Myśl dnia
Dante Alighieri
Dzień powszedni
Okres Narodzenia Pańskiego, Mk 6, 45-52
W dzisiejszej Ewangelii Jezus odchodzi samotnie na górę, aby się modlić. Wyobraź sobie Jego postać: skupioną, wyciszoną. Zapadł wieczór, a gwieździste niebo pomaga wejść w ciszę.
Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Marka
Mk 6, 45-52
Kiedy Jezus nasycił pięć tysięcy mężczyzn, zaraz przynaglił swych uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzali Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi tłum. Gdy rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić. Wieczór zapadł, łódź była na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć. Oni zaś, gdy Go ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć. Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się. Lecz On zaraz przemówił do nich: «Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się». I wszedł do nich do łodzi, a wiatr się uciszył. Oni tym bardziej byli zdumieni w duszy, że nie zrozumieli sprawy z chlebami, gdyż umysł ich był otępiały.Przypatrz się Jezusowi i Jego modlitwie. Nastała noc, a On kontynuuje spotkanie z Ojcem. Jezus pragnie być w ciszy. Szuka bliskości Boga, oddając Mu swój czas. Wejdź teraz w swoje pragnienie modlitwy. Często może to być trudne i wymagające poświęcenia. Jednak zapewne coś cię w ciszy pociąga. Przyjrzyj się temu pragnieniu.
W trakcie modlitwy Jezus zauważa przyjaciół, którzy się trudzą. Apostołowie wiosłują w łodzi, a wiatr jest im przeciwny. Jezus dostrzega to i postanawia wyjść im naprzeciw. Modlitwa Jezusa uwrażliwia Go na potrzeby bliźnich. Pomaga Mu dostrzec ich trud oraz podjąć decyzję o konkretnym działaniu. Co zazwyczaj zajmuje twoją uwagę na modlitwie? Czy podczas niej myślisz głównie o sobie, czy o innych?
Gdy apostołowie zauważyli Jezusa, przestraszyli się. Odwrócili swą uwagę od trudu wiosłowania i dostrzegli nadchodzącego Pana. Lęk przed Jego nadejściem jest normalny, ponieważ nie wiesz, co może cię czekać w tym spotkaniu. Jezus przynosi pokój: „Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. Przypomnij sobie sytuację, kiedy podjąłeś ryzyko pomocy innym i przyniosło ci to pokój.
Na koniec możesz poprosić Jezusa, aby uczył cię modlitwy prowadzącej do konkretnych czynów miłosierdzia. By modlitwa pomagała w służbie bliźnim.
9 STYCZNIA
PIERWSZE CZYTANIE (1 J 4,11-18)
Jeżeli miłujemy się wzajemnie, Bóg trwa w nas
Czytanie z Pierwszego listu świętego Jana Apostoła.
Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował,
to i my winniśmy się wzajemnie miłować.
Nikt nigdy Boga nie oglądał.
Jeżeli miłujemy się wzajemnie,
Bóg trwa w nas
i miłość ku Niemu jest w nas doskonała.
Poznajemy, że my trwamy w Nim,
a On w nas,
bo udzielił nam ze swego Ducha.
My także widzieliśmy i świadczymy,
że Ojciec zesłał Syna jako Zbawiciela świata.
Jeśli kto wyznaje,
że Jezus jest Synem Bożym,
to Bóg trwa w nim, a on w Bogu.
Myśmy poznali i uwierzyli miłości,
jaką Bóg ma ku nam.
Bóg jest miłością:
kto trwa w miłości, trwa w Bogu,
a Bóg trwa w nim.
Przez to miłość osiąga w nas kres doskonałości,
ponieważ tak, jak On jest w niebie,
i my jesteśmy na tym świecie.
W miłości nie ma lęku,
lecz doskonała miłość usuwa lęk,
ponieważ lęk kojarzy się z karą.
Ten zaś, kto się lęka,
nie wydoskonalił się w miłości.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 72,1-2,10-11,12-13)
Refren: Uwielbią Pana wszystkie ludy ziemi.
Boże, przekaż Twój sąd Królowi, *
a Twoją sprawiedliwość synowi królewskiemu.
Aby Twoim ludem rządził sprawiedliwie *
i ubogimi według prawa.
Królowie Tarszisz i wysp przyniosą dary, *
królowie Szeby i Saby złożą daninę.
I oddadzą Mu pokłon wszyscy królowie, *
wszystkie narody będą Mu służyły.
Wyzwoli bowiem biedaka, który Go wzywa, *
i ubogiego, co nie ma opieki.
Zmiłuje się nad biednym i ubogim, *
nędzarza ocali od śmierci.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (1 Tm 3,16)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Chrystus został ogłoszony narodom,
znalazł wiarę w świecie, Jemu chwała na wieki.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Mk 6,45-52)
Jezus chodzi po wodzie
Słowa Ewangelii według świętego Marka.
Kiedy Jezus nasycił pięć tysięcy mężczyzn, zaraz przynaglił swych uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi tłum. Gdy rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić.
Wieczór zapadł, łódź była na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć.
Oni zaś, gdy Go ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć. Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się. Lecz On zaraz przemówił do nich: „Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. I wszedł do nich do łodzi, a wiatr się uciszył.
Oni tym bardziej byli zdumieni w duszy, że nie zrozumieli sprawy z chlebami, gdyż umysł ich był otępiały.
Oto słowo Pańskie.
KOMENTARZ
Bez lęku
Umiłowany uczeń mówi, że doskonała miłość odrzuca lęk. Istotnie, strach przed Bogiem był pierwszą reakcją ludzi po grzechu pierworodnym. Lęk bowiem przesłania prawdziwe dobro i odbiera pokój. Tego doświadczyli uczniowie Jezusa zmagający się z przeciwnym wiatrem i ciemnościami. Noc i żywioł jest obrazem udręczenia człowieka, któremu brak miłości i wiary. Wówczas łatwo jest zapomnieć o Chrystusie lub nie dostrzegać Jego zbawczej obecności w codziennym życiu. On jednak przychodzi do nasi i mówi: Uspokójcie się! Nie bójcie się! Jego obecność sprawia, że nawet najgroźniejsze zawieruchy życiowe zostają ucieszone. Musimy w to uwierzyć i zaprosić Jezusa. Tylko z Nim bez lęku możemy przejść przez wzburzone życie.
Jezu, przychodzisz do mnie w Twoim Słowie i Chlebie i jesteś zawsze obecny. Napełnij mnie łaską wiary, abym nie żył w lęku z powodu przeciwności, lecz jeszcze bardziej Cię miłował.
Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2016”
- Edycja Świętego Pawła
- Mariusz Szmajdziński
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
_______________________________
#Ewangelia: Zaproszenie do innego świata
Mieczysław Łusiak SJ
Kiedy Jezus nasycił pięć tysięcy mężczyzn, zaraz przynaglił swych uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi tłum. Gdy rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić.
Wieczór zapadł, łódź była na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć.
