowa i wydarzenia przytoczone w Piśmie; na nowo przeżywamy Jego mękę, śmierć i zmartwychwstanie. Celebrując Eucharystię, łączymy się z Chrystusem, który jest ofiarą przebłagalną, i w Nim mamy przebaczenie i życie. Czym byłoby nasze życie chrześcijańskie bez Eucharystii? Eucharystia jest wieczną i żywą spuścizną, pozostawioną nam przez Pana w sakramencie Jego Ciała i Krwi, którą powinniśmy wciąż na nowo rozważać i zgłębiać, aby mogła — jak mówił czcigodny papież Paweł vi — «swą niewyczerpaną mocą naznaczać wszystkie dni naszego śmiertelnego życia» (Insegnamenti, v [1967], p. 779). Żywiący się Chlebem eucharystycznym święci, którym dziś oddajemy cześć, wypełniali swą misję ewangelicznej miłości, działając w rozmaitych dziedzinach, w których wykorzystali swoje szczególne charyzmaty.
Długie godziny spędzał na modlitwie przed Najświętszym Sakramentem św. Archanioł Tadini, który mając zawsze na względzie całą osobę ludzką w swej duszpasterskiej posłudze, pomagał swoim parafianom wzrastać po ludzku i duchowo. Ten święty kapłan, ten święty proboszcz, człowiek całkowicie oddany Bogu, w każdych okolicznościach gotowy zdać się na kierownictwo Ducha Świętego, zarazem potrafił dostrzegać palące potrzeby chwili i im zaradzać. W tym celu podjął niemało konkretnych i śmiałych inicjatyw, takich jak zorganizowanie Società Operaia Cattolica di Mutuo Soccorso — Katolickiego Stowarzyszenia Wzajemnej Pomocy Robotników, wybudowanie przędzalni i domu dla robotnic oraz założenie w 1900 r. Zgromadzenia Sióstr Robotnic od Świętego Domu Nazaretańskiego, które miało na celu ewangelizowanie świata pracy poprzez wspólny trud, za przykładem Świętej Rodziny z Nazaretu. Jakże profetyczny charakter miało charyzmatyczne przeczucie ks. Tadiniego i jak bardzo aktualny jest jego przykład również dziś, w epoce poważnego kryzysu ekonomicznego! On nam przypomina, że jedynie utrzymywanie stałej i głębokiej relacji z Panem, zwłaszcza w sakramencie Eucharystii, uzdalnia nas do tego, by wnosić zaczyn Ewangelii w różnego typu działalność zawodową i w każdą sferę naszego społeczeństwa.
Również św. Bernard Tolomei, założyciel szczególnego ruchu monastycznego opartego na regule benedyktyńskiej, wyraźnie wyróżnia się umiłowaniem modlitwy i pracy. Jego życie było eucharystyczne, w całości oddane kontemplacji, która przekładała się na pokorną służbę bliźniemu. Ze względu na szczególnego ducha pokory i braterskiej życzliwości był przez mnichów wybierany na opata przez kolejnych 27 lat, aż do śmierci. Ponadto, aby zapewnić przyszłość swojemu dziełu, uzyskał on — 21 stycznia 1344 r. — zatwierdzenie nowego zgromadzenia benedyktyńskiego, nazwanego Zgromadzeniem Najświętszej Maryi z Monte Oliveto, przez papieża Klemensa vi. Gdy w 1348 r. wybuchła wielka zaraza, opuścił Monte Oliveto, gdzie przebywał w samotności, i udał się do klasztoru św. Benedykta przy Porta Tufi w Sienie, by zaopiekować się chorymi współbraćmi, po czym sam padł ofiarą zarazy i umarł jako autentyczny świadek miłości. Przykład tego świętego jest dla nas zachętą, byśmy naszą wiarę wyrażali życiem poświęconym Bogu w modlitwie i wypełnionym służbą bliźniego, w duchu miłości gotowej nawet na najwyższą ofiarę.
«Wiedzcie, że Pan mi okazuje cudownie swą łaskę, Pan mnie wysłuchuje, ilekroć Go wzywam» (Ps 4, 4). Te słowa z Psalmu responsoryjnego wyrażają tajemnicę życia bł. Noniusza od św. Maryi, bohatera i świętego Portugalii. Jego siedemdziesięcioletnie życie przypada na drugą połowę XIV w. i pierwszą XV w., kiedy to kraj ten na trwałe uniezależnił się od Kastylii i rozszerzył swoje panowanie na terytorium za oceanem — nie bez szczególnego zamysłu Boga — przecierając nowe szlaki, które ułatwiły rozprzestrzenianie się Ewangelii Chrystusa aż po krańce ziemi. Św. Noniusz czuł się w tym wielkim planie narzędziem, jako militia Christi, czyli dawał w świecie świadectwo, które jest powołaniem każdego. Wyróżniało go intensywne życie modlitewne i bezwarunkowa ufność w Bożą pomoc. Chociaż był bardzo dobrym żołnierzem i wielkim wodzem, nie dopuścił nigdy do tego, by jego cnoty osobiste przysłoniły największe dzieło pochodzące od Boga. Św. Noniusz starał się, by nic nie przeszkadzało działaniu Boga w jego życiu, naśladując Matkę Bożą, której był wielkim czcicielem i której publicznie przypisywał swoje zwycięstwa. Pod koniec życia zamieszkał w klasztorze karmelitańskim, który sam polecił zbudować. Z wielką radością ukazuję całemu Kościołowi tę przykładną postać, w szczególności ze względu na obecność życia wiary i modlitwy w okolicznościach na pozór niezbyt temu sprzyjających, co dowodzi, że w każdej sytuacji, nawet w wojsku i w czasie wojny, jest możliwe stosowanie w działaniu wartości i zasad życia chrześcijańskiego, przede wszystkim jeśli jest ono nastawione na służbę dobru wspólnemu i chwale Boga.
Szczególną miłość do Jezusa obecnego w Eucharystii odczuwała od dziecka św. Gertruda Comensoli. Adoracja Chrystusa eucharystycznego stała się głównym celem jej życia, moglibyśmy niemal powiedzieć, zwyczajem należącym do jej codziennej egzystencji. W istocie to w obliczu Eucharystii św. Gertruda zrozumiała swoje powołanie i posłannictwo w Kościele, jakim było poświęcenie się bez reszty działalności apostolskiej i misyjnej, w szczególności na rzecz młodzieży. I tak narodził się, w duchu posłuszeństwa papieżowi Leonowi XIII, jej instytut, mający za cel przekładanie «miłości kontemplowanej» w Chrystusie eucharystycznym na «miłość przeżywaną» przez poświęcenie się bliźniemu w potrzebie. W zagubionym i często zranionym społeczeństwie, takim jak nasze, młodzieży, takiej jak młodzież naszych czasów, żyjącej w poszukiwaniu wartości i sensu, św. Gertruda wskazuje jako trwały punkt odniesienia Boga, który w Eucharystii stał się naszym towarzyszem podróży. Przypomina nam, że «adoracja musi być ważniejsza od wszystkich dzieł miłosierdzia», bowiem to miłość do Chrystusa, który umarł i zmartwychwstał, i jest prawdziwie obecny w sakramencie Eucharystii, rodzi miłość ewangeliczną, która sprawia, że wszystkich ludzi traktujemy jak braci.
Świadkiem Bożej miłości była także św. Katarzyna Volpicelli, która starała się «należeć do Chrystusa, aby prowadzić do Chrystusa» tych, których spotykała w Neapolu końca xix w., w okresie duchowego i społecznego kryzysu. Również w jej przypadku — tajemnicą była Eucharystia. Swoim pierwszym współpracownicom zalecała rozwijanie intensywnego życia duchowego poprzez modlitwę, a przede wszystkim życiodajny kontakt z Jezusem eucharystycznym. Również i dziś ten warunek musi być spełniony, by dalej mogły trwać dzieło i misja przez nią rozpoczęte i pozostawione w spuściźnie Służebnicom Najświętszego Serca. Aby stać się autentycznymi wychowawczyniami w wierze, pragnącymi przekazywać nowym pokoleniom wartości kultury chrześcijańskiej, należy — jak zwykła mówić — uwolnić Boga z więzień, na które skazali Go ludzie. Bowiem ludzkość może znaleźć swoje «stałe mieszkanie» jedynie w Sercu Chrystusa. Św. Katarzyna pokazuje swoim duchowym córkom i nam wszystkim trudną drogę nawrócenia, które gruntownie zmienia serce i wyraża się w działaniach zgodnych z Ewangelią. W ten sposób można położyć podwaliny pod budowę społeczeństwa otwartego na sprawiedliwość i solidarność oraz przezwyciężyć ekonomiczne i kulturalne dysproporcje, które wciąż utrzymują się na znacznym obszarze naszej planety.
Drodzy bracia i siostry, dziękujmy Panu za dar świętości, która dzisiaj jaśnieje w Kościele szczególnym pięknem w Archaniele Tadinim, Bernardzie Tolomeim, Noniuszu od Świętej Maryi Alvaresie Pereirze, Gertrudzie Comensoli i Katarzynie Volpicelli. Niech nas zachęci ich przykład, niech nas prowadzą ich nauki, ażeby również nasze życie stało się pieśnią chwały Boga, naśladowaniem Jezusa, adorowanego z wiarą w tajemnicy Eucharystii, któremu wielkodusznie służymy w naszym bliźnim. Niech nam wyjedna wypełnienie tej misji ewangelicznej matczyne wstawiennictwo Maryji, Królowej Świętych — i tych pięciorga nowych świętych, świetlanych przykładów świętości, którym dzisiaj z radością oddajemy cześć. Amen!
DIV> Regina Caeli po kanonizacji
opr. mg/mg
Copyright © by L’Osservatore Romano (7-8/2009) and Polish Bishops Conference
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/homilie/kanonizacja_26042009.html#
Wprowadził reformy, porządkujące życie w podległej mu diecezji. Nakłonił wielu kapłanów do oddalenia żon i dzieci po zabezpieczeniu dla nich koniecznych środków do życia, a opornych deponował. Ze swoimi kanonikami prowadził życie wspólne, jak w zakonie. Sam popierał zakony; wśród nich szczególnie troskliwą opieką otoczył nowo powstały w jego diecezji zakon kartuzów, najsurowszy z dotychczasowych, założony przez św. Brunona (+ 1101). Św. Robertowi (+ 1110) dopomagał w reformie benedyktynów i w założeniu nowej zakonnej rodziny – cystersów. Żył w wielkiej przyjaźni także ze św. Bernardem z Clairvaux (+ 1153).
Swoimi poczynaniami Hugo naraził się królom francuskim: Henrykowi IV i Henrykowi V, którzy rościli sobie pretensje do “opieki” nad Kościołem. Musiał także stoczyć walkę z metropolitą arcybiskupem Vienny, późniejszym papieżem Kalikstem II, który przywłaszczył sobie część dóbr przynależnych do diecezji Grenoble. Hugo odwołał się więc do papieża, bł. Urbana II, który na synodzie w Piacenza, a potem w Clermont-Ferrand (1095) nakazał zwrot zajętych bezprawnie posiadłości. Na Soborze Laterańskim I w roku 1123 Hugo wystąpił odważnie przeciwko królowi Henrykowi V w obronie praw Kościoła.
Od księżnej Matyldy Hugo uzyskał dla Grenoble przywilej “wobec miasta”. Jako “prezydent” miasta, zajął się nim, doprowadzając go do prawdziwej świetności. Zbudował kamienny most, założył rynek dla kupna i sprzedaży towarów, wystawił trzy szpitale (dla mężczyzn, kobiet i dla trędowatych), odnowił katedrę i szereg kościołów w mieście, ufundował wiele klasztorów w diecezji, innym dopomógł w rozwoju.
Przez cały okres posługi pasterskiej pragnął podjąć życie zakonne. Daremnie jednak błagał tak swojego metropolitę, jak i papieży o zwolnienie go z obowiązków pasterza diecezji. Dopiero papież Innocenty II dał mu upragnione zwolnienie w roku 1132, gdy Hugo miał 79 lat. Tak więc dopiero po 45 latach rządów Hugo mógł spełnić swoje marzenia. Udał się do Wielkiej Kartuzji (La Grande Chartreuse), w pobliżu Grenoble, którą uposażył dla św. Brunona. Nie było mu jednak dane cieszyć się tam długim pobytem. Zmarł na rękach ukochanych mnichów i wśród ich modlitw 1 kwietnia 1132 roku. Przez całe życie Hugo zmagał się ze straszną pokusą bluźnierstwa. Po radę miał zwrócić się aż do samego papieża, który wyjaśnił mu, że to działanie szatańskie, z którym należy walczyć.
Chwały ołtarzy Hugo doczekał się już w dwa lata po śmierci, został kanonizowany przez papieża Innocentego II w roku 1134. Jego relikwie złożono w bogatym relikwiarzu w ołtarzu głównym katedry w Grenoble. Zniszczyli je jednak kalwini-hugonoci w roku 1562.
W ikonografii św. Hugo przedstawiany jest w stroju biskupim lub w zakonnym habicie. Atrybutem Świętego jest Dzieciątko Jezus w kielichu, łabędź – symbol doskonałości, mądrości, umiejętności odróżniania spraw istotnych od nieistotnych, jaka go cechowała.
Żywot świętego Hugona, biskupa
(Żył około roku Pańskiego 1130)
Święty Hugon pochodził z zacnej i wielce pobożnej rodziny. Ojciec jego, Odilon, wstąpił w późniejszych latach do klasztoru kartuzów, a umierając jako stuletni starzec miał tę pociechę, że Najświętszy Sakrament przyjął z rąk swego syna. Kiedy matka św. Hugona była nim brzemienną, widziała pewnego razu we śnie, jakoby urodziła pięknego chłopczyka, po czym przyszli Święci i ofiarowali go Bogu. Pomiędzy Świętymi, objawionymi jej we śnie, był także Piotr św. Widzenie to wielce wpłynęło na późniejsze losy Hugona, albowiem rodzice uważali to zjawisko za objawienie z Nieba i byli przekonani, że pacholę jest powołane do wielkich rzeczy. Gdy chłopiec doszedł odpowiedniego wieku, oddali go rodzice do szkół. Widzenie ziściło się, albowiem Hugon będąc na soborze w Awinionie został wybrany na biskupstwo w Gracjanopolu czyli Grenoble we Francji. Miał wtedy zaledwie dwadzieścia siedem lat, toteż wymawiał się od przyjęcia tej wysokiej i wielce odpowiedzialnej godności, ale z posłuszeństwa dla starszych biskupów i posła papieskiego przyjął ją w końcu. Zanim otrzymał święcenia biskupie, opadła go ciężka pokusa w postaci zwątpienia i dręczyła go tak strasznie, że ze zmartwienia ciężko zachorował. Przez długi czas uważał to za karę że w tak młodym wieku przyjął biskupstwo, toteż chcąc przeprosić Pana Boga postanowił złożyć swój urząd. Mimo to wahał się, aż wreszcie pewnego razu zwierzył się ze swych utrapień jednemu braciszkowi, który mu doradził, aby się udał po radę do papieża, którym wówczas był Grzegorz VIII. Papież, wysłuchawszy Hugona, wręcz mu powiedział, że są to nagabywania i chytrości szatańskie, radził mu więc aby nie rozpaczał, lecz przeciwnie z pokorą i uległością przyjął to dopuszczenie Boże jako krzyż i umartwienie, iżby zyskać zasługę przed Bogiem.
Hugon, pocieszony tymi słowy, przyjął święcenia biskupie i wrócił do swej diecezji, pokusa jednak opuściła go dopiero na łożu śmiertelnym. Diecezja jego była przez poprzednich biskupów wielce zaniedbana; nie było karności kościelnej, księża jawnie wstępowali w związki małżeńskie i trudnili się lichwą i handlem. Zgorszenie, jakie dawali, odbiło się oczywiście na ludności świeckiej, toteż Hugon musiał walczyć z podwójnym złem. Olbrzymia to była praca i frasunek niemały, ale Pan Bóg błogosławił mu, bo już po dwóch latach zapanował porządek w kościołach. Widząc jaki taki ład, opuścił Hugon diecezję i wstąpił do klasztoru kluniackiego, aby się tam wyćwiczyć w pokorze i cnotach kapłańskich. Chciał tam już pozostać na całe życie, ale papież zmusił go do powrotu na biskupstwo. Przejęty świętością klasztornego zacisza, pełnił teraz swe obowiązki jeszcze gorliwiej, stosując się do słów apostoła świętego Pawła, to jest chorował z chorymi i ubolewał nad grzechem i upadkiem swych owieczek, a weselił się, gdy Kościołowi dobrze się działo i gdy widział ludzi postępujących w cnotach i miłości Bożej.
W trzy lata po powrocie Hugona z celi klasztornej przybył do niego święty Brunon, założyciel zakonu Kartuzów, wraz z siedmiu towarzyszami, szukając miejsca na założenie pustelni. Ponieważ święty Hugon miał pewnego razu widzenie we śnie, że mu Pan Bóg zgotował mieszkanie na puszczy, do którego zaprowadziło go siedem gwiazd, udał się przeto z świętym Brunonem na puszczę i tam wspólnie wyszukali stosowne miejsce na pierwszy klasztor kartuzów. Hugon chciał na stałe pozostać w klasztorze, ale gdy św. Brunon udzielił mu po jakimś czasie rady, aby wrócił na stolicę biskupią, gdyż tam jest potrzebniejszy, usłuchał go, wrócił do Gracjanopola i zajął się swoją diecezją jeszcze gorliwiej niż poprzednio.
Zeszło mu na tej pracy czterdzieści lat. Pan dopuścił na niego dwa krzyże, bo chorobę ciała i wyżej wspomnianą pokusę, mimo to jednak Hugon nie ustawał w gorliwym wypełnianiu swych obowiązków. Najmilszą pociechą była mu modlitwa. Kiedy słuchał spowiedzi, nieraz rzewnymi łzami płakał nad grzesznikiem. Niewiast nie lubił słuchać spowiedzi, a jeśli musiał, to czynił to wobec licznych świadków. Tego samego zwyczaju przestrzegał w rozmowie z niewiastami, i tylko ze starszymi paniami chętnie rozmawiał, unikał natomiast płochych, wystrojonych dam tego świata. Szczególnie nienawidził obmowy i plotkarstwa, sam nikomu nowin nie opowiadał, ani też nikogo o nie pytał. Był wielkim jałmużnikiem, ale wspierał tylko ubogich, a nie swych przyjaciół. Pewnego razu, gdy sam ze służbą cierpiał niedostatek, sprzedał złoty kielich i pieniądze rozdzielił pomiędzy ubóstwo, a kiedy czeladź zaczęła szemrać, rzekł: “Bądźmy ubodzy z ubogimi, którzy nie zawsze mają to, czego chcą”.
