Grunt to mieć poczucie humoru. I pośmiać się z siebie. Z własnych narracji i ambicji. Śmianie się z cudzych to nie poczucie humoru, lecz – skrzatów złośliwość.
Wygaszam moją aktywność w wirtualnej sieci. A śmieję się z siebie z czasu, gdym ją rozpalał niczym stos, na którym miały spłonąć nikczemności nikczemników.
Nie jestem głodny wieści ze świata i różnych ambon. A śmieję się z siebie, gdy sobie wspomnę, że były dni takie i noce pełne poświęcenia, gdy czułem głód i pragnienie. Poświęcałem siebie na nigdy niekończące się spory i odpory, akcje i reakcje, boje i odboje, i tak dalej. Teraz sobie coś napiszę i nie dbam, co się z tym zadzieje. Niech się dzieje co łaska. Rozmowa cały czas trwa – tam, gdzie powinna.
Głodnych nakarmić, spragnionych napoić – i tak dalej, co nieprzerwanie głosi Ewangelia. I z czego się tu śmiać? Śmieję się z siebie, gdy uświadamiam sobie, że głodnego ducha nie da się nakarmić ani napoić. Ma ten po prostu w sobie taką czarną dziurę energetyczną, która wszystko zaciągnie do grawitacji własnego ego – ja, moje.
W Internecie, taka faza tego medium trwa, buduje się klatki dla ptaszków. Jedne ptaszki w złotych klatkach, inne w żelaznych, jedne pod jupiterami mediów mainstreamu, inne w dole lub niszy wykluczenia z pierwszego obiegu użyteczności – wszystkie jednak ćwierkają, żeby przyciągnąć do własnej klatki jak największą uwagę. Śmieję się z siebie, gdyż wiele klatek odwiedziłem i długo trwało uświadomienie sobie, że poza prętami megabitów informacji przenoszonych na falach nowoczesnych technologii, istnieje miliard razy mocniejsze medium. Przekaz z umysłu do umysłu, sieć umysłów, które zaczynają się łączyć – po przebudzeniu. Nie to, żeby zaraz Internet dzielił, ale w fazie klatek niemiłosiernie utrudnia – przebudzenie. I chociażby zwyczajną rozmowę.
Istnieje faza kolejna, co nie będzie przedmiotem niniejszych rozważań. Rozważania jednakże trwają w małym gronie, badania postępują do rozwiązań, ale przed czasem nic się nie wydarzy, nawet jeden włos nie spadnie z głowy. Najpierw musi skończyć się noc, by nastał nowy dzień. Śmieję się z siebie – cóż, uparłem się na taki zapis myśli niniejszego felietonu, gdyż zbędne było jego pisanie, jałowe. Traktuję każdy tekst jako ćwiczenie, po którym wracam do milczenia lub do rozmowy. Rozmowa zazwyczaj biegnie poza Internetem.
Zmienię konwencję. Umówmy się, że już z siebie się nie śmieję.
Krótka refleksja na poważnie.
Głodnych można nakarmić, spragnionych napoić – na wiele sposobów. Ale najpierw samemu trzeba wyjść poza sferę głodu i pragnienia. Zapisano: „Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz…” to nie oznacza, że głodnego ducha da się zaspokoić byle czym. Głód duchowy w Polsce i na całym świecie rośnie. Pragnienia się wzmagają, wzajemnie anihilują w tyglach sprzeczności i relatywizmów, a Bóg – milczy. Dostojnie milczy.
Ludzie używają Boga swego, by zwalczać Boga cudzego. Tak samo było w starożytności i w średniowieczu, a w wiekach nowożytnych – co mocno tu upraszczam z oczywistych względów – do wojen religijnych włączył się nie-Bóg materialistów, ateistów i lewaków.
Marne są te ludzkie wojny bogów. A Bóg milczy. Dostojnie milczy.
A ludzie nie milczą – wciąż gadają o znakach i proroctwach lub kpią sobie z proroctw i znaków, co na jedno wychodzi. Bo Bóg dostojnie milczy.
Milczący Bóg karmi głodnych, spragnionych napoi w skrytości istnieniem i życiem, a cierpiących pocieszy lub nie, bo przecież do odczucia tego stanu nie wystarczą oczy i uszy, jako że – potrzebne jest jeszcze serce.
I miłość w tym sercu.
I dotknięcie ducha, który przyniesie spełnienie, wygasi głód i pragnienie, lęk przed śmiercią i stratą przeniesie w błogosławioną ciszę pokoju i wiedzy (doświadczenia), że przejście przez bramę jest pewne.
Tylko, co pojawi się za bramą? Jakie niebo lub piekło? Co mnie spotka poza klatką?
Tak na poważnie się uniosłem, a jak ma się to moje uniesienie do klatek Internetu, w których sobie ćwierkamy własne arie? Miliardy głosów, miliony budzących się sumień. I wciąż o jeden akord za mało, by poczuć prawdziwe życie, by poczuć namiastkę wspólnoty, nie być głodnym i spragnionym, otworzyć z kilkoma tylko osobami własną klatkę. Wyjść na wolność, dotknąć rzeczy i przytulić kogoś.
Czas kończyć. Do klatek Internetu powrócę – w felietonowej formie refleksji. O kolejnej fazie Internetu – obiecuję, że – nie napiszę na blogu. To nadal nie ta faza, by się dzielić. Nie zrywa się jabłek z drzew poznania dobrego i złego, gdy zakwitają jabłonie.
Wszyscy w pewnym sensie, tak mamy. Na ne denerwowala nas inercja i rozpraszanie na jakies pirdoly. Teraz wszelkie plany, czy nawet wyobraznia calosci, przeszly w nicosc. Nie wytrzymaly zderznia z rzeczywistoscia, ktora okazala sie zupelnie odmienna od naszych wyobrazen.
Pamietam, ze na nE tez sie wycofywales, ale mi szkoda twoich tekstow. Rob jak uwazasz, ale poczytalbym Cibie nadal chetnie..:))
@Torin
Tekst jakby o czym innym. Ma kilka warstw semantycznych i sporo niedomówień, paraboli. Tak mi się widzi, choć zzwyczaj bywam ślepy w dniu, w którym coś piszę, zaś potem nie chce mi się do tego zawracać. Ostatnio pisuję więcej niż wówczas, gdy byłem zaangażowany w – powiedzmy – Internet.
Albo tego nie publikuję, albo zawieszam gdzieś w miejscu odległym, gdzie mało kto zajrzy. Brakuje mi czasu na inne postępowanie. Tyle się dzieje w realnym świecie.
Na NE wciąż mam konto, ale prawie już tam nie zaglądam.
W sprawie nadziei – nie straciłem jej ani funta. Wszystkie możliwości dobrego wykorzystania narzędzia, jakim jest Internet, są nadal otwarte. Ale pod pewnymi warunkami, które trzeba spełnić. To jest klucz do problemu: warunki, które trzeba spełnić, żeby nie dać się podzielić, lecz dzielić się … wiedzą, doświadczeniem, pomysłami…i tak dalej.
Coś tam można o tym pisać, lecz to głos wołającego na puszczy. To trzeba najpierw zrobić – na najmniejszą skalę… I tak dalej.