Oni zaś, gdy Go ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć. Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się. Lecz On zaraz przemówił do nich: “Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się”. I wszedł do nich do łodzi, a wiatr się uciszył. Oni tym bardziej byli zdumieni w duszy, że nie zrozumieli sprawy z chlebami, gdyż umysł ich był otępiały. (Mk 6, 45-52)
Rozważanie do Ewangelii
Jezus objawiał uczniom swoje bóstwo na wiele różnych sposobów. Po rozmnożeniu chleba przyszedł do nich po wodach jeziora. Znów ich zadziwił, ale nie tylko o zadziwienie tu chodziło. Jako uczniowie Jezusa musimy zrozumieć, że dzięki obecności Boga świat nie jest tylko taki, jakim go widzimy naszymi oczami. Owszem, powinniśmy liczyć się z prawami przyrody, ale nie wolno nam zapominać, że na nich świat się nie kończy. Jest coś więcej niż materia i jej prawa. Jest inne życie – świat duchowy. Już teraz jesteśmy zaproszeni do tego “innego świata”. Oczywiście nie po to, by chodzić po wodzie, choć i to może nam się przytrafić. Jesteśmy zaproszeni do życia w świecie duchowym, abyśmy lepiej zrozumieli świat materialny. Właściwie wszystko rozumie się dopiero z perspektywy życia w świecie duchowym.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2718,ewangelia-zaproszenie-do-innego-swiata.html
__________________________________________________________________________________
Świętych Obcowanie
__________________________________________________________________________________
Święty Adrian z Canterbury, opat | |
Święty Julian z Antiochii, męczennik | |
Święty Andrzej Corsini, biskup | |
Błogosławiona Alicja le Clerc, dziewica |
Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Ankonie – św. Marcelina, biskupa. Rządził tam w drugiej połowie VI stulecia. Grzegorz Wielki opowiada o nim w swoich Dialogach. oraz: bł. Antoniego Fatati, biskupa (+ 1484); św. Marcjanny, dziewicy i męczennicy (+ ok. 303); św. Piotra, biskupa Sebasty (+ 391) |
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/01-09.php3
__________________________________________________________________________________
Mądre wychowanie do smutku i radości
Wojciech Żmudziński SJ
Wielu rodziców, zamiast wychowywać dzieci, by smuciły się z powodu grzechu, wpędza je w poczucie winy lub wywołuje w nich lęk. Jak mądrze wychować do smutku? – pisze Wojciech Żmudziński SJ.
“Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni” (Mt 5,4). Błogosławieni znaczy szczęśliwi, ale czy można cieszyć się życiem, równocześnie smucąc się? Kim są ci szczęśliwi, którzy się smucą, i z jakiego powodu się smucą? Są to ludzie zasmuceni z powodu grzechów – swoich i cudzych. Bo dla chrześcijanina smutny jest tylko grzech.
Grecki czasownik “smucić się” (pantheiso) można także przetłumaczyć jako: lamentować, ubolewać, płakać. Spotykamy go również w 2. Liście do Koryntian (12,21), gdy św. Paweł mówi, że obawia się, iż będzie musiał ubolewać i płakać nad wieloma z tych, którzy ongiś popełniali grzechy i do dziś nie odpokutowali jeszcze za nie.
Można więc powiedzieć, że smutek czy ubolewanie, o którym mowa w błogosławieństwach, dotyczy przykrości, jaka spotyka wierzącego, gdy spogląda na grzeszny świat, a także na swoją duchową i moralną nędzę.
Wielu chrześcijańskich rodziców, zamiast wychowywać dzieci, by smuciły się z powodu grzechu – wpędza je w poczucie winy lub wywołuje lęk przed jakimś fantastycznym obrazem gotowanej przez diabły smoły. Poczucie winy i lęk przed karą to nie to samo, co ewangeliczny smutek.
Małe dzieci smucą się, gdy komuś sympatycznemu lub czemuś puszystemu dzieje się krzywda. Idąc tym tropem – możemy je nauczyć, by smuciły się również z powodu własnego egoizmu, który krzywdzi innych. Między drugim a trzecim rokiem życia, gdy wraz z zazdrością pojawiają się u dziecka takie emocje jak wstyd i zakłopotanie, wzmacniajmy i ukierunkowujmy uczucie zawstydzenia.
Gdy wstydziłem się do kogoś odezwać lub odpowiedzieć komuś nieznajomemu, moi rodzice mówili mi, że wstyd to kłamać i kraść. Nie musisz się wstydzić, jeśli nie udał ci się rysunek. Nie jesteś winna, jeśli zrobiłaś coś niechcący. Zawsze można coś poprawić i kogoś przeprosić. Uczmy dzieci smucić się nie z powodu tego, co zrobiły nie tak lub zapomniały zrobić, lecz z powodu ich egoistycznych motywacji.
Ciekawość
Wychowywanie do smutku nad własną grzesznością, bez wpędzania dziecka w przesadne poczucie winy – to nie lada sztuka. Natomiast wychowywanie do radości wydaje się czymś nie tylko łatwym, ale i przyjemnym. Nie jest to jednak takie proste. Wymaga od rodziców dawania świadectwa pogodnego życia, okazywania zaciekawienia światem i życiem innych ludzi. Rodzic, który nie koncentruje się na sobie, jest cierpliwy względem dziecka, ufa i z ciekawością patrzy na świat – wychowa pogodne dziecko.
Jeśli dziecko widzi nasze niezadowolenie z życia i jest świadkiem naszego narzekania, nie będzie chciało dorastać – bo dorosły to ktoś, kto ma wrednego szefa w pracy, pazernego proboszcza w parafii, wszędzie wietrzy podstęp i myśli tylko o sobie. A jeśli coś komuś daje – to tylko za coś. Dla wielu dzieci dorosły jest synonimem osoby śmiertelnie poważnej i nieszczęśliwej. Dorosłość jest nieciekawa.
Już od najmłodszych lat dzieci przejawiają ciekawość, zwracając uwagę na otaczający je świat. Jest to najlepszy punkt wyjścia do rozwijania w dziecku postawy radości z poznawania świata i ludzi. Gdy pyta rodziców “po co to”, “dlaczego” – nie ograniczajmy się do jednorazowej odpowiedzi. Zróbmy z dzieckiem album na interesujący je temat, wybierzmy się z nim do fabryki, która produkuje przedmiot, jakim się zainteresowało.
Moje najradośniejsze wspomnienia z wczesnego dzieciństwa wiążą się właśnie z takimi momentami. Pamiętam do dziś swoją radość i zaangażowanie przy robieniu książki razem z panem introligatorem. Nie zapomnę tego entuzjazmu, gdy sklejałem tekturowe pudełko według instrukcji asystującego mi właściciela pracowni, w której wykonywano ręcznie najróżniejsze opakowania. Ta radość nie minęła szybko. Zawsze, gdy widziałem jakieś pudełko lub książkę w twardej oprawie – cieszyłem się, że wiem jak to się robi i dlaczego tak się robi.
Współpraca z Bogiem
Podobne metody wychowują dziecko także religijnie – o ile religię rozumiemy jako relację z Bogiem, a pobożność jako wpatrywanie się w Niego i pracowanie z Nim. Ale jak może dziecko podejrzeć Pana Boga przy stwarzaniu świata? Jak może zaangażować się w proces stwarzania? Nie da się zrobić drzewa tak, jak robi się pudełko. Drzewo trzeba zasadzić i troszczyć się o nie – i dopiero po upływie jakiegoś czasu radować się, że przyniosło owoce. Pocieszające jest to, że perspektywa radości budzi radość o wiele wcześniej.
Radość, że praca przyniosła efekt, jest radością Stwórcy kontemplującego drzewa i ptaki, wschodzące słońce i szumiące morze. Udział w takiej radości ma się po trudach troszczenia się, podlewania, dokarmiania, opatrywania ran.