Święty Hugon
Będąc niepospolitym kaznodzieją, sam często miewał kazania, choć ciągły ból głowy wielce mu w tym przeszkadzał. Nie dbał o to, czy uczeni będą go uważali za uczonego, czy też nie; było mu to obojętne, chciał bowiem, aby go wszyscy rozumieli. Sam zawsze do swoich kazań się stosował i przodował wszystkim, tak duchownym jak świeckim, świątobliwością, modlitwą i umartwieniem.
Kiedy się już bardzo zestarzał, prosił papieża Honoriusza, aby go zwolnił z biskupstwa, na próżno jednak, gdyż papież rzekł: “Tyś w swym niezdrowiu pożyteczniejszy aniżeli zdrowi młodzi”.
Po śmierci papieża Honoriusza obrano na jego miejsce naraz dwu papieży: jednego – a mianowicie Piotra Leona – z ramienia cesarza, drugiego – Innocentego – prawnie. Hugon był wielkim przyjacielem Piotra Leona, ale gdy ten trwał w zarozumiałości, pojechał na synod do Anicjum i tam radził, aby Leona wyklęto, bo w Kościele nie będzie spokoju, dopóki będzie trwało rozdwojenie. Prócz tego radził, aby wyklęto i cesarza Henryka za uwięzienie papieża Paschalisa i zgorszenie, dane przez mieszanie się do rzeczy kościelnych. Rady Hugona zostały spełnione, wskutek czego Innocenty otrzymał swą godność, cesarz natomiast stracił cesarstwo i wszystko, co posiadał. Tak więc chorowity biskup udowodnił, że w sprawach Kościoła świętego nie wiąże go ani przyjaźń, ani strach przed cesarzem.
Gdy w późnej starości śmiertelnie zachorował, ukazał mu się anioł i odjął od niego pokusę, ale pozostawił mu zdwojone cierpienia cielesne. Mimo to Hugon nie narzekał, nie szemrał i na łożu boleści był prawdziwym wzorem pokory. Nigdy się o nic nie gniewał, a posługi przyjmował tylko od zakonników. Gdy go o co strofowano, bił się w piersi i prosił o odpuszczenie winy. Chciał nawet, aby go biczowano, że jednak nikt nie śmiał targnąć się na starca, odmawiał przeto psalmy, modlitwy, litanie i co noc 300 pacierzy. W ogóle przez cały czas choroby niczym innym się nie zajmował, jak tylko rzeczami Boskimi.
Pewnego razu odwiedził go hrabia Gwidon. Święty biskup zgromił go na przywitanie, że zbyt wielkie nakłada na ubogich podatki. Jak się o tym dowiedział, nie wiadomo, dość, że hrabia obiecał poprawę. Często także widziano biskupa płaczącego na pokucie. Gdy go za to gromiono, mówiąc, że przecież nikogo nie zabił, ani nie krzywoprzysiągł, biskup odpowiadał: “Cóż z tego? Gdyby nie miłosierdzie Boskie, to złe żądze i próżność już dawno mogłyby nas potępić”.
Umarł licząc lat około osiemdziesiąt, w roku 1132, a w poczet Świętych został zaliczony przez papieża Innocentego II.
Nauka moralna
W życiu świętego Hugona spotykamy jedyne w swoim rodzaju objawienie, to jest, że niemal do samego zgonu trapiła go pokusa bluźniercza względem Boga, Matki Boskiej i rzeczy Boskich, jak nauka o Sakramentach świętych i Świętych Pańskich. Gdy Hugon udał się do papieża po radę, co ma czynić, dowiedział się, że to chytrości i pokusy szatańskie, którym nie trzeba dawać ucha, lecz niezachwianie z nimi walczyć. Przykra to walka, bo szatan dokłada wszelkich starań, aby człowieka skusić, a chociaż i nie skusi, jak np. świętego Hugona, to jednak rozrywa serce i duszę, trapi wnętrzności i ciało, przyprowadza człowieka do rozpaczy, przez co ciało jego więdnie, a siły się wyczerpują.
Pokus mamy trzy rodzaje, to jest:
1) od Boga,
2) od szatana,
3) od samych siebie.
Bóg wprawdzie wprost nie kusi nas do złego, gdyż jako Najświętsza Istota, nie mógłby tego czynić; sprawia to jednak w ten sposób, że zabiera nam drogie osoby, lub pozbawia nas majątku, chociaż jesteśmy pobożni. Tu pokusa już mniej więcej wychodzi z człowieka samego. Nie szemrzemy przeciw Bogu, jeśli spotka nas co złego z własnej winy, jeśli sami jesteśmy przyczyną naszego nieszczęścia, ale jeśli w tajemniczy sposób Bóg w wyrokach swoich postanowił zabrać matce dziecię, to matka, nie znając wyroków Boga, narzeka i nie da się pocieszyć. To jest pokusa od Boga, bo Bóg chce od nas bezwarunkowej uległości, czy zsyła dobre, czy też złe. My naszym ludzkim, tępym rozumem nigdy nie zbadamy, dlaczego Bóg uczynił tak, a nie inaczej Bóg najlepiej wie, co czyni, i Jego wyroki są odwieczne.
Bóg nieraz zsyła na nas pokusy straszliwe, jak na przykład podczas morowego powietrza, kiedy człowiek ani dnia, ani godziny nie wie, kiedy go boleści ogarną i dusza stanie nieprzygotowana przed tronem Najwyższego. My to nazywamy karą Bożą, ale jest to raczej pokusa. Świat wśród zdrowia i szczęśliwości zwykle nie pamięta o Bogu, – dopóki Bóg sam się nie przypomni.
Bóg dozwala szatanowi kusić człowieka, ale dodaje człowiekowi Anioła Stróża, który by go strzegł od pokus. Z jednej strony odzywają się podszepty szatana, z drugiej natchnienie anioła. Ta walka pomiędzy dobrym a złym nie jest grzechem, chyba, że się człowiek odda w moc szatanowi. Ale jeśli zwycięsko wyjdzie z pokusy, jeśli zawstydzony szatan musi odejść, to Bóg nam tę walkę za zasługę poczyta. Żadna pokusa nie jest grzechem, dopóki się jej dobrowolnie nie poddajemy, dopóki się nią chętnie nie bawimy.
Ale łatwiej zwalczyć pokusy szatańskie, aniżeli pokusy wychodzące od człowieka samego. Złe skłonności i namiętności, wrzące w sercu człowieka, wylewają się na zewnątrz i okazują się w grzechu. Szukamy często umyślnie pokus, już to przebywając w złych towarzystwach, już to w rozmowach szpetnych i bluźnierczych. Kto takich sposobności nie unika, ten sam sobie jest szatanem, a szatan nic więcej nie potrzebuje robić, jak stać na uboczu z radości zacierać pazury, aby razem z nim całe piekło weseliło się z potępienia jednej duszy. Zaiste, trudno jest człowiekowi walczyć ze złymi nałogami i namiętnościami. Przy pokusie szatana prędzej usłucha głosu Anioła Stróża, aniżeli przy pokusie, na którą sam się wystawił. Dlatego też Święci Pańscy szukali samotnej, głuchej, bezludnej puszczy, gdyż sposobności do grzechu, jak np. pijatyk, tańców i swawoli na puszczy nie ma. Święci ci chcieli być doskonałymi i stali się takimi, ale do tego potrzebna im była pomoc Boża i silna wola. Nachodziły ich wprawdzie niekiedy pokusy, lecz oni chwalebnie je zwalczali, prosząc Boga: “Od myśli nieuczciwych i głupich a nikczemnych, strzeż mnie Panie!”
W ogóle pamiętajmy, że musimy bronić duszy naszej, by się do niej nie dostał nieprzyjaciel. Doskonałym środkiem obronnym przeciw pokusom jest ciągła, gorliwa praca, jako też stała pamięć o Bogu. Kto pamięta o Bogu, lęka się Go obrazić. Upomina nas też Chrystus: “Czuwajcie i módlcie się, abyście nie weszli w pokuszenie” (Mat. 26,41). Szatan to wąż pełzający po ziemi, nie może więc dosięgnąć tego, kto wznosi się ku niebu. Również ćwiczenie się w panowaniu nad sobą (poskramianie ciekawości, łakomstwa itd.) dopomaga skutecznie do przezwyciężania pokus. Żołnierz każdy ćwiczy się w robieniu bronią; tak i my powinniśmy przygotowywać się do odpierania pokus. Ćwiczenie się w panowaniu nad sobą samym wyrabia w nas siłę woli, konieczną w walce z szatanem. Łatwo ulega pokusom szatańskim, kto zbytnio przywiązany jest do dóbr ziemskich. Człowiek taki podobny jest do podróżnego, który obładowany zbytnio nie może ujść przed zbójcami.
Modlitwa
Wszechmogący Boże, Stwórco nasz i Panie, któryś nam dał przykład w świętym Hugonie, spraw miłościwie, abyśmy za jego przyczyną równie jak on mężnie zwalczali szatańskie podszepty, a chętnie słuchali dobrych natchnień Anioła Stróża. Przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, który króluje w Niebie i na ziemi. Amen.
św. Hugon, biskup
urodzony dla świata około 1052 roku,
urodzony dla nieba 1132 roku,
wspomnienie 1 kwietnia
Żywoty Świętych Pańskich na wszystkie dni roku – Katowice/Mikołów 1937r.
Święty Hugon, biskup z Grenoble. (1053-1132)
W Francyi niedaleko miasta Valence było miejsce rodzinne Hugona, urodzonego r. 1053 z bogobojnych rodziców znakomitego pochodzenia. Na świętość dziecięcia wskazywało widzenie, jakie matka miała, nim go porodziła; zdawało jej się bowiem, że syna jej święci do niebios nieśli i Bogu ofiarowali. Widzenie od najmłodszych lat Hugona spełniać się zaczęło, bo już jako chłopiec odznaczał się i gorliwą służbą Bożą i pilnością w naukach. Dorastając, otrzymał kanonikat w mieście Valence, który miał mu drogę utorować do wyższych w Kościele godności.
Przebywał wówczas w Valence legat papieski i kardynał także imieniem Hugon; skoro dowiedział się o cnotliwości i uczoności młodego kanonika i go bliżej poznał, wziął go z sobą jako doradzcę w sprawach trudniejszych do Awignon. Wkrótce po ich przybyciu do tego miasta, przybyli za nimi posłowie z Grenoble, aby Hugona kanonika u legata papieskiego uprosić sobie na biskupa. Legat zgodził się na prośbę, a Hugona, opierającego się w poczuciu niegodności posłuszeństwem spowodował do przyzwolenia. Wyświęcony został na biskupa w Rzymie przez papieża Grzegorza VII.. Wtedy to napadły go bluźniercze myśli o Bogu i rzeczach Bożych tak silnie, że zupełnie stracił pokój duszy; był przekonany, że nagabywania te miały być karą za przyjęte święcenia biskupie, których nie czuł się godnym. Dopiero papież, do którego się o poradę zwrócił z myślą, aby złożyć biskupstwo w Grenoble, uspokoił go zapewnieniem, że pokusy owe pochodzą od czarta, który w ten sposób chce od dobrego odwieść, gdy innemi nie może drogami; że nadto są wprawdzie dopuszczeniem Bożym, ale zarazem i dowodem miłości Boga, który walki z tak okropnemi pokusami za szczególniejsze poczyta zasługi. Odstąpił Hugon pocieszony od swego zamiaru, aby usunąć się od rządów biskupich w Grenoble; pokusy wszakże owe całe go życie trapiły i męczyły.
Przybywszy do Grenoble zastał wielkie rozprzężenie nienawiści pomiędzy duchowieństwem, a zły przykład duchownych oddziaływał także na życie i usposobienie ludności. Zdawaćby się było mogło, że niema drogi wyjścia, a jednak Hugon nie upadł na duszy. Przez dwa lata pracował całą siłą nad przywróceniem znośnych stosunków, porządku i karności. Sam jaśniał przykładem wszelkiego umartwienia, zapobiegliwością niespożytą; pomimo to owoców pracy pasterskiej prawie widać nie było. Napełniła serce jego obawa, że on właśnie może przy młodym swym wieku nie jest powołany do wymienionego dzieła porządku i karności; że sam może za mało ma jeszcze cnoty, aby od drugich jej się domagać.
Uszedł więc tajemnie do klasztoru La-Chaise-Dieu, przyjął suknię zakonną w tej nadziei, że jedynie w trosce o swe własne zbawienie będzie mógł pędzić życie z dala od świata. Ale nie minął jeszcze rok nowicyatu, kiedy z Rzymu odebrał rozkaz, aby bezwłocznie wrócił do Grenoble i podjął porzucone rządy biskupie. Usłuchał Hugon rozkazu, a wróciwszy do swej stolicy tej doznał pociechy, że nakoniec napomnienia jego oraz przykład nie mały zaczęły na wszystkich wpływ wywierać, że więc wierni powoli zaczęli wracać na drogę cnoty, by zabezpieczyć zbawienie swych dusz.
Trzy lata minęło już na tak zbożnej pracy, kiedy do dyecezyi Hugona przybył św. Bruno z sześciu towarzyszami, aby wyszukać sobie odludne ustronie i tam poświęcić się życiu pokuty w jak najgorliwszej służbie Boga. Biskup radośnie ich przyjął, bo był na ich przybycie przygotowany widzeniem we śnie. Wskazał im więc chętnie miejsca do osiedlenia, zbudował im r. 1084 klasztor, który został matczynym klasztorem dla wszystkich Kartuzów. Sam chętnie udawał się do tego zacisza, aby porówno z zakonnikami obowiązki spełniać. Nieraz towarzysz Hugona, imieniem Wilhelm, uskarżać się musiał na pokorę biskupa, który wszystkie prace i posługi chciał w celi spełniać, a jemu nic do pracy nie pozostawiał; uważał się Hugon wprost za sługę, nie za współbrata i towarzysza w zakonie.
Niestety wielkie dzieła umartwienia, jakie podejmował, przyprawiły go o ciągłe bóle i przewlekłe choroby, których przez 40 lat nie mógł się pozbyć. Tak więc do duchowych cierpień przez bluźniercze pokusy dołączyły się cierpienie ciała, ale podwójny ten ogień duszę Hugona do tem większej podnosił doskonałości i czynił ją jasną i czystą jak złoto w ogniu się czyści.
W zamian za walki z sobą, Bóg dał Hugonowi rozliczne łaski i niezwykłe dary. Miał dar łez serdecznych; łzy poniekąd stawały się dlań chlebem we dnie i w nocy; jego lica prawie nigdy nie osychały. Żadnego nie mógł odprawić nabożeństwa, żadnej zmówić modlitwy bez rozczulenia ducha, które łzy z ócz pomimo woli mu wyciskały; nawet podczas pobożnego przy stole czytania nie mógł się powstrzymać od łez; tem więcej objawiał się dar łez obfitych przy sprawowaniu sakramentu pokuty św., kiedy grzechy spowiadających podniecały w nim żal za obrazy wyrządzane nieskończonej miłości Bożej.
Pilnie też strzegł słuchu swego i mowy; nigdy na nikogo nie powiedział nic złego, ani też nigdy nie chciał słuchać tych, co o drugich źle mówili; wystrzegał się też wszelkiej ciekawości, bo ani sam się nie dopytywał o nowości ani też ich nie słuchał chętnie. Mianowicie trzymał w karbach wzrok swój. Nigdy nie spojrzał na niewiasty, z któremi go jakie sprawy sprowadziły; nigdy też nie wiedział, jak twarz ich wyglądała. kiedy zaś padła uwaga przy sposobności, że uczciwe spojrzenie nie czyni żadnej szkody na duszy, odrzekł Hugon, że jeśli nie wszystkim, to poszczególnym jednak może szkodzić.
Zamiłowany był w cnocie ubóstwa. Jako biskup pozbył się wszelkich dostatków tak dalece, że pieszo przebiegał swoją dyecezyą; dopiero św.Brunon mu tego odradził. Niczego też nie przeznaczał ani na swoje wygody ani na pozyskanie możnych przyjaciół; wszystko, co miał, oddawał ubogim; dla zaspokojenia ich potrzeb sprzedał razu pewnego w czasie głodu kielich złoty; sam nieraz z otoczeniem musiał się zadowolić pierwszą lepszą strawą, aby, jak mówił, nie spożywać chleba ubogich.
Tak wielką żył pokorą, że z miłości do bliźniego poniżał się do stóp możnych, aby krzywdę naprawili lub urazy, a zemsty, gniewu się pozbyli. Tą pokorą, a zarazem sprawiedliwością w sądach tak sobie wszystkich jednał, że zdania jego i prośby chętnie słuchali, obawiając się, aby postępowaniem przeciw woli świętego biskupa nie ściągnąć na siebie gniewu Bożego.
Nie ograniczał się też Hugon w działalności swej na swą dyecezyę; budziły jego uwagę i sprawy całego Kościoła, w których znowu zawsze kierował się bezstronną sprawiedliwością. Kiedy Piotr Leon wystąpił przeciw prawowitemu papieżowi Inocentemu, otwarcie doradzał biskupom, aby go na synodzie wyklęli, lubo dotąd gorącym był jego przyjacielem; uważał bowiem ten krok za jedyny sposób, aby w Kościele przywrócić spokój. Kiedy cesarz Henryk pojmał jako więźnia papieża Paschalisa, znowu Hugon był jedynym z pierwszych pomiędzy tymi, co chcieli klątwę ogłosić na cesarza.
Czując się coraz więcej na siłach wyczerpany, prosił hugon papieża o zwolnienie od obowiązków biskupich – pojechał nawet sam do Rzymu, aby osobiście prośbę przedłożyć i poprzeć, ale Stolica apostolska prośby nie uwzględniła, bo Hugon pomimo słabości ciała więcej był pożytecznym Kościołowi niż inni przy zdrowiu i siłach.
W ostatnich latach swego życia stracił prawie zupełnie pamięć; pomimo to kazaniami nie małe wywierał wpływy na wiernych; nieraz pobudzał ich do takiego żalu za grzechy, że głośno swe wyznawali winy. Wogóle w sprawach czysto kościelnych i bożych Hugon łaską Bożą w swej chorobie zupełnie jasne zachował rozeznanie rzeczy; zatrzymał też w pamięci cały szereg modlitw, psalmów, ustępów z Pisma św.. Natomiast często nie wiedział, gdzie się znajduje, z kim mówił.
Jeszcze krótko przed śmiercią zgromił hrabiego Gwidona o nakładanie zbyt wielkich podatków na poddanych; przez objawienie Boże dowiedział się o przewinieniu możnego pana, który do woli schorzałego zastosował się biskupa; krótko też przed śmiercią doczekał się tej radości, że wychowaniec jego Odelryk przyjął habit zakonny. Wkrótce potem umarł jako 80 letni starzec r. 1132, wzór pokory za życia i cierpliwości w chorobach.
Nauka
Nieraz cierpią ludzie pod podobnemi pokusami bluźnierstw, jakie prześladowały Św. Hugona przez całe życie. Tracą spokój duszy, rozpaczają może nieraz, bo przypuszczają, że myśli niesforne są grzechem, a sami są do nich przyczyną. Odnoszą się te sprosne myśli tak do Boga, Najśw. Maryi Panny, Świętych jak i do Sakramentów św., a są tak straszne, że wymówione kalałyby usta więcej niż najobrzydliwsze klątwy.
