Doskonała miłość odrzuca lęk – Sobota, 09 stycznia 2016 r.

Myśl dnia

Nadzieja przychodzi do człowieka wraz z drugim człowiekiem.

Dante Alighieri

66471_894114734039270_1812809416061092082_n
Jezu, przychodzisz do mnie w Twoim Słowie i Chlebie i jesteś zawsze obecny.
Napełnij mnie łaską wiary, abym nie żył w lęku z powodu przeciwności,
lecz jeszcze bardziej Cię miłował.

Dzień powszedni

Okres Narodzenia Pańskiego, Mk 6, 45-52

W dzisiejszej Ewangelii Jezus odchodzi samotnie na górę, aby się modlić. Wyobraź sobie Jego postać: skupioną, wyciszoną. Zapadł wieczór, a gwieździste niebo pomaga wejść w ciszę.  

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Marka
Mk 6, 45-52

Kiedy Jezus nasycił pięć tysięcy mężczyzn, zaraz przynaglił swych uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzali Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi tłum. Gdy rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, łódź była na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć. Oni zaś, gdy Go ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć. Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się. Lecz On zaraz przemówił do nich: «Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się». I wszedł do nich do łodzi, a wiatr się uciszył. Oni tym bardziej byli zdumieni w duszy, że nie zrozumieli sprawy z chlebami, gdyż umysł ich był otępiały.Przypatrz się Jezusowi i Jego modlitwie. Nastała noc, a On kontynuuje spotkanie z Ojcem. Jezus pragnie być w ciszy. Szuka bliskości Boga, oddając Mu swój czas. Wejdź teraz w swoje pragnienie modlitwy. Często może to być trudne i wymagające poświęcenia. Jednak zapewne coś cię w ciszy pociąga. Przyjrzyj się temu pragnieniu.

W trakcie modlitwy Jezus zauważa przyjaciół, którzy się trudzą. Apostołowie wiosłują w łodzi, a wiatr jest im przeciwny. Jezus dostrzega to i postanawia wyjść im naprzeciw. Modlitwa Jezusa uwrażliwia Go na potrzeby bliźnich. Pomaga Mu dostrzec ich trud oraz podjąć decyzję o konkretnym działaniu. Co zazwyczaj zajmuje twoją uwagę na modlitwie? Czy podczas niej myślisz głównie o sobie, czy o innych?

Gdy apostołowie zauważyli Jezusa, przestraszyli się. Odwrócili swą uwagę od trudu wiosłowania i dostrzegli nadchodzącego Pana. Lęk przed Jego nadejściem jest normalny, ponieważ nie wiesz, co może cię czekać w tym spotkaniu. Jezus przynosi pokój: „Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. Przypomnij sobie sytuację, kiedy podjąłeś ryzyko pomocy innym i przyniosło ci to pokój.

Na koniec możesz poprosić Jezusa, aby uczył cię modlitwy prowadzącej do konkretnych czynów miłosierdzia. By modlitwa pomagała w służbie bliźnim.

http://modlitwawdrodze.pl/modlitwa/?uid=4305
________________________________________

9 STYCZNIA


PIERWSZE CZYTANIE  (1 J 4,11-18)

Jeżeli miłujemy się wzajemnie, Bóg trwa w nas

Czytanie z Pierwszego listu świętego Jana Apostoła.

Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował,
to i my winniśmy się wzajemnie miłować.
Nikt nigdy Boga nie oglądał.
Jeżeli miłujemy się wzajemnie,
Bóg trwa w nas
i miłość ku Niemu jest w nas doskonała.
Poznajemy, że my trwamy w Nim,
a On w nas,
bo udzielił nam ze swego Ducha.
My także widzieliśmy i świadczymy,
że Ojciec zesłał Syna jako Zbawiciela świata.
Jeśli kto wyznaje,
że Jezus jest Synem Bożym,
to Bóg trwa w nim, a on w Bogu.
Myśmy poznali i uwierzyli miłości,
jaką Bóg ma ku nam.
Bóg jest miłością:
kto trwa w miłości, trwa w Bogu,
a Bóg trwa w nim.
Przez to miłość osiąga w nas kres doskonałości,
ponieważ tak, jak On jest w niebie,
i my jesteśmy na tym świecie.
W miłości nie ma lęku,
lecz doskonała miłość usuwa lęk,
ponieważ lęk kojarzy się z karą.
Ten zaś, kto się lęka,
nie wydoskonalił się w miłości.

Oto słowo Boże.


PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 72,1-2,10-11,12-13)

Refren: Uwielbią Pana wszystkie ludy ziemi.

Boże, przekaż Twój sąd Królowi, *
a Twoją sprawiedliwość synowi królewskiemu.
Aby Twoim ludem rządził sprawiedliwie *
i ubogimi według prawa.

Królowie Tarszisz i wysp przyniosą dary, *
królowie Szeby i Saby złożą daninę.
I oddadzą Mu pokłon wszyscy królowie, *
wszystkie narody będą Mu służyły.

Wyzwoli bowiem biedaka, który Go wzywa, *
i ubogiego, co nie ma opieki.
Zmiłuje się nad biednym i ubogim, *
nędzarza ocali od śmierci.


ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (1 Tm 3,16)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Chrystus został ogłoszony narodom,
znalazł wiarę w świecie, Jemu chwała na wieki.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.


EWANGELIA  (Mk 6,45-52)

Jezus chodzi po wodzie

Słowa Ewangelii według świętego Marka.

Kiedy Jezus nasycił pięć tysięcy mężczyzn, zaraz przynaglił swych uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi tłum. Gdy rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić.
Wieczór zapadł, łódź była na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć.
Oni zaś, gdy Go ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć. Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się. Lecz On zaraz przemówił do nich: „Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. I wszedł do nich do łodzi, a wiatr się uciszył.
Oni tym bardziej byli zdumieni w duszy, że nie zrozumieli sprawy z chlebami, gdyż umysł ich był otępiały.
Oto słowo Pańskie.

KOMENTARZ

Bez lęku

Umiłowany uczeń mówi, że doskonała miłość odrzuca lęk. Istotnie, strach przed Bogiem był pierwszą reakcją ludzi po grzechu pierworodnym. Lęk bowiem przesłania prawdziwe dobro i odbiera pokój. Tego doświadczyli uczniowie Jezusa zmagający się z przeciwnym wiatrem i ciemnościami. Noc i żywioł jest obrazem udręczenia człowieka, któremu brak miłości i wiary. Wówczas łatwo jest zapomnieć o Chrystusie lub nie dostrzegać Jego zbawczej obecności w codziennym życiu. On jednak przychodzi do nasi i mówi: Uspokójcie się! Nie bójcie się! Jego obecność sprawia, że nawet najgroźniejsze zawieruchy życiowe zostają ucieszone. Musimy w to uwierzyć i zaprosić Jezusa. Tylko z Nim bez lęku możemy przejść przez wzburzone życie.

Jezu, przychodzisz do mnie w Twoim Słowie i Chlebie i jesteś zawsze obecny. Napełnij mnie łaską wiary, abym nie żył w lęku z powodu przeciwności, lecz jeszcze bardziej Cię miłował.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2016”

 

  1. Edycja Świętego Pawła
  2. Mariusz Szmajdziński

http://www.paulus.org.pl/czytania.html

_______________________________

#Ewangelia: Zaproszenie do innego świata

Kiedy Jezus nasycił pięć tysięcy mężczyzn, zaraz przynaglił swych uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi tłum. Gdy rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić.
Wieczór zapadł, łódź była na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć.
Oni zaś, gdy Go ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć. Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się. Lecz On zaraz przemówił do nich: “Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. I wszedł do nich do łodzi, a wiatr się uciszył. Oni tym bardziej byli zdumieni w duszy, że nie zrozumieli sprawy z chlebami, gdyż umysł ich był otępiały. (Mk 6, 45-52)

 

Rozważanie do Ewangelii

Jezus objawiał uczniom swoje bóstwo na wiele różnych sposobów. Po rozmnożeniu chleba przyszedł do nich po wodach jeziora. Znów ich zadziwił, ale nie tylko o zadziwienie tu chodziło. Jako uczniowie Jezusa musimy zrozumieć, że dzięki obecności Boga świat nie jest tylko taki, jakim go widzimy naszymi oczami. Owszem, powinniśmy liczyć się z prawami przyrody, ale nie wolno nam zapominać, że na nich świat się nie kończy. Jest coś więcej niż materia i jej prawa. Jest inne życie – świat duchowy. Już teraz jesteśmy zaproszeni do tego “innego świata”. Oczywiście nie po to, by chodzić po wodzie, choć i to może nam się przytrafić. Jesteśmy zaproszeni do życia w świecie duchowym, abyśmy lepiej zrozumieli świat materialny. Właściwie wszystko rozumie się dopiero z perspektywy życia w świecie duchowym.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2718,ewangelia-zaproszenie-do-innego-swiata.html

__________________________________________________________________________________

Świętych Obcowanie

__________________________________________________________________________________

9 stycznia

 

Święty Adrian Święty Adrian z Canterbury, opat
Święty Julian z Antiochii Święty Julian z Antiochii, męczennik
Święty Andrzej Corsini Święty Andrzej Corsini, biskup
Błogosławiona Alicja le Clerc Błogosławiona Alicja le Clerc, dziewica

 

 

Ponadto dziś także w Martyrologium:

W Ankonie – św. Marcelina, biskupa. Rządził tam w drugiej połowie VI stulecia. Grzegorz Wielki opowiada o nim w swoich Dialogach.

oraz:

bł. Antoniego Fatati, biskupa (+ 1484); św. Marcjanny, dziewicy i męczennicy (+ ok. 303); św. Piotra, biskupa Sebasty (+ 391)

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/01-09.php3

__________________________________________________________________________________

Mądre wychowanie do smutku i radości

Szum z Nieba
(fot. shutterstock.com)

Wielu rodziców, zamiast wychowywać dzieci, by smuciły się z powodu grzechu, wpędza je w poczucie winy lub wywołuje w nich lęk. Jak mądrze wychować do smutku? – pisze Wojciech Żmudziński SJ.

 

“Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni” (Mt 5,4). Błogosławieni znaczy szczęśliwi, ale czy można cieszyć się życiem, równocześnie smucąc się? Kim są ci szczęśliwi, którzy się smucą, i z jakiego powodu się smucą? Są to ludzie zasmuceni z powodu grzechów – swoich i cudzych. Bo dla chrześcijanina smutny jest tylko grzech.

 

Grecki czasownik “smucić się” (pantheiso) można także przetłumaczyć jako: lamentować, ubolewać, płakać. Spotykamy go również w 2. Liście do Koryntian (12,21), gdy św. Paweł mówi, że obawia się, iż będzie musiał ubolewać i płakać nad wieloma z tych, którzy ongiś popełniali grzechy i do dziś nie odpokutowali jeszcze za nie.

 

Można więc powiedzieć, że smutek czy ubolewanie, o którym mowa w błogosławieństwach, dotyczy przykrości, jaka spotyka wierzącego, gdy spogląda na grzeszny świat, a także na swoją duchową i moralną nędzę.

 

Wielu chrześcijańskich rodziców, zamiast wychowywać dzieci, by smuciły się z powodu grzechu – wpędza je w poczucie winy lub wywołuje lęk przed jakimś fantastycznym obrazem gotowanej przez diabły smoły. Poczucie winy i lęk przed karą to nie to samo, co ewangeliczny smutek.

 

Małe dzieci smucą się, gdy komuś sympatycznemu lub czemuś puszystemu dzieje się krzywda. Idąc tym tropem – możemy je nauczyć, by smuciły się również z powodu własnego egoizmu, który krzywdzi innych. Między drugim a trzecim rokiem życia, gdy wraz z zazdrością pojawiają się u dziecka takie emocje jak wstyd i zakłopotanie, wzmacniajmy i ukierunkowujmy uczucie zawstydzenia.

 

Gdy wstydziłem się do kogoś odezwać lub odpowiedzieć komuś nieznajomemu, moi rodzice mówili mi, że wstyd to kłamać i kraść. Nie musisz się wstydzić, jeśli nie udał ci się rysunek. Nie jesteś winna, jeśli zrobiłaś coś niechcący. Zawsze można coś poprawić i kogoś przeprosić. Uczmy dzieci smucić się nie z powodu tego, co zrobiły nie tak lub zapomniały zrobić, lecz z powodu ich egoistycznych motywacji.