Gdy miałem około pięciu lat, znalazłem w mrowisku kotka, którego mrówki zjadały żywcem. Ratowanie go zajęło mi wiele tygodni. Radowałem się każdym dniem dodanym do jego życia, choć nie dane mu było doczekać Bożego Narodzenia. Każde uratowane życie, każda złamana gałązka, którą opatrywałem i która wypuściła potem pąki, każde zasadzone ziarenko, które zakiełkowało… Wszystko to dawało mi autentyczną radość.
Dziś jestem osobą radosną i uwielbiam odpowiadać na pytanie: “Jak ci się żyje?”. Zwykle mówię: “Jak w niebie” albo: “Dziękować Bogu, pracy nie brakuje”. A czasami, choć niektórym trudno w to uwierzyć, odpowiadam słowami: “Gdyby było lepiej, to chyba bym zwariował”.
Jeśli rodzice stworzą dzieciom okazje do doświadczania współpracy ze Stworzycielem – sami będą mieli wiele radości, patrząc na pogodne oblicza dorastających synów i pełne wdzięku uśmiechy piękniejących córek. Radością Boga jest żyjący człowiek, a radością człowieka – Bóg dający życie ludziom, roślinom i zwierzętom. Radością człowieka jest Bóg, który pozwala mu być współautorem tego cudu. Powiedz dziecku, że może pomagać Bogu przy stwarzaniu świata. Naucz je tego, a wyrośnie na wrażliwego chrześcijanina, czerpiącego radość ze wszystkiego, co żyje, i cieszącego się z owoców swojej współpracy z Bogiem.
Życie człowieka utkane jest ze smutków i radości. Człowieka żyjącego w relacji z Bogiem można rozpoznać po tym, czym się smuci i z czego się raduje. Dla zrodzonych z Ducha smutny jest tylko grzech, a radością jest Bóg żyjący w stworzeniu i zapraszający człowieka do udziału w akcie stwarzania.
Wojciech Żmudziński SJ – dyrektor Centrum Kształcenia Liderów i Wychowawców im. Pedro Arrupe, redaktor naczelny kwartalnika o wychowaniu i przywództwie “Być dla innych”
http://www.deon.pl/religia/w-relacji/rodzina/art,85,madre-wychowanie-do-smutku-i-radosci.html
____________________________
Nawracać się? Ale po co? [WYWIAD]
Wojciech Ziółek SJ / Anna Sosnowska
Jedynie bolesne doświadczenie własnej nędzy może nas podprowadzić do nawrócenia. Silna wola nic tu nie pomoże – mówi Wojciech Ziółek SJ.
Anna Sosnowska: Ojcze, jak to jest z tym nawróceniem? Bo ono nam się często kojarzy ze spektakularną zmianą życia.
Wojciech Ziółek SJ: Kiedyś byłem biednym człowiekiem, oddalonym od Pana Boga, ale potem Go spotkałem i teraz wszystko zupełnie się odmieniło?
No właśnie.
Oczywiście, takie historie się zdarzają. Ale nawrócenie nie zawsze oznacza zmiany z “tak” na “całkiem inaczej” – szedłem w stronę przepaści, a teraz zacząłem iść w przeciwnym kierunku. Więc jeśli ktoś z naszych Czytelników już zdążył się zmartwić, bo on tyle lat przeżył, a jakoś nigdzie się po drodze nie zgubił, chcę go uspokoić: on też ma szansę na nawrócenie. I na zagubienie się również, bo w tym temacie nie ma mocnych.
Dopytuję o to, ponieważ Kościół nam wszystkim – bez wyjątku – mówi, że trzeba się nieustannie nawracać. I właśnie to “nieustannie” mnie intryguje.
A mnie nie tyle intryguje, co kłuje w uszy to “się”. Się nawrócić? Już mówiliśmy o tym, że ani owca, ani drachma nie znajdą SIĘ same (por. Łk 15,1-10). My też nie możemy SIĘ nawrócić -możemy tylko zostać przez Pana Boga nawróceni. “Się”, czyli ten nasz wkład własny, sprowadza się co najwyżej do naszej modlitwy, tęsknoty czy wyczekiwania, z którego często nawet nie zdajemy sobie sprawy.
Jednak Kościół – chociażby w Środę Popielcową – mówi do nas: “Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!” (Mk 1,15).
Środę Popielcową bardzo lubię, więc cieszę się, że Pani do niej nawiązała. W liturgii tego dnia odczytuje się fragment Księgi Joela, który rzuca właściwe światło na to wezwanie do nawrócenia: “Rozdzierajcie jednak wasze serca, a nie szaty! Nawróćcie się do Pana Boga waszego! On bowiem jest łaskawy, miłosierny, nieskory do gniewu i wielki w łaskawości, a lituje się na widok niedoli” (Jl 2,13). Jak można rozedrzeć swoje serce?
No jak?
Najpierw trzeba sobie uświadomić tę wielką wyrwę, jaką nosimy w sercu, tę nigdy niezaspokojoną tęsknotę, a potem odwołać się do tego braku, który przecież polega na tym, że nie umiem kochać, że nie potrafię być dobry, chociaż bardzo bym chciał. Czasem moim brakiem jest również to, że zamiast żyć pełnią życia, pokładam nadzieję i upatruję swoją wartość w najprzeróżniejszych pierdółkach: super wygląd, pełne zdrowie, dobra opinia, bezproblemowe życie, świetna bryka, stylowe mieszkanie, intratny biznes, duża kasa, kariera, sukces itd. Patrzę na to wszystko z dumą i już mi się wydaje, że awansowałem na króla życia. A tymczasem: Głupcze, tej nocy zażądają twojej duszy! (por. Łk 12,20). I co mi zostanie? Nie, nie jestem królem życia.
Wyniki tej autoanalizy są dla nas dość przykre. Co w takim razie z tym faktem, a może raczej fantem dalej zrobić?
Dostrzeżenie w sobie braku, doświadczenie własnej biedy i kruchości sprawia, że stajemy się gotowi na PRZYJĘCIE nawrócenia. Oczywiście można sobie robić różne postanowienia, bo wychowujemy wtedy trochę nasze ciało, ale postanowić sobie, że się nawrócę? To jakiś absurd! Pewnie, jeśli ktoś się tak zaweźmie i zepnie, to może nawet uda mu się w tym czy w tamtym postanowieniu wytrwać. Tylko to już nie będzie nawrócenie, ale dzieło mojego woluntaryzmu, co zawsze odbywa się ze szkodą dla innych obszarów mojej natury, a ta – o czym już mówiliśmy – podobnie jak Legia, nie przebacza nigdy. Więc jeśli ktoś chce się okaleczyć, proszę bardzo.
Ale zawsze szkoda, kiedy się widzi ludzi, którzy mogliby kochać całym sercem i żyć pełną piersią, a tymczasem – właśnie na skutek tego wewnętrznego czyli duchowego i emocjonalnego okaleczenia – ciągle stoją na baczność, wyprężeni jak struna i ze śmiertelną powagą wpatrują się w posąg własnej doskonałości. A tymczasem tuż koło nich toczy się prawdziwe życie: ludzie śmieją się, płaczą, całują, kochają, żegnają i witają, rodzą i umierają. Ale oni tego wszystkie gonie widzą, nie starcza im serca i sił. Za nic w świecie nie zejdą z tej warty honorowej, którą pełnią przy pomniku Ofiar Chęci Samozbawienia i przy Grobie Nigdy Niepoznanej Miłości. Tylko mocne, dokuczliwe i upokarzające doświadczenie własnej słabości może nas wyrwać z takiego stanu i z takiego zawziętego uporu. Jedynie bolesne doświadczenie własnej nędzy może nas podprowadzić do nawrócenia. Silna wola nic tu nie pomoże.