Pospolicie jednak Bóg tego rodzaju pokus nie dopuszcza na tych, co przebywają w stanie grzechu śmiertelnego; tylko dopuszcza je na tych, co zaczynają uczciwą pokutę albo postępują w cnotach i dobrych uczynkach, przejęci uczuciem i obowiązkiem najżarliwszej miłości Bożej.
Pokusami takiemi szatan chce człowieka nastraszyć, wywołać w nim niepokój sumienia lub nawet zwątpienie albo i rozpacz w duszy, chce też go powstrzymać na drodze doskonałości a nawet wprost odwieść od niej.
Wobec tej groźnej rozterki duchowej pamiętać należy, że wszystkie te myśli nie są dobrowolne, lecz przez złego ducha nasłane i wywołane: że nie potrzeba sobie dla nich wyrzutów robić sumienia, kiedy w sercu Boga miłujemy i wolelibyśmy wszystko ponosić aniżeli właśnie takimi obrażać Go myślami.
Nie są więc myśli takie bluźniercze grzechami; są tylko osobliwszem nawiedzeniem Bożym. Gdyby kto chętnie słuchał mów bluźnierczych na Boga, na świętych, na Kościół i Sakramenta św., popełniłby grzech ciężki, atoli kto całą siłą od takich mów pragnie się usunąć, usunąć się jednak nie może, ten grzechu nie popełnia, a nawet dla swej dobrej chęci, dla swego obrzydzenia wewnętrznego na takie mowy, zyskuje zasługi wobec Boga; podobnie rzecz się ma z myślami, których pomimo najlepszych chęci odpędzić nie możemy; wystarczają dobre chęci, aby na siebie nie ściągać winy grzechu.
Prosić musimy gorąco Boga, aby zechciał nas uwolnić od nieszczęsnego tego nagabywania szatańskiego; skoro jednak nas uwolnić nie zechce, poddać się musimy cierpliwie walce z takimi pokusami jakoby z dolegliwościami ciała przez Boga nam zesłanemi za karę za inne grzechy lub też na utwierdzenie w cnotach i utrwalenie w dobrym. Zdaje się, że św.Paweł podobnemi był trapiony myślami; a kiedy Boga błagał, aby od niego je oddalił, usłyszał słowa Boże: Dosyć masz na łasce Mojej.
Uspokojeniem może być i świętość Hugona biskupa, który pomimo pokus bluźnierczych najcnotliwsze prowadził życie; uspokojeniem jest i następny rys z życia św. Katarzyny z Siena: Gdy napadły ją razu pewnego najrozmaitsze sprosne i plugawe myśli, pełne niewstydu, i długo ją dręczyły, aż Bóg je oddalić raczył, zawołała do Jezusa: Gdzieżeś był w tych chwilach okropnych, miły mój Oblubieńcze? Usłyszała głos: W sercu twym przebywałem. Jak to, odparła Katarzyna, serce moje było pełne sprosności i niepoczciwości, jakże mógłeś tam przebywać, który tak miłujesz czystość? Rzekł Chrystus: Myślami sprosnemi się brzydziłaś, a przez to obrzydzenie zostawiłaś mi miejsce w sercu swojem.
Więc nie rozpaczajmy nad takimi pokusami; wola nasza w takich razach Bogu wystarcza i wystarczyć musi; żalem zaś, obrzydzeniem, walką stwierdzamy miłość swą do Boga; stąd też łaski Bożej nie utracimy, przeciwnie wraz z zasługami snadnie ją powiększymy.
Kiedy miała zaledwie 12 lat, uciekła z domu rodzinnego i udała się do Aleksandrii, aby tam wieść życie rozpustne. Przez 17 lat uwodziła mężczyzn, nie dla zarobku, ale dla zaspokojenia swojej żądzy. Pewnego dnia udała się wraz z pielgrzymami egipskimi do Jerozolimy. Kiedy statek przywiózł pątników do Ziemi Świętej, Maria i tam kontynuowała swoje grzeszne życie. Przyszła jednak godzina opamiętania. W uroczystość Znalezienia Krzyża Świętego udała się do Jerozolimy, by przypatrzeć się obrzędom kościelnym. Kiedy zamierzała wejść do bazyliki Grobu Pańskiego, została jakąś niewytłumaczalną siłą odepchnięta. Miało się to powtórzyć kilka razy. Przerażona, ujrzała nad wejściem do bazyliki wizerunek Matki Bożej. Wtedy zawołała: “Matko miłosierdzia! Skoro odrzuca mnie Twój Syn, Ty mnie nie odrzucaj! Pozwól mi ujrzeć drzewo, na którym dokonało się także moje zbawienie”.
Usłyszała wtedy wewnętrzny nakaz, by iść na pustynię, nad rzekę Jordan i tam spędzić na pokucie resztę swojego życia. Przyrzekła to uczynić – i odtąd bez żadnej przeszkody mogła wejść do bazyliki, by uczestniczyć w nabożeństwie.
Żywoty Świętej nie podają, ile lat Maria Egipcjanka spędziła na pokucie nad Jordanem. Miał ją przypadkowo odnaleźć kapłan, św. Zozym, który przyniósł jej po odbytej spowiedzi Komunię świętą. Zawołała wówczas słowami starca Symeona: “Teraz, o Władco, pozwól odejść służebnicy Twojej w pokoju według słowa Twego, bo oczy moje ujrzały Twoje zbawienie” (por. Łk 2, 29-30). Kiedy Zozym przyszedł do niej na drugi rok, by pokrzepić ją Ciałem Pańskim, Maria już nie żyła. Legenda głosi, że podobnie jak ciało św. Pawła Pustelnika pochowały w ziemi lwy, tak i Marii miały tę przysługę wyświadczyć.
Ikonografia upodobała sobie naszą Świętą. Jej wizerunki utrwalili na płótnie artyści tej klasy, co: Tintoretto, Ribera, Hans Memling i inni. Św. Maria Egipcjanka jest patronką nawróconych jawnogrzesznic i rozpustnic.
Św. Maria Egipcjanka, uwodzicielka
Żyła w latach około 344 —421; wspomnienie 1 kwietnia
Na początku V wieku, w klasztorze położonym w pustynnych rejonach nad rzeką Jordan żył kapłan o imieniu Zosima. Mnisi klasztorni słynęli z surowego życia i wprowadzili niezwykły zwyczaj przygotowań do Wielkanocy. Każdego roku, na początku Wielkiego Postu, opuszczali swój klasztor, rozpraszając się po pustyni, by żyć w odosobnieniu. Wspólnota łączyła się z powrotem w Niedzielą Palmową, kiedy to wszyscy mnisi wracali do klasztoru, by celebrować wspólnie Wielki Tydzień.
Pewnego roku, na początku Wielkiego Postu, ojciec Zosima szedł przez pustynię, gdy nagle zobaczył kogoś w pobliżu niskiego pagórka. Był zbyt daleko, by rozróżnić, czy jest to mężczyzna czy kobieta, ale widział, że człowiek ten był nagi, jego skóra ściemniała od słońca, a włosy wyblakły. Kiedy podszedł, człowiek ten zawołał:
— Nie patrz na mnie! Jestem kobietą, nagą, jak widzisz. Rzuć mi swój płaszcz, abym się okryła.
Ojciec Zosima odwrócił głowę, zdjął płaszcz i rzucił go za siebie w kierunku kobiety. Kiedy się okryła, zaczęli długą rozmowę. Rozmowa ta zapisana jest w dokumencie z VI wieku, zatytułowanym Życie naszej matki św. Marii Egipcjanki. Małą książeczkę przypisuje się św. Sofroniuszowi (zmarłemu około roku 639), patriarsze Jerozolimy, ale prawie na pewno jest to atrybucja fałszywa. Skrybowie i kopiści w pierwszych wiekach chrześcijaństwa powszechnie przypisywali dokumenty słynnym świętym lub biskupom — dzięki temu praca robiła większe wrażenie, gdyż stał za nią autorytet. Według wszelkiego prawdopodobieństwa życie św. Marii Egipcjanki zostało opisane przez mnichów z klasztoru ojca Zosimy. Książka nie jest skrupulatną biografią, lecz zapisem tradycji ustnej, z kilkoma nieprawdopodobnymi, nadnaturalnymi ozdobnikami, które miały robić wrażenie na słuchaczach.
Wróćmy do spotkania Zosimy i nieznajomej kobiety. Kobieta ta powiedziała, że ma na imię Maria i urodziła się w Egipcie. Kiedy miała zaledwie dwanaście lat, uciekła z domu, by żyć w Aleksandrii. W tych czasach jedynie Rzym mógł równać się ze wspaniałością i bogactwem tego miasta. Wszystkie towary z całego ówczesnego świata wpływały do jej portu i na jej rynki. Z Afryki, z Azji i z Europy przybywali uczeni, by studiować w aleksandryjskich szkołach i w słynnej na cały świat bibliotece. Jednak Marię interesowało co innego: przygody seksualne. Straciła dziewictwo wkrótce po przybyciu i rozpoczęła siedemnastoletnią karierę nieskrępowanej rozwiązłości.
W przeciwieństwie do tego, co piszą o św. Marii Egipcjance niektórzy biografowie, nigdy nie została ona prostytutką. Jak powiedziała ojcu Zosimie: „To nie ze względu na zysk [zapraszała tak wielu mężczyzn do swojego łoża]. Kiedy chcieli mi płacić, odmawiałam pieniędzy”. Nie interesowało jej bogactwo, interesowały ją podboje. Chętnie robiła „za darmo to, co sprawiało przyjemność”. Szczególnie pociągało ją uwodzenie młodych mężczyzn i uczenie ich sztuki miłości. Jak wyznała ojcu Zosimie: „Nie ma wypowiedzianej ani niewypowiedzianej nieprawości, której bym ich nie nauczyła”.
Maria zaczęła uważać się za utalentowaną uwodzicielkę, mogącą zdobyć każdego mężczyznę. Pewnego dnia zobaczyła tłum mężczyzn czekających na statek w porcie. Ktoś stojący obok powiedział jej, że są to pielgrzymi wyruszający do Ziemi Świętej, zamierzający w Jerozolimie obchodzić święto Podwyższenia Krzyża Świętego. Myśl o uwiedzeniu każdego uczestnika wyprawy wydała się Marii pociągająca, więc przyłączyła się do grupy. Do czasu przybicia statku do Ziemi Świętej Maria zdążyła się przespać z każdym z pielgrzymów.
Statek pojawił się w Jerozolimie na kilka dni przed świętem, więc Maria zajęła się polowaniem na mężczyzn. W dniu święta przyłączyła się do tłumu zmierzającego do kościoła Świętego Grobu. Nie miała żadnej motywacji religijnej — wiedziona ciekawością chciała po prostu zobaczyć relikwię Prawdziwego Krzyża. Kiedy tłum wchodził do kościoła, Maria poczuła niewidzialną siłę, która jej nie wpuszczała do środka. Zdenerwowało ją to wykluczenie. Próbowała podejść do drzwi z różnych stron, ale stale coś powstrzymywało ją przed przekroczeniem progu.
Wtedy zaczęło docierać do Marii, że to same moce niebieskie trzymały ją z dala od Świętego Grobu. Nagle w pełni zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Stojąc poza kościołem, pełna wstydu i wstrętu do siebie samej, płakała i lamentowała, jakby miało jej pęknąć serce. Przez łzy zobaczyła wizerunek Błogosławionej Dziewicy Maryi nad wejściem do kaplicy. „Pomóż mi — modliła się do Matki Bożej — bo nie mam innej pomocy”. Następnie ślubowała porzucić grzeszne życie i pokutować.
Jej modlitwa została wysłuchana. Siła, która zagradzała jej drogę, ustąpiła. W kaplicy Maria uczestniczyła we mszy i adorowała relikwie Krzyża Świętego. Kiedy wyszła, usłyszała głos: „Jeśli przejdziesz przez Jordan, znajdziesz wspaniały odpoczynek”.
W dniu, kiedy Maria spotkała ojca Zosimę, już od czterdziestu siedmiu lat żyła w odosobnieniu na pustyni. Najgorsze było — jak powiedziała — pierwszych siedemnaście lat. Tęskniła za urozmaiconymi daniami, które jadała w Aleksandrii. Uwielbiała smak wina, a na pustyni często trudno jej było nawet znaleźć wodę. Czasami nie mogła uwolnić się od lubieżnych pieśni, które kiedyś śpiewała. Czuła też silne pożądanie seksualne. W swoich pokusach wzywała pomocy Błogosławionej Dziewicy i pomoc ta zawsze nadchodziła. „Po gwałtownej burzy — powiedziała Maria — przyszedł trwały pokój”. Z biegiem lat jej ubranie zamieniło się w łachmany, aż wreszcie opadło z jej ciała, lecz ponieważ nigdy nie spotkała nikogo na pustyni, jej nagość nie była dla niej kłopotliwa.
Kiedy Maria skończyła swoją opowieść, ojciec Zosima skłonił się jej nisko, gdyż zrozumiał, że przebywa w obecności świętej.
Wtedy Maria poprosiła kapłana, by coś dla niej zrobił. Podczas czterdziestu siedmiu lat samotnego życia na pustyni była pozbawiona komunii świętej. Czy w następnym roku, w Wielki Czwartek, ojciec Zosima mógłby przyjść i przynieść jej komunię? Stary mnich złożył taką obietnicę.
Następnego roku, w Wielki Czwartek, ojciec Zosima wziął Najświętszy Sakrament, trochę żywności dla Marii i wyruszył na pustynię. Nad brzegiem Jordanu znalazł ją czekającą na niego i udzielił jej komunii.
Kolejnego roku kapłan znów wyruszył nad Jordan w Wielki Czwartek. Znalazł Marię nad brzegiem, ale była już martwa. Życiorys Marii podaje, że Zosima próbował wykopać grób dla świętej za pomocą swojej laski, ale był już stary i słaby, a ziemia była zbyt twarda. Kiedy stary mnich zastanawiał się, co robić, z pustyni nadszedł lew i wykopał dla Marii grób swoimi pazurami. Ojciec Zosima pogrzebał świętą i odmówił modlitwy za zmarłych, lew odszedł na pustynię, a stary mnich powrócił do swego klasztoru, by opowiedzieć współbraciom historię Marii Egipcjanki.
opr. mg/mg
Copyright © by Esprit
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TS/swieci/craughwell_swieci00.html#
Maria Egipcjanka (344-421), niecodzienna droga do świętości – Kevin Perrotta
Gdyby w Księdze rekordów Guinessa istniała kategoria radykalnych nawróceń, historia Marii Egipcjanki miałaby wszelkie szanse, aby tam się znaleźć. Jej nawrócenie można zaliczyć do najbardziej spektakularnych w całej historii Kościoła. Było ono rzeczywiście niezwykłe, i to z trzech powodów. Po pierwsze, jej życie przed nawróceniem, było wyjątkowo grzeszne. Po drugie, jej nawrócenie dokonało się praktycznie w jednej chwili. Po trzecie, po nawróceniu jej życie uległo radykalnej przemianie. Z pewnością Maria Egipcjanka nie jest świętą, z którą łatwo się utożsamić. Prawdę mówiąc, wielu ludzi miało problem nawet z zaakceptowaniem faktu jej świętości. Jednak wielu innych odnajdywało w jej życiu poruszające świadectwo mocy Boga.
Maria urodziła się w egipskiej wiosce około 500 roku (dokładna data jej narodzin nie jest znana). Rodzice jej byli chrześcijanami, tak więc i ona sama została ochrzczona. Jednak w okresie dorastania porzuciła zarówno rodziców, jak i swoją wiarę. W tych czasach w Egipcie rodzice zwykle wydawali za mąż swe córki w wieku kilkunastu lat. Maria miała jednak inny pomysł na życie. Nie chodziło też bynajmniej o to, że pragnęła wstąpić do zakonu. Otóż Maria stała się prekursorką „rewolucji seksualnej”. Najpierw zrujnowała swoje szanse na uczciwe małżeństwo poprzez romans z pewnym chłopcem, a następnie wyruszyła do Aleksandrii, portowego miasta, gdzie zarabiała na życie przędzeniem, a w wolnym czasie oddawała się coraz to kolejnym podbojom miłosnym.
Dziś powiedzielibyśmy, że Maria była uzależniona od seksu, wówczas jednak nie istniały żadne grupy Dwunastu Kroków, które mogłyby jej pomóc. Nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż Maria wcale nie pragnęła jakiejkolwiek pomocy.Dobiegając trzydziestki, zapragnęła jakiejś odmiany. Pewnego dnia spotkała w porcie żeglarzy wyruszających z pielgrzymami do Jerozolimy. Wiedziona nagłym kaprysem, poprosiła, aby zabrali ją ze sobą. „Nie mam pieniędzy – wyznała – ale mogę zapłacić moim ciałem.” Żeglarze wybuchnęli śmiechem, po czym zabrali ją na pokład, z zapałem korzystając z jej usług przez całą drogę do Palestyny. Kiedy jednak dotarli do Jerozolimy, wydarzyło się coś niezwykłego.
Co roku, w uroczystość Podwyższenia Krzyża, we wzniesionym na Golgocie kościele wystawiano na widok publiczny relikwie Krzyża świętego. Rozbudziło to ciekawość Marii, która postanowiła je zobaczyć i w tym celu dołączyła do tłumów zdążających do świątyni. Kiedy jednak dotarła do wejścia, niewidzialna siła powstrzymała ją przed przekroczeniem progu. Nie mogła wejść do środka, pomimo iż z tyłu napierał na nią tłum ludzi. Choć próbowała po wielekroć, nie dając za wygraną, niewidoczna bariera nie ustępowała. Zirytowana i wstrząśnięta, Maria przemierzała tam i z powrotem kościelny dziedziniec. Przybyła tu jedynie z ciekawości, ale teraz naprawdę zapragnęła zobaczyć krzyż Jezusa. Była też przerażona: „Zaczęłam rozumieć, dlaczego nie mogę wejść – wspominała potem. – Nie pozwalały mi na to moje grzechy.”
Na dziedzińcu wisiała ikona Matki Jezusa. Maria podeszła do niej i przemówiła do obrazu tak, jakby zwracała się wprost do Matki Najświętszej, której imię nosiła. „Twój Syn przyszedł na świat, aby zbawić grzeszników” – powiedziała (jak widać, pozostało jej jeszcze w pamięci coś z tego, co wpajano jej w dzieciństwie). „Ukochana Matko, przyjmij moje wyznanie win i pomóż mi wejść do kościoła. Nie pozbawiaj mnie widoku Krzyża! Obiecuję Ci wyrzec się pożądliwości i pójść, dokądkolwiek mnie poprowadzisz.” Kiedy powróciła do wejścia, niewidzialna bariera ustąpiła. Maria weszła do środka i oddała cześć krzyżowi Chrystusa. „Poznałam, jak Bóg przyjmuje tych, którzy przychodzą do Niego ze skruchą. Rzuciłam się na podłogę i ucałowałam święty pył.” Po wyjściu z kościoła Maria powróciła przed ikonę. „Przyszłam wypełnić obietnicę” – powiedziała. W odpowiedzi usłyszała głos: „Jeśli przekroczysz Jordan, znajdziesz wytchnienie”.