 

Ciekawość

 

Wychowywanie do smutku nad własną grzesznością, bez wpędzania dziecka w przesadne poczucie winy – to nie lada sztuka. Natomiast wychowywanie do radości wydaje się czymś nie tylko łatwym, ale i przyjemnym. Nie jest to jednak takie proste. Wymaga od rodziców dawania świadectwa pogodnego życia, okazywania zaciekawienia światem i życiem innych ludzi. Rodzic, który nie koncentruje się na sobie, jest cierpliwy względem dziecka, ufa i z ciekawością patrzy na świat – wychowa pogodne dziecko.
Jeśli dziecko widzi nasze niezadowolenie z życia i jest świadkiem naszego narzekania, nie będzie chciało dorastać – bo dorosły to ktoś, kto ma wrednego szefa w pracy, pazernego proboszcza w parafii, wszędzie wietrzy podstęp i myśli tylko o sobie. A jeśli coś komuś daje – to tylko za coś. Dla wielu dzieci dorosły jest synonimem osoby śmiertelnie poważnej i nieszczęśliwej. Dorosłość jest nieciekawa.
Już od najmłodszych lat dzieci przejawiają ciekawość, zwracając uwagę na otaczający je świat. Jest to najlepszy punkt wyjścia do rozwijania w dziecku postawy radości z poznawania świata i ludzi. Gdy pyta rodziców “po co to”, “dlaczego” – nie ograniczajmy się do jednorazowej odpowiedzi. Zróbmy z dzieckiem album na interesujący je temat, wybierzmy się z nim do fabryki, która produkuje przedmiot, jakim się zainteresowało.

 

Moje najradośniejsze wspomnienia z wczesnego dzieciństwa wiążą się właśnie z takimi momentami. Pamiętam do dziś swoją radość i zaangażowanie przy robieniu książki razem z panem introligatorem. Nie zapomnę tego entuzjazmu, gdy sklejałem tekturowe pudełko według instrukcji asystującego mi właściciela pracowni, w której wykonywano ręcznie najróżniejsze opakowania. Ta radość nie minęła szybko. Zawsze, gdy widziałem jakieś pudełko lub książkę w twardej oprawie – cieszyłem się, że wiem jak to się robi i dlaczego tak się robi.

 

Współpraca z Bogiem

 

Podobne metody wychowują dziecko także religijnie – o ile religię rozumiemy jako relację z Bogiem, a pobożność jako wpatrywanie się w Niego i pracowanie z Nim. Ale jak może dziecko podejrzeć Pana Boga przy stwarzaniu świata? Jak może zaangażować się w proces stwarzania? Nie da się zrobić drzewa tak, jak robi się pudełko. Drzewo trzeba zasadzić i troszczyć się o nie – i dopiero po upływie jakiegoś czasu radować się, że przyniosło owoce. Pocieszające jest to, że perspektywa radości budzi radość o wiele wcześniej.
Radość, że praca przyniosła efekt, jest radością Stwórcy kontemplującego drzewa i ptaki, wschodzące słońce i szumiące morze. Udział w takiej radości ma się po trudach troszczenia się, podlewania, dokarmiania, opatrywania ran.
Gdy miałem około pięciu lat, znalazłem w mrowisku kotka, którego mrówki zjadały żywcem. Ratowanie go zajęło mi wiele tygodni. Radowałem się każdym dniem dodanym do jego życia, choć nie dane mu było doczekać Bożego Narodzenia. Każde uratowane życie, każda złamana gałązka, którą opatrywałem i która wypuściła potem pąki, każde zasadzone ziarenko, które zakiełkowało… Wszystko to dawało mi autentyczną radość.

 

Dziś jestem osobą radosną i uwielbiam odpowiadać na pytanie: “Jak ci się żyje?”. Zwykle mówię: “Jak w niebie” albo: “Dziękować Bogu, pracy nie brakuje”. A czasami, choć niektórym trudno w to uwierzyć, odpowiadam słowami: “Gdyby było lepiej, to chyba bym zwariował”.

 

Jeśli rodzice stworzą dzieciom okazje do doświadczania współpracy ze Stworzycielem – sami będą mieli wiele radości, patrząc na pogodne oblicza dorastających synów i pełne wdzięku uśmiechy piękniejących córek. Radością Boga jest żyjący człowiek, a radością człowieka – Bóg dający życie ludziom, roślinom i zwierzętom. Radością człowieka jest Bóg, który pozwala mu być współautorem tego cudu. Powiedz dziecku, że może pomagać Bogu przy stwarzaniu świata. Naucz je tego, a wyrośnie na wrażliwego chrześcijanina, czerpiącego radość ze wszystkiego, co żyje, i cieszącego się z owoców swojej współpracy z Bogiem.

 

Życie człowieka utkane jest ze smutków i radości. Człowieka żyjącego w relacji z Bogiem można rozpoznać po tym, czym się smuci i z czego się raduje. Dla zrodzonych z Ducha smutny jest tylko grzech, a radością jest Bóg żyjący w stworzeniu i zapraszający człowieka do udziału w akcie stwarzania.

 

 

Wojciech Żmudziński SJ – dyrektor Centrum Kształcenia Liderów i Wychowawców im. Pedro Arrupe, redaktor naczelny kwartalnika o wychowaniu i przywództwie “Być dla innych”

http://www.deon.pl/religia/w-relacji/rodzina/art,85,madre-wychowanie-do-smutku-i-radosci.html

____________________________

Nawracać się? Ale po co? [WYWIAD]

Jedynie bolesne doświadczenie własnej nędzy może nas podprowadzić do nawrócenia. Silna wola nic tu nie pomoże – mówi Wojciech Ziółek SJ.

 

Anna Sosnowska: Ojcze, jak to jest z tym nawróceniem? Bo ono nam się często kojarzy ze spektakularną zmianą życia.

 

Wojciech Ziółek SJ: Kiedyś byłem biednym człowiekiem, oddalonym od Pana Boga, ale potem Go spotkałem i teraz wszystko zupełnie się odmieniło?

 

No właśnie.

 

Oczywiście, takie historie się zdarzają. Ale nawrócenie nie zawsze oznacza zmiany z “tak” na “całkiem inaczej” – szedłem w stronę przepaści, a teraz zacząłem iść w przeciwnym kierunku. Więc jeśli ktoś z naszych Czytelników już zdążył się zmartwić, bo on tyle lat przeżył, a jakoś nigdzie się po drodze nie zgubił, chcę go uspokoić: on też ma szansę na nawrócenie. I na zagubienie się również, bo w tym temacie nie ma mocnych.

 

Dopytuję o to, ponieważ Kościół nam wszystkim – bez wyjątku – mówi, że trzeba się nieustannie nawracać. I właśnie to “nieustannie” mnie intryguje.

 

A mnie nie tyle intryguje, co kłuje w uszy to “się”. Się nawrócić? Już mówiliśmy o tym, że ani owca, ani drachma nie znajdą SIĘ same (por. Łk 15,1-10). My też nie możemy SIĘ nawrócić -możemy tylko zostać przez Pana Boga nawróceni. “Się”, czyli ten nasz wkład własny, sprowadza się co najwyżej do naszej modlitwy, tęsknoty czy wyczekiwania, z którego często nawet nie zdajemy sobie sprawy.

 

Jednak Kościół – chociażby w Środę Popielcową – mówi do nas: “Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!” (Mk 1,15).

 

Środę Popielcową bardzo lubię, więc cieszę się, że Pani do niej nawiązała. W liturgii tego dnia odczytuje się fragment Księgi Joela, który rzuca właściwe światło na to wezwanie do nawrócenia: “Rozdzierajcie jednak wasze serca, a nie szaty! Nawróćcie się do Pana Boga waszego! On bowiem jest łaskawy, miłosierny, nieskory do gniewu i wielki w łaskawości, a lituje się na widok niedoli” (Jl 2,13). Jak można rozedrzeć swoje serce?

 

No jak?

 

Najpierw trzeba sobie uświadomić tę wielką wyrwę, jaką nosimy w sercu, tę nigdy niezaspokojoną tęsknotę, a potem odwołać się do tego braku, który przecież polega na tym, że nie umiem kochać, że nie potrafię być dobry, chociaż bardzo bym chciał. Czasem moim brakiem jest również to, że zamiast żyć pełnią życia, pokładam nadzieję i upatruję swoją wartość w najprzeróżniejszych pierdółkach: super wygląd, pełne zdrowie, dobra opinia, bezproblemowe życie, świetna bryka, stylowe mieszkanie, intratny biznes, duża kasa, kariera, sukces itd. Patrzę na to wszystko z dumą i już mi się wydaje, że awansowałem na króla życia. A tymczasem: Głupcze, tej nocy zażądają twojej duszy! (por. Łk 12,20). I co mi zostanie? Nie, nie jestem królem życia.

 

Wyniki tej autoanalizy są dla nas dość przykre. Co w takim razie z tym faktem, a może raczej fantem dalej zrobić?

 

Dostrzeżenie w sobie braku, doświadczenie własnej biedy i kruchości sprawia, że stajemy się gotowi na PRZYJĘCIE nawrócenia. Oczywiście można sobie robić różne postanowienia, bo wychowujemy wtedy trochę nasze ciało, ale postanowić sobie, że się nawrócę? To jakiś absurd! Pewnie, jeśli ktoś się tak zaweźmie i zepnie, to może nawet uda mu się w tym czy w tamtym postanowieniu wytrwać. Tylko to już nie będzie nawrócenie, ale dzieło mojego woluntaryzmu, co zawsze odbywa się ze szkodą dla innych obszarów mojej natury, a ta – o czym już mówiliśmy – podobnie jak Legia, nie przebacza nigdy. Więc jeśli ktoś chce się okaleczyć, proszę bardzo.

 

Ale zawsze szkoda, kiedy się widzi ludzi, którzy mogliby kochać całym sercem i żyć pełną piersią, a tymczasem – właśnie na skutek tego wewnętrznego czyli duchowego i emocjonalnego okaleczenia – ciągle stoją na baczność, wyprężeni jak struna i ze śmiertelną powagą wpatrują się w posąg własnej doskonałości. A tymczasem tuż koło nich toczy się prawdziwe życie: ludzie śmieją się, płaczą, całują, kochają, żegnają i witają, rodzą i umierają. Ale oni tego wszystkie gonie widzą, nie starcza im serca i sił. Za nic w świecie nie zejdą z tej warty honorowej, którą pełnią przy pomniku Ofiar Chęci Samozbawienia i przy Grobie Nigdy Niepoznanej Miłości. Tylko mocne, dokuczliwe i upokarzające doświadczenie własnej słabości może nas wyrwać z takiego stanu i z takiego zawziętego uporu. Jedynie bolesne doświadczenie własnej nędzy może nas podprowadzić do nawrócenia. Silna wola nic tu nie pomoże.

 

Naprawdę nic?

 

Nic a nic! Może tylko przeszkodzić, jak to staraliśmy się pokazać na wyżej zamieszczonym obrazku. Ale ta bezużyteczność silnej woli i woluntarystycznych wysiłków to jest dla nas dość radosna nowina, bo przecież znamy siebie i wiemy, że my owszem, mamy bardzo silną wolę, prawda? Do tego stopnia silną, że… robi z nami co chce! (śmiech) Tak więc pani Aniu, nie wiem, czy mogę mówić w imieniu nas dwojga, ale zaryzykuję: z naszym niepozbieraniem i nieogarnięciem jesteśmy na dobrej drodze do nawrócenia!

 

My, jak i pewnie wielu naszych Czytelników, którzy podobnie oceniają własną kondycję. Z Ojca słów wynika, że nawrócenie jest procesem. A nie lepiej nawrócić się raz a dobrze?

 

Ale dlaczego mielibyśmy ograniczać Bożą moc i łaskę?! Pewnie, że niektórym Pan Bóg daje siłę do porzucenia jakiegoś grzechu czy zła na zawsze, jak to było w przypadku Ignacego i jego kłopotów z pokusami seksualnymi. Jednak w większości przypadków nawrócenie jest stopniowym i coraz bardziej upragnionym obieraniem właściwego kierunku, choć oczywiście nadal zdarzają się nam potknięcia, nadal się gubimy i nadal rzucamy za siebie spojrzenia pełne tęsknoty i jakiegoś żalu, bo przecież ciemność ciągle jawi nam się jako coś kuszącego.

 

Kim jest człowiek nawrócony?

 

To ktoś, kto trzyma się Pana Jezusa, jak pijany płotu. Targa gościem na prawo i lewo, ledwie może ustać na nogach, zupełnie nie wie, gdzie się znajduje i jak tu trafił, ale z Pana Jezusa nie rezygnuje i nie da sobie wmówić, choć przecież ciągle jest pod wpływem, że Pan Jezus zrezygnował z niego. Bez przerwy odwołuje się do Niego, liczy na Jego łaskę, prosi, żeby On nad nim czuwał i nie pozwolił mu z powrotem wskoczyć w ciemność, do której go przecież wciąż tak ciągnie. A mocno czerwony nos, spuchnięta twarz i zdecydowanie wczorajszy wygląd dobitnie świadczą, że ani ciemność nie zrezygnowała z niego, ani on jej się całkiem nie wyrzekł. A mimo to, trzymając się kurczowo tego Płotu, może niezbyt wyraźnie i czysto, ale na pewno głośno i szczerze śpiewa tak, jak się kiedyś, w czasach dawno utraconej młodzieńczej niewinności nauczył: “Jezu, Tyś jest światłością mej duszy, niech ciemność ma nie przemawia do mnie już!”. Przecież przy takim śpiewie nawet my byśmy się wzruszyli, a co dopiero Pan Jezus.