Naprawdę nic?
Nic a nic! Może tylko przeszkodzić, jak to staraliśmy się pokazać na wyżej zamieszczonym obrazku. Ale ta bezużyteczność silnej woli i woluntarystycznych wysiłków to jest dla nas dość radosna nowina, bo przecież znamy siebie i wiemy, że my owszem, mamy bardzo silną wolę, prawda? Do tego stopnia silną, że… robi z nami co chce! (śmiech) Tak więc pani Aniu, nie wiem, czy mogę mówić w imieniu nas dwojga, ale zaryzykuję: z naszym niepozbieraniem i nieogarnięciem jesteśmy na dobrej drodze do nawrócenia!
My, jak i pewnie wielu naszych Czytelników, którzy podobnie oceniają własną kondycję. Z Ojca słów wynika, że nawrócenie jest procesem. A nie lepiej nawrócić się raz a dobrze?
Ale dlaczego mielibyśmy ograniczać Bożą moc i łaskę?! Pewnie, że niektórym Pan Bóg daje siłę do porzucenia jakiegoś grzechu czy zła na zawsze, jak to było w przypadku Ignacego i jego kłopotów z pokusami seksualnymi. Jednak w większości przypadków nawrócenie jest stopniowym i coraz bardziej upragnionym obieraniem właściwego kierunku, choć oczywiście nadal zdarzają się nam potknięcia, nadal się gubimy i nadal rzucamy za siebie spojrzenia pełne tęsknoty i jakiegoś żalu, bo przecież ciemność ciągle jawi nam się jako coś kuszącego.
Kim jest człowiek nawrócony?
To ktoś, kto trzyma się Pana Jezusa, jak pijany płotu. Targa gościem na prawo i lewo, ledwie może ustać na nogach, zupełnie nie wie, gdzie się znajduje i jak tu trafił, ale z Pana Jezusa nie rezygnuje i nie da sobie wmówić, choć przecież ciągle jest pod wpływem, że Pan Jezus zrezygnował z niego. Bez przerwy odwołuje się do Niego, liczy na Jego łaskę, prosi, żeby On nad nim czuwał i nie pozwolił mu z powrotem wskoczyć w ciemność, do której go przecież wciąż tak ciągnie. A mocno czerwony nos, spuchnięta twarz i zdecydowanie wczorajszy wygląd dobitnie świadczą, że ani ciemność nie zrezygnowała z niego, ani on jej się całkiem nie wyrzekł. A mimo to, trzymając się kurczowo tego Płotu, może niezbyt wyraźnie i czysto, ale na pewno głośno i szczerze śpiewa tak, jak się kiedyś, w czasach dawno utraconej młodzieńczej niewinności nauczył: “Jezu, Tyś jest światłością mej duszy, niech ciemność ma nie przemawia do mnie już!”. Przecież przy takim śpiewie nawet my byśmy się wzruszyli, a co dopiero Pan Jezus.
Czy są takie sfery w nas, które szczególnie potrzebują Bożej interwencji?
Nawrócenia na pewno potrzebujemy w tych miejscach, które nas bolą, ale chyba jeszcze bardziej w tym, czego sobie nie uświadamiamy. Bo kiedy coś nas boli, po prostu idziemy do lekarza. Ale jeśli rozwija się w nas rak, który przez wiele miesięcy czy lat nie daje objawów, to potem krucho to wygląda.
No to nieźle! W takim razie mamy spory problem, bo jak zobaczyć w sobie coś, czego… nie jestem w stanie zobaczyć?
Owszem, mamy problem, ale mamy też Pana Boga. Zawsze mogę Mu powiedzieć: “Potrzebuję Twojej światłości, żeby dostrzec moją ciemność; potrzebuję Twoich oczu, Twojej szczerości i prawdy”.
Był Ojciec świadkiem wielu nawróceń. Które z tych historii najbardziej Ojca poruszają?
Takie, kiedy pęka i kruszeje ktoś, kto wydawał się zatwardziałą skałą, której nic nigdy nie ruszy. I on w pewnym momencie mówi, że teraz to Jezus jest jego Panem. Widziałem takie rzeczy na własne oczy, ale wiele przykładów znajdziemy też w Piśmie Świętym. Weźmy na przykład Zacheusza – toż to skurczybyk do potęgi, prawdziwie beznadziejny przypadek (por. Łk 19,1‑10). Nie tylko, że celnik, ale zwierzchnik celników. Nie tylko, że bogaty, ale bardzo bogaty. I jeszcze ten jego niski wzrost, przez który na pewno był człowiekiem bezwzględnym, bo inaczej nikt by się z nim nie liczył.
I ten gość, komendant służby celnej, włazi na drzewo, żeby zobaczyć Pana Jezusa! Co się musi w nim dziać? Jaka to musiała być, raczej nieuświadomiona, determinacja? Przecież to jawne narażanie się na kpiny i szyderstwa. A Pan Jezus przechodzi i patrzy na niego. Patrzy nie z góry, jak na grzesznika, tylko w górę – z nadzieją, z prośbą. I to jak patrzy?! Patrzy tak, że tamten nie tylko schodzi z drzewa, nie tylko przyjmuje Pana Jezusa w swoim domu, ale połowę swojego majątku rozdaje ubogim i wynagradza tym, których skrzywdził. Boże, jakie to musiało być spojrzenie, że dokonało takiej rewolucji w sercu tego człowieka!
Skoro Jezus patrzy w górę, to znaczy, że stawia samego siebie niżej od Zacheusza.
Właśnie, stawia się niżej od niego, co jest niezłą lekcją dla nas, księży. I woła: “Zacheuszu, zejdź prędko, dziś muszę się zatrzymać w twoim domu” (Łk 19,5). A ten, zamiast klasnąć i powiedzieć: “Proszę bardzo, robimy imprezkę, najlepsze potrawy wjeżdżają na stół, pokażę Ci zaraz, na co mnie stać”, mówi: “Panie, oto połowę mojego majątku oddaję ubogim, a jeśli kogoś w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie” (Łk 19,8). Co się w nim zadziało!? Takie historie bardzo mnie wzruszają.
Podobnie jak wszystkie te sceny, kiedy przebaczająca miłość Pana Jezusa wyprzedza jakiekolwiek działanie grzesznego człowieka, bo ten ostatni albo zupełnie nie wie, jak miałby o nią poprosić, albo też za bardzo się wstydzi i boi. Więc tylko nieśmiało wysyła sygnał do Pana Boga – powie coś nie wprost lub podniesie rękę – ale tak, żeby za bardzo nie było widać. Gdy syn marnotrawny zdecydował się na powrót do domu, w drodze też pewnie przygotował sobie jakieś wyjaśnienia, ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, ojciec już mu przebaczył, już się wzruszył, już wybiegł mu naprzeciw, rzucił mu się na szyję i ucałował. Bo ojciec ujrzał go, “kiedy jeszcze był daleko” (por. Łk 15,20). Po prostu czekał na niego, wypatrywał go. I on nic nie musiał mówić!
Mnie zawsze bardzo poruszają historie nawróceń sióstr zakonnych i księży. Uważamy ich często w Kościele za specjalistów od Pana Boga, którzy nie wymagają już żadnego “doszlifowania”, bo tyle się modlą i tyle dobrego robią. A to wcale tak nie działa.