Wyruszanie do całkowicie nowych miejsc nie było dla Marii niczym nowym. Wyszła na ulicę, kupiła parę bochenków chleba i natychmiast udała się piechotą w całodzienną drogę z Jerozolimy nad rzekę Jordan. Nad rzeką, w pobliżu miejsca chrztu Jezusa, żyli mnisi. Maria odwiedziła ich, a następnie, po upływie kilku dni przeprawiła się przez Jordan udając się na rozpaloną słońcem pustynię, po jego wschodniej stronie. I tu właśnie rozpoczyna się najbardziej przedziwna część naszej historii.W tamtych dniach mnisi także udawali się niekiedy za Jordan, aby tam modlić się w samotności. Podobnie jak Jan Chrzciciel, który żywił się szarańczą i miodem leśnym, poprzestawali na roślinach i ziarnach znajdowanych na pustyni. Mnisi jednak przebywali na pustyni zaledwie po parę tygodni, natomiast Maria przeżyła w ten sposób ponad czterdzieści lat.
Czy miała poczucie, że Bóg karze ją za grzechy? Czy przenikał ją wstręt do samej siebie? Czy może straciła rozum? Odpowiedzi na te pytania zawdzięczamy pewnemu mnichowi, który napotkał Marię na pustyni pod koniec jej życia. Mnich ten, o imieniu Zosim, wstąpił do klasztoru jako młodzieniec i czynił postępy w ascezie i mądrości, aż wreszcie stał się przewodnikiem duchowym młodszych mnichów i wzorem dla wszystkich. Dawało to Zosimowi poczucie satysfakcji – a to z kolei wprawiło go w niepokój. Pewnego dnia na modlitwie otrzymał od Boga wezwanie, aby udał się na pustynię, gdzie odkryje, Jak liczne i różnorodne są drogi Bożego zbawienia”. Nadchodzący Wielki Post zastał więc Zosima przemierzającego z modlitwą na ustach pustynię nad Jordanem.
Kiedy Zosim po raz pierwszy ujrzał Marię – starą, spieczoną słońcem i pomarszczoną kobietę – nie miał pojęcia, kogo ma przed sobą. Wezwał ją więc w imię Boże, aby wyjawiła mu, kim jest, a wówczas ona z całą otwartością, a jednocześnie z wielkim taktem opowiedziała mu swoją historię. W jaki sposób – zapytał Marię Zosim – zdołała ona przetrwać samotnie na pustyni tyle dziesięcioleci? I co się tam z nią działo? Maria przyznała, że życie na pustyni było dla niej udręką, lecz że podtrzymywała ją nadprzyrodzona moc. Przez całe lata doświadczała nieprzezwyciężonego wręcz pragnienia powrotu do dawnego życia. Wówczas wyobrażała sobie ikonę Maryi i błagała o pomoc. Z płaczem rzucała się na ziemię. Po chwili, jak wyznała „widziałam wokół siebie olśniewające światło i uspokajałam się.
Nie wstawałam z ziemi, dopóki to słodkie światło nie rozproszyło kłębiących się we mnie myśli”. Z czasem pokusy ustąpiły. Pomimo udręk życia na pustyni, Maria doświadczyła głębokiego pokoju z Bogiem. Znalazła wytchnienie obiecane jej przez Panią z ikony. Zosim był pod głębokim wrażeniem tego spotkania. Maria wydała mu się przejrzysta; mógł przez nią doświadczyć obecności Boga. Po zakończeniu rozmowy stary mnich odszedł od niej, dziękując Bogu za możliwość spotkania z tak świętą osobą. Później, w Wielki Czwartek, Zosim przyniósł Marii Komunię świętą Jednak przy kolejnej wizycie zastał już tylko martwe ciało Marii. Przy pomocy lwa, który pojawił się przy nim niespodziewanie (legendarny motyw opowieści, a może rzeczywisty cud?) pochował ją w twardej, pustynnej ziemi.
W VI wieku wielu mnichów oddawało się skrajnej ascezie. Jednak nawet na ich standardy pustynny żywot Marii był czymś absolutnie wyjątkowym. Z naszej dzisiejszej perspektywy wydaje się on wręcz dziwaczny. Jakiego przesłania możemy więc doszukać się w jej życiu? W tym także pomaga nam święty starzec Zosim. Od młodości starał się on wypełniać wolę Boga. Jednak Maria, pomimo całej swojej nieobliczalności, doświadczyła Bożego miłosierdzia w głębszy sposób niż on. Świadectwo jej życia ukazało Zosimowi, że niezależnie od tego, jak wiele zapału i wysiłku wkładamy w przestrzeganie Bożych praw, ostatecznie przemienia nas jedynie łaska Boża.
To dzięki czystej, niezasłużonej łasce Maria zdała sobie sprawę, że tym, czego rzeczywiście pragnie, jest miłość Boża, a nie ulotna przyjemność przygodnych uciech cielesnych. Jedynie dzięki łasce była w stanie odwrócić się od grzechu i zwalczyć pokusy. Wreszcie to łaska pozwoliła jej prowadzić przez długie lata życie modlitwy na nieprzyjaznej pustyni. Jest to przesłanie ważne dla tych z nas, którzy przez całe życie wierzą w Boga i starają się Mu podobać – dla tych wszystkich, którym łatwiej utożsamić się z mnichem Zosimem niż z Marią. Niezależnie od naszej pobożności i zasług, wszyscy jesteśmy grzesznikami i potrzebujemy Bożej łaski, aby przemieniać się na wzór Chrystusa.
A co z tymi spośród nas, którzy nie prowadzili przykładnego chrześcijańskiego życia od najmłodszych lat? Co z tymi, którzy popadli w ciężkie grzechy i walczą z pokusami powrotu do nich? Być może wstydzimy się tego, co zrobiliśmy, a mimo to wciąż przeżywamy pokusy. Może wydaje nam się, że świętość jest już poza naszym zasięgiem. Spójrzmy na Marię Egipcjankę. Jej życie ukazuje nam głęboki paradoks wiary – Bóg często wykorzystuje nasze grzechy do tego, aby nas przemieniać. Jak to możliwe? W przypadku Marii pamięć grzesznej przeszłości utrzymywała ją w pokorze. Stała się ona dla niej motywacją, by szukać Pana i błagać Go o miłosierdzie i potrzebne łaski. Zauważmy też, że Maria stała się kontemplatyczką. Było to jej życiowym powołaniem. Do tego stworzył ją sam Bóg. Był to styl życia, w którym mogła osiągnąć największe szczęście.
Musiała to jednak odkryć – i odkrywała w ciągu kilkudziesięciu lat życia na pustyni, zmagając się z grzesznymi skłonnościami, które tak głęboko zapuściły w niej korzenie. Ten nietypowy proces skruchy pozwolił jej wejść w kontemplacyjną fazę życia. Możemy nawet zaryzykować stwierdzenie, że jej grzechy, odkąd je odrzuciła, stały się środkiem, przez który Bóg pociągnął ją do siebie. Doświadczenie Marii może być szczególnie pomocne dla tych spośród nas, którzy uwikłali się w grzechy nieczystości i widzą, że ich droga do wolności jest dłuższa, niż by sobie tego życzyli. Jej świadectwo jest dla nas darem pełnym nadziei – dowodem, że Bóg może wykorzystać nawet nasze grzechy, a także walkę z upokarzającymi pokusami, prowadząc nas do szczęścia i wolności.
http://www.kapky.eu/pl/teksty/swieci-i-blogoslawieni-kosciola-katolickiego/maria-egipcjanka-344-421-niecodzienna-droga-do-swietosci-kevin-perrotta/
Żywot świętej Marii Egipcjanki,
pokutnicy
(Żyła około roku Pańskiego 520)
“Żyję Ja – mówi Pan Bóg – nie chcę śmierci niezbożnego, ale żeby się nawrócił niezbożny od drogi swej, a żył. Nawróćcie się, nawróćcie się od dróg waszych bardzo złych!” (Ezech. 33,11). Tak przypomina nam Bóg przez proroka słowa, które wyrzekł w pełnym łaski czasie wielkanocnym. Marya Egipcjanka usłuchała tych słów ku radości Nieba i ziemi.
Zgrzeszyć jest wielkim nieszczęściem, zwłaszcza jeśli grzesznik uporczywie trwa w grzechu. Jednakże Pan “nie chce śmierci grzesznika, tylko aby się nawrócił i żył”. Grzesznik, choćby największy, dostąpi miłosierdzia, jeżeli się nawróci i uda znowu do Boga.
W pewnym klasztorze Ziemi świętej żył mąż bogobojny imieniem Zozymas, który z natchnienia Ducha świętego postanowił Wielki Post spędzić na puszczy. Bóg natchnął go pewnego razu, aby udał się do innego klasztoru nad Jordanem. Poznawszy tam, ze inni zakonnicy żyją jeszcze powściągliwiej i świątobliwiej niż on, ślubował odtąd zawsze Wielki Post spędzać na puszczy. Ślubu tego wiernie dotrzymał, tak samo jak drudzy, którzy się do niego przyłączyli. Pewnego razu ujrzał na puszczy jakieś widziadło, które bardzo szybko przed nim uchodziło. Przestraszony przeżegnał się i spostrzegł, że to jakiś człowiek. Zozymas, sądząc, iż to musi być człowiek Boży, począł gonić nieznajomego, a gdy już był blisko niego i tchu mu zabrakło, zawołał: “Sługo Boży, czemu uciekasz przed starcem, który cię już dogonić nie może? Poczekaj i udziel mi swego błogosławieństwa, bo nie napróżno Bóg ciebie i mnie tu zesłał. Zaczekaj przeto z miłości Imienia Tego, dla którego tu mieszkasz i który żadnym grzesznikiem nie gardzi!” Uchodząca postać nie uczyniła tego, dopóki nie dopadła jakichś zarośli, a wtedy tak się odezwała: “Ojcze Zozymasie, rzuć swój płaszcz biednej grzesznicy, jeśli chcesz aby mówiła z tobą”.
Święta Maria Egipcjanka
Sługa Boży słysząc się nazwanym po imieniu, przeląkł się, bo owa niewiasta nigdy go nie widziała, więc poznać go mogła tylko za sprawą Ducha Bożego. Nie wahając się dłużej rzucił płaszcz i odwrócił się, a niewiasta przyodziawszy się przystąpiła do niego i zapytała: “Czemuż chcesz widzieć nędzną i grzeszną niewiastę?” Zozymas, padłszy na kolana, prosił ją o błogosławieństwo, tego samego jednak żądała nieznajoma, mówiąc: “Tyś jest kapłanem, sługą sprawującym u ołtarza tajemnicę, ty mi przeto masz błogosławić”. Słowa te jeszcze bardziej przejęły Zozymasa, widział bowiem, że nie tylko zna jego imię, ale i o jego kapłaństwie wie z Ducha świętego, zawołał przeto: “Matko! nie wedle stanu, ale według zasług i łaski jest zacność ludzka. Proszę więc, błogosław mi!” Niewiasta, widząc jego upór, zawołała: “Błogosławiony Bóg, który zbawienie ludzkie obmyśla”. “Amen!” rzekł na to Zozymas i oboje powstali. Następnie niewiasta zapytała go, co słychać w świecie. Zozymas odrzekł, że za Bożą pomocą i modlitwą Świętych Pańskich panuje spokój w chrześcijaństwie. “Lecz – mówił dalej, – abym nie na próżno szedł tak daleko w puszczę, proszę cię o modlitwę”. “Tyś jest kapłanem i ty za mnie modlić się powinieneś, kiedy jednak każesz, chętnie to uczynię” odparła niewiasta, a obróciwszy się na wschód uklękła i modliła się tak żarliwie, że jak później Zozymas pod przysięgą zeznawał, widział ją kilka razy unoszącą się w powietrze. Zozymas na ten widok zaczął się obawiać, że może jaki zły duch przyszedł go kusić, ale niewiasta sama uwolniła go od tych przykrych myśli. “Widzisz przed sobą wielką grzesznicę – rzekła – niegodną, aby ją słońce ogrzewało. Wolałabym pod ziemię się schować, aniżeli powiedzieć ci, com ja za jedna. Jednakże Bóg kroki twoje na to tu skierował, abyś poznał moje przeszłe życie. Urodziłam się w Egipcie. Bóg obdarzył mnie wielkimi zaletami ducha i ciała, ale ja niestety darów tych niegodnie nadużywałam. Licząc zaledwie dwanaście lat opuściłam pobożnych rodziców i udałam się do stołecznego miasta Aleksandrii, aby się oddać rozpuście. Przez siedemnaście lat walałam się w błocie występku, – nie dla zarobku, bo miałam z ręcznej pracy dosyć środków na utrzymanie, lecz jedynie aby dogodzić złym namiętnościom. Pewnego razu w jesieni ujrzałam, że wielu pielgrzymów wybiera się na pielgrzymkę do Jerozolimy, aby tam uczcić drzewo krzyża świętego. Przyłączyłam się do nich i dotąd dreszcz mnie przechodzi na wspomnienie, jakim zgorszeniem stałam się dla wszystkich podróżnych. W Jerozolimie żyłam tak występnie jak w Aleksandrii. Gdy nadeszła uroczystość Podwyższenia Krzyża św., udałam się wraz z innymi do kościoła. Ustroiłam się pięknie, we włosy zatknęłam różę, a na szyi zawiesiłam naszyjnik z błyszczących pereł. W przysionku kościoła była wielka ciżba, wszyscy wchodzili do wnętrza całować krzyż, tylko ja nie mogłam. Kusiłam się wejść raz, drugi, trzeci i czwarty, ale zawsze odpychała mnie jakaś niewidzialna siła. Wtedy zawołałam gniewliwie: “Czemuż to drudzy mogą wejść, a mnie nie wolno?”, w tej samej jednak chwili promień łaski Boskiej wpadł do duszy mojej i uznałam przepaść swych grzesznych zdrożności. Pełna wstydu i żalu ukryłam się w kąciku przedsionka i rzewnie płakałam. Naprzeciw mnie na ścianie wisiał obraz Matki Bożej. Przypomniawszy sobie, iż Najświętszą Pannę nazywają “Matką Miłosierdzia” i “Ucieczką grzeszników”, zawołałam: “Matko Miłosierdzia, zlituj się nade mną, bo jako największa z wszystkich grzesznica tym większe mam prawo do Twego pośrednictwa. Czuję, żem niegodna tych łask, jakie Pan Bóg dziś zlewa na świątobliwe dusze, oddające cześć drzewu krzyża świętego, wyjednaj mi jednak tę łaskę, abym również mogła ujrzeć to drzewo święte, na którym Syn Twój a mój Zbawca wylał Krew swoją za moje zbawienie, a udam się na puszczę i przez całe życie będę opłakiwała moje zbrodnie”. Powstawszy z bijącym sercem, mogłam już wejść do kościoła i zbliżyć się do drzewa krzyża świętego, przed którym wyrzuciłam z włosów róże i zdarłam z siebie perły, wołając: “Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nade mną, daj mi umrzeć dla Ciebie, skoro dla Ciebie nie żyłam!” Od krzyża udałam się znowu na modlitwę przed obraz Matki Boskiej i gorzko płakałam. Postanowiłam szczerze pokutować za me przeszłe życie, i prosiłam Najświętszą Maryję Pannę, aby mi wskazała miejsce pokuty. Wtedy usłyszałam wyraźny głos: “Idź za Jordan, tam znajdziesz spokój!”
Jakiś obcy człowiek dał mi trzy srebrne pieniądze, za które kupiłam trzy chleby i jeszcze tego samego dnia wieczorem stanęłam nad Jordanem. Znalazłszy tutaj kościół pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, spędziłam w nim noc całą na opłakiwaniu moich grzechów. Nazajutrz z rana wyspowiadawszy się i przyjąwszy Komunię świętą poszłam na puszczę ustawicznie płacząc i tu oto oczekuję, czy mnie Bóg do siebie nie powoła”.
Zozymas zapytał, jak długo już przebywa na puszczy, a ona odrzekła: “Mniemam, że już lat czterdzieści siedem. Chleba przyniesionego z sobą miałam na kilka lat, bo się zsechł jak kamień. Mieszkaniem moim jest jaskinia w skale, żywię się korzonkami, piję wodę i od czterdziestu siedmiu lat dziś po raz pierwszy widzę oblicze ludzkie. Czas spędzałam na płaczu za przeszłe grzechy i rozmyślaniu o rzeczach ostatecznie mnie oczekujących”.
Zozymas zapytał jeszcze, czy zmiana tak nagła nie była jej ciężka, na co westchnąwszy odrzekła: “Przez siedemnaście lat przechodziłam ciężkie koleje, bo szatan trapił mnie pokusami, stawiając mi przed oczyma rozkosze zmysłowości. Boję się wspomnieć o tym, aby pokusy nie wróciły z powrotem”. “Nie bój się – odrzekł Zozymas – już one nie wrócą. Ale co czyniłaś w pokusach?” “Padałam na ziemię i leżałam dzień i noc, póki dzięki obronie Bogarodzicy pokusa nie minęła. Przez siedemnaście lat żyłam korzonkami puszczy i wodą źródlaną. W wilgoci deszczowej zgniło moje odzienie, a skwar słoneczny wypalił we mnie resztę żądz ciała. Teraz już jestem jakby uschła i nie potrzebuję wiele, wszakże nie samym chlebem człowiek żyje, ale i słowem Bożym”. Słysząc słowa Pisma świętego, zapytał Zozymas czy posiada święte księgi i czy umie czytać. “Nie umiem – odrzekła – a przez czterdzieści siedem lat żadnego człowieka nie widziałam!” Wtedy Zozymas padł na kolana i zawołał: “Błogosławiony Bóg, który takie dziwne rzeczy sprawia!” Gdy powstał, niewiasta rzekła: “Otom ci opowiedziała wszystkie sprawy swoje. Proś za mną Boga, a za rok, jeżeli Bóg da, nie chodź na puszczę z bracią, bo wiem, że nie będziesz tego mógł uczynić. Czekaj na mnie, bo chcę z twojej ręki w Wielki Czwartek przyjąć Ciało Pańskie, gdyż od czasu jak wyszłam na puszczę, jeszcze nie komunikowałam. Powiedz prócz tego Janowi, starszemu klasztoru świętego Jana, że tam wiele naprawy potrzeba, ale nie mów mu tego pierwej, aż ci Bóg to rozkaże”.
Poprosiwszy jeszcze Zozymasa o kapłańskie błogosławieństwo udała się na puszczę, a Zozymas, ucałowawszy ziemię, gdzie się modliła, wrócił z płaczem do klasztoru.