 

Czy są takie sfery w nas, które szczególnie potrzebują Bożej interwencji?

 

Nawrócenia na pewno potrzebujemy w tych miejscach, które nas bolą, ale chyba jeszcze bardziej w tym, czego sobie nie uświadamiamy. Bo kiedy coś nas boli, po prostu idziemy do lekarza. Ale jeśli rozwija się w nas rak, który przez wiele miesięcy czy lat nie daje objawów, to potem krucho to wygląda.

 

No to nieźle! W takim razie mamy spory problem, bo jak zobaczyć w sobie coś, czego… nie jestem w stanie zobaczyć?

 

Owszem, mamy problem, ale mamy też Pana Boga. Zawsze mogę Mu powiedzieć: “Potrzebuję Twojej światłości, żeby dostrzec moją ciemność; potrzebuję Twoich oczu, Twojej szczerości i prawdy”.

 

Był Ojciec świadkiem wielu nawróceń. Które z tych historii najbardziej Ojca poruszają?

 

Takie, kiedy pęka i kruszeje ktoś, kto wydawał się zatwardziałą skałą, której nic nigdy nie ruszy. I on w pewnym momencie mówi, że teraz to Jezus jest jego Panem. Widziałem takie rzeczy na własne oczy, ale wiele przykładów znajdziemy też w Piśmie Świętym. Weźmy na przykład Zacheusza – toż to skurczybyk do potęgi, prawdziwie beznadziejny przypadek (por. Łk 19,1‑10). Nie tylko, że celnik, ale zwierzchnik celników. Nie tylko, że bogaty, ale bardzo bogaty. I jeszcze ten jego niski wzrost, przez który na pewno był człowiekiem bezwzględnym, bo inaczej nikt by się z nim nie liczył.

 

I ten gość, komendant służby celnej, włazi na drzewo, żeby zobaczyć Pana Jezusa! Co się musi w nim dziać? Jaka to musiała być, raczej nieuświadomiona, determinacja? Przecież to jawne narażanie się na kpiny i szyderstwa. A Pan Jezus przechodzi i patrzy na niego. Patrzy nie z góry, jak na grzesznika, tylko w górę – z nadzieją, z prośbą. I to jak patrzy?! Patrzy tak, że tamten nie tylko schodzi z drzewa, nie tylko przyjmuje Pana Jezusa w swoim domu, ale połowę swojego majątku rozdaje ubogim i wynagradza tym, których skrzywdził. Boże, jakie to musiało być spojrzenie, że dokonało takiej rewolucji w sercu tego człowieka!

 

Skoro Jezus patrzy w górę, to znaczy, że stawia samego siebie niżej od Zacheusza.

 

Właśnie, stawia się niżej od niego, co jest niezłą lekcją dla nas, księży. I woła: “Zacheuszu, zejdź prędko, dziś muszę się zatrzymać w twoim domu” (Łk 19,5). A ten, zamiast klasnąć i powiedzieć: “Proszę bardzo, robimy imprezkę, najlepsze potrawy wjeżdżają na stół, pokażę Ci zaraz, na co mnie stać”, mówi: “Panie, oto połowę mojego majątku oddaję ubogim, a jeśli kogoś w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie” (Łk 19,8). Co się w nim zadziało!? Takie historie bardzo mnie wzruszają.

 

Podobnie jak wszystkie te sceny, kiedy przebaczająca miłość Pana Jezusa wyprzedza jakiekolwiek działanie grzesznego człowieka, bo ten ostatni albo zupełnie nie wie, jak miałby o nią poprosić, albo też za bardzo się wstydzi i boi. Więc tylko nieśmiało wysyła sygnał do Pana Boga – powie coś nie wprost lub podniesie rękę – ale tak, żeby za bardzo nie było widać. Gdy syn marnotrawny zdecydował się na powrót do domu, w drodze też pewnie przygotował sobie jakieś wyjaśnienia, ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, ojciec już mu przebaczył, już się wzruszył, już wybiegł mu naprzeciw, rzucił mu się na szyję i ucałował. Bo ojciec ujrzał go, “kiedy jeszcze był daleko” (por. Łk 15,20). Po prostu czekał na niego, wypatrywał go. I on nic nie musiał mówić!

 

Mnie zawsze bardzo poruszają historie nawróceń sióstr zakonnych i księży. Uważamy ich często w Kościele za specjalistów od Pana Boga, którzy nie wymagają już żadnego “doszlifowania”, bo tyle się modlą i tyle dobrego robią. A to wcale tak nie działa.

 

Przecież powszechnie wiadomo, że najtrudniej nawrócić właśnie księdza.

 

Dlaczego? Czyżbyście byli tak ciężkimi przypadkami?

 

Po prostu na skutek presji i otoczki społecznej bardzo trudno nam się przyznać do winy, obawiamy się tego. Bo – wmawiają nam – komu, jak komu, ale księdzu naprawdę nie wypada grzeszyć, a jeśli już mu się zdarzyło, to tym bardziej nie należy się do tego grzechu przyznawać, żeby nikogo nie zgorszyć. Oczywiście, grzeszyć nie wypada ani księdzu, ani nikomu innemu. Ale trzeba też sobie i innym jasno powiedzieć, że ksiądz to taki sam grzesznik jak my wszyscy.

 

Co więcej, grzech, doświadczenie własnego grzechu, jest księdzu do zbawienia koniecznie potrzebne. Dopiero to bolesne potknięcie, dopiero bolesny upadek wywołuje prawdziwą tęsknotę za Panem Bogiem i pozbawia nas, księży, złudzeń co do naszej świętości i wyjątkowości. Ojciec Rozzi, którego już przywoływaliśmy, mówił nam w Rzymie, że jeśli ksiądz przychodzi do spowiedzi, to znaczy, że jest skruszony. Inaczej by nie przyszedł. A nawrócony ksiądz przypomina tego uczonego w Prawie, o którym tyle już mówiliśmy: przykazania zachowywał, brewiarz odmawiał i jeszcze teologię moralną skończył na Gregorianie. Ale okazało się, że to wszystko nieważne, że najważniejsze jest przyjęcie miłosierdzia, jakie Pan Bóg ma dla niego. Jako księża, a więc również jako mężczyźni, i to bezżenni, bywamy w tym przyjmowaniu Bożej łaski bardzo nieporadni, co też ma swój niewątpliwy urok.

 

Powie Ojciec o tym coś więcej?

 

Kiedy o tym rozmawiamy, przypominają mi się takie migawki z życia różnych księży. Tischner i jego umieranie… Zawsze opowiadał anegdoty na wykładach, zawsze umiał się znaleźć, inteligentnie i dowcipnie odpowiedzieć, zawsze to on rozdawał karty. I nagle musiał zmierzyć się z własną słabością i ogromnym cierpieniem. On, taki samodzielny i zaradny, staje się w czasie choroby całkowicie zależny od innych. Dlatego najważniejsze i najbardziej wzruszające jest dla mnie to, jak umierał. Tutaj dopiero okazał się prawdziwym mistrzem i profesorem. Bo takich, co mają łatwą i błyskotliwa gadkę, jest wielu, ale takich, którzy by umieli umierać tak jak on, bardzo mało. Ksiądz Tischner to nawrócony ksiądz. Czapki z głów!

 

Albo nasz współbrat, jezuita, Staszek Musiał, który dwa lata przed śmiercią napisał: “Nieważne, jak umrę. Pięknie czy prozaicznie. Spokojnie czy z przerażeniem w oczach. Jako grzesznik czy z wszelkimi możliwymi biletami do nieba. Nieważne. Ważne, żeby Chrystus zamknął mi oczy”. Kiedy ksiądz z długoletnim stażem kapłańskim i zakonnym mówi takie rzeczy, to samo się płacze, bo to znaczy o wiele więcej, niż wszystkie całopalenia i ofiary. A Ojciec Lenartowicz, o którym już kilka razy wspominaliśmy, i jego umieranie? I ta pełna pokornej ufności kartka na komputerze, że nie można Pana Boga ranić niewiarą w Jego nieskończone miłosierdzie zdolne odpuścić nam każdy grzech… To są prawdziwe, bardzo prawdziwe historie dotknięć księżowskich serc przez Pana Boga. Bo On nigdy z człowieka, również z księdza, nie rezygnuje i jest w stanie dotrzeć do niego tak, jak tylko Mu się podoba (por. Mt 20,15). Pani Aniu, jeśli choć trochę mnie Pani lubi – to taka chwilka przerwy na Ziółkową kokieterię (śmiech) – to proszę mi życzyć, żebym kiedyś, kiedy Pan Bóg uzna za stosowne, umarł, zachowując ufność w Jego miłość, dobrze?

 

Życzę tego Ojcu z całego serca! Ale zdaje sobie Ojciec sprawę, że taki Pan Bóg, o którym Ojciec mówi, nie wszystkim się podoba?

 

My się zazwyczaj kurczowo trzymamy tych wszystkich naszych reguł, zobowiązań, katechizmów, przykazań i czego tam jeszcze. I oczywiście, to są wszystko ważne rzeczy, ale…

 

Będzie Ojciec teraz nawoływać do anarchii?

 

Broń Boże! Te zasady są nam potrzebne do codziennego funkcjonowania. Bez nich panowałby chaos i… właśnie anarchia. To podobnie jak z kodeksem ruchu drogowego. Bardzo dobrze, że jest, bo bez tych podstawowych reguł byśmy się na ulicach i drogach nawzajem pozabijali. Wszyscy się zgadzamy, że trzeba respektować te zasady. Ale jeśli wieziemy mężczyznę, który raptem zasłabł i jest ryzyko, że umrze, albo rodzącą kobietę, toczy przejmujemy się znakami zakazu lub nakazu?

 

No nie! Po prostu wsiadamy w samochód i czy pod prąd, czy nie pod prąd, czy po trawniku, czy po chodniku jedziemy, żeby tylko zdążyć na czas. Czy to jest dobrze? To jest bardzo dobrze! Czy to jest według prawa? Nie, ale to jest zgodne z duchem prawa! Powtórzę jeszcze raz: Pan Bóg robi, co chce i jak chce (por. Mt 20,1-19). “Czy na to złym okiem patrzysz, że Ja jestem dobry?” Czy nie mogę dać temu drugiemu tyle, ile dałem tobie? Mogę i dam, bo widziałem, jak on nieśmiało rękę do Mnie wyciągał.

 

Chciałabym postawić ryzykowną tezę, że czasem lepiej jest, jak ten syn marnotrawny z przypowieści, odejść od Ojca na pewien czas, narobić różnych głupot, zaryć nosem o ziemię i wrócić odmienionym, niż tkwić w jakiejś ułudzie o własnej doskonałości.

 

Ależ oczywiście, że tak! Jednakowoż z jednym ważnym dopowiedzeniem: tego zagubienia nie można sobie zaplanować, ani samemu się weń wpakować. To nie tak, że teraz wszyscy “pójdziemy w tango”, bo wtedy Pan Bóg będzie miał nas z czego zbawiać. To byłoby przewrotne i diabelskie myślenie. Chodzi nie o to, żeby szukać zagubienia, tylko by odkryć, że już się jest zagubionym i błądzącym. Czasem nie da się tego odkryć inaczej, jak tylko trwoniąc cały swój majątek i potem płacząc nad własną biedą. Ale o to się już Pan Bóg postara, nie my. Tym bardziej że – jak wcześniej ustaliliśmy – grzesznikiem jest każdy z nas i każdy z nas potrzebuje nawrócenia. Odczuwam naprawdę wielką wdzięczność wobec mojego zakonu, wobec Towarzystwa Jezusowego, do którego niegodnie należę od ponad trzydziestu dwóch lat, nie tylko za jego czułą miłość do mnie, ale również za to, że od samego początku mówi mi (i Nasi potwierdzają to w oficjalnych dokumentach): “Jezuita to człowiek grzeszny”.

 

Dzięki temu łatwiej mi się otwarcie przyznać do moich grzechów. I to nie jest żadna kokieteria (przerwa na kokieterię już się skończyła), bo kiedy mówię o mojej grzeszności, to mam na myśli bardzo konkretne rzeczy, które były i są moim udziałem; które mnie poraniły i przez które ja poraniłem innych. Ale Pan Bóg mnie przez to wszystko przeprowadził, i to tak, że na skutki Jego działania patrzę z otwartą ze zdziwienia gębą i samo mi się płacze. Z wdzięczności i ze szczęścia. Natomiast największą Jego łaską – za którą nigdy Mu się dostatecznie nie nadziękuję – jest to, że od kiedy spojrzał mi w oczy i powiedział: “Pewien zaś Samarytanin…”, nigdy nie pozwolił zgasnąć mojej ufności w Jego miłość do mnie.