Przecież powszechnie wiadomo, że najtrudniej nawrócić właśnie księdza.
Dlaczego? Czyżbyście byli tak ciężkimi przypadkami?
Po prostu na skutek presji i otoczki społecznej bardzo trudno nam się przyznać do winy, obawiamy się tego. Bo – wmawiają nam – komu, jak komu, ale księdzu naprawdę nie wypada grzeszyć, a jeśli już mu się zdarzyło, to tym bardziej nie należy się do tego grzechu przyznawać, żeby nikogo nie zgorszyć. Oczywiście, grzeszyć nie wypada ani księdzu, ani nikomu innemu. Ale trzeba też sobie i innym jasno powiedzieć, że ksiądz to taki sam grzesznik jak my wszyscy.
Co więcej, grzech, doświadczenie własnego grzechu, jest księdzu do zbawienia koniecznie potrzebne. Dopiero to bolesne potknięcie, dopiero bolesny upadek wywołuje prawdziwą tęsknotę za Panem Bogiem i pozbawia nas, księży, złudzeń co do naszej świętości i wyjątkowości. Ojciec Rozzi, którego już przywoływaliśmy, mówił nam w Rzymie, że jeśli ksiądz przychodzi do spowiedzi, to znaczy, że jest skruszony. Inaczej by nie przyszedł. A nawrócony ksiądz przypomina tego uczonego w Prawie, o którym tyle już mówiliśmy: przykazania zachowywał, brewiarz odmawiał i jeszcze teologię moralną skończył na Gregorianie. Ale okazało się, że to wszystko nieważne, że najważniejsze jest przyjęcie miłosierdzia, jakie Pan Bóg ma dla niego. Jako księża, a więc również jako mężczyźni, i to bezżenni, bywamy w tym przyjmowaniu Bożej łaski bardzo nieporadni, co też ma swój niewątpliwy urok.
Powie Ojciec o tym coś więcej?
Kiedy o tym rozmawiamy, przypominają mi się takie migawki z życia różnych księży. Tischner i jego umieranie… Zawsze opowiadał anegdoty na wykładach, zawsze umiał się znaleźć, inteligentnie i dowcipnie odpowiedzieć, zawsze to on rozdawał karty. I nagle musiał zmierzyć się z własną słabością i ogromnym cierpieniem. On, taki samodzielny i zaradny, staje się w czasie choroby całkowicie zależny od innych. Dlatego najważniejsze i najbardziej wzruszające jest dla mnie to, jak umierał. Tutaj dopiero okazał się prawdziwym mistrzem i profesorem. Bo takich, co mają łatwą i błyskotliwa gadkę, jest wielu, ale takich, którzy by umieli umierać tak jak on, bardzo mało. Ksiądz Tischner to nawrócony ksiądz. Czapki z głów!
Albo nasz współbrat, jezuita, Staszek Musiał, który dwa lata przed śmiercią napisał: “Nieważne, jak umrę. Pięknie czy prozaicznie. Spokojnie czy z przerażeniem w oczach. Jako grzesznik czy z wszelkimi możliwymi biletami do nieba. Nieważne. Ważne, żeby Chrystus zamknął mi oczy”. Kiedy ksiądz z długoletnim stażem kapłańskim i zakonnym mówi takie rzeczy, to samo się płacze, bo to znaczy o wiele więcej, niż wszystkie całopalenia i ofiary. A Ojciec Lenartowicz, o którym już kilka razy wspominaliśmy, i jego umieranie? I ta pełna pokornej ufności kartka na komputerze, że nie można Pana Boga ranić niewiarą w Jego nieskończone miłosierdzie zdolne odpuścić nam każdy grzech… To są prawdziwe, bardzo prawdziwe historie dotknięć księżowskich serc przez Pana Boga. Bo On nigdy z człowieka, również z księdza, nie rezygnuje i jest w stanie dotrzeć do niego tak, jak tylko Mu się podoba (por. Mt 20,15). Pani Aniu, jeśli choć trochę mnie Pani lubi – to taka chwilka przerwy na Ziółkową kokieterię (śmiech) – to proszę mi życzyć, żebym kiedyś, kiedy Pan Bóg uzna za stosowne, umarł, zachowując ufność w Jego miłość, dobrze?
Życzę tego Ojcu z całego serca! Ale zdaje sobie Ojciec sprawę, że taki Pan Bóg, o którym Ojciec mówi, nie wszystkim się podoba?
My się zazwyczaj kurczowo trzymamy tych wszystkich naszych reguł, zobowiązań, katechizmów, przykazań i czego tam jeszcze. I oczywiście, to są wszystko ważne rzeczy, ale…
Będzie Ojciec teraz nawoływać do anarchii?
Broń Boże! Te zasady są nam potrzebne do codziennego funkcjonowania. Bez nich panowałby chaos i… właśnie anarchia. To podobnie jak z kodeksem ruchu drogowego. Bardzo dobrze, że jest, bo bez tych podstawowych reguł byśmy się na ulicach i drogach nawzajem pozabijali. Wszyscy się zgadzamy, że trzeba respektować te zasady. Ale jeśli wieziemy mężczyznę, który raptem zasłabł i jest ryzyko, że umrze, albo rodzącą kobietę, toczy przejmujemy się znakami zakazu lub nakazu?
No nie! Po prostu wsiadamy w samochód i czy pod prąd, czy nie pod prąd, czy po trawniku, czy po chodniku jedziemy, żeby tylko zdążyć na czas. Czy to jest dobrze? To jest bardzo dobrze! Czy to jest według prawa? Nie, ale to jest zgodne z duchem prawa! Powtórzę jeszcze raz: Pan Bóg robi, co chce i jak chce (por. Mt 20,1-19). “Czy na to złym okiem patrzysz, że Ja jestem dobry?” Czy nie mogę dać temu drugiemu tyle, ile dałem tobie? Mogę i dam, bo widziałem, jak on nieśmiało rękę do Mnie wyciągał.
Chciałabym postawić ryzykowną tezę, że czasem lepiej jest, jak ten syn marnotrawny z przypowieści, odejść od Ojca na pewien czas, narobić różnych głupot, zaryć nosem o ziemię i wrócić odmienionym, niż tkwić w jakiejś ułudzie o własnej doskonałości.
Ależ oczywiście, że tak! Jednakowoż z jednym ważnym dopowiedzeniem: tego zagubienia nie można sobie zaplanować, ani samemu się weń wpakować. To nie tak, że teraz wszyscy “pójdziemy w tango”, bo wtedy Pan Bóg będzie miał nas z czego zbawiać. To byłoby przewrotne i diabelskie myślenie. Chodzi nie o to, żeby szukać zagubienia, tylko by odkryć, że już się jest zagubionym i błądzącym. Czasem nie da się tego odkryć inaczej, jak tylko trwoniąc cały swój majątek i potem płacząc nad własną biedą. Ale o to się już Pan Bóg postara, nie my. Tym bardziej że – jak wcześniej ustaliliśmy – grzesznikiem jest każdy z nas i każdy z nas potrzebuje nawrócenia. Odczuwam naprawdę wielką wdzięczność wobec mojego zakonu, wobec Towarzystwa Jezusowego, do którego niegodnie należę od ponad trzydziestu dwóch lat, nie tylko za jego czułą miłość do mnie, ale również za to, że od samego początku mówi mi (i Nasi potwierdzają to w oficjalnych dokumentach): “Jezuita to człowiek grzeszny”.