W następnym poście, gdy bracia ruszali na puszczę, Zozymas zachorował i nie mógł im towarzyszyć. Wyzdrowiawszy, udał się w Wielki Czwartek nad Jordan, żaląc się w duszy, że nie godzien jest patrzeć w anielskie oblicze pustelnicy. Tak myśląc, przyszedł z Najświętszym Sakramentem nad rzeką Jordan i ujrzał pokutnicę, która przeżegnawszy wodę przeszła po niej jak po suchej ziemi. Wyspowiadawszy się z całego życia i przyjąwszy Komunię świętą zawołała: “Teraz puszczasz sługę Twego Panie, w pokoju, według słowa Twego” (Łukasz 2,29), po czym zwróciła się do Zozymasa i rzekła: “Przyjdź, ojcze, jeszcze raz na puszczę w to samo miejsce, gdzieś mnie po raz pierwszy widział”. I znowu cudownie suchą nogą przeszła przez wody Jordanu, po czym zniknęła mu z oczu. Zozymas, zmartwiony, że się nawet o imię niewiasty nie zapytał, wrócił do klasztoru, pocieszając się, że ją ujrzy za rok. Jakoż wybrawszy się w następnym roku znalazł ją, ale już martwą. Ciało jej było tak świeże, jakby wczoraj ducha wyzionęła, a na piasku znalazł wypisane następujące wyrazy: “Pogrzeb, ojcze Zozymasie, ciało nędznej Marii Egipcjanki. Oddaj ziemię ziemi i módl się za tą, która umarła zaraz po odebraniu Komunii z rąk twoich”. Gdy Zozymas modląc się i płacząc zabierał się do pogrzebania ciała, ujrzał nadchodzącego ogromnego lwa. Osłupiał z przerażenia, lecz zwierz przybliżył się do ciała Świętej, a polizawszy jej nogi i wygrzebawszy wielki dół w ziemi odszedł spokojnie. Wtedy Zozymas pochował ciało świętej pustelnicy, a odśpiewawszy psalmy żałobne wrócił do klasztoru, gdzie wszystko jak najwierniej opowiedział, a jeden z braci zaraz spisał, aby przechować je dla potomności. Relikwie świętej Marii Egipcjanki znajdują się w różnych kościołach, a głowę z wielką czcią przechowują w Neapolu.
Nauka moralna
Chrześcijaninie, zapewne z podziwem czytałeś, jak mogła grzesznica Maria tak surowy wieść żywot i na pewno pytałeś się samego siebie czy Bóg rzeczywiście tak surowej pokuty od grzesznika wymaga. Pokutą nazywa się w rzeczywistości żal za grzechy popełnione po chrzcie świętym, bez którego to żalu nikt do Nieba wejść nie może. Od tej pokuty i ty także nie jesteś wolny; codziennie powinieneś walczyć przeciw złym skłonnościom i namiętnościom, codziennie też powinieneś stawać się lepszym. Walka ta kosztuje wiele trudów i utrapienia. Jeżeli pracę nad poprawą siebie samego zaniedbujesz, jeśli żyjesz oziębły i zatwardziały, nie myśląc o tym, aby z serca swego wyrwać chwast grzechu i stawać się coraz podobniejszym Jezusowi Chrystusowi, który cię do naśladowania siebie wzywa, to zostaniesz na wieki potępiony. Maria poszła pokutować na puszczę. Ty tego czynić nie potrzebujesz, bo masz zawsze czas i stosowne środki do pokuty, pokutę jednak czynić powinieneś, chcąc być zbawionym. Nie wyobrażaj sobie jednak, aby ta pokuta była tak wielce surowa. Niektórzy ludzie, słysząc wyraz “pokuta”, zaraz myślą o umartwieniu ciała, o postach; myślą, że pokutnicy powinni prowadzić nader smutny i surowy żywot i odmawiać sobie przyjemności używania darów Bożych. Pokuta wtedy nic nie pomaga, jeżeli się grzesznik nie naprawi, nie zmieni trybu swego życia, nie nawróci się szczerze do Boga. Pierwsza owa pokuta nie jest tak ciężka i straszliwa, owszem wlewa w serce pociechę i wewnętrzną radość, albowiem ilekroć razy zwyciężysz samego siebie, ilekroć razy pozbędziesz się jakiego błędu, a przyswoisz sobie w jego miejsce cnotę, następuje radość i pokój w Duchu świętym. Jest jednakże jeszcze inna pokuta, którą odbywali Święci, chociaż ich grzechy przez zasługi Jezusa Chrystusa były zmazane. Po Sakramencie pokuty następuje rozgrzeszenie, ale nie z wszystkich grzechów i kar wiecznych. Pozostaje bowiem owa doczesna kara, za którą Święci nawet przy najdrobniejszych grzechach surowo pokutowali i surowe na siebie nakładali umartwienia. Dlatego też Maria pokutnica prowadziła na puszczy tak surowy żywot; Bóg nie wymaga wprawdzie od człowieka tak nadzwyczajnej pokuty, ale wymaga zawsze, abyśmy za grzechy nasze zadośćuczynili. Codzienne umartwienia, zgryzoty, kłopoty przyjmować należy cierpliwie jako karę Niebios, w duchu pokuty. Jeśli kto oświecony łaską Ducha świętego pozna, jak ciężko Boga grzechami obrażał, to będzie się starał na wszelkie sposoby zmazać ową obelgę i w świętym zapale sam nałoży sobie umartwienia, a wtedy znajdzie w tym pociechę, bo taka pokuta pochodzi z miłości Boga i słodzi wszelkie gorycze.
Nie obawiaj się, chrześcijaninie, pokuty, bo nie możesz być zbawionym jeśli nie będziesz pokutował za grzechy. Jezus Chrystus umarł wprawdzie za grzechy całego świata, przeszłe i przyszłe, a zatem i twoje, ale ty dostąpisz owoców pokuty tylko wtenczas, kiedy z Nim będziesz pokutował! Uciekajmy się do miłosierdzia i miłości Jezusa Chrystusa, który dla nas tak okrutne męki podjął z miłości, abyśmy się stali godnymi owoców Jego zasług.
Modlitwa
Panie Jezu Chryste, któryś św. Marię Egipcjankę za pośrednictwem Najświętszej Matki Twojej odrazu wywiódł z otchłani grzechów i do wysokiej doprowadził świątobliwości, spraw za jej przyczyną i przez jej zasługi, abyśmy we wszelkich duszy naszej potrzebach uciekając się do Matki miłosierdzia, Twojego miłosierdzia na wieki dostąpili. Przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, który króluje w Niebie i na ziemi, po wszystkie wieki wieków. Amen.
Żywoty Świętych Pańskich na wszystkie dni roku – Katowice/Mikołów 1937r.
W Thenna, w Indiach – bł. Tomasza z Tolentino i trzech jego Towarzyszy, męczenników. Byli to franciszkańscy misjonarze, którzy Słowo Boże głosili najpierw w Armenii i Chinach, a następnie przez trzydzieści lat pracowali w Indiach. Śmierć ponieśli w roku 1322 za to, że w Mahomecie nie chcieli uznać proroka.
oraz:
św. Celsa, biskupa (+ 1129); św. Makarego (+ 830); św. Waleryka, opata (+ 619); św. Wenancjusza, biskupa i męczennika (+ poł. III w.)
eśli ktoś spróbuje wejść w duchowość Eucharystii, naprawdę spotykać się Bogiem, kiedy wzrasta wiara w Bożą obecność, to zaczyna dawać radość i budzić tęsknotę…
Siedemnasty odcinek internetowego słuchowiska wielkopostnego MLEKO I MIÓD prowadzonego przez o. Adama Szustaka OP. Po więcej zapraszamy na: www.langustanapalmie.pl.
*******
#MwD: Zgubna pewność i pycha
Wojciech Ziółek SJ
Wielka Środa
Mt 26,14-25 ściągnij plik MP3
Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Mateusza
Mt 26,14-25
Jeden z Dwunastu, imieniem Judasz Iskariota, udał się do arcykapłanów i rzekł: «Co chcecie mi dać, a ja wam Go wydam». A oni wyznaczyli mu trzydzieści srebrników. Odtąd szukał sposobności, żeby Go wydać. W pierwszy dzień Przaśników przystąpili do Jezusa uczniowie i zapytali Go: «Gdzie chcesz, żebyśmy Ci przygotowali Paschę do spożycia?» On odrzekł: «Idźcie do miasta, do znanego nam człowieka, i powiedzcie mu: Nauczyciel mówi: Czas mój jest bliski; u ciebie chcę urządzić Paschę z moimi uczniami». Uczniowie uczynili tak, jak im polecił Jezus, i przygotowali Paschę. Z nastaniem wieczoru zajął miejsce u stołu razem z dwunastu uczniami. A gdy jedli, rzekł: «Zaprawdę, powiadam wam: jeden z was mnie zdradzi». Bardzo tym zasmuceni zaczęli pytać jeden przez drugiego: «Chyba nie ja, Panie?» On zaś odpowiedział: «Ten, który ze Mną rękę zanurza w misie, on Mnie zdradzi. Wprawdzie Syn Człowieczy odchodzi, jak o Nim jest napisane, lecz biada temu człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził». Wtedy Judasz, który Go miał zdradzić, rzekł: «Czy nie ja, Rabbi?» Odpowiedział mu: «Tak jest, ty».
W podniosłej atmosferze tamtego wieczoru Jezus mówi do uczniów: „Jeden z was mnie zdradzi”. Po co i dlaczego On im to mówi? Zobacz reakcję uczniów… Zobacz, jak posmutnieli… Dlaczego? Zobacz, jak jeden przez drugiego pytają: „Chyba nie ja, Panie?”. Dlaczego?
Słuchaj, kiedy Jezus mówi o zdradzie… Może i ty chcesz spytać jak uczniowie: „Chyba nie ja, Panie?”. Wierzysz, że to nie ty? Słuchaj uważnie, co ci odpowiada Jezus. Co Mu powiesz? Chcesz zapytać jeszcze raz? „Chyba nie ja, Panie?”.
„Byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził”. Patrz i słuchaj, jak Jezus mówi te słowa. Przypomnij sobie twoje zdrady…, jedna po drugiej… Co czujesz, słuchając Jezusa mówiącego o Judaszu? Pomyśl, co byłoby z tobą, z nami wszystkimi, gdyby nie Jezus i Jego zbawienie…
Jeszcze raz spójrz na Jezusa. Zobacz, jak z miłością patrzy ci prosto w oczy i mówi: „Tak jest, ty”. Powiedz Mu wszystko…
Moda na nieposiadanie
Katarzyna Górczyńska
W dobie nowinek technicznych i postępu cywilizacyjnego, zżera nas pragnienie posiadania coraz to nowszych modeli laptopów, iPodów, iPadów, palmtopów, iPhonów, smartfonów, tabletów i innych mądrych urządzeń, najlepiej z “i” na początku oraz z jabłuszkiem.
Chcemy być trendy jeżdżąc wypasionym autem, czytając książki w wersji elektronicznej lub słuchając audiobooków, bujając się w rytm najpopularniejszej muzyki zamkniętej w coraz mniejszych mp3 z coraz większymi słuchawkami, oglądając najlepsze filmy tylko w jakości HD i zamieszczając na społecznościowych portalach zdjęcia z najcieplejszych krajów, ale najpierw, żeby tam pojechać, należy posłużyć się satelitarną nawigacją GPS, bo używanie książkowej mapy samochodowej jest po prostu passe. Zastanawiam się z czego to wynika: to postęp, zmiana jakości życia czy snobizm? Dyskusja może być zacięta, Ale ty razem inna rzecz przykuła moją uwagę.
Mieć czy nie mieć?
Zauważyłam ostatnimi czasy pewien trend. Mimo coraz większego zalewu rynku nowymi gadżetami, wszechobecnie panuje moda na nieposiadanie, a najczęściej dotyczy ona odbiornika telewizyjnego. Nie wiem czy to kwestia przekonań, braku środków na zakup sprzętu czy bunt przeciwko płaceniu abonamentu, ale fakt nieposiadania dość powszechnie występuje w określonych kręgach i zaczynam przypuszczać, że żaden z powyższych motywów nie ma żadnego znaczenia. Za brakiem “małego ekranu” przemawia zwykle argument o stracie czasu, manipulacji widza, fałszowaniu faktów czy sztucznego kreowania potrzeb, co zresztą logicznie wynika z manipulacji i fałszowania. Lepiej więc nie słuchać, nie czytać, nie oglądać. Być niejako ponad tym, odizolować się, podobno nabrać dystansu i zacząć samodzielnie myśleć. W związku z tym czuję się bardzo niemodna.
Posiadam telewizor, który dość często oglądam. Od niedawna jestem właścicielem smartfona. Laptop jest nieodłącznym narzędziem mojej, a z racji częstego przemieszczania się i konieczności pisania również w podróży, zaczynam zastanawiać się nad nabyciem tabletu. Dla mnie to narzędzia kontaktu ze światem, znajomymi, zapoznania się z nowymi badaniami i opiniami, źródło inspiracji i rozrywki, choć akurat to ostanie nie jest mi obce również bez elektronicznego sprzętu. Ale ani firma, ani ilość funkcji nie ma dla mnie znaczenia. Każde z tych urządzeń ma służyć w konkretnym, określonym przeze mnie celu. Jednak jest grupa ludzi, którzy obnoszą się samym posiadaniem rzeczy, nie do końca zwracając uwagę na ich rzeczywiste zastosowanie.
Po drugiej stronie są ci, którzy także się lansują, ale poprzez nieposiadanie. Nie mają telewizora, rzadko używają komórki, nie korzystają z elektronicznych urządzeń z jabłuszkiem. Nie zbierają znajomych na popularnych portalach. Jeśli muzyka, to tylko na żywo, a film – jedynie w kinie. Bo generalnie to wszystko to jest strata czasu. Według nich lepiej nie oglądać telewizji, bo to manipulacyjne zło. Telefon komórkowy uzależnienia, Internet zresztą też, ale najczęściej wypowiadają się na ten temat (o ironio!) właśnie tam. Nie tracąc oczywiście czasu w ten sposób… Bo piszą przecież o rzeczach ważnych i wartościowych. A przez to uświadamiają społeczeństwo, rzekomo wnosząc kaganek oświaty w to zmanipulowane i ogłupione społeczeństwo.
Kiedy czytam tego typu komentarze, mam nieodparte wrażenie, że naprawdę zaczyna rodzić się swoista moda na nieposiadania. Na nieposiadanie, nie używanie, nie bywanie. W pewnych kręgach, w których obserwuje się boom na nieposiadanie, nie chodzi o to, że bez udogodnień techniki można żyć. Moda na nieposiadanie zaczyna przybierać postać kreowania osoby nieposiadającej na kogoś o wyższym statusie. Jeśli nie masz, nie bywasz, nie czytasz, nie oglądasz i nie podążasz za nowinkami, to świadczy o Twoim poziomie. Wysokim poziomie. Zastanawiam się tylko czy tak naprawdę chodzi o samo posiadanie? Czy przypadkiem problem nie leży jednak w określeniu swojej postawy wobec posiadanej rzeczy? Bo według mnie jest różnica w tym czy ja chcę to domowe kino mieć, muszę je posiadać, potrzebuję jego funkcjonalności w swoim domu czy pragnę jego obecności, bo zawsze o takim marzyłam.
Sztucznie kreowane potrzeby
To czy telewizja wykreuje nasze potrzeby czy nie, zależy od nas samych – czy damy się wciągnąć w machinę manipulacji. Ważna jest nasza wiedza, doświadczenie, umiejętność samodzielnego myślenia, które nie jest wynikiem jedynie braku telewizora w domu. Jeżeli mam potrzebę poznania prawdy, to rzucam okiem na to, co mówią nie tylko w jednej stacji czy jednym programie. Sięgam po badania, naukowe artykuły, opinie specjalistów, stanowisko biegłych, osąd specjalistów. Staram się objąć sytuację wieloaspektowo, popytać, poczytać, czerpać z różnych źródeł na dany temat, a dopiero na końcu sama wyciągam wnioski. Dlatego właśnie Pan Bóg obdarzył nas rozumem. Dlatego nie czuję, że to obciach, kiedy wieczorem rozsiadam się wygodnie na kanapie, żeby dla relaksu obejrzeć ulubiony serial zaraz po tym, jak przegląd kanałów informacyjnych daje mi pewien obraz wydarzeń mijającego dnia. A reklama nowego rewolucyjnego produktu, niezbędnego według jej twórców w mojej codziennej egzystencji, nie wzbudza we mnie nadzwyczajnego rozgorączkowania, bo mam świadomość swoich potrzeb i pragnień.
Za chwilę znowu zacznie się czas przedświątecznych zakupów i spece od marketingu będą stawać na głowie, żeby zapewnić nas o potrzebie zakupu całej masy produktów leżących na półkach. Nie zdajemy sobie sprawy, że ułożenie ich w konkretnym miejscu, w określonej kolejności nie jest przypadkowe. Zbombardują nas pluszowe zajączki, czekoladowe jajeczka, cukrowe baranki. Można to potraktować jako nieodłączny element świąteczny, można po prostu to lubić, nie zapominając przy tym, co powinno być w tym czasie najważniejsze, a można naczytać się kobiecych czasopism i naoglądać wnętrzarskich portali, by wyjść z założenia, że ta cała masa kiczowatych i cukierkowych ozdób to po prostu must have każdej nowoczesnej pani domu. Ale to do mnie należy wybór. To ja decyduję, jaką przyjmę postawę wobec puchatych kurczaczków i czekoladowych jajeczek oraz nowych obrusów zakupionych specjalnie pod kolor pisanek. Wydaje mi się, że podobnie jest z innymi produktami.
To Ty dokonujesz wyboru
Niektórzy twierdzą, że kiedyś ludzie żyli bez tych wszystkich udogodnień i też było dobrze. Pamiętam pewną rozmowę sprzed świąt Bożego Narodzenia, kiedy poprosiłam o przesłanie niezbędnych materiałów do 20 grudnia, bo potem wyjeżdżam i będę zupełnie odcięta od Internetu do początku stycznia. Usłyszałam od mojego rozmówcy: Ojej, a to są jeszcze takie miejsca? To pokazuje jak to, o czym nawet nie marzyliśmy jeszcze 20 lat temu, dzisiaj jest częścią naszego życia. Nieodłączną częścią. Tak bardzo, że aż normalną, istniejącą jakby od zawsze. Choć przez dwa tygodnie świąt, żyjąc zupełnie odłączona od Internetu, miałam co robić i zupełnie mi go nie brakowało, to po jakimś czasie zaczęło mnie trochę korcić, by sprawdzić maile i aktualności na popularnych portalach. Choć swoją drogą trzeba było zrobić przelewy, odpowiedzieć pacjentom. Brak zrodził potrzebę, bo to również forma kontaktu ze światem. Forma, która na dobre wpisała się w nasze życie.