 

 

Wojciech Ziółek SJ – filozof, teolog biblijny, przełożony Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego w latach 2008-2014, wieloletni duszpasterz akademicki. Wywiad pochodzi z książki “Zioło-lecznictwo. Czyli wywary na przywary”.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2239,nawracac-sie-ale-po-co-wywiad.html

__________________________

Nawracanie Żydów

Jacek Siepsiak SJ

Pojawiły się oskarżenia, że Papież nakazał, by zaprzestano nawracania Żydów. Tak naprawdę chodzi o to, że Kościół nie przewiduje żadnej instytucjonalnej misji wobec Żydów.

 

Takie zapewnienie zawiera najnowszy dokument Komisji ds. Stosunków Religijnych pt. “Bo dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne”, ogłoszony w Watykanie 10 grudnia z okazji 50. rocznicy soborowej deklaracji o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich “Nostra aetate”.

 

O co chodzi? Czy rzeczywiście nie wolno przechodzić z judaizmu na chrześcijaństwo? Nikt nikomu tego nie zabrania. Mamy wolność religijną. Natomiast wspólnota katolicka nie chce w taki sam sposób traktować judaizmu, jak traktuje inne religie. W Żydach rozpoznajemy naszych starszych braci. Jest to deklaracja uznania tego, że nasze korzenie to ta bardziej antyczna część Biblii zwana potocznie Starym Testamentem. Nie wypieramy się naszej tradycji.

 

W konkrecie przybiera to formę innego podejścia do wyznawców judaizmu niż do wyznawców innych religii, które nie mają dla nas tak szczególnego statusu. Oczywiście konwersje są możliwe, ale bardziej spodziewamy się, że to sam Bóg rozwiąże problem zbawienia Narodu Wybranego. Nie jest to nic nowego. O takiej nadziei pisał już św. Paweł. Warto w tym miejscu przeczytać sobie 11 rozdział jego Listu do Rzymian.

 

Żeby lepiej wyobrazić sobie, o co chodzi, posłużę się obrazem rodziny. Wśród swoich bliskich i przyjaciół możemy szerzyć różne idee, spierać się o politykę (dużą i małą) o takie lub inne koncepcje i sposoby załatwiania najróżnorodniejszych problemów.

 

Nieraz wtedy dochodzi do kłótni lub po prostu do różnicy zdań. Nieraz uda się kogoś przekonać. Ale zazwyczaj w tym wszystkim inaczej podchodzimy do rodziców. Nie tylko dlatego, że mamy ich za starych i skostniałych, niezdolnych do zmiany zdania, lecz również dlatego, że uznajemy, iż w nich są nasze korzenie, że oni nas wychowali, nauczyli patrzenia na świat, jesteśmy na ich podobieństwo utkani przez lata przebywania pod ich wpływem. To trochę tak jakbyśmy samych siebie nawracali.

 

Nie twierdzę, że nie należy nawracać siebie samego. Ale właśnie nawracanie rodziców musi być związane z nawracaniem siebie samego, z wzajemnym uczeniem się, z szukaniem podstawowych wartości, na których oni oparli swoją pracę wychowawczą nad nami. To wymaga szczególnego podejścia, innego niż do innych znajomych. I o tym m.in. mówi ww. dokument.

 

Nawracanie powinno być wzajemne. Tak naprawdę idziemy wspólną drogą i ufamy, że Pan Bóg wie, co robi, prowadząc nas po różnych krawędziach tej drogi. Podążamy w jednym kierunku, mając jako nasz skarb tradycję zakorzenioną we wspólnym doświadczeniu. Dlatego nie chcemy prowadzić zorganizowanej akcji przeskakiwania z jednej krawędzi na drugą, ale ufamy, że “oba narody” spotkają się na środku tej drogi dzięki Temu, do którego zmierzamy.

 

To nie znaczy oczywiście, że nie możemy na siebie oddziaływać. Powinniśmy zasiąść z naszymi “rodzicami” czy jak kto woli starszym rodzeństwem (ono też zwykle wychowuje) i wspólnie szukać czasów i miejsc nawrócenia. Bo wszyscy go potrzebujemy.

 

Jacek Siepsiak SJ – redaktor naczelny kwartalnika “Życie Duchowe”.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,2252,nawracanie-zydow.html

_____________________________

Twardy czy miłosierny Bóg chrześcijan? [WYWIAD]

Mowę o karzącym Bogu trudno pogodzić z miłością miłosierną Boga, którą Jezus objawił i uosabia. Moja propozycja brzmi następująco – mówi bp Andrzej Czaja.

 

Tomasz Ponikło: Kim jest Bóg chrześcijan?

 

Bp Andrzej Czaja: Bóg chrześcijan jest Bogiem ukrytym. Mimo że w pełni nam się objawił, to istnieje pewna zasłona, poza którą nie jesteśmy w stanie zajrzeć. To nie my powołaliśmy Boga do istnienia, lecz to On jest naszym konstruktorem i stworzycielem. Za­wsze więc będzie większy od naszych możliwości poznawczych, percepcyjnych, wyrażeniowych. W tym sensie będzie dla nas zawsze niepojęty, transcendentny. Biblia mówi, że jest ukryty i zamieszkuje w niedostępnej światłości. Dał się nam jednak tak blisko poznać, że zstąpił na ziemię.

 

Już wcześniej, zanim zaczął się etap poznania pozytywne­go, Bóg pozwolił się człowiekowi rozpoznać w kosmosie. Tak to ujmuje święty Paweł za Księgą Rodzaju: naturalnymi siłami poznawczymi jesteśmy w stanie stwierdzić, że Bóg istnieje, że jest wiekuisty i wszechmocny. Dlatego niech się nie wymawiają ci, którzy Go nie poznali, bo znaczy to tyle, że – ta sugestia jest u Apostoła wyraźna – nie używają rozumu.

 

Natomiast pozytywne objawienie Boga rozpoczęło się wraz z Abrahamem, a finał i pełnię uzyskało w Chrystusie. To dzię­ki Osobie Jezusa ten zakryty Bóg, mieszkający w niedostępnej światłości, jest nam znany. Nie pozostawił się wyłącznie ludzkiej intuicji, przeczuciu transcendencji, religijnym domysłom. Przy­szedł do nas i dla nas. W tym sensie tu, na ziemi, już bardziej nam się Bóg nie objawi. Jezus Chrystus jest pełnią Objawienia.

 

Proszę od razu zauważyć, że mówiąc w ten sposób o Bogu, mówię o paradoksach. Bóg ukryty – Bóg objawiony, niepozna­walny – poznany. Przede wszystkim jednak jest to Emmanuel, Bóg z nami, na dobre i na złe. Potrafi być wobec człowieka twardy, ale zawsze jest sprawiedliwy, a więc nikogo nie krzyw­dzi. Uderzyło mnie to niedawno w Księdze Ezechiela, gdzie pada zapowiedź zburzenia świątyni jerozolimskiej. Bóg okazu­je hardość wobec swego narodu nie z powodu gniewu, który miałby prawo Go trawić, ale w obliczu sytuacji, w której ludzie zmarnowali otrzymany dar miłości. Padają słowa: “Będziecie schnąć z powodu nieprawości waszych, będziecie wzdychać je­den przed drugim, Ezechiel będzie dla was znakiem. To, co on uczynił, będziecie i wy czynili, gdy to nastąpi. I poznacie, że ja jestem Panem” (Ez 24, 23-24). Po co to robi? Żeby ludzie na nowo odkryli w Nim Boga. Jeśli więc Bóg przychodzi z twar­dością, to po to, by obudzić w człowieku wiarę.

 

Dopiero co mówił Ksiądz Biskup o Bogu miłosiernym, a teraz po­jawia się Bóg twardy. I twierdzi Ksiądz Biskup, że Bóg nie karze człowieka. Jednak w prawdach wiary od małego powtarzamy, że jest Sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a za zło karze.

 

Wierni wciąż pytają, jak to pogodzić: sprawiedliwość i miło­sierdzie. Młodzi podchodzą do tego zresztą sprytnie, bo chcą wiedzieć, czemu ten Bóg karzący nie wzbudzi w sobie samym miłosierdzia, by jednak nie karać. Wszystko to domaga się wie­lu wyjaśnień i sprostowań. Sprawiedliwość to dać to, co się ko­muś należy. Bóg jako sprawiedliwy dba, by niczyjego dobra nie naruszyć. Tak rozumianej sprawiedliwości nie trzeba postrze­gać w opozycji do miłości. Kiedy kocham, chcę dla kochanej osoby dobra. Na straży dobra stoi sprawiedliwość.

 

Prawda o Bogu, że jest Sędzią sprawiedliwym, który karze za to, co złe, przysparza dziś problemów. W Katechizmie Kościo­ła Katolickiego taki obraz pojawia się w kontekście odpustów i kary za grzech: “Aby zrozumieć tę naukę i praktykę Kościoła, trzeba zobaczyć, że grzech ma podwójny skutek. Grzech ciężki pozbawia nas komunii z Bogiem, a przez to zamyka nam do­stęp do życia wiecznego, którego pozbawienie nazywa się »karą wieczną« za grzech”. O ile więc sam się nie zbawiam, to sam się karzę, czyli pozbawiam możliwości zbawienia. A więc to nie Bóg nas karze, ale sami sobie coś odbieramy.

 

“Każdy grzech, nawet powszedni, powoduje ponadto nieuporządkowane przywiązanie do stworzeń, które wymaga oczyszczenia, albo na ziemi, albo po śmierci, w stanie nazywanym czyśćcem. Takie oczyszczenie uwalnia od tego, co nazywamy »karą doczesną« za grzech” (KKK 1472). Kara doczesna to więc wtórne skażenie się złem “starego człowieka”. Odwróciłeś się od Boga, splamiłeś się, ale znów do Niego wracasz przez sakrament pokuty i pojed­nania. Wskutek tego wina jest ci odpuszczona, a kara wieczna odjęta. Coś jednak pozostaje – pozostaje następstwo grzechu, swego rodzaju “skaza” ze “starego człowieka”, która rani dobro i piękno nowego człowieczeństwa. Tę “skazę”, przywiązanie do stworzeń osłabiające więź z Bogiem, nazywa Katechizm karą doczesną.

 

Zatem to nie Bóg nas karze, lecz sami się karzemy, a tylko Bóg może nam karę wieczną odjąć, a z kary doczesnej oczyś­cić. “Przebaczenie grzechu i przywrócenie komunii z Bogiem – mówi następny punkt Katechizmu – pociągają za sobą odpusz­czenie wiecznej kary za grzech. Pozostają jednak kary doczesne. Chrześcijanin powinien starać się, znosząc cierpliwie cierpienia i różnego rodzaju próby, a w końcu godząc się spokojnie na śmierć, przyjmować jako łaskę doczesne kary za grzech. Powi­nien starać się przez dzieła miłosierdzia i miłości, a także przez modlitwę i różne praktyki pokutne uwolnić się całkowicie od »starego człowieka« i »przyoblec człowieka nowego« (por. Ef 4, 24)” (KKK 1473). Nie jest to zapis łatwy do zrozumienia: przyjmować jako łaskę doczesne kary za grzech, bo dzięki nim odbudowujemy komunię z Bogiem! Jak to rozumieć?

 

Widać z tego, że sam Kościół w ten sposób zasadniczo przyczynia się do problemów z wiarą chrześcijańską.

 

Mocno powiedziane, ale coś w tym jest. Osobiście jestem przekonany, że trzeba przeformułować tę prawdę wiary, która w obecnym kształcie wprowadza zbyt wiele nieporozumień. To wymaga gruntownego namysłu, aby nowym sposobem wyra­żenia nie spłycić ważkich treści i dobrze oddać ich sens. W każ­dym razie mowę o karzącym Bogu trudno pogodzić z miłością miłosierną Boga, którą Jezus objawił i uosabia.

 

Moja propozy­cja brzmi następująco: “Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a na nasze zło ma lekarstwo”. Chodzi o to, że wobec upadłego człowieka Bóg jest miłosierny. Z Ewangelii Jezusa jednoznacznie wynika, że nie może być zgody na grzech i trwanie w nim, natomiast grzesznika nie wolno potępiać. Można więc do zaproponowanej formuły dodać: “Bóg chętnie wynosi dobrze czyniącego, a grzesznika wspiera”. Jezus pięknie to obrazuje przypowieścią o owcy, która się zagubiła i na po­szukiwanie której wyrusza Dobry Pasterz (por. Łk 15, 4).

 

A wracając do pytania, kim jest Bóg chrześcijan, moim zdaniem odpowiedź, że jest miłosiernym Emmanuelem, wska­zuje zasadniczą perspektywę, w której należy rozpatrywać Je­go tajemnicę. Gdy używamy określenia najgłębszego, że Bóg jest miłością, ryzykujemy, że odbiór będzie albo spłaszczony, zafałszowany, albo nieczytelny. Najczęściej bowiem człowiek, zwłaszcza młody, nie rozumie, czym jest miłość; sprowadza ją do uczucia. Trzeba dlatego od razu dopowiedzieć, że chodzi o pełną zaangażowania postawę oddania swego życia w darze.