Dzięki temu łatwiej mi się otwarcie przyznać do moich grzechów. I to nie jest żadna kokieteria (przerwa na kokieterię już się skończyła), bo kiedy mówię o mojej grzeszności, to mam na myśli bardzo konkretne rzeczy, które były i są moim udziałem; które mnie poraniły i przez które ja poraniłem innych. Ale Pan Bóg mnie przez to wszystko przeprowadził, i to tak, że na skutki Jego działania patrzę z otwartą ze zdziwienia gębą i samo mi się płacze. Z wdzięczności i ze szczęścia. Natomiast największą Jego łaską – za którą nigdy Mu się dostatecznie nie nadziękuję – jest to, że od kiedy spojrzał mi w oczy i powiedział: “Pewien zaś Samarytanin…”, nigdy nie pozwolił zgasnąć mojej ufności w Jego miłość do mnie.
Wojciech Ziółek SJ – filozof, teolog biblijny, przełożony Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego w latach 2008-2014, wieloletni duszpasterz akademicki. Wywiad pochodzi z książki “Zioło-lecznictwo. Czyli wywary na przywary”.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2239,nawracac-sie-ale-po-co-wywiad.html
__________________________
Nawracanie Żydów
Jacek Siepsiak SJ
Pojawiły się oskarżenia, że Papież nakazał, by zaprzestano nawracania Żydów. Tak naprawdę chodzi o to, że Kościół nie przewiduje żadnej instytucjonalnej misji wobec Żydów.
Takie zapewnienie zawiera najnowszy dokument Komisji ds. Stosunków Religijnych pt. “Bo dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne”, ogłoszony w Watykanie 10 grudnia z okazji 50. rocznicy soborowej deklaracji o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich “Nostra aetate”.
O co chodzi? Czy rzeczywiście nie wolno przechodzić z judaizmu na chrześcijaństwo? Nikt nikomu tego nie zabrania. Mamy wolność religijną. Natomiast wspólnota katolicka nie chce w taki sam sposób traktować judaizmu, jak traktuje inne religie. W Żydach rozpoznajemy naszych starszych braci. Jest to deklaracja uznania tego, że nasze korzenie to ta bardziej antyczna część Biblii zwana potocznie Starym Testamentem. Nie wypieramy się naszej tradycji.
W konkrecie przybiera to formę innego podejścia do wyznawców judaizmu niż do wyznawców innych religii, które nie mają dla nas tak szczególnego statusu. Oczywiście konwersje są możliwe, ale bardziej spodziewamy się, że to sam Bóg rozwiąże problem zbawienia Narodu Wybranego. Nie jest to nic nowego. O takiej nadziei pisał już św. Paweł. Warto w tym miejscu przeczytać sobie 11 rozdział jego Listu do Rzymian.
Żeby lepiej wyobrazić sobie, o co chodzi, posłużę się obrazem rodziny. Wśród swoich bliskich i przyjaciół możemy szerzyć różne idee, spierać się o politykę (dużą i małą) o takie lub inne koncepcje i sposoby załatwiania najróżnorodniejszych problemów.
Nieraz wtedy dochodzi do kłótni lub po prostu do różnicy zdań. Nieraz uda się kogoś przekonać. Ale zazwyczaj w tym wszystkim inaczej podchodzimy do rodziców. Nie tylko dlatego, że mamy ich za starych i skostniałych, niezdolnych do zmiany zdania, lecz również dlatego, że uznajemy, iż w nich są nasze korzenie, że oni nas wychowali, nauczyli patrzenia na świat, jesteśmy na ich podobieństwo utkani przez lata przebywania pod ich wpływem. To trochę tak jakbyśmy samych siebie nawracali.
Nie twierdzę, że nie należy nawracać siebie samego. Ale właśnie nawracanie rodziców musi być związane z nawracaniem siebie samego, z wzajemnym uczeniem się, z szukaniem podstawowych wartości, na których oni oparli swoją pracę wychowawczą nad nami. To wymaga szczególnego podejścia, innego niż do innych znajomych. I o tym m.in. mówi ww. dokument.
Nawracanie powinno być wzajemne. Tak naprawdę idziemy wspólną drogą i ufamy, że Pan Bóg wie, co robi, prowadząc nas po różnych krawędziach tej drogi. Podążamy w jednym kierunku, mając jako nasz skarb tradycję zakorzenioną we wspólnym doświadczeniu. Dlatego nie chcemy prowadzić zorganizowanej akcji przeskakiwania z jednej krawędzi na drugą, ale ufamy, że “oba narody” spotkają się na środku tej drogi dzięki Temu, do którego zmierzamy.
To nie znaczy oczywiście, że nie możemy na siebie oddziaływać. Powinniśmy zasiąść z naszymi “rodzicami” czy jak kto woli starszym rodzeństwem (ono też zwykle wychowuje) i wspólnie szukać czasów i miejsc nawrócenia. Bo wszyscy go potrzebujemy.
Jacek Siepsiak SJ – redaktor naczelny kwartalnika “Życie Duchowe”.
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,2252,nawracanie-zydow.html
_____________________________
Twardy czy miłosierny Bóg chrześcijan? [WYWIAD]
bp Andrzej Czaja / Tomasz Ponikło
Mowę o karzącym Bogu trudno pogodzić z miłością miłosierną Boga, którą Jezus objawił i uosabia. Moja propozycja brzmi następująco – mówi bp Andrzej Czaja.
Tomasz Ponikło: Kim jest Bóg chrześcijan?
Bp Andrzej Czaja: Bóg chrześcijan jest Bogiem ukrytym. Mimo że w pełni nam się objawił, to istnieje pewna zasłona, poza którą nie jesteśmy w stanie zajrzeć. To nie my powołaliśmy Boga do istnienia, lecz to On jest naszym konstruktorem i stworzycielem. Zawsze więc będzie większy od naszych możliwości poznawczych, percepcyjnych, wyrażeniowych. W tym sensie będzie dla nas zawsze niepojęty, transcendentny. Biblia mówi, że jest ukryty i zamieszkuje w niedostępnej światłości. Dał się nam jednak tak blisko poznać, że zstąpił na ziemię.
Już wcześniej, zanim zaczął się etap poznania pozytywnego, Bóg pozwolił się człowiekowi rozpoznać w kosmosie. Tak to ujmuje święty Paweł za Księgą Rodzaju: naturalnymi siłami poznawczymi jesteśmy w stanie stwierdzić, że Bóg istnieje, że jest wiekuisty i wszechmocny. Dlatego niech się nie wymawiają ci, którzy Go nie poznali, bo znaczy to tyle, że – ta sugestia jest u Apostoła wyraźna – nie używają rozumu.
Natomiast pozytywne objawienie Boga rozpoczęło się wraz z Abrahamem, a finał i pełnię uzyskało w Chrystusie. To dzięki Osobie Jezusa ten zakryty Bóg, mieszkający w niedostępnej światłości, jest nam znany. Nie pozostawił się wyłącznie ludzkiej intuicji, przeczuciu transcendencji, religijnym domysłom. Przyszedł do nas i dla nas. W tym sensie tu, na ziemi, już bardziej nam się Bóg nie objawi. Jezus Chrystus jest pełnią Objawienia.