Gdybyśmy jednak poszli tropem pozbywania się telewizorów, to powinniśmy pozbyć się komórek, netbooków, nawigacji GPS, lodówek, pralek i wielu innych przedmiotów codziennego użytku. A przecież nie wyobrażamy sobie bez nich życia. Ale według propagatorów nieposiadania, taka pralka podobno nas nie zmanipuluje. Chociaż kiedyś prano wyłącznie ręcznie, więc czy to też nie jest przypadkiem sztucznie wykreowana potrzeba? Cała magia polega na tym, by mieć świadomość manipulacyjnej machiny, korzystać z nowinek, ale nie dać wciągnąć się w pułapkę. Umieć rozróżnić, co naprawdę jest nam potrzebne i rzeczywiście służy swoją funkcjonalnością czy innowacyjnością, a co jest zbyteczne i nie wprowadza większej wartości w nasze życie. A co jest kaprysem, ale moim kaprysem, a nie żądzą sztucznie wykreowaną przez kolorowe napisy i promocyjne ceny.
Telewizor, jako ten najbardziej popularny wśród nieposiadanych rzeczy, jest tylko przykładem. Chodzi raczej o to, że niezależnie od tego, co to będzie: telewizja, prasa, Internet czy radio, to mówienie, że świat przedstawiany jest tam tendencyjnie i fałszywie, dlatego lepiej się z tego wyłączyć, nie słuchać, nie oglądać, nie uczestniczyć, poświęcić ten czas na bardziej pożyteczne czynności i stwarzać pozory bycia wolnym jest złudne. Bo żeby coś poznać, dostrzec coś wartościowego, znaleźć coś na wagę złota, trzeba często przekopać się przez tony gruzu. Owszem, niekiedy tracąc przy tym mnóstwo czasu, być może. Ale znajdując to, co interesujące i wartościowe, jesteśmy o to bogatsi i mądrzejsi.
Ani posiadanie telewizora, ani jego brak nie uchroni nas przed manipulacją, bo to od nas zależy czy damy się wciągnąć w tę machinę sztucznie kreowanych potrzeb czy nie. Nawet jeśli komercyjny świat marketingu sprzedaje nam kicz i fałsz, to nie ulega wątpliwości, że pośród tego kolorowego blichtru są także perełki, do których warto, a nawet trzeba się dokopać.
Nie jest moją intencją ocena którejkolwiek ze stron. Nie piętnuję tych, którzy postanowili nie czynić telewizora centralnym sprzętem w domu, jednakowoż chciałabym również nie być piętnowaną z powodu obecności dodatkowego monitora w moim mieszkaniu. Zastanawiam się, podobnie jak mój znajomy na swoim blogu, czy nie posiadanie dzisiaj na przykład telefonu jest wyrazem snobizmu, egoizmu czy może raczej wolności. Można by rzec, że jest to wyraz hipsterstwa. Dla wielu to nie podążanie za modą, ale właśnie zaspokajanie potrzeby bycia niewidzialnym, anonimowym, zdystansowanym. Z drugiej strony myślę, że posiadanie telefonu jest znakiem czasu, bo żyję nie tylko dla siebie. Ale wszystko musi mieć umiar. Czasem po prostu nadmiar rodzi potrzebę braku, stąd pewnie ten pokój, kiedy ten brak staje się urealniony….
A właściwie to mam problem, bo nie wiem czy iść z duchem czasu, to znaczy posiadać nowoczesny zestaw kina domowego z obrazem w jakości HD i platformą cyfrową czy nie mieć tego wcale…. A może po prostu jestem hipsterem, tylko jeszcze o tym nie wiem? W sumie to i dobrze, że tak jest: ja mam, a ktoś nie. Bo jak pisał ksiądz poeta: “gdyby każdy miał to samo, nikt nikomu nie byłby potrzebny”.
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/lifestyle/art,457,moda-na-nieposiadanie.html
*******
Wyłącz pudło, włącz myślenie
Joanna Wąsikowska
Twoje dziecko od urodzenia do 18 roku życia spędzi 13 000 godzin przed telewizorem. To jest półtora roku życia. Dlatego pytanie: “Co oglądać z dziećmi?” należy zamienić na pytanie: “Czy oglądać i w jaki sposób radzić sobie z telewizją w rodzinie?”.
Wyłącz pudło, włącz myślenie
Według danych TNS OBOP z 2009 roku najmłodsi widzowie (w wieku od 4 do 15 lat) przeznaczyli na oglądanie telewizji średnio 2 godziny i 12 minut w ciągu dnia. Kiedyś dla młodszych i starszych była wieczorynka. Obecnie jest kilka kanałów telewizyjnych nadających programy całodobowe przeznaczone dla dzieci w różnych grupach wiekowych, nawet poniżej 2 roku życia. Czemu to służy? Rodzice wpadają w pułapkę użycia telewizora jako niani podczas codziennych prac domowych czy przygotowywania posiłków. Są rodziny, w których siadając do wspólnego posiłku, włącza się telewizor. Są też tacy, którzy na rodzinnych przyjęciach sadzają dzieci przed telewizorem, żeby mieć święty spokój. Co z tego wynika?
Rusz się
Amerykańska Akademia Pediatrów zaleca, aby dzieci poniżej 3 roku życia w ogóle nie oglądały telewizji, ponieważ negatywnie wpływa na ich rozwijający się mózg. Z badania 2,5 tys. dzieci wynika, że ekspozycja dziecka w tym wieku na telewizję jest bezpośrednio powiązana z utratą umiejętności koncentracji. “Ulicę Sezamkową” uznaje się na całym świecie za jeden z najbardziej popularnych programów edukacyjnych dla dzieci do lat 6. A ma dynamikę reklam – scenki są krótkie, z dużą ilością kolorów i dźwięków. Tak skonstruowany program może powodować rozemocjonowanie i brak umiejętności koncentracji.
Obok szkodliwego wpływu na rozwój i umiejętności uczenia się dzieci telewizja ma też negatywny wpływ na dietę najmłodszych. Pół dnia w szkole, potem dwie godziny przed telewizorem! Siedzący tryb życia i złe nawyki żywieniowe stają się coraz częściej czynnikiem sprzyjającym otyłości wśród dzieci. Za właściwy wybór programów telewizyjnych i trybu życia dzieci są w pełni odpowiedzialni rodzice. Jak to osiągnąć? Po pierwsze, ustalić zasady korzystania z telewizji i wynikające z tego ograniczenia.
Wybieraj
Rodzice młodszych dzieci sami decydują, czy i w jaki sposób dzieci oglądają telewizję. Ze starszymi dziećmi można ustalić zasady korzystania z repertuaru programów informacyjnych i rozrywkowych. Można stworzyć tygodniowy program telewizyjny z pozycjami, które są interesujące, a jednocześnie nie stanowią zagrożenia. Zazwyczaj jest to okazja do dyskusji rodzinnej.
Jednym z pomysłów jest rozmowa w gronie zaprzyjaźnionych rodziców na temat filmów, które podobały się ich dzieciom. Można to połączyć z wymianą płyt DVD i stworzeniem kanonu kina domowego rodziny. Może się okazać, że rodziców, którzy mają podobne dylematy i poszukują wartościowych propozycji dla swoich dzieci, jest więcej. Na stronie www.ocenfilm.pl widzowie tworzą rankingi według 8 kategorii, m.in.: czy jest ambitny, interesujący, czy opiera się na wartościach chrześcijańskich.
Telewizja, jako sposób na spędzenie wolnego czasu, może się przyczynić do zacieśniania więzi rodzinnych. Świadomie dobrany program lub film może być źródłem wielu pozytywnych wartości przekazywanych młodemu pokoleniu.
Myśl
Niektórzy rodzice całkowicie wyrzucają telewizję z domu. Biorą na siebie odpowiedzialność za wypełnienie czasu dzieciom interesującą dla nich rozrywką wedle hasła: “Wyłącz pudło, włącz myślenie”. Organizują twórcze środowisko w domu i poza nim. Dzieci rysują, malują, wychodzą na spacer, bawią się na boisku. Na zajęciach dodatkowych uczą się tańczyć, grać na instrumentach. Mają czas na rozmowę, na czytanie książek. Wewnętrznie się wyciszają.
Wyłączmy telewizję i wyciągnijmy gry planszowe albo puzzle i wspólnie spędźmy czas w rodzinie. Możemy wspólnie czytać książki, tworząc kanon literatury rodzinnej. Możemy wybrać się na wycieczkę rowerową czy do muzeum. Kluczem jest czas spędzony na wspólnej aktywności.
Człowiek od urodzenia do 18 roku życia spędzi 13 000 godzin przed telewizorem. To jest półtora roku życia (biorąc pod uwagę dane z badań). Co w tym czasie straci? Nie będzie pracował z tatą w garażu ani z mamą w ogrodzie. Nie będzie odrabiał pracy domowej ani czytał książek. Nie będzie rozwijał swojego hobby. Nie będzie sprzątał swojego pokoju ani mył naczyń po kolacji. Nie będzie uczestniczył w dyskusjach rodzinnych o wyborach samorządowych czy państwowych. Nie będzie grał w drużynie unihokeja ani koszykówki. Czas na wychowywanie jest zdecydowanie za krótki, żeby stracić półtora roku!
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,706,wylacz-pudlo-wlacz-myslenie.html
*********
Uwodzenie siłą obrazu
Krzysztof Ołdakowski SJ / slo
Badania socjologiczne wskazują, że na poczucie zagrożenia w społeczeństwie wpływa nie tylko faktyczny poziom przestępczości, ale przede wszystkim oddziaływanie mediów.
Byłoby przesadą obarczanie mediów całą odpowiedzialnością za wzrost agresji i przemocy w życiu społecznym. Wiąże się on z innymi procesami, które wyciskają piętno na jakości naszego życia. Należą do nich m.in. upadek autorytetów, osłabienie więzi społecznych oraz ośmieszanie sprawdzonych wartości. Następuje również sprzężenie zwrotne: dzieci wychowywane w patologicznych rodzinach preferują agresję i przemoc w telewizji. Istnieje także pewna sprzeczność pomiędzy tym, co widzowie mówią na temat jakości programów telewizyjnych, a tym, co w rzeczywistości wybierają z oferty programowej. Opowiadają się przeciwko przemocy w mediach, ale oglądają ją przy każdej nadarzającej się okazji.
Agresja w życiu i na ekranie
Na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat ilość scen agresji i przemocy we wszystkich stacjach telewizyjnych wzrosła kilkakrotnie. Pojawiają się one na ekranie średnio co dwie-cztery minuty. Nie jest prawdą, że nie da się udowodnić związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy ilością oglądanych gwałtownych scen a agresywnością jednostki wobec innych w życiu codziennym. Ci, którzy w dzieciństwie i młodości oglądali najwięcej scen pełnych przemocy i deklarowali, że lubią takie sceny, jako dorośli częściej niż inni wchodzili w konflikt z prawem, odznaczali się zwiększoną agresywnością wobec bliskich oraz podwładnych w pracy.
Problem nie dotyczy jedynie wymyślonych historii w filmach fabularnych czy kreskówkach dla dzieci, które pobudzają wyobraźnię i czynią trudną do oddzielenia fikcję od rzeczywistości. Również programy informacyjne ukazują nam jednoznacznie negatywny obraz świata, co dodatkowo przyzwyczaja do obecności zła jako czegoś normalnego i trwałego. Ubocznym skutkiem takiego oddziaływania mediów jest przekonanie o wszechobecności gwałtu i procy. One atakują i czają się na każdym kroku.
Reakcja na obraz
Media nie tylko opisują, ale również kreują rzeczywistość. Taka jest ich specyfika. Wniosek nasuwa się sam: przemoc w mediach rodzi przemoc w życiu. Często słyszymy o wypadkach, w których istotną rolę odegrał wzór filmowy. Dla wielu dzieci świat prezentowany w telewizji z jednej strony jest źródłem poczucia zagrożenia ze względu na realizm czynności pokazywanych na ekranie, z drugiej zaś kształtuje się w nich przekonanie, że stosunki społeczne są regulowane za pomocą agresji i przemocy. Jak zauważa Maciej Iłowiecki, sceny przemocy silniej wpływają na dzieci, jeśli przemoc: nie jest karana; przynosi sukces temu, który jej używa; dokonuje jej bohater filmu oceniany przez dzieci jako “fajny”; jest stosowana przez grupę; służy do “wyższych celów”; jest uznawana przez środowisko, oraz jest ukazywana realistycznie, ze szczegółami.
Reakcje na obecność przemocy w mediach są specyficzne. Młody człowiek staje się lękliwy i nieufny. Skierowuje bardzo często agresję przeciwko sobie samemu albo zaczyna traktować przemoc jako obronę. Z czasem zwiększa się odporność na zło i następuje stępienie wrażliwości na cierpienie innych. Kolejny element to mimowolne i podświadome zarażenie się przemocą. Do tego dochodzi często obecne wśród dzieci proste naśladownictwo bohaterów filmowych.
“Przyjazne media”
Ponad 10 lat temu nasi nadawcy telewizyjni zawarli dobrowolne porozumienie pod hasłem “Przyjazne media”. Jego efektem stało się “porozumienie mediów przeciw przemocy”, które zaowocowało znakowaniem programów emblematami ostrzegawczymi. Dzisiaj zostały one zastąpione cyferkami wskazującymi wiek odbiorców, dla których przeznaczona jest emisja. Niestety, często umieszczanie znaków ostrzegawczych traktowane jest zbyt formalnie i mechanicznie. Nie występują one również wtedy, gdy trzeba, czyli w zapowiedziach programów i zwiastunach filmów. Dodatkowo w ostatnich latach znacznie powiększyła się liczba stacji nadających spoza terytorium Polski. Rozwiązania i regulacje natury prawno-etycznej nie nadążają za zmianami technologicznymi. Pozostaje tylko liczyć na dojrzałość i odpowiedzialność samych nadawców oraz odbiorców, a także ostre sankcje finansowe. Tylko kto i w jaki sposób będzie mógł je wyegzekwować?
Uwodzenie siłą obrazu
Kilka lat temu Grupa Robocza UNDA/WACC zrzeszająca specjalistów z różnych kościołów chrześcijańskich zastanawiała się nad etyką obrazu w mediach. Dotyczy to nie tylko filmu i telewizji, bo także radiofonia oraz kolorowe czasopisma tworzą obrazy odwołujące się do wyobraźni. Poprzez swoją emocjonalną siłę tworzą one postawy i inspirują ludzkie decyzje oraz wybory. Obraz może pobudzać telewidzów do wejścia w kontakt z rzeczywistością, ułatwiać ten kontakt poprzez uczucia, jakie wyzwala, ale nie może i nie powinien odbierać wolności, która zaprasza do podjęcia osobistego zaangażowania. Nie należy przy tym odrzucać obrazu-widowiska jako takiego oraz rozrywki, do której ma on prowadzić: jest przecież czas bycia informowanym i czas bycia zabawianym. Kiedy jednak informacja staje się li tylko towarem, przyciągnie wprawdzie uwagę publiczności, ale będzie biernie i bezmyślnie skonsumowana. Zamiast służyć komunikacji i porozumieniu, będzie jedynie budziła ciekawość. Dotykamy tutaj w strukturze obrazu rozróżnienia pomiędzy “znakiem” a “widowiskiem”. Znak zawsze odsyła nas poza samego siebie, szanuje naszą wolność, wyzwala poczucie odpowiedzialności, zachęca do zaangażowania. Widowisko przeciwnie: skupia uwagę na sobie, zwalnia nas od podjęcia decyzji i osobistego wysiłku. Stajemy się biernymi konsumentami tego, co jest nam ukazywane. Obrazy tworzone poprzez logikę widowiska mogą redukować ludzką wrażliwość do “fascynacji spektaklem przemocy”, ponieważ są tworzone, aby zaspokoić nasze pragnienie “oglądania”. Sprawiają one, że uciekamy przed rzeczywistością, która wydaje się mniej ciekawa i sensacyjna, a z którą trzeba mierzyć się każdego dnia.
Obraz ujawnia rzetelność profesjonalną, kiedy szanuje porozumienie zaufania budowane z publicznością: nadawanie wydarzeniom lub osobom spojrzenia “nie do końca obiektywnego”, ale jednak najbardziej uczciwego z możliwych. Jest to bardzo ważne, ponieważ obraz poprzez swoją siłę emocjonalną niesie możliwość “uwiedzenia”. Zwraca się on w końcu do istoty ludzkiej w sposób bardzo silny i ciągły “pragnieniem oglądania”. Ponieważ ta skłonność jest naturalna, łatwiej jest uwieść człowieka obrazami agresji i przemocy, które silnie przemawiają oraz pobudzają emocje.
Media są przekaźnikiem wszelkich – nie tylko niepokojących – zjawisk obecnych we współczesnej kulturze. Mogą rozwijać swoich odbiorców, budować postawy otwartości i tolerancji, ale mogą także wyrządzać ogromne i nieodwracalne szkody, jeśli destrukcyjne przekazy będą trafiały do szerokiej publiczności. Aby temu skutecznie przeciwdziałać, potrzebne jest porozumienie nadawców i odbiorców dotyczące metod skutecznej walki o media bez przemocy.
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,197,uwodzenie-sila-obrazu.html
*******
Cztery śmierci Boga jedna śmierć człowieka
Paweł Kowalski SJ
Dużo czasu minęło, kiedy Nietzsche opisywał szalonego człowieka wieszczącego śmierć Boga. Myślę jednak, że o ile autor swoje opowiadanie konkluduje, mówiąc że nikt nie rozumie jego proroctwa to o tyle właśnie dziś jego słowa realizują się w swojej pełni.
“Czy nie słychać jeszcze zgiełku grabarzy, którzy grzebią Boga? Czy nie czuć jeszcze boskiego gnicia? – i bogowie gniją! Bóg umarł! Bóg nie żyje! Myśmy go zabili!”
Wiara i moralność
Czy nie jest tak, że coraz bardziej świdruje nas ten głód widzenia Boga? Czy nie jest tak, że coraz bardziej zadajemy sobie pytania o sens naszych praktyk, modlitw, trwania w moralności chrześcijańskiej, bo wydaje się, że to wszystko przestaje mieć jakikolwiek sens. “Czy się ukrywa? Może boi się nas? Czy nie wsiadł na okręt? Wywędrował – tak krzyczeli i śmieli się w zgiełku.” – powątpiewali ludzie u Nietzschego, a Tom Waits w tłumaczeniu Kazika Staszewskiego śpiewa “A gdzie Bóg? Nie ma go! Bóg skoczył zrobić biznes! Biznes!” Tak jakby trwała Wielka Sobota. Doświadczamy więc rozdarcia między naszymi przekonaniami, wiarą, a tym co na zewnątrz. Bóg, kochający, miłosierny, a gdzie jest On, kiedy umierają niewinni? Niemiecki teolog Johann Baptist Metz, podkreśla, że na pytania o cierpienie i Bożą Obecność nie można dawać zbyt pochopnych odpowiedzi. Należy się wsłuchać.