 

Jak więc dzisiaj mówić o Bogu? Bo chyba doszliśmy już do granic bezradności.

 

Warto dziś akcentować, że Bóg jest dobry. Jezus w dialogu z bogatym młodzieńcem, który zapytał Go, co ma czynić, by osiągnąć życie wieczne, podaje taką właśnie definicję Boga. Mężczyzna zwrócił się do Chrystusa, nazywając Go “nauczy­cielem dobrym”. “Czemu nazywasz Mnie dobrym? – ripostuje Jezus. – Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (por. Łk 18, 18-22).Jezus w tej sytuacji, po pierwsze, określił istotę Boga, po dru­gie, wskazał na siebie jako Boga i sprawił, że Jego późniejsze słowa o drodze do doskonałości wybrzmiały z pozycji najwyż­szego autorytetu.

 

Co jest tą drogą? Chrystus wskazuje ją młodzieńcowi: to za­chowywanie przykazań. Dziś zbyt pospiesznie interpretuje się to jako moralizatorstwo. Nie, nawoływanie do przestrzegania Dekalogu jest tylko powtarzaniem za Bogiem. Taką drogę do doskonałości wymyślił nie biskup opolski, ale dał nam ją sam Bóg jako pomoc w naszym życiu. Gdy młodzieniec stwierdza, że przykazania zachowywał, Jezus dopowiada, że brakuje mu w takim razie tylko jednego: by zostawił wszystko, co ma, roz­dał ubogim, a potem poszedł za Nim (por. Mk 10, 19-21). Jak to się ma do sytuacji chrześcijanina? Przecież nie każdy ma coś do rozdania. Można się więc lekko odciąć od wskazanej drogi: “Mnie ta sytuacja nie dotyczy”. Czy jednak na pewno?

 

Jezus ma wgląd w ludzkie serce. Wiedział, że akurat temu człowiekowi trudno jest się odwiązać od bogactwa. Spójrz­my na kolejność tych wezwań: najpierw poprosił młodzieńca o rozdanie majątku, a dopiero potem, by ruszył za Nim. Jezus mówiąc do nas też wpatruje się w nasze serca. Na początku zawsze mówi: “Odwiąż się najpierw od tego, co nie pozwala ci przyjść do Mnie i związać się ze Mną”. Każdy z nas ma taką rzecz. Więc Jezusowe “zostaw” odnosi się do krępującego nas przywiązania. Związani mamy być tylko z Bogiem.

 

Ważną podpowiedź ku realizacji tego dzieła dawał Bene­dykt XVI, gdy mówił o potrzebie pokuty w naszym życiu, czy­li o rugowaniu z życia wszystkiego, co nas od Boga oddala. Tymczasem dziś bardzo płytko rozumiemy pokutę; najczęś­ciej jako akty wstrzemięźliwości. Papież przypomina nam, że podejmowanie pokuty jest warunkiem koniecznym realizacji drogi kroczenia za Jezusem. Muszę rugować ze swego życia to wszystko, co trzyma mnie na dystans do Jezusa, co mnie od Niego oddala.

 

W takiej perspektywie lepiej widać, że Jezus jest faktycz­nie naszym Nauczycielem Dobrym i rozumiemy lepiej treść Jego ważkiego orędzia, że tylko Bóg jest dobry. Człowiek może czerpać z dobroci Boga, może na niej oprzeć swoje poczucie bezpieczeństwa. Nie może jednak oczekiwać pobłażania. Musi się liczyć z tym, że dobry Bóg jest bardzo wymagający. On po­radzi sobie ze złem w naszym życiu, ale trzeba, byśmy się jed­noznacznie opowiedzieli za Nim i powierzyli mu swoje życie.

 

Czy nie popadniemy w manicheizm? Są wierzący przekonani o dobroci Boga, ale świat przeżywają jako siedlisko zła i triumf szatana.

 

No cóż, trzeba pamiętać, że świat jest stworzony przez dobrego Boga, i to z miłości! Dlatego i świat, i ludzie są z natury dobrzy. Proszę zauważyć: choć przychodzimy na świat z piętnem grze­chu pierworodnego, nie umiemy kłamać. Natomiast szatan zo­stał przez Jezusa pokonany i to jest podstawa rozwoju paschal­nego wymiaru naszej wiary. Pamiętam, jak pewien egzorcysta przekonywał, że absolutnie nie ma miejsca w chrześcijaństwie na straszenie diabłem. Porównał szatana do wielkiego rottwei­lera, który szczerzy kły na świat. Jest jednak uwiązany grubym łańcuchem do budy o nazwie piekło. Nie ma więc szans cię dopaść, bo nie sięgnie. Ale jeśli sam się zbliżysz, to cię pogry­zie, i to bardziej niż pies biegający na wolności. Dlatego trzeba trwać przy Panu. Trzeba przylgnąć do dobrego Boga.

 

Nie można iść ryzykownie przez życie, zakładając, że pew­nego dnia wezmę różaniec do ręki i przyjdę do Jezusa, a teraz, póki co, to ja sobie życia użyję. Nigdy nie wiesz, ile masz cza­su, i nigdy nie masz pewności, że jak wpadniesz w diabelską paszczękę, to uda ci się z niej wyzwolić. Nie mam na myśli sta­nu opętania, nader rzadkiego, lecz pozostawanie pod wpływem złego ducha. Żeby się spod tego wpływu wyrwać, człowiek musi z własnej woli zawołać ku Bogu: “Przymnóż mi wiary!”. Wówczas Zmartwychwstały przyjdzie mu z pomocą. Bywa jed­nak, że zły duch tak tłamsi człowieka, że ciężko się wyzwolić. Dlatego lepiej się w ogóle od Boga nie oddalać. Bóg bowiem człowieka nie opuszcza. To człowiek zostawia Boga i niestety nieraz tak poddaje się złemu duchowi, że ten krępuje w czło­wieku nawet dobrą wolę.

 

Dlatego dobrze jest zachować obraz naszej sytuacji we właś­ciwych proporcjach: szatan jest zwyciężony i nie musimy się go obawiać. Chrystus wzywa nas do tego, by żyć bez lęku i obaw. Nie możemy jednak diabła lekceważyć. Tym bardziej nie pró­bujmy się z nim spoufalać.

 

Spotyka się Ksiądz Biskup z obwinianiem przez wiernych Boga za zło?

 

Tak, czasem się z tym spotykam. Zdarza się to nawet wbrew te­mu, co mądrość naszych przodków wyraziła w powiedzeniu, że “jak trwoga to do Boga”. Okazuje się, że nawet gdy przychodzi trwoga, to “dostaje się” Panu Bogu.

 

Rok 1997 był dla Opolszczyzny tragiczny. Wielka powódź bardzo zniszczyła tę ziemię i życie wielu ludzi. Spodziewaliśmy się jako duszpasterze, że na Górze św. Anny na tradycyjnych obchodach kalwaryjskich wiernych będzie w tych okolicznoś­ciach więcej niż zwykle. Tymczasem było nas mniej. Niektórzy zajmowali się remontami i zwalczaniem skutków katastrofy. Mówię jednak do pewnego proboszcza: “Was zawsze jest tu tak wielu z parafii, a tym razem tylko garstka”. A on odpowiada bez ogródek: “Moi parafianie obrazili się na Boga. Powódź zapisali na Jego konto. Przyjechałem z grupką najwierniejszych prosić o błogosławieństwo Boże i dojrzałą wiarę w naszej wspólnocie”.

 

Myślę, że ta reakcja ludzi na wielkie nieszczęście powodzi odsłania najpierw błędne rozumienie Boskiej Opatrzności, a także infantylność naszych oczekiwań i zachowań wobec Bo­ga. Gdy wiedzie nam się dobrze, to o Bogu zapominamy albo uważamy, że zasłużyliśmy sobie na dobre traktowanie, bo prze­cież chodzimy do kościoła. Gdy Bóg nie daje tego, o co pro­simy, to już się dąsamy. Natomiast gdy spotyka nas nieszczę­ście, zwłaszcza jakiś kataklizm, w Bogu widzimy pierwszego winnego.

 

Zupełnie nie bierzemy pod uwagę, że przynajmniej niektóre z katastrof są pośrednio spowodowane przez nas, ro­dzaj ludzki, bośmy zaburzyli na tak wielu poziomach Boskie prawidła funkcjonowania ziemi. Nasi przodkowie w takich chwilach spieszyli do Boga, bo wiedzieli, że bunt Matki Ziemi może okiełznać tylko Bóg Ojciec, jej Stwórca. Natomiast dziś jesteśmy skorzy szybciej na Boga się obrazić, a dzieje się tak dlatego, że mamy problemy z właściwym Jego obrazem.

 

Nosimy w sobie wykrzywiony obraz Boga, bo wciąż odzywa się w nas deizm: Bóg jest na wysokim niebie, ale raczej nie ma Go tu z nami. Innym razem ma miejsce swoiste osaczenie Bo­ga, kiedy mając w domu figurkę słodkawego Jezuska, traktuję ją jak zabezpieczenie: nie ma prawa mi się stać nic złego. Do tego dochodzi myślenie o Boskiej karze i dobrze, jeśli spotyka ona sąsiada. Rozwija się obraz Boga jako srogiego Sędziego i zostaje tylko uciec się do Maryi, w myśl słów znanej pieśni Serdeczna Matko: “Lecz kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze”. Dalszym ciągiem jest przeakcentowa­nie pośrednictwa Maryi, bez której jakże właściwie podejść do Boga? I to jest niewątpliwie duży problem ludowej mariologii polskiej.

 

Przyczyn rozwoju w nas wyobrażenia Boga odległego jest z pewnością więcej, ale zasadniczą widzę w słabym praktyko­waniu wiary. Nie praktykując, oddalamy się od Boga. On nas nie opuszcza, lecz jest przez nas zostawiany. Potem rzeczywi­ście mamy problem z nawiązaniem z Nim kontaktu, a więc też z widzeniem Go jako kogoś bliskiego. I jest to całkiem natural­ne. Kiedy ktoś wraca po trzech latach z zagranicy, to choć ko­rzeniami jest mi bardzo bliski, po jego powrocie siedzimy przy stole jak obcy, którzy ledwie się znają. Rozmawiamy o całkiem nieważnych rzeczach, o drodze, o pogodzie. Podobnie zdarza się w naszej relacji z Bogiem. Narastające oddalenie od Boga sprawia, że jawi mi się On coraz bardziej jako daleki i niewraż­liwy na moje problemy. Na pewno mnie obserwuje i z pewnoś­cią ze wszystkiego mnie rozliczy. Dlatego trzeba się mieć przed Nim na baczności.

 

Wracam więc do wcześniejszej myśli. Być może Bóg, wi­dząc, jak bardzo wadliwie Go postrzegamy, wskazuje na wize­runek Jezusa Miłosiernego?

 

 

Bp Andrzej Czaja – doktor habilitowany nauk teologicznych; od 2009 roku biskupem diecezji opolskiej.  Wywiad pochodzi z książki “Szczerze o Kościele”. 

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2235,twardy-czy-milosierny-bog-chrzescijan-wywiad.html

_____________________________

Bp Czaja: ksiądz, który się pogubi, staje się bezbronny

Jeśli ksiądz się pogubi, zostawi na co dzień modlitwę, rozluźni więź z Jezusem, może być bezbronny, a licho nie śpi – powiedział bp Andrzej Czaja w kościele seminaryjno-akademickim w Opolu podczas Mszy św. inaugurującej Diecezjalne Dzieło Modlitwy za Kapłanów.

 

Kaznodzieja przypomniał, że styl misji kapłańskiej, którą zaprojektował Jezus oznacza “ciągłą gotowość i podejmowanie wysiłku uzdrawiania, a więc nie kreowania swego, inicjowania ciągle czegoś nowego, ale uzdrawiania tego, co jest. Także nie niszczenie kultury, którą się zastaje, ale ewangelizowanie kultury w danym miejscu. To wreszcie styl, który domaga się łączenia. Nie dla własnego zadowolenia, blichtru, zyskania poklasku” – przestrzegał.

 

Ordynariusz opolski podkreślił, że potrzeba modlitwy za kapłanów, których serca nieraz przeżywają duże opuszczenie. – Najbardziej bolesne jest to opuszczenie przez najbliższych, którzy gdy kapłan powiedział coś nie po ich myśli – odeszli, czasem stali się wręcz wojownikami. Ileż jest też opuszczania szeregów kapłańskich przez tych, którzy ślubowali wierność Jezusowi w dniu święceń – ubolewał.

 

Jeśli ksiądz się pogubi, zostawi na co dzień modlitwę, rozluźni więź z Jezusem, może być bezbronny, a licho nie śpi – przestrzegał. – Dać życie Jezusowi, to nie tylko być do dyspozycji, ale to dać swoją osobę nieraz na biczowanie. Wytrwać w takich chwilach jest trudno. Udźwignięcie krzyża posługi kapłańskiej bywa trudne, dlatego potrzeba bardzo tej modlitwy – zaapelował.