Proszę od razu zauważyć, że mówiąc w ten sposób o Bogu, mówię o paradoksach. Bóg ukryty – Bóg objawiony, niepoznawalny – poznany. Przede wszystkim jednak jest to Emmanuel, Bóg z nami, na dobre i na złe. Potrafi być wobec człowieka twardy, ale zawsze jest sprawiedliwy, a więc nikogo nie krzywdzi. Uderzyło mnie to niedawno w Księdze Ezechiela, gdzie pada zapowiedź zburzenia świątyni jerozolimskiej. Bóg okazuje hardość wobec swego narodu nie z powodu gniewu, który miałby prawo Go trawić, ale w obliczu sytuacji, w której ludzie zmarnowali otrzymany dar miłości. Padają słowa: “Będziecie schnąć z powodu nieprawości waszych, będziecie wzdychać jeden przed drugim, Ezechiel będzie dla was znakiem. To, co on uczynił, będziecie i wy czynili, gdy to nastąpi. I poznacie, że ja jestem Panem” (Ez 24, 23-24). Po co to robi? Żeby ludzie na nowo odkryli w Nim Boga. Jeśli więc Bóg przychodzi z twardością, to po to, by obudzić w człowieku wiarę.
Dopiero co mówił Ksiądz Biskup o Bogu miłosiernym, a teraz pojawia się Bóg twardy. I twierdzi Ksiądz Biskup, że Bóg nie karze człowieka. Jednak w prawdach wiary od małego powtarzamy, że jest Sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a za zło karze.
Wierni wciąż pytają, jak to pogodzić: sprawiedliwość i miłosierdzie. Młodzi podchodzą do tego zresztą sprytnie, bo chcą wiedzieć, czemu ten Bóg karzący nie wzbudzi w sobie samym miłosierdzia, by jednak nie karać. Wszystko to domaga się wielu wyjaśnień i sprostowań. Sprawiedliwość to dać to, co się komuś należy. Bóg jako sprawiedliwy dba, by niczyjego dobra nie naruszyć. Tak rozumianej sprawiedliwości nie trzeba postrzegać w opozycji do miłości. Kiedy kocham, chcę dla kochanej osoby dobra. Na straży dobra stoi sprawiedliwość.
Prawda o Bogu, że jest Sędzią sprawiedliwym, który karze za to, co złe, przysparza dziś problemów. W Katechizmie Kościoła Katolickiego taki obraz pojawia się w kontekście odpustów i kary za grzech: “Aby zrozumieć tę naukę i praktykę Kościoła, trzeba zobaczyć, że grzech ma podwójny skutek. Grzech ciężki pozbawia nas komunii z Bogiem, a przez to zamyka nam dostęp do życia wiecznego, którego pozbawienie nazywa się »karą wieczną« za grzech”. O ile więc sam się nie zbawiam, to sam się karzę, czyli pozbawiam możliwości zbawienia. A więc to nie Bóg nas karze, ale sami sobie coś odbieramy.
“Każdy grzech, nawet powszedni, powoduje ponadto nieuporządkowane przywiązanie do stworzeń, które wymaga oczyszczenia, albo na ziemi, albo po śmierci, w stanie nazywanym czyśćcem. Takie oczyszczenie uwalnia od tego, co nazywamy »karą doczesną« za grzech” (KKK 1472). Kara doczesna to więc wtórne skażenie się złem “starego człowieka”. Odwróciłeś się od Boga, splamiłeś się, ale znów do Niego wracasz przez sakrament pokuty i pojednania. Wskutek tego wina jest ci odpuszczona, a kara wieczna odjęta. Coś jednak pozostaje – pozostaje następstwo grzechu, swego rodzaju “skaza” ze “starego człowieka”, która rani dobro i piękno nowego człowieczeństwa. Tę “skazę”, przywiązanie do stworzeń osłabiające więź z Bogiem, nazywa Katechizm karą doczesną.
Zatem to nie Bóg nas karze, lecz sami się karzemy, a tylko Bóg może nam karę wieczną odjąć, a z kary doczesnej oczyścić. “Przebaczenie grzechu i przywrócenie komunii z Bogiem – mówi następny punkt Katechizmu – pociągają za sobą odpuszczenie wiecznej kary za grzech. Pozostają jednak kary doczesne. Chrześcijanin powinien starać się, znosząc cierpliwie cierpienia i różnego rodzaju próby, a w końcu godząc się spokojnie na śmierć, przyjmować jako łaskę doczesne kary za grzech. Powinien starać się przez dzieła miłosierdzia i miłości, a także przez modlitwę i różne praktyki pokutne uwolnić się całkowicie od »starego człowieka« i »przyoblec człowieka nowego« (por. Ef 4, 24)” (KKK 1473). Nie jest to zapis łatwy do zrozumienia: przyjmować jako łaskę doczesne kary za grzech, bo dzięki nim odbudowujemy komunię z Bogiem! Jak to rozumieć?
Widać z tego, że sam Kościół w ten sposób zasadniczo przyczynia się do problemów z wiarą chrześcijańską.
Mocno powiedziane, ale coś w tym jest. Osobiście jestem przekonany, że trzeba przeformułować tę prawdę wiary, która w obecnym kształcie wprowadza zbyt wiele nieporozumień. To wymaga gruntownego namysłu, aby nowym sposobem wyrażenia nie spłycić ważkich treści i dobrze oddać ich sens. W każdym razie mowę o karzącym Bogu trudno pogodzić z miłością miłosierną Boga, którą Jezus objawił i uosabia.
Moja propozycja brzmi następująco: “Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a na nasze zło ma lekarstwo”. Chodzi o to, że wobec upadłego człowieka Bóg jest miłosierny. Z Ewangelii Jezusa jednoznacznie wynika, że nie może być zgody na grzech i trwanie w nim, natomiast grzesznika nie wolno potępiać. Można więc do zaproponowanej formuły dodać: “Bóg chętnie wynosi dobrze czyniącego, a grzesznika wspiera”. Jezus pięknie to obrazuje przypowieścią o owcy, która się zagubiła i na poszukiwanie której wyrusza Dobry Pasterz (por. Łk 15, 4).
A wracając do pytania, kim jest Bóg chrześcijan, moim zdaniem odpowiedź, że jest miłosiernym Emmanuelem, wskazuje zasadniczą perspektywę, w której należy rozpatrywać Jego tajemnicę. Gdy używamy określenia najgłębszego, że Bóg jest miłością, ryzykujemy, że odbiór będzie albo spłaszczony, zafałszowany, albo nieczytelny. Najczęściej bowiem człowiek, zwłaszcza młody, nie rozumie, czym jest miłość; sprowadza ją do uczucia. Trzeba dlatego od razu dopowiedzieć, że chodzi o pełną zaangażowania postawę oddania swego życia w darze.
Jak więc dzisiaj mówić o Bogu? Bo chyba doszliśmy już do granic bezradności.
Warto dziś akcentować, że Bóg jest dobry. Jezus w dialogu z bogatym młodzieńcem, który zapytał Go, co ma czynić, by osiągnąć życie wieczne, podaje taką właśnie definicję Boga. Mężczyzna zwrócił się do Chrystusa, nazywając Go “nauczycielem dobrym”. “Czemu nazywasz Mnie dobrym? – ripostuje Jezus. – Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” (por. Łk 18, 18-22).Jezus w tej sytuacji, po pierwsze, określił istotę Boga, po drugie, wskazał na siebie jako Boga i sprawił, że Jego późniejsze słowa o drodze do doskonałości wybrzmiały z pozycji najwyższego autorytetu.