Tak czy inaczej rozdarcie spowodowało, że nie tylko nasza moralność, a więc nasze postępowanie, jest inne niż nasza wiara (zakładając, że w ogóle wierzymy). Nie trzeba szukać daleko, wystarczy spojrzeć co wierzący deklarują odnośnie swoich przekonań dotyczących etyki seksualnej, albo w jaki sposób traktują siebie nawzajem w małżeństwach.
Bardzo często można jednak spotkać też postawę dokładnie przeciwną. Kiedy to ludzie pozostają zamknięci w systemie religijnym, mimo, że ich wiara przypomina raczej… grób.
Umarł więc w nas Bóg wiary; umarł i Bóg moralności.
Kultura i język
Kultura to nie tylko sztuka, ale przede wszystkich to nasz codzienny sposób w jaki organizujemy sobie życie, biblijnie można by powiedzieć, w jaki “czynimy sobie ziemię poddaną”. Znów wrócimy do Nietzschego “Jakże się pocieszymy, mordercy nad mordercami? Najświętsze i najmożniejsze, co świat dotąd posiadał, krwią spłynęło pod naszymi nożami – kto zetrze z nas tę krew? Jakaż woda obmyć by nas mogła? Jakież uroczystości pokutne, jakież igrzyska święte będziemy musieli wynaleźć?”. Jest jeden sposób. I my wszyscy go znaleźliśmy. To zapomnienie. Kryterium naszego przebywania i podporządkowywania sobie świata uczyniliśmy nasze chwilowe samopoczucie. Nie liczą się więc dla nas wczorajsze decyzje, ani jutrzejsze konsekwencje. Umarł Bóg kultury, który był wyznacznikiem pamięci, co więcej, o którym pamięć stanowiła Jego Obecność, czy to w pojęciu żydowskiej Paschy, czy chrześcijańskiej Eucharystii. Kiedy nie liczy się historia, człowiek ma wrażenie, że sam… stał się bogiem.
O Bogu pada ciągle wiele słów, to bardzo modne i przyciągające uwagę, wzbudzające wiele emocji i udostępnień na facebooku, skrytykować Kościół, biskupa, patologie małżeńskie, wywołać dyskusję stwierdzeniem balansującym na granicy wiary i dobrego smaku. I o ile chyba nikt nie zaprzeczy, że etyka tabu nie wychodzi nigdy na dobre, o tyle dialog o Bogu zamieniliśmy na paplaninę, której jedynym wyznacznikiem jest wzbudzić emocje. Łudzimy się jeszcze tylko, że te emocje można utożsamić z modlitwą. Jesteśmy niestety w błędzie. Bóg języka, który wprowadzał człowieka w świat znaczeń ożywiających jego modlitwę… umarł.
Śmierć człowieka
Czy nie jest tak, że kiedy sami siebie uczyniliśmy bogami, kiedy uczyniliśmy siebie sami jedynymi suwerenami moralności, wyborów, decyzji, języka i kultury, czy nie jest tak, że w tym wszystkim skazaliśmy nas samych na ogromy strach? Bańka samowystarczalności, sukcesu, co jakiś czas pęka. Zaczęliśmy więc gonić za nieśmiertelnością, myśląc, że okiełznaliśmy naturę, że na wszystko jest jakaś tabletka, że o wszystkim możemy decydować. Kiedy jednak pojawia się cierpienie, którego nie jesteśmy w stanie okiełznać, ani słowem, ani jakimkolwiek czynem, wówczas staramy się usunąć je z horyzontu naszego życia – albo przez ostateczne rozwiązanie, albo przez oddanie fizyczne. Zbrzydła nam śmierć i starość. Pozbywamy się więc tego, co stanowi kolejne poziomy naszej tożsamości. Deponujemy je w technicystyczno-krzemowym systemie. To co ludzkie kojarzy nam się ze słabością, marząc o nieśmiertelności, dokonujemy ofiary z naszej słabości na rzecz tego, co uczyniliśmy długowiecznym. Takie właśnie nasze nowe pogaństwo.
Zmartwychwstanie?
Dobra Nowina chrześcijaństwa nie polega na udowadnianiu, że Bóg nie umarł. Wręcz przeciwnie. Jezus Chrystus, Bóg – Człowiek, prawdziwie umarł. Nie schował się na trzy dni, nie udawał. Umarł tak jak każdy z nas. Dobra nowina polega na tym, że co prawda umarł, ale zmartwychwstał i żyje. Metz, kiedy stara się nakreślić to co moglibyśmy nazwać horyzontem zmartwychwstania, jest daleki od triumfalizmu. Zmartwychwstanie jest niezauważalne, bo da się mu zaprzeczyć, tak jak Maria, zmartwychwstałego Jezusa, zawsze można pomylić z ogrodnikiem. Jak zmartwychwstaje w nas Bóg, który umarł? Przez nasz krzyk, który mimo iż głośny, to obecność Boga może pozostać niezauważona.
Krzyk Chrystusa z krzyża “Boże mój, Boże mój, dlaczegoś mnie opuścił”… to krzyk opuszczenia, rozdarcia, przez który przebija już pełne boskiej obecności światło poranka zmartwychwstania. To wołanie Boga o Boga. Czasami, kiedy cierpimy to wzbraniamy się przed gniewem na Boga, przed złością, przed krzykiem i łzami. Jak strażnicy, którzy podtrzymują kamień grobu, aby Chrystus, który już zmartwychwstał przez przypadek nie wydostał się na zewnątrz. Taki krzyk musi wybrzmieć, i chociaż pyta, niekoniecznie chce usłyszeć jakąś ustrukturyzowaną klarowną odpowiedź – te mają to do siebie, że z pewnym wysiłkiem zaspokajają co prawda umysł, ale serce trwa dalej w konwulsjach. Język modlitwy zwykle jest dużo bardziej pojemy niż język teologii.
Naszym problemem jest, że Chrystus mimo, iż zmartwychwstaje to nie usuwa ani możliwości grzechu, ani cierpienia. Jednak to pamięć o cierpieniu, naszym, naszych bliskich, a w końcu pamięć o śmierci Jezusa sprawia, że nasze życie nabiera odpowiedniego kursu. Nie chodzi o to, że człowiek ma na sobie wymusić jakiś pełzający smutek. Nie chodzi również o to, żeby depresyjnie rozdrapywać rany – to by było zbyt płytkie. W cierpieniu i pamięci o nim opadają z nas maski i cała nadbudowa, która miała nam zapewnić złudny komfort wiary. Owocem pamięci nie jest więc rozpad naszego szukania Boga, ani tym bardziej rozpad nas samych, ale dzieje się wręcz przeciwnie, tak jak pisał św. Paweł “I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym.” (Rz 8, 38-39) Wsłuchanie się w cierpienie jest najsilniejszą walką z nim. Ono nie jest bowiem celem naszego życia – nie powinniśmy go szukać. Jednak ucieczka przez wypieranie, czy zapomnienie co prawda daje odpoczynek, ale tylko na chwilę, aż do momentu, kiedy znowu nas dopadnie.
Blog autora: kowalski.blog.deon.pl Twitter: @PawelKowalskiSJ
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1784,cztery-smierci-boga-jedna-smierc-czlowieka.html
*******
Obżarty nie jest w stanie dobrze myśleć
Anna Sosnowska
Wybieram post nie po to, żeby szukać cierpienia, tylko żeby panować nad pewnymi moimi skłonnościami – z Tessą Capponi-Borawską rozmawia Anna Sosnowska.
Okres przygotowania do świąt paschalnych nazywamy wielkim postem, a przecież bywa, że ten wątek postu jakoś nam umyka.
Wielki post to nazwa stosowana w Polsce. We Włoszech używamy określenia Quaresima, które odnosi się do czterdziestu dni trwania postu. Polska nazwa wskazuje na dwa aspekty: że jest to najdłużej trwający postny czas w roku oraz że wiąże się on z tym najważniejszym wydarzeniem dla naszej wiary, mianowicie ze śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa. Odnosi się również do bardzo konkretnego wydarzenia biblijnego – postu, który Jezus zafundował sobie na pustyni przed rozpoczęciem działalności publicznej. My co roku symbolicznie uczestniczymy w tym poście Jezusa, żeby się przygotować do przeżycia tajemnicy świąt wielkanocnych.
Ale Jezus funkcjonował w zupełnie innych warunkach niż współcześni ludzie. My jesteśmy zanurzeni w hałasie i chaosie. Jak w takiej rzeczywistości stworzyć sobie pustynię?
To już jest sprawa indywidualna. Chociaż, szczerze mówiąc, nie bardzo wierzę w różne mniej lub bardziej wyrafinowane postanowienia wielkopostne.
Dlatego że często nie udaje nam się ich dotrzymać?
Raczej dlatego, że – widzę to po sobie – bardziej się wtedy koncentrujemy na formalnej stronie postu niż na prawdziwym nawróceniu. Kiedy byłam dzieckiem, w Środę Popielcową ksiądz mówił: Memento homo, quia pulvis es et in pulverem reverteris – “Pamiętaj, człowieku, prochem jesteś i w proch się obrócisz”. A teraz słyszymy: “Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię”. Nawracajcie się, czyli wracajcie na tę drogę, z której się oddaliliście, i uwierzcie w Dobrą Nowinę, czyli w to, że na końcu tej drogi czeka was szczęście. Jeżeli będziemy się gubić w szczegółach naszego umartwienia, to na pewno nie uda nam się zobaczyć Dobrej Nowiny. Zresztą Jezus daje nam bardzo konkretne wskazówki na temat postu.
“Kiedy pościcie, nie bądźcie posępni jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać ludziom, że poszczą. Zaprawdę, powiadam wam: już odebrali swoją nagrodę. Ty zaś, gdy pościsz, namaść sobie głowę i umyj twarz, aby nie ludziom pokazać, że pościsz, ale Ojcu twemu, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie” (Mt 6, 16-18).
Absolutnie tak. Bo post to moja sprawa. Nie muszę wszystkim dookoła pokazywać, jaka to jestem dobra i święta. Byłam pod wielkim wrażeniem, kiedy rok temu moja serdeczna przyjaciółka, która nie żałuje sobie ani jedzenia, ani picia, przyszła na kolację – właśnie w wielkim poście – i powiedziała, że dziękuje za wino, tym razem się nie napije. Ani ja nie dopytywałam o powody, ani ona się nie tłumaczyła. Dopiero później się okazało, że miała takie wielkopostne postanowienie. Ale nie robiła z tego jakiegoś wielkiego halo.
Jaki sens ma dzisiaj piątkowa wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych, skoro tylu wśród nas jest wegetarian czy wegan, a bezmięsne potrawy – nawet te znajdujące się na zakonnych stołach – często raczej pobudzają ślinianki, niż skłaniają do ascezy?
Według mnie niejedzenie mięsa w piątek jest kompletnie passé, chociaż bardzo szanuję ludzi, którzy tego przestrzegają. Uważam, że znacznie większym umartwieniem ciała będzie dokończenie w piątek resztek z czwartku, np. ohydnego zimnego mięsa, niż przygotowanie pysznej ryby. Tu mamy jeszcze jeden aspekt. Dlaczego to robimy? Żeby nie wyrzucić. Żeby nie marnować. Przyzwyczailiśmy się do dostatku i ten wymiar kulinarny coraz bardziej dominuje w naszej codzienności. Zdobywanie pokarmu przestało być kwestią życia i śmierci, a stało się kwestią czystej przyjemności. I w tej czystej przyjemności tracimy z oczu sens i wartość jedzenia.
I mówi to Włoszka. Przecież Włosi kochają smaczne jedzenie!
Owszem, ono ma być smaczne, ale nie żyjemy przecież dla jedzenia. To jedzenie ma służyć człowiekowi, a nie odwrotnie. Odnoszę niestety wrażenie, że w tej chwili wszystko się wokół niego kręci. Proszę zobaczyć, ilu ludzi pisze książki kucharskie, ile powstaje poradników zachęcających do stosowania różnych diet. Mój mąż miał takie trafne spostrzeżenie, że dzisiejszymi biczownikami, tymi flagellanti, są ci, którzy się głodzą czy w inny sposób katują swoje ciało.
Widać w tym jakiś paradoks: z jednej strony potrafimy się zdobyć na stosowanie drakońskich diet, a z drugiej strony mamy kłopot z poszczeniem. Bo przecież trzydniowa głodówka dla oczyszczenia organizmu to jeszcze nie jest post.
Post w dziedzinie jedzenia musi się odnosić do wymiaru duchowego, a nie tylko fizycznego. Pewna bardzo mądra zakonnica powiedziała, że u niej w klasztorze pości się przez czterdzieści dni, ale nie w taki sposób, że się nie je. Można nawet jeść do syta, bo siostry muszą mieć siłę do modlitwy i pracy.
Na czym w takim razie polega ich post?
Na jedzeniu codziennie tego samego. Monotonia to jedno z najważniejszych kryteriów postu. Moja cioteczna babka Greczynka – prawosławni podchodzą do postu dość surowo – przez cały wielki post nie tknęła ani mięsa, ani żadnych produktów zwierzęcych, jak mleko czy masło, ani ryby, która miałaby krew, a w Wielkim Tygodniu jadła tylko gotowane ziemniaki i gotowane karczochy polane kropelką oliwy. I nic więcej.
To zawstydzające, jeśli porównamy taki właśnie post z naszymi piątkowymi makaronami z owocami morza.
Myślę, że to, co czasem jemy w postne dni, może być przeciwieństwem postu.
Czym zatem charakteryzuje się według pani prawdziwie postne danie?
Wspominałam już o monotonii. Dodałabym jeszcze, że powinny to być potrawy proste i ubogie. Na przykład chciałabym spróbować przez czterdzieści dni wielkiego postu – wyłączając oczywiście niedziele – jeść same kasze, na przykład gryczaną czy jaglaną.
Tak na marginesie – bardzo zdrowe.
Absolutnie. Ale na pewno przyjdzie taki moment, kiedy nie będę już w stanie na tę kaszę patrzeć. Jeśli jednak uda mi się to zniechęcenie pokonać, to jedzenie nadal będzie ważne, ale już nie najważniejsze w moim życiu.
Tu dochodzimy do pytania o sens postów i wstrzemięźliwości.
Wybieram post nie po to, żeby szukać cierpienia, tylko żeby panować nad pewnymi moimi skłonnościami. Jeden z ojców pustyni, Ewagriusz z Pontu, którego pisma teraz czytam, mówi na przykład, że człowiek obżarty nie jest w stanie dobrze myśleć.
To czysta biologia – organizm koncentruje się na trawieniu.
Właśnie. Sama widzę, że jeśli wypiję kieliszek wina do kolacji i potem chcę popracować, to mi nie idzie. Kiedyś mi to nie przeszkadzało, a teraz dopada mnie senność.
To pokazuje, że w poście jest zawarta również jakaś mądrość natury.
Oczywiście. W czasach średniowiecznych było w ciągu roku więcej dni postnych niż niepostnych. Pościło się w środy, piątki, soboty i w każdy dzień poprzedzający ważne święto, plus jeszcze te wielkie okresy adwentowy i wielkopostny. To szalenie interesujące, bo pokazuje, że między ciałem i duszą powinno się utrzymywać pewną równowagę.
A gdybyśmy spojrzały na post z czysto duchowej perspektywy?
Post pomaga mi się oczyścić z pewnych moich zachcianek, uwolnić się od rzeczy, których się kurczowo trzymam. Post skłania do zadania sobie takich pytań: Czy ja jestem tylko zwierzęciem, czy jestem jednak czymś więcej? Bo jeśli jestem czymś więcej, to mój rozum i moja wola są w stanie zapanować nad zmysłami. Czy ja jestem tylko ssakiem, czy jednak zostałem stworzony na obraz i podobieństwo Boga? Czy to ja kontroluję moje zachcianki, czy raczej one kontrolują mnie? Czy naprawdę muszę je spełnić? Nie muszę.
Ale w tym, o czym pani mówi, może się kryć pokusa samodoskonalenia czy pokusa udowodnienia sobie i światu, że mam supersilną wolę i żadne wyrzeczenia mi niestraszne. A to ma niewiele wspólnego z Bogiem.
Jeśli chcemy praktykować post chrześcijański, to powinniśmy mieć przed oczyma Jezusa przebywającego na pustyni – wracam do tego obrazu. Jezus był tam kuszony przez Szatana, a Szatan to nie idiota, więc zaczyna od najbardziej podstawowej potrzeby.
Czyli od chleba.
Każdy, kto zaznał prawdziwego głodu, wie, jak trudno oprzeć się takiej pokusie. Szatan uderza następnie w bardzo czuły punkt, czyli osobowość. Zrezygnujesz z chleba i już myślisz, że jesteś takim supermenem. A Szatan mówi: Możesz być kimś jeszcze bardziej wyjątkowym. Opierasz się, więc on przenosi cię na narożnik świątyni. Skoro nie poddałeś się dwóm pierwszym pokusom, a nie każdy tak potrafi, jesteś naprawdę wielki. Dlatego skacz, przecież cię złapią. Wtedy człowiek czuje się tak szczęśliwy i ma tak napompowane ego, że jest gotów uwierzyć we własną wyjątkowość i skoczyć. Tym większy czeka go upadek.
Do którego doprowadziła go pycha.
W języku włoskim mamy dwa określenia: pycha, czyli superbia i próżność – vanagloria. Pycha jest gorsza, bo w niej zawiera się przekonanie o byciu bardzo podobnym do Boga albo nawet na równi z Bogiem. Jednak próżność od pychy dzieli tylko jeden mały krok. Więc dochodzimy do momentu, kiedy jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni, bo dotrwaliśmy w naszych postanowieniach do Wielkiego Piątku. Rozpływamy się w zachwycie nad sobą, że tak porządnie wykonaliśmy nasz plan. Jeszcze w Niedzielę Zmartwychwstania czujemy się bardzo dobrze, bo przecież uczestniczyliśmy w nocnej liturgii Wigilii Paschalnej. A potem przychodzi drugi dzień świąt i całe to zadowolenie ulatuje. Wtedy dopiero następuje weryfikacja, czy nasz post był owocny, czy nie.
Może gdybyśmy raz czy drugi przegrali walkę ze zmysłami, mielibyśmy i bardziej realny obraz samych siebie, i piękniejsze święta, które przecież mówią o tym, że zbawia nas Jezus, a nie my samych siebie?
Kiedy ulegniemy od czasu do czasu pokusie, zdajemy sobie lepiej sprawę z własnej słabości. Uważam, że jedną z najbardziej niebezpiecznych rzeczy związanych z postem jest chęć bycia superczłowiekiem i uleganie potem satysfakcji z tego powodu. To, jak już mówiłam, prosta droga do pychy i do gardzenia bliźnim, bo ja potrafię, a on nie. Ja nie jem mięsa w piątek, a on je. No tak, je, ale to nie znaczy, że on jest ode mnie gorszy.