 

Bp Czaja zauważył też, że w całym świeci brakuje robotników na niwie Pańskiej, a także zaczyna rażąco brakować ich na śląskiej ziemi. – Trzeba więc tego wołania w intencji kapłanów i o kapłanów. Łaska Boża jest skuteczna i zawsze owocna, ale siła przekonania jest ważna w tym, żeby człowieka otworzyć na łaskę Bożą. A tą siłą przekonania Kościoła przez wieki był święty pasterz – mocny, żyjący na miarę Jezusa – wskazał.

 

Opolski biskup podziękował wszystkim, którzy już włączyli się w apostolskie dzieła modlitwy za kapłanów. – To wielkie dzieło wsparcia i radość serca kapłańskiego, gdy ma świadomość, że wierni się za niego modlą. To w sercu kapłańskim moc i pokrzepienie – zaakcentował.

 

– Ufam – wyznał bp Czaja – że Diecezjalne Dzieło Modlitwy za Kapłanów zaowocuje najpierw tym, że zostanie wszędzie przywrócona tzw. Godzina Święta – czas trwania przed Panem na modlitwie adoracyjnej w intencji powołań i za kapłanów. Są parafie, gdzie ta Godzina Święta ciągle jest realizowana, ale w wielu parafiach wygasła. Trzeba ją przywrócić! -zachęcał.

 

Celem Diecezjalnego Dzieła Modlitwy w intencji Kapłanów jest dobre i owocne funkcjonowanie w każdej parafii grupy osób, które modlą się codziennie w intencji Ojca Świętego, biskupów i kapłanów diecezji opolskiej, w intencji seminarium duchownego oraz nowych powołań kapłańskich. Moderatorem diecezjalnym został mianowany ks. Janusz Iwańczuk.

 

Patronami dzieła są: św. Jan Maria Vianney i św. papież Jan Paweł II. Natomiast święta patronalne przypadają w: Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa (dzień modlitw o świętość życia kapłanów) oraz Święto Jezusa Chrystusa Najwyższego i Wiecznego Kapłana (czwartek po Uroczystości Zesłania Ducha Świętego), a także wspomnienie św. Jana Marii Vianneya, prezbitera (4 sierpnia) i wspomnienie św. Jana Pawła II, papieża (22 października). W te dni wierni modlący się w intencji kapłanów oraz sami kapłani, będą mogli uzyskać odpust zupełny.

 

Została też uruchomiona specjalna strona internetowa Diecezjalnego Dzieła Modlitwy w intencji kapłanów, prezentująca dokumenty Kościoła dotyczące problematyki kapłańskiej, świadectwa kapłanów, codzienny wykaz kapłanów objętych modlitwą, wykaz kapłanów chorujących i zmarłych, a także informacje o konkretnych inicjatywach. Oprócz codziennej modlitwy podejmowanej przez wiernych, wspólnotowej i indywidualnej, w świątyni i w domach, w każdy piątek o 22.00 na antenie diecezjalnego radia Doxa będzie możliwość wspólnej modlitwy różańcowej w intencji kapłanów i o nowe powołania. Członkom grup modlitewnych będą oferowane różne możliwości uczestniczenia w rekolekcjach, dniach skupienia i pielgrzymkach, a także audycje w radiu Doxa (w drugą sobotę miesiąca o godz. 21.00).

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,23861,bp-czaja-ksiadz-ktory-sie-pogubi-staje-sie-bezbronny.html

_________________________

Co Jezus myślał o seksie, kobietach i małżeństwie?

Jezus mówi o małżeństwie zupełnie swobodnie. Z niewzruszoną pewnością i, jeśli tak można powiedzieć, ze znajomością rzeczy ukazuje pierwotny zamysł Boży wypaczony przez słabość ludzką, a mianowicie dwoje ludzi tworzących jedno.

 

Z całą powagą objawia głęboką świętość tego związku: Co Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozdziela (Mk 10, 6-9).
Ciało, serce, pokusa, nierozerwalne więzy Boże, wszystko to zostało wyrażone w tych kilku zaledwie słowach. Chrystus wie, o czym mówi. Jednocześnie wszystkie te tematy porusza z niezwykłą dyskrecją. Nie czuje potrzeby wchodzenia między małżonków, w ich wzajemną bliskość, nie odczuwa także zazdrości ani strachu. Bez dwuznaczników, bez najmniejszego skrępowania Jezus może mówić o ślubie i może być obecny na wszystkich ślubach. Nie tylko dlatego, że jest Bogiem, lecz również dlatego, że jest w pełni Człowiekiem, i to Człowiekiem doskonale czystym.

 

Widzisz tę kobietę? (Łk 7, 44)

 

Zna ją całe miasto. Jest grzesznicą. Gdziekolwiek się pojawia, wzbudza pożądanie lub zgorszenie. I nagle ta kobieta, która mogła być tylko przedmiotem pożądania lub pogardy, składa u stóp Jezusa wszystko, co tak dobrze służyło jej sztuce uwodzenia: łzy, włosy, pachnący olejek. Jezus wzrusza się tym tak bardzo kobiecym gestem, ale jednocześnie ukazuje cudowną tajemnicę czystości tego gestu.

 

Nie ma już kobiety przeznaczonej do uwodzenia, nie ma triumfującego mężczyzny, dumnego ze swego zwycięstwa. Jest tylko zagubione serce, które jednym gestem potrafiło wznieść się na wyżyny miłości, i drugie serce wystarczająco czyste, by umiało je rozpoznać i wyzwolić.
Szczególną cechą zachowania Jezusa wobec kobiet jest Jego prostota. Nieraz zadziwia swoboda Jego zachowania. Przy studni w Sychar rozpoczyna rozmowę z Samarytanką, nie troszcząc się o to, co ludzie o tym pomyślą (por. J 4, 27). Pozwala, by grzesznice przychodziły do Niego i przebywały z Nim, daje za przykład jawnogrzesznice, szokując tym swoje otoczenie. Nigdy jednak nie ośmielono się podejrzewać Go o prowokacje lub niejasność intencji. Jego wyrozumiałość dla grzesznic jest wystarczająco znana, by można było czynić do niej czytelną aluzję przy okazji sprawy kobiety przyłapanej na cudzołóstwie: W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz? (J 8, 5).

 

Jednak ci, którzy najgwałtowniej potępiają Jego wybory i reakcje, są zmuszeni przyznać przed tą kobietą i przed Nim, że grzech tkwi nie w Jego sercu, lecz w ich własnym. Jeden po drugim odchodzą, pozostawiając Go samego z winowajczynią. Tak naprawdę Jezus, który wybrał życie pośród powołanych przez siebie dwunastu mężczyzn, przygarnia wszystkie kobiety, jakie przychodzą do Niego, bez wahania i skrępowania, nie wyróżniając żadnej z nich.

 

Kobiety, które zajmują Jego uwagę, są w pełni kobietami wraz z ich zachowaniem i kłopotami – wdowa opłakująca jedynego syna, gospodyni wymiatająca dom w poszukiwaniu zagubionej monety, uboga wdowa wrzucająca całe swoje utrzymanie do skarbony świątynnej, chora na wpół sparaliżowana od lat, nieuleczalnie chora i Samarytanka, bezczelna i gadatliwa, troskliwe przyjaciółki z Betanii, grzesznice i dewotki, czułe towarzyszki drogi na Kalwarię i najwierniejsze z wiernych u stóp Krzyża.

 

Wszystkie te kobiety Jezus spotykał, patrzył na nie i słuchał ich, nie lekceważąc ani nie schlebiając żadnej z nich. Jezus jest pozbawiony jakichkolwiek rysów mizoginicznych, od których, pomimo wielkości umysłu, tak trudno jest się uwolnić św. Pawłowi.

 

Wolność Chrystusa jest wolnością innego rodzaju, nie wynika z zasad czy z formuł: nie ma już mężczyzny ani kobiety (Ga 3, 28), ani mężczyzna nie jest bez kobiety, ani kobieta nie jest bez mężczyzny (1 Kor 11, 11). Ta wolność dotyczy kogoś, dla kogo relacja seksualna jest czymś tymczasowym, co przestanie mieć znaczenie z chwilą Zmartwychwstania (Mt 22, 30) i z czego można zrezygnować, nie przestając zarazem być mężczyzną czy kobietą (Mt 19,12). Jednakże Jezus, nawet po Zmartwychwstaniu, nie przestaje mówić do kobiety po imieniu i odwoływać się do jej serca: Mario (J 20, 16). Jest czysty w sposób doskonały, jest w pełni Człowiekiem. 

 

Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką (Mt 12, 50) To sformułowanie powinno nam pomóc w zrozumieniu czystości Jezusa. Byłoby błędem i zubożeniem ograniczać ją do sfery seksualnej i małżeństwa. Jest to niestety błąd najczęściej popełniany. Opanowanie, swoboda, skupiona uwaga są nieodłącznym elementem postępowania Jezusa w ogóle, nie tylko w czasie spotkań z kobietami (…).

 

Źródłem tej czystości, sercem Eucharystii jest krzyż. Na krzyżu Jezus umiera za ludzi. Trzeba bardzo kochać, aby oddać życie. Trzeba kochać miłością prawdziwie czystą, by złączyć się z kimś wtedy, gdy traci się nadzieję na spotkanie z nim w ciele. Trzeba miłości doskonale czystej, by oddać życie za nieprzyjaciół; taka jest właśnie Miłość Boża. Na krzyżu Jezus doświadczył tego, co w naszym człowieczeństwie najbardziej podłe i nikczemne: nienawiści, pychy, okrucieństwa, tchórzostwa, kłamstwa.
Wszystkie twarze, które widzi wokół siebie, noszą odrażające piętno grzechu. To za tych nędzników i za nas wszystkich, którzy nie jesteśmy wcale lepsi, oddaje życie, ponieważ nas kocha, ponieważ potrafi dotrzeć głębiej, tam gdzie pod wszystkimi naszymi grzechami i buntami kryje się nietknięte źródło; potrafi również sprawić, by wypłynęła z tego źródła czysta odpowiedź, ponieważ On jest czysty.
Nie zatrzymuj Mnie
(J 20, 17)
W tych słowach zmartwychwstałego Jezusa ukazującego się Marii Magdalenie niewątpliwie najłatwiej odnajdziemy to, co potocznie kojarzymy z czystością. Maria rozpoznaje Jezusa, pada Mu do nóg, aby je objąć, jednak Chrystus powstrzymuje ją. Czy rzeczywiście chodzi tu o czystość?

 

Zaskakujące jest właśnie to, że Jezus, który nigdy podczas swego ziemskiego życia nie okazywał skrępowania wobec podobnych czułych i zażyłych gestów, teraz, po Zmartwychwstaniu, uważa ów gest za coś nie na miejscu. Trudno uwierzyć, by musiał być bardziej ostrożny niż przedtem.
Równie nieprawdopodobne jest, by chciał w ten sposób zaznaczyć swój dystans. Jezus nigdy nie był tak blisko swoich uczniów jak po Zmartwychwstaniu. Można powiedzieć, że korzysta z chwili, gdy są przy stole i wtedy im się ukazuje, gości ich na brzegu jeziora przy ognisku, przy którym pieką się ryby, i zachęca ich do jedzenia. Przy spotkaniu z Marią Magdaleną mówi do niej poufałym tonem, w którym ona odnajduje Go całego. Całe zachowanie zmartwychwstałego Jezusa pokazuje, że nowy stan, w którym żyje, nie zmienił niczego w Jego Osobie, że jest tak samo ludzki, tak samo naturalny, bliższy niż kiedykolwiek.
Jeśli zatem Jezus wymyka się Marii Magdalenie zaraz po tym, gdy Go rozpoznała, to nie po to, by się od niej oddalić czy zerwać więź, jaka Go z nią łączy, lecz po to, by nadać tej więzi nową wartość i nowy wymiar. Odtąd już nic, życie ani śmierć, teraźniejszość ani przyszłość nie będą mogły odłączyć Marii Magdaleny od miłości Jezusowej (por. Rz 8, 38). Przeszedł przez śmierć, by przyjść do niej, jest z nią przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Z nią i z wszystkimi jej braćmi i siostrami. Jezus zmartwychwstały zdradza nam tajemnicę swojej czystości: serce otwarte dla każdego, bliskość, serdeczność i wolność zdolna przyjąć wszystkich i zgromadzić ich w domu Ojca, w radości, jaka towarzyszy Godom.

 

Odtąd Maria Magdalena, Augustyn, Franciszek z Asyżu, Teresa z Ávili, święci i grzesznicy, małżonkowie złączeni w Chrystusie i bezżenni oddani Panu są świadkami czystości Jezusa Chrystusa.