Co jest tą drogą? Chrystus wskazuje ją młodzieńcowi: to zachowywanie przykazań. Dziś zbyt pospiesznie interpretuje się to jako moralizatorstwo. Nie, nawoływanie do przestrzegania Dekalogu jest tylko powtarzaniem za Bogiem. Taką drogę do doskonałości wymyślił nie biskup opolski, ale dał nam ją sam Bóg jako pomoc w naszym życiu. Gdy młodzieniec stwierdza, że przykazania zachowywał, Jezus dopowiada, że brakuje mu w takim razie tylko jednego: by zostawił wszystko, co ma, rozdał ubogim, a potem poszedł za Nim (por. Mk 10, 19-21). Jak to się ma do sytuacji chrześcijanina? Przecież nie każdy ma coś do rozdania. Można się więc lekko odciąć od wskazanej drogi: “Mnie ta sytuacja nie dotyczy”. Czy jednak na pewno?
Jezus ma wgląd w ludzkie serce. Wiedział, że akurat temu człowiekowi trudno jest się odwiązać od bogactwa. Spójrzmy na kolejność tych wezwań: najpierw poprosił młodzieńca o rozdanie majątku, a dopiero potem, by ruszył za Nim. Jezus mówiąc do nas też wpatruje się w nasze serca. Na początku zawsze mówi: “Odwiąż się najpierw od tego, co nie pozwala ci przyjść do Mnie i związać się ze Mną”. Każdy z nas ma taką rzecz. Więc Jezusowe “zostaw” odnosi się do krępującego nas przywiązania. Związani mamy być tylko z Bogiem.
Ważną podpowiedź ku realizacji tego dzieła dawał Benedykt XVI, gdy mówił o potrzebie pokuty w naszym życiu, czyli o rugowaniu z życia wszystkiego, co nas od Boga oddala. Tymczasem dziś bardzo płytko rozumiemy pokutę; najczęściej jako akty wstrzemięźliwości. Papież przypomina nam, że podejmowanie pokuty jest warunkiem koniecznym realizacji drogi kroczenia za Jezusem. Muszę rugować ze swego życia to wszystko, co trzyma mnie na dystans do Jezusa, co mnie od Niego oddala.
W takiej perspektywie lepiej widać, że Jezus jest faktycznie naszym Nauczycielem Dobrym i rozumiemy lepiej treść Jego ważkiego orędzia, że tylko Bóg jest dobry. Człowiek może czerpać z dobroci Boga, może na niej oprzeć swoje poczucie bezpieczeństwa. Nie może jednak oczekiwać pobłażania. Musi się liczyć z tym, że dobry Bóg jest bardzo wymagający. On poradzi sobie ze złem w naszym życiu, ale trzeba, byśmy się jednoznacznie opowiedzieli za Nim i powierzyli mu swoje życie.
Czy nie popadniemy w manicheizm? Są wierzący przekonani o dobroci Boga, ale świat przeżywają jako siedlisko zła i triumf szatana.
No cóż, trzeba pamiętać, że świat jest stworzony przez dobrego Boga, i to z miłości! Dlatego i świat, i ludzie są z natury dobrzy. Proszę zauważyć: choć przychodzimy na świat z piętnem grzechu pierworodnego, nie umiemy kłamać. Natomiast szatan został przez Jezusa pokonany i to jest podstawa rozwoju paschalnego wymiaru naszej wiary. Pamiętam, jak pewien egzorcysta przekonywał, że absolutnie nie ma miejsca w chrześcijaństwie na straszenie diabłem. Porównał szatana do wielkiego rottweilera, który szczerzy kły na świat. Jest jednak uwiązany grubym łańcuchem do budy o nazwie piekło. Nie ma więc szans cię dopaść, bo nie sięgnie. Ale jeśli sam się zbliżysz, to cię pogryzie, i to bardziej niż pies biegający na wolności. Dlatego trzeba trwać przy Panu. Trzeba przylgnąć do dobrego Boga.
Nie można iść ryzykownie przez życie, zakładając, że pewnego dnia wezmę różaniec do ręki i przyjdę do Jezusa, a teraz, póki co, to ja sobie życia użyję. Nigdy nie wiesz, ile masz czasu, i nigdy nie masz pewności, że jak wpadniesz w diabelską paszczękę, to uda ci się z niej wyzwolić. Nie mam na myśli stanu opętania, nader rzadkiego, lecz pozostawanie pod wpływem złego ducha. Żeby się spod tego wpływu wyrwać, człowiek musi z własnej woli zawołać ku Bogu: “Przymnóż mi wiary!”. Wówczas Zmartwychwstały przyjdzie mu z pomocą. Bywa jednak, że zły duch tak tłamsi człowieka, że ciężko się wyzwolić. Dlatego lepiej się w ogóle od Boga nie oddalać. Bóg bowiem człowieka nie opuszcza. To człowiek zostawia Boga i niestety nieraz tak poddaje się złemu duchowi, że ten krępuje w człowieku nawet dobrą wolę.
Dlatego dobrze jest zachować obraz naszej sytuacji we właściwych proporcjach: szatan jest zwyciężony i nie musimy się go obawiać. Chrystus wzywa nas do tego, by żyć bez lęku i obaw. Nie możemy jednak diabła lekceważyć. Tym bardziej nie próbujmy się z nim spoufalać.
Spotyka się Ksiądz Biskup z obwinianiem przez wiernych Boga za zło?
Tak, czasem się z tym spotykam. Zdarza się to nawet wbrew temu, co mądrość naszych przodków wyraziła w powiedzeniu, że “jak trwoga to do Boga”. Okazuje się, że nawet gdy przychodzi trwoga, to “dostaje się” Panu Bogu.
Rok 1997 był dla Opolszczyzny tragiczny. Wielka powódź bardzo zniszczyła tę ziemię i życie wielu ludzi. Spodziewaliśmy się jako duszpasterze, że na Górze św. Anny na tradycyjnych obchodach kalwaryjskich wiernych będzie w tych okolicznościach więcej niż zwykle. Tymczasem było nas mniej. Niektórzy zajmowali się remontami i zwalczaniem skutków katastrofy. Mówię jednak do pewnego proboszcza: “Was zawsze jest tu tak wielu z parafii, a tym razem tylko garstka”. A on odpowiada bez ogródek: “Moi parafianie obrazili się na Boga. Powódź zapisali na Jego konto. Przyjechałem z grupką najwierniejszych prosić o błogosławieństwo Boże i dojrzałą wiarę w naszej wspólnocie”.
Myślę, że ta reakcja ludzi na wielkie nieszczęście powodzi odsłania najpierw błędne rozumienie Boskiej Opatrzności, a także infantylność naszych oczekiwań i zachowań wobec Boga. Gdy wiedzie nam się dobrze, to o Bogu zapominamy albo uważamy, że zasłużyliśmy sobie na dobre traktowanie, bo przecież chodzimy do kościoła. Gdy Bóg nie daje tego, o co prosimy, to już się dąsamy. Natomiast gdy spotyka nas nieszczęście, zwłaszcza jakiś kataklizm, w Bogu widzimy pierwszego winnego.
Zupełnie nie bierzemy pod uwagę, że przynajmniej niektóre z katastrof są pośrednio spowodowane przez nas, rodzaj ludzki, bośmy zaburzyli na tak wielu poziomach Boskie prawidła funkcjonowania ziemi. Nasi przodkowie w takich chwilach spieszyli do Boga, bo wiedzieli, że bunt Matki Ziemi może okiełznać tylko Bóg Ojciec, jej Stwórca. Natomiast dziś jesteśmy skorzy szybciej na