Czy post może być dobrem dla naszego ciała?
Dzisiaj każdy objaw jedzenia mniej, ustrzeżenia się przed obżarstwem, ma pozytywne działanie. Podczas pogrzebów mówi się o zmarłym: Twoje ciało było świątynią Ducha Świętego. Tylko że moja świątynia może być bardzo uduchowiona, a jednocześnie mieć obdrapane kolumny czy popękane ściany.
Taka świątynia z, powiedzmy, za wysokim cholesterolem?
Na przykład. A przecież to Bóg dał mi ciało, więc ja mam obowiązek utrzymywać je w jak najlepszej kondycji.
Rozmawiałyśmy do tej pory o poście w dziedzinie jedzenia, a przecież post może obejmować także inne obszary życia. Wielu młodych ludzi próbuje rezygnować na czas wielkiego postu np. z korzystania z mediów społecznościowych czy słuchania muzyki. Co pani sądzi o takich pomysłach?
Myślę, że to jest bardzo interesujące i ważne. Nie wiem, czy zrezygnowałabym z muzyki, bo pomaga mi ona w modlitwie i rozważaniu, ale ja słucham przede wszystkim muzyki klasycznej, barokowej. Natomiast odcięcie się np. od Facebooka uważam za bardzo wskazane, bo kiedy patrzę na moje dzieci, to widzę, że one mają telefony wrośnięte w ręce. To daje złudne poczucie, że nigdy nie jest się samemu, a przecież warto czasem być sam na sam ze sobą.
A jaki post pani stosuje?
Post, który praktykuję i chcę praktykować, to – proszę się nie śmiać – dążenie do afazji. Ja mam tendencję do mówienia za dużo, do mówienia, zanim pomyślę, oraz do okrutnego plotkowania. Ta słabość mnie najbardziej męczy. Więc mój post polega na tym, że staram się jak najmniej mówić, a jak najwięcej słuchać. I tu nie chodzi tylko o mówienie do kogoś, ale też o mówienie do siebie. Nikt mnie tak nie słucha, jak ja słucham samej siebie! A czasami trzeba po prostu spróbować wyłączyć tę gadaninę, w której oczywiście pierwsze skrzypce gra moje “ja”.
Pani przykład pokazuje, że nasze posty powinny być skrojone na miarę.
Absolutnie tak. Jednak z drugiej strony taki post kreatywny nie zawsze jest dobrym pomysłem.
Jak znaleźć w takim razie złoty środek?
Na pewno trzymać się tych prostych wskazań kościelnych, dbać o umiar, ale też spojrzeć na siebie z zewnątrz i zastanowić się, na ile mnie stać? Co realnie mogę, a czego nie mogę podjąć? I czy przypadkiem nie wyznaczam sobie granic, które są zbyt trudne? Jeśli tak, to dlaczego to robię? Ze szczerej chęci oczyszczenia się czy ze szczerej chęci udowodnienia, że ja też potrafię? Te podstawowe pytania trzeba sobie zadać na początku wielkiego postu.
Post wiąże się dla mnie z doświadczeniem braku, dlatego chcę panią zapytać o jeszcze jedną rzecz. Czy przeprowadzka do Polski w 1983 roku to nie było także w pewnym sensie doświadczenie postu? Przecież nasz kraj diametralnie różnił się od pani rodzinnej Florencji albo Stanów Zjednoczonych, w których także pani mieszkała?
Nie, proszę pani. To była dzika miłość. I nawet jeśli zdarzały się dni postne, to tych dni świątecznych przeżyłam tutaj znacznie więcej. Właśnie o tym myślałam parę dni temu. Moje życie zostało nieprawdopodobnie wzbogacone przez to doświadczenie. Dlatego nie traktuję Polski jako krainy postu.
TESSA CAPPONI-BORAWSKA – pochodzi z Florencji, od ponad 30 lat mieszka w Warszawie.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1747,obzarty-nie-jest-w-stanie-dobrze-myslec.html
*******
Czy Kościół to nasz okupant?
Krzysztof Wołodźko
Wedle informacji Radia Watykańskiego włoski Episkopat zadecydował, że tamtejsi księża będą przekazywać część swoich pensji na specjalny fundusz walki z bezrobociem wśród młodych.
Inicjatywa wiąże się bezpośrednio z Rokiem Miłosierdzia, który zacznie się 8 grudnia 2015 roku i potrwa do 20 listopada 2016 r. Bezrobocie wśród młodych Włochów sięga ponad 50 proc. Skala problemu jest znaczna. Dlatego też bp Giancarlo Bregantini, przewodniczący Komisji Episkopatu ds. problemów społecznych i pracy podkreślił, że “wyrzeczenie kapłanów ma być znakiem przynoszącym młodym ludziom nadzieję”. I zaznaczył, że przejście od inicjatywy teologicznej do konkretnych działań o społecznych celach jest “w najwyższym stopniu zgodne z intencjami papieża”.
Decyzja włoskiego Episkopatu z jednej strony jest bardzo cenna, z drugiej może budzić kontrowersje, szczególnie na polskim podwórku. Wszak przyzwyczajeni jesteśmy do argumentu, że “każdy powinien sam decydować o swoim miłosierdziu”, a w tym przypadku mamy do czynienia z “odgórnie narzuconym” rozwiązaniem. Tymczasem mamy do czynienia z dawno u nas zapomnianym albo traktowanym jako wyświechtany slogan wskazaniem na solidarność społeczną. Rozeznanie potrzeb i bolączek społeczeństwa, w którym się żyje i którego się jest częścią doprowadziła do tego, że hierarchowie włoskiego Kościoła uznali taką inicjatywę za niezbędną i ważną. Właśnie w nachodzącym Roku Miłosierdzia. Nie tylko pokazali, że nauczanie Kościoła nie stoi poza problemami trapiącymi liczną grupę młodych Włochów i ich rodziny, ale także, że ich własne życie i posługa dotyka i łączy się z życiem “własnego narodu”. Nie wykluczam zresztą, że części włoskiego kleru taka decyzja może być nie w smak.
Tradycja antyklerykalna w Polsce zna termin, który raz po raz odżywa: “nasi okupanci”. To tytuł przedwojennej książki Tadeusz Boya-Żeleńskiego, w której bardzo mocno rozprawiał się on z faktycznymi i urojonymi grzechami Kościoła. Stwierdzał choćby kąśliwie: “w palącej sprawie bezrobotnych Kościół może ograniczyć się do zarządzenia mszy świętej na ich intencję” (pisownia oryginalna). Termin “nasi okupanci” miał wskazywać, że instytucjonalny Kościół jest bytem obcym w Polsce, który narzuca Polakom cudzą logikę i interesy. Boy-Żeleński nie był w swoich krytykach do końca uczciwy: polski katolicyzm z czasów zaborów i epoki przedwojennej miał piękne karty, także dotyczące działalności społecznej i narodowej. Ale Boy-Żeleński rozprawiał się z Kościołem mocno, zwracając największą uwagę na sprawy obyczajowe, co sprawia, że i dziś raz po raz chętnie sięga po niego nasza współczesna “lewica okołoobyczajowa”.
I tu jawi się kwestia, którą warto postawić na “ostrzu pióra”: czy Kościół w Polsce jest “bytem obcym”? Czy też żyje bolączkami i problemami społeczeństwa, którego jest częścią? Ktoś powie: co za głupie pytanie, przecież księża czynią posługę sakramentalną, animują życie wspólnot religijnych, a niekiedy też zupełnie świeckich inicjatyw. Przecież katolickie rodziny żyją w tych samych blokach, na tych samych osiedlach, w tych samych miastach i miasteczkach, co ludzie niewierzący. To grupy wierzących, nie tylko katolików, ale chrześcijan, tworzą dzieła miłosierdzia wspierające ludzi żyjących w biedzie, osoby bezdomne, samotne matki. To wszystko jest prawdą. Istnieje w Kościele, w polskim chrześcijaństwie może stosunkowo niewielka, ale bardzo pracowita a mało komu na ogół znana grupa ludzi, którzy służą “praktycznym miłosierdziem”, także w wymiarze społecznym.
Rzecz jednak w tym, że – nie jestem w tej opinii odosobniony – wielu katolików czeka na mocny głos Kościoła w Polsce w sprawach aktualnych bolączek społecznych. Nie w sprawach obyczajowych, nie sporów o in vitro, nie aborcji – ale w kwestiach coraz większych w kraju podziałów na bogatych i biednych, na wyzyskiwanych i wyzyskujących, na uprzywilejowanych i zamożnych i ludzi zagrożonych trwałym bezrobociem i biedą. Naprawdę, jest wielu ludzi, których interesuje głos polskiego Kościoła w tych sprawach i dla których papież Franciszek jest ważny także dlatego, że umie i chce o tym mówić. Rzadziej słychać ich głos, bo niespecjalnie mają miejsca w przestrzeni publicznej, w których mogliby się wypowiedzieć: media z reguły podporządkowane są pilnowaniem interesów tych, którym wiedzie się całkiem nieźle.
Ciekawi mnie, z jakim przyjęciem podobny do włoskiego pomysł spotkałby się u nas. Po pierwsze, czy miałby w ogóle szansę wypłynąć z Episkopatu. Po drugie, jak zostałby przyjęty przez polskie duchowieństwo. Po trzecie, jak zareagowałyby na niego opiniotwórcze prawicowe media. Po czwarte, jak podzieliłyby się opinie i głosy w obrębie “katolickiej opinii publicznej”. A przecież mógłby to być właśnie mocny, dobitny przykład tego, że Kościół hierarchiczny rozumie polskie współczesne problemy i ma odwagę potraktować je jako wyzwanie “praktycznego miłosierdzia”.
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,1958,czy-kosciol-to-nasz-okupant.html
*******
Rekolekcje wielkopostne
W czasie Wielkiego Postu słyszymy wezwanie Pana do pełnienia dobrych czynów. Jakie to czyny? To modlitwa, post i jałmużna. Te trzy ważne, dobre czyny nie są jedynie miarą wielkopostnej ascezy, lecz przede wszystkim są sprawdzianem praktycznej miłości i taki koloryt – koloryt miłości – nadają chrześcijańskiej pokucie.
Modlitwa – wyraz miłości do Boga
Pierwszy czyn to modlitwa. Modlitwa, która jest przebywaniem, rozmową i więzią z Bogiem, otwiera nas na Boga jako Miłość i wyraża naszą miłość ku Niemu. W Ewangelii według św. Łukasza czytamy, że “zawsze trzeba się modlić i nie ustawać” (18, 1). Podobnie mówi Św. Paweł w Liście do Tesaloniczan: “Nieustannie się módlcie” (1 Tes 5, 17). Jeżeli zawsze trzeba się modlić, to znaczy, że modlitwa musi mieć nie tylko kształt formalny, ale winna przenikać każde nasze działanie! Idzie o nieustanny zwrot serca ku Bogu, o zaproszenie Boga w całe nasze życie. Człowiek kochający Boga, modli się nieustannie – czy to przeznaczając specjalny czas na modlitwę, czy też prosząc Pana: bądź ze mną, gdy się trudzę i gdy wypoczywam, bądź przy mnie w każdej chwili mego życia.
Archiwum rekolekcji wielkopostnych – zobacz
Modlitwa miła Bogu to taka, która wypływa z czystej intencji. To nie jest modlitwa na pokaz – by ludzie widzieli i podziwiali. Prawdziwa modlitwa ma być ukierunkowana tylko ku Ojcu, który “widzi w ukryciu”. Dlatego – jak przypomina dziś Pan – trzeba wejść do swej izdebki, zamknąć drzwi i tam się modlić. Ojcowie Kościoła, komentując te słowa Pana, mówią, że tą “zamkniętą izdebką” jest ludzkie serce. Aby w nim się znaleźć, trzeba najpierw zostawić wszystkie zewnętrzne sprawy i wyciszyć się, nie szukając niczego i nikogo poza Bogiem. Nie zawsze przychodzi to łatwo. Nieraz długo trzeba walczyć z rozproszeniami, nieuporządkowanymi uczuciami czy zniechęceniem. Idzie jednak o to, by pomimo tych zmagań, serce lgnęło do Boga, pragnęło Go i tylko Jego szukało. Zachęta do modlitwy ukrytej w “izdebce serca” nie oznacza, że nie można modlić się publicznie. Można, a nawet trzeba dawać zewnętrzny wyraz swej wiary. Zawsze jednak nasza modlitwa winna być bezinteresowna, wolna od względu ludzkiego, czyli wypływająca z czystej miłości do Pana.
Post – wyraz uporządkowanej miłości do siebie samego
Post jest znakiem miłości własnej, czyli skierowanej ku sobie samemu. Dlaczego? Ponieważ jest umartwieniem, a więc panowaniem nad sobą, czego owocem jest zaprowadzenie ładu i harmonii we własnym życiu. Uporządkowanie swojego życia, a zwłaszcza swojego wnętrza – to prawdziwa miłość ku sobie. Miłość własna w tym przypadku nie jest miłością egoistyczną (!), bowiem drogą jej realizacji jest pokuta i umartwienie, a celem – większa miłość ku Bogu i ku drugiemu człowiekowi. Człowiek umartwiony, opanowany i pokutujący, choć najpierw odczuwa pewien trud ascezy i związaną z nią stratę, ostatecznie jest radosny i szczęśliwy.
Przypomnijmy sobie słowa Pana Jezusa skierowane do uczniów, którzy nie mogli wypędzić złego ducha: “Ten zaś rodzaj złych duchów wyrzuca się tylko modlitwą i postem” (Mt 17, 21). I postem! Do modlitwy trzeba więc dodać post; umartwienie zmysłów, umartwienie ciała. Ale nie tak, jak to czynili faryzeusze, którzy ludziom chcieli pokazać, że poszczą i dlatego przybierali ponury wygląd. Tu znów ważna jest czysta intencja! Nie dla opinii ludzkiej, nie dla zamanifestowania własnej ascezy i wielkoduszności, ale dla samego Boga trzeba podjąć umartwienie. Trzeba pościć, umartwiać się, ale jednocześnie trzeba zachować radość i zwyczajność. Wewnętrznie może być trud i doświadczenie straty, lecz na twarzy niech będzie uśmiech. Nagroda nas nie minie, ale prawdziwą nagrodę otrzymać można tylko od Ojca, “który widzi w ukryciu”.
Jałmużna – wyraz miłości do drugiego człowieka
I wreszcie jałmużna. Jest ona wyrazem miłości bliźniego, a prawdziwa miłość bliźniego ma kształt miłości praktycznej. Ten, kto kocha, umie dzielić się tym, co posiada, choćby sam posiadał niewiele. Miłość nie boi się straty i nie liczy swego. Sam Pan Jezus zachęca do dawania jałmużny. W Ewangelii według Św. Łukasza czytamy: Sprzedajcie “wasze mienie i dajcie jałmużnę” (12, 33). Jałmużna jako czyn pokutny jest właśnie rezygnowaniem z posiadania jakiegoś dobra na rzecz drugiego człowieka. Ujmij sobie, aby dać bliźniemu, a zobaczysz, że to nie takie proste, że naprawdę odczuwa się stratę. Ale właśnie o to idzie. To jest przejaw miłości. Miłość nie boi się straty, lecz szuka okazji, żeby powiedzieć “kocham” przez czyn miłości ofiarnej.
Taki też jest między innymi sens chrześcijańskiego postu – odmawiam sobie, by zaoszczędzonym w ten sposób dobrem podzielić się z potrzebującymi. Pamiętać też trzeba, że jałmużna to nie tylko dar materialny. To również, a może przede wszystkim, dar serca. Dlatego ważna jest dobroć, zwyczajna dobroć, życzliwość, szacunek dla człowieka, poświęcenie mu uwagi i czasu. Jałmużną może też być podnoszące słowo czy modlitwa. O, jak bardzo ludzkie serce spragnione jest takiej jałmużny!
Bronisław Mokrzycki SJ
http://www.deon.pl/religia/rekolekcje-wielkopostne/
******
Liban: instytucjonalizacja dialogu międzyreligijnego
RV / ptt
Aktualnym problemom bliskowschodnim, a zwłaszcza dramatycznej sytuacji w Libanie, poświęcony był szczyt międzyreligijny zorganizowany w Bkerké. Zwierzchnicy i liderzy różnych libańskich Kościołów chrześcijańskich i wspólnot muzułmańskich podjęli szereg ważnych tematów. Rozmawiano m.in. o wsparciu dla armii w walce z infiltrującymi społeczeństwo ugrupowaniami, a także o ustaleniu zasad regularnych spotkań i konsultacji chrześcijańsko-muzułmańskich.
Uczestnicy szczytu wyrazili głębokie zaniepokojenie i rozczarowanie z powodu utrzymującego się wakatu urzędu prezydenckiego. Zwrócili uwagę, że jest to “zagrożenie dla suwerenności, bezpieczeństwa i stabilności Libanu”. Dlatego też wezwano wszystkie siły polityczne do postawienia interesu narodowego ponad interesami poszczególnych grup politycznych i przerwania tego błędnego koła. “Każda dalsza zwłoka w wyborze prezydenta jest szkodliwa dla prawidłowego funkcjonowania instytucji i administracji państwa. Kraj jest wyczerpany stosowaniem półśrodków wobec nieobecności głowy państwa. Jedyna rzecz, którą trzeba teraz zrobić, to odwołać się do werdyktu urny wyborczej” – czytamy w komunikacie końcowym. Sygnatariusze podkreślają, że wybór prezydenta musi być teraz najważniejszym celem dialogu politycznego.
Kolejną kwestią podjętą w czasie obrad była społeczna i ekonomiczna sytuacja kraju. Podkreślono, że Irak i Syrię wyniszczyły trwające tam wojny. Do Libanu przybyło już ponad 1,5 mln uchodźców z Syrii i kilkaset tysięcy z Iraku, którzy dołączają się tam do pół miliona Palestyńczyków. Znaczy to, że zdolność państwa do przyjęcia cudzoziemców została wielokrotnie przekroczona. “Trzeba zrobić wszystko, by tymczasowa obecność uchodźców nie trwała w nieskończoność i nie przerodziła się w ich pobyt stały, co byłoby poważnym zagrożeniem dla jedności i stabilności Libanu” – czytamy w końcowym oświadczeniu.
Zwierzchnicy religijni podjęli także problem terroryzmu, zwłaszcza ubranego w “maskę religijną”. Jego drastyczne formy stwarzają sytuację niepewności, gdy chodzi o stabilność aktualnych granic na Bliskim Wschodzie. Przypomniano także, że to chrześcijanie są pierwszymi ofiarami tej ostatniej fali przemocy w regionie. Wskazano też na rozwijający się konflikt w Jemenie. Ze względu na wszystkie te sprawy uznano za właściwe, by gremium przywódców chrześcijańskich i muzułmańskich Libanu spotykało się odtąd na konsultacje regularnie raz na kwartał.
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,21720,liban-instytucjonalizacja-dialogu-miedzyreligijnego.html
*******
Dodaj komentarz