 

Tłum. Agnieszka Wilczyńska

 

Jacques Guillet SJ (1910-2001), znany egzegeta, profesor w Centre Sèvres w Paryżu.

 

*  *  *

 

Fragment pochodzi z najnowszej książki o modlitwie: Sztuka modlitwy

http://www.deon.pl/religia/w-relacji/cialo-duch-seks/art,152,co-jezus-myslal-o-seksie-kobietach-i-malzenstwie.html

__________________________

Bezsilny nie znaczy bezradny

2ryby
________________________________
s. Leonia Przybyło CSSMA

Moc błogosławieństwa

Któż jak Bóg

Wstańcie, błogosławcie, Boga naszego

„Wstańcie, błogosławcie Pana, Boga naszego!” (Ne 9, 5b)

Modlitwa: Duchu Święty, pomóż mi wejść w Błogosławieństwo Boga, przyjąć Jego moc i przekazywać wszystkim, których spotykam. Daj mi poznać, że siła chrześcijanina nie leży w przemocy słów, w rywalizacji, ale w paradoksalnym zwycięstwie błogosławieństwa nad przekleństwem i złorzeczeniem. Wprowadź mnie w tajemnice Słowa Bożego, które pokazuje mi ścieżki błogosławieństwa. Przyjdź Duch Prawdy i Łagodności…
Otwórz Biblię, wejdź z wiarą w Boże czytanie i proś, aby ogarnęło Cię Błogosławieństwo samego Boga. Czytaj werset po wersecie i słuchaj mówiącego Pana. On wskaże drogę, jaką powinni wędrować chrześcijanie po wszystkie wieki, niezależnie od zmieniających się czasów. Wśród nich jesteś Ty i ja…
Daniel mówił tymi słowami: <<Niech będzie błogosławione imię Boga po wszystkie wieki wieków… On to zmienia okresy i czasy, usuwa królów i ustanawia królów (Dn 2, 20-21a)
«Błogosławione łono, które Cię nosiło, i piersi, które ssałeś». Lecz On rzekł: «Owszem, ale przecież błogosławieni ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je».(Łk 11,28)
Pójdźcie błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata, bo byłem godny, a daliście Mi jeść…
(Mt 25,34-35)
A kiedy im umył nogi… rzekł do nich: Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Jeżeli Ja Pan i Nauczyciel umyłem wam nogi, to wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Wiedząc to będziecie błogosławieni, gdy według tego będziecie postępować (J 13.12.16-17)
Błogosławieni jesteście, jeżeli złorzeczą wam z powodu imienia Chrystusa, albowiem Duch chwały, Boży Duch na was spoczywa (1P 4,14)
Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie. Nikomu złem za złe nie odpłacajcie. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj (Rz 12,14.17.21)
To wyróżnia tylko chrześcijan
Słowo konfrontuje życie. Jak żyć w takich paradoksach? Ktoś ubliży mi, obmówi, zabierze dobre imię, zawsze chce pierwszy, najważniejszy, a ja mam błogosławić, gdy on złorzeczy, zdradza…? Czy można przyjąć to Słowo, patrząc na świat polityki, na zazdrości, i złorzeczenia także w pracy, w rodzinach, sąsiedztwach…? A co z tymi, którzy walczą z Bogiem, którzy niszczą Biblię i przeklinają Słowo Boga? Czy Chrystus, który widzi błogosławieństwo w umywaniu nóg, w traceniu życia dla innych, w przyjmowaniu krzyża dla Jego Imienia, znajdzie jeszcze swoich naśladowców? Czy znajdzie tego naśladowcę we mnie? A przecież taki rodzaj miłości i błogosławieństwa wyróżnia tylko chrześcijan.
„Wstańcie! Błogosławmy Pana!”. Jest jednak zbawcze antidotum na narzekanie, na szemranie, na złorzeczenie, a nawet na przekleństwo. Tak, to prawda, wszyscy jesteśmy zranieni skutkami grzechu pierworodnego i demon walczy o to, abyśmy szli jego drogami, a nie drogami Pana. Nie mamy w sobie mocy błogosławieństwa tych, którzy nam złorzeczą. Trzeba najpierw przyjąć tę zdolność od Pana, wyciągnąć ręce po Jego błogosławieństwo, a otrzymawszy, kłaść tam, gdzie go brak…Błogosławieństwo mocniejsze jest od przekleństwa demona, którego należy z pomocą św. Michała: ”strącać do piekła”, ale ludzi wciąż ratować od piekła, tocząc o nich „bezkrwawy bój” jak bł. Bronisław Markiewicz…
„Błogosławieństwo działa jak egzorcyzm” – powiedział na rekolekcjach jeden z moich współbraci michalitów. Drugi przytaczał przykład młodych ludzi, którzy wyszli w milczeniu do ewangelizacji w miejscach publicznych i wszędzie, gdzie dotarli, przekazywali błogosławieństwo Boga. Jedna osoba była świadkiem kłótni małżonków w parku, którzy na jej oczach podarowali sobie przebaczenie. Gdy kłócący się tam ludzie przeklinali, młody chrześcijanin błogosławił i błogosławieństwo pokonało przekleństwo. To świadectwo musiało być bardzo mocne, bo „przykleiło” się i do mego serca jako przesłanie w mojej michalickiej duchowości. Błogosławić w ten sposób, to naprawdę wołać życiem: „Któż jak Bóg”.
Niosąc w sobie ducha błogosławieństwa

Błogosławieństwo poszerza serce i wyzwala z egoizmu. Na początku września, pielgrzymowałam z młodymi siostrami do Sanktuarium św. Krzyża w Klimkówce k. Rymanowa. Dziękowałyśmy za łaskę naszego powołania i prosiłyśmy o dar odwagi dla młodych ludzi, którzy słyszą wołanie Pana do życia konsekrowanego. Podjęłyśmy decyzje, że pójdziemy z pogodną twarzą, w całkowitej ciszy, ponieważ droga jest zagęszczona od samochodów a naszą misją będzie błogosławienie w sercu tych, których mijamy. Bóg dawał każdej z nas wiele radości i pokoju z tego, że nawet ci, którzy na nas trąbili, czy stukali się w głowę, mogli otrzymać łaskę Pana. Pewnie nikt z tych ludzi nie zastanawiał się, że jest obecny z naszej modlitwie, że jest oddawany Bogu, że ktoś wędrujący w ciszy prosi dyskretnie o jego zbawienie. Gdy niosąc w sobie ducha błogosławieństwa, weszłyśmy na polne drogi, bo małe sanktuarium leży w malowniczym pejzażu przyrody, mijałyśmy także upracowanych rolników, którzy zbierali ziemniaki z pobłogosławionej ziemi. Nie wiem, komu bardziej było potrzebne błogosławieństwo, czy im, czy mnie. Przecież i moje serce budziło się do wdzięczności Bogu, do uwielbienia Go za Jego hojne dary, za ludzi, którzy niosą konkretną historię, trud, cierpienie, radość… Przecież w tych mijanych przez nas domach, toczyło się konkretne ludzkie życie… Tyle razy wcześniej przechodziłam obok tych ludzi zajęta tylko swoimi sprawami…

Błogosławieństwo sięga aż do wieczności

Błogosławieństwo pomaga godnie znosić cierpienie. Kilka dni temu widziałam w szpitalu niecodzienny obraz. Młode małżeństwo czuwało nad łóżeczkiem bardzo ciężko chorego synka (miał dopiero dwa tygodnie, a jego życie było poważnie zagrożone). Przez dziewięć miesięcy błogosławionego stanu, dziecko było niesione w modlitwach wielu osób, aby mogło przyjść na świat i aby jego młoda mama, mimo ciężkiej choroby, mogła ocalić to kruche życie. Gdy modliliśmy się razem o łaskę uzdrowienia w obecności relikwii bł. Jana Pawła, zobaczyłam, ze tato dziecka głaszcząc go po głowie, czyni znak krzyża na jego czole. A potem, gdy zapłakana mama Jasia, oparła głowę na ramieniu męża, on uczynił jej także znak krzyża na głowie. Błogosławieństwo ojca i męża, w tym przypadku pomaga godnie i po chrześcijańsku przeżyć doświadczenie chodzenia po granicy życia i śmierci, a tak naprawdę błogosławieństwo rodziców sięga aż do wieczności.
A ja, pisząc te słowa, błogosławię Boga w sercu każdego Czytelnika, modlę się, by został dyskretnie pociągnięty do grona tych, którzy zwyciężają błogosławieństwem narzekanie, sianie kąkolu, zatwardziałość serc, złorzeczenia, bo: Któż jak Bóg!
s. Leonia Przybyło CSSMA
„Któż jak Bóg” 6-2011
fot. Body-n-Care, Calendula
Pixabay (cc)
http://www.katolik.pl/moc-blogoslawienstwa,25305,416,cz.html
___________________________
s. Joanna Olszewska CST

Świętość nastrojona na jeden ton

Głos Karmelu

Bardziej godni nieba 
„Moi rodzice byli bardziej godni nieba niż ziemi” – pisała św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Dziś te słowa, które Mała Święta czuła już wtedy swoim sercem, stały się rzeczywistością. Rodzice świętej właśnie „trafili na ołtarze”. To zwyczajne małżeństwo Ludwik i Zelia Martin 19 października zostali zaliczeni w poczet błogosławionych [zaś w roku 18 października 2015 papież Franciszek ich kanonizował – przyp. red]. Jest to druga para małżeńska w historii Kościoła wyniesiona do chwały ołtarzy. W tym „rankingu par” wyprzedza ich tylko włoskie małżeństwo Alojzego i Marii Beltrame Quattrocchi.
Istnieje obawa, że życie tych dwojga będzie pokazywane jako nieosiągalny ideał, i jak w przypadku ich córki Małej Teresy grozi im lukrowana świętość. Tymczasem życie Zelii i Ludwika było życiem zwyczajnym, prostym, ale nie cukierkowym. Wręcz przeciwnie – nie brakowało w ich życiu bólu, cierpienia; nie było to życie pozbawione wątpliwości, rozdarć, czy problemów z sobą samym, czy z dziećmi.
Zelia Guerin
Zelia Guerin, urodzona w 1831 r. pochodziła z rodziny o tradycjach wojskowych. Jej dzieciństwo nie było łatwe, o czym sama pisze do brata Izydora: „Moje dzieciństwo, moja młodość były smutne jak całun. Matka, która ciebie rozpieszczała, dla mnie była bardzo surowa. Chociaż tak dobra, nie rozumiała mnie. Poza tym cierpiałam bardzo na serce”. Ogromnym wsparciem w tamtym czasie była dla Zelii przyjaźń z siostrą i wspomnianym bratem.

Jako młoda dziewczyna postanowiła służyć bliźnim w Zgromadzeniu Sióstr Miłosierdzia. Przełożona szarytek odwiodła ją od tej decyzji, mówiąc, że nie leży to w zamiarach Bożych. Ze smutkiem, ale i poddaniem woli Bożej przyjęła tę wiadomość. Wkrótce nauczyła się sztuki robienia koronek i już w wieku 20 lat założyła własne przedsiębiorstwo. Gdy Zelia miała 27 lat pewnego dnia na moście św. Leonarda w Alencon spotkała Ludwika, a wtedy jej serce pojęło, że „to ten” jest dla niej przeznaczony.

Ludwik Martin

Ludwik Martin urodził się w 1823 r. i podobnie jak Zelia pochodził z rodziny o tradycjach wojskowych. Zdobył wykształcenie zegarmistrzowskie, ale jego serce pragnęło całkowicie oddać się Bogu. Przyjęcie do klasztoru uniemożliwił mu brak znajomości łaciny. Próbował nadrobić te zaległości, lecz niestety nie udało się to. Ostatecznie zamieszkał w Alencon i tu został cenionym jubilerem i zegarmistrzem. Jego życie wypełniała praca, modlitwa, dzieła miłosierdzia, łowienie ryb, czytanie książek. Tak wyglądała codzienność Ludwika do momentu, kiedy spotkał Zelię.
Małżeństwo wolą Boga
Bóg w swym odwiecznym planie miłości połączył te dwie dusze – Zelii Guerin i Ludwika Martin – nie tylko poprzez podobieństwo tradycji rodzinnych, ale głównie przez ich głęboką tęsknotę całkowicie skierowaną ku Niemu. Pobrali się po trzech miesiącach znajomości 13 lipca 1858 roku, odczytawszy, że ich małżeństwo jest wolą Boga.
Na początku małżeństwa postanowili, że będą żyć jak brat z siostrą, jednak po interwencji spowiednika i wspólnej modlitwie zmienili zdanie. Postanowili mieć dużo dzieci. Dobry Bóg spełnił ich pragnienie i obdarzył ich dziewiątką dzieci. Każde dziecko było dla nich źródłem radości i dumy. Przyjmowali je jako dar powierzony przez Boga ich opiece: „ Kiedy pojawiły się dzieci nasze poglądy nieco się zmieniły; żyliśmy już tylko dla nich.
Nic już nas nie kosztowało; świat przestał być ciężarem. Dla mnie to było dużym pocieszeniem i chciałam ich mieć dużo, by wychować je dla nieba”. W jednym ze swoich listów Zelia wyznaje: „Kocham dzieci do szaleństwa, urodziłam się po to by je mieć”. Niestety czworo z nich zmarło we wczesnym dzieciństwie. Pięć córek natomiast, z których ostatnią jest Teresa poświeciło się Bogu, podejmując życie zakonne.
Zawsze mieli czas dla Boga
Rodzice Św. Teresy mimo wielu obowiązków zawsze mieli czas dla Boga. Każdy dzień rozpoczynali od Mszy Świętej o godzinie 5.30, trzeba jednak pamiętać, że ta gorliwość religijna daleka była od dewocji. Kiedy najstarsza córka Maria zaczyna uczestniczyć codziennie we Mszy Świętej o szóstej rano, Zelia podkreśla: „Uważam, że to zbyt wcześnie i to mi się bardzo nie podoba”.
Rzeczą świętą w ich rodzinie był niedzielny odpoczynek i wspólna modlitwa. Dużo wagi przywiązywali do przeżywania rodzinnego wszelkich uroczystości kościelnych. Swoim przykładem wychowywali dziewczynki do stawiania Boga w centrum swojego życia. A jeśli Bóg będzie centrum życia człowieka, wszystko inne będzie na właściwym sobie miejscu. Rodzinny życiodajny klimat wiary i miłości, przesycony pragnieniem świętości swojej oraz swoich dzieci był środowiskiem wzrastania ich córek, w którym najważniejsza była wola Dobrego Boga, który wie co dla nas jest najlepsze.

Przestrzegali postów, choć bez przesady. Zelia cieszyła się, gdy ich córki były modnie i ładnie ubrane, ale zachowywała rozsądek w zaspakajaniu pragnień dziewczynek, choć byli ludźmi zamożnymi. Swoje powołanie chrześcijańskie realizowali poprzez troskę o drugiego człowieka, dlatego ich dom był otwarty i każdy kto tam zapukał nie został pozostawiony bez pomocy. Uczyli dzieci dobroczynności, jak wspomina św. Teresa: „W czasie spacerów tatuś lubił dawać mi pieniążki, abym zanosiła je spotkanym ubogim”.

Nastrojeni na jeden ton

Miłość między Zelią a Ludwikiem była niejako namacalna. Słowa, spojrzenia, gesty, codzienne obowiązki były przesiąknięte oddaniem tej drugiej osobie. „Droga Przyjaciółko – pisze Ludwik do żony – […] Twój mąż i prawdziwy przyjaciel kochający Cię na wieki”. Odwzajemnia Zelia: „Mój kochany Ludwiku, […] twoja żona, która kocha Cię bardziej niż własne życie”. Wzajemnie pragnęli swojego szczęścia, rozumieli się i nie potrzebowali zbyt wielu słów, bo jak pisała Zelia – „nasze uczucia były zawsze nastrojone na jeden ton”.
Takim napędzającym motorem tej relacji była niewątpliwie Zelia. Jednak nigdy nie pozostawała bez oparcia męża we wszystkich swoich poczynaniach: „On zawsze był moim pocieszycielem i podporą”. W swoich listach wyrażała miłość i podziw dla swego kochanego męża: „Jestem zawsze z nim szczęśliwa; on jest przyczyną, że życie moje jest bardzo miłe. Mąż mój – to święty człowiek. Życzyłabym wszystkim kobietom takich mężów”. Często z niecierpliwością oczekiwała jego powrotu do domu. Były chwile, że tęsknota, którą odczuwała nie pozwalała się jej skupić na pracy; „Jestem dziś tak szczęśliwa, że Cię wkrótce zobaczę, iż nie mogę dziś pracować”.
Miłość ich z dnia na dzień się pogłębiała, rozwijała się, a przede wszystkim dawała poczucie nieogarniętego szczęścia: „kocham Cię z całego serca i czuję, że podwaja się jeszcze moje uczucie przez to pozbawienie Twojej obecności. Byłoby dla mnie niemożliwością żyć z daleka od Ciebie”. Ludwik odwdzięczał się jej tą samą opieka i troską. Podjął się prowadzenia jej interesów, które wymagały wyjazdów do Paryża, ponieważ Zelia nie lubiła podróżować. We wszystkich sprawach podejmowali wspólne decyzje. Zelia pisząc o podjęciu jakiejś z nich podkreślała: „Mój mąż zgadza się na to”.
Była to rodzina o jasno określonych rolach – kobiety jako żony i matki i mężczyzny jako męża i ojca.

Życie państwa Martin to również sytuacje szczególnie trudne, naznaczone osobistym dramatem, a jednak przeżywanym wspólnie. Przedwczesna śmierć czworga dzieci niosła ze sobą doświadczenie, które niejednokrotnie wydawało się niemożliwe do uniesienia. Po śmierci jednej z córek – Zelia pisze – „Jestem w rozpaczy. (…) Chciałabym również umrzeć”. Nie brakowało im również kłopotów wychowawczych. Szczególnie z córką Leonią, która wymagała podwójnej uwagi swoich rodziców. Następnie doświadczenie choroby, która niosła za sobą ból fizyczny i cierpienie. Zelia zachorowała na długotrwałą chorobę nowotworową… Znosiła ją z prawdziwie chrześcijańskim bohaterstwem. Zmarła w wieku 46 lat. Ludwik zmarł w wieku 71 lat, lecz pod koniec swego życia także bardzo cierpiał. Zapadł na chorobę psychiczną, potem został sparaliżowany – „Dziedzic i Władca Senioratów Cierpienia i Upokorzenia” – mówiła o nim Teresa.

Przykład „codziennej” świętości

Życie Ludwika i Zelii to przykład „codziennej” świętości. To droga do nieba poprzez wspólne niedzielne spacery, długie rozmowy pełne miłości z dziećmi, drobne ofiary składane w ręce ubogiego, parzenie herbaty czy łowienie ryb. To przykład świętości dla wszystkich, szczególnie dla rodzin, małżeństw, które być może poddały się w poszukiwaniu własnej drogi do nieba, bo wydaje im się że jest to „prezent” zarezerwowany tylko dla wybranych stanów.
Jest to przede wszystkim wzór heroicznej wierności Ewangelii w życiu małżeńskim i rodzinnym, w którym przeplata się miłość i cierpienie, pewność i zwątpienie. „Chciałabym być świętą – pisze Zelia – tylko nie wiem, z którego końca do tego się zabrać. Jest tyle do zrobienia, a ja ograniczam się tylko do pragnień” – któż z nas tego nie przeżywa…?
s. Joanna Olszewska CST
Głos Karmelu 1/2009
fot. Unsplash, Guitar
Pixabay (cc)
http://www.katolik.pl/swietosc-nastrojona-na-jeden-ton,25304,416,cz.html
________________________
ks. Łukasz Kleczka SDS

Nie lękajcie się

Magazyn Salwator
Nie lękajcie się
Dopada mnie czasem pokusa niewiary. Są takie chwile, w których zajęty mnóstwem spraw, realizacją wielu zobowiązań, poddaję się przemijającemu czasowi. Ciągle coś trzeba zorganizować, napisać, przygotować. Nawet, jeśli jest to kazanie niedzielne lub artykuł. A wszystko z podtekstem, że musi być dobre. Bo ludziom trzeba dzisiaj w Kościele wszystko “dobrze podać i przekazać”. Bo taki jest świat, bo inaczej nie przyjdą. To bycie pochłoniętym przez wielość zajęć powoduje, że czas poświęcony modlitwie, wydaje się być stracony. Siedzenie w kościele, medytowanie, adoracja Najświętszego Sakramentu, wydają się zbędne. A odprawienie Mszy św., to co innego, są ludzie i trzeba ją tak odprawić, żeby wyszli zachwyceni. Kim? Księdzem? Liturgią? To są realne pokusy, może nieco przejaskrawione, ale w konsekwencji prowadzą one do bycia “pracownikiem Kościoła”, wykonującym zawód księdza niż do bycia kimś, kto będąc zakochanym w Chrystusie żyjącym w Kościele, dzieli się tą miłością z innymi tak, aby i oni zakochali się w Nim i chcieli żyć wiarą na co dzień. Pokusa, o której piszę, jest tak naprawdę pytaniem o katolicyzm.
Rozwiewa ją jednak refleksja nad przykładem życia i nauczaniem naszych papieży. Jeżeli Jan Paweł II był ojcem, który przeprowadził nas w trzecie tysiąclecie, a Benedykt XVI chce nas prowadzić dalej, to zadaniem, które stawiają sobie współcześni papieże, wydaje się być dodanie odwagi człowiekowi, aby nie bał się Chrystusa i powierzył Mu całe swoje życie. Nie lękajcie się! to był motyw przewodni Jana Pawła II. Nawet, kiedy umierał, pokazał światu, który panicznie boi się śmierci, że nie trzeba się lękać, gdy się jest człowiekiem Chrystusa. Papież Benedykt XVI podjął ten temat: Nie obawiajcie się Chrystusa! On niczego nie zabiera, a daje wszystko. Kto oddaje się Jemu, otrzymuje stokroć więcej. Tak! Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi, a znajdziecie prawdziwe życie! Kościół nie ma sensu istnienia bez Chrystusa. To dlatego zawsze czymś najważniejszym w Kościele była, jest i będzie Msza św. Kościół żyje, aby każdego dnia celebrować Eucharystię. Żyje dzięki niej. Przy łóżku umierającego papieża celebrowano Mszę św. To było jego dziękczynienie, jego amen. Papież Benedykt już pierwszego dnia swojego pontyfikatu przypomniał, że Eucharystia stanowi centrum i źródło życia chrześcijańskiego. Codziennie w czasie Mszy św. wypowiadamy słowa Pana: Bierzcie i jedzcie(…). Pijcie z niego wszyscy (Mt 26,26 n.). Papież mówił: Nie można “spożywać” Zmartwychwstałego, obecnego pod postacią chleba, tak jak się je kawałek zwykłego chleba. Spożywać ten chleb znaczy łączyć się, wchodzić w komunię z Osobą żywego Chrystusa. Ta komunia, ten akt “spożywania” jest prawdziwym spotkaniem dwóch osób, jest przyzwoleniem, aby przeniknęło mnie życie Tego, który jest Panem, który jest moim Stwórcą i Odkupicielem. Celem tej komunii, tego “spożywania”, jest włączenie mojego życia w Jego życie, moja przemiana i upodobnienie do Tego, który jest żywą miłością.
Podoba mi się styl, w jakim papież Benedykt XVI wyjaśnia rzeczy wydawałoby się tak oczywiste, w sposób prosty i jednoznaczny. Zawsze też bardzo ceniłem sobie i cenię celebrację liturgiczną prowadzoną przez niego. Myślę teraz, że jeśli słuchaliśmy Jana Pawła II, to byliśmy skoncentrowani na jego osobie, na świadectwie, które dawał, na jego świętości. Benedyktowi XVI przyglądamy się na razie uważnie. Cieszymy się, słysząc, jak łamaną polszczyzną mówi do nas. Nie możemy się jednak skoncentrować tylko na obserwacjach i osobistych emocjach. Trzeba bardziej słuchać i rozmyślać nad tym, co papież ma nam do przekazania.
Patrzę więc na ludzi wołających, że Jan Paweł II ma być ogłoszony natychmiast świętym. Na ludzi organizujących pielgrzymki do jego grobu. I wydaje mi się, że to za mało. Zdecydowanie za mało. Święty nie przysłania sobą Chrystusa. On odbija w sobie światło, którym jest Zmartwychwstały, i do Niego prowadzi. Mogę mówić o Janie Pawle II, że jest święty, kiedy wracam do jego życia i nauczania oraz kiedy dzięki niemu zbliżam się bardziej do Boga. Jestem przekonany, że Bóg daje takich papieży, którzy pokazują nam, że także w chwilach zwątpienia i niewiary, nie trzeba się lękać Chrystusa. I że naprawdę można otworzyć przed Nim drzwi swojego życia i serca. Świętość Jana Pawła II była zakorzeniona w codziennej Mszy św. i adoracji Chrystusa eucharystycznego. W komunii, która jest prawdziwym spotkaniem z przyjacielem. Kiedy więc słucham naszych papieży i patrzę jak żyją, przestaję uważać, że najważniejsza ma być forma tego, co robię i co mówię. O wiele ważniejsza jest treść. A tą treścią dla mnie, chrześcijanina, nie może być kto inny, jak tylko Jezus Chrystus, żyjący w Kościele, który codziennie spotyka się z Nim w Eucharystii.
ks. Łukasz Kleczka SDS
http://www.katolik.pl/nie-lekajcie-sie,1068,416,cz.html

O autorze: Słowo Boże na dziś

Brak komentarzy

Skomentuj notkę, rozpoczynając dyskusję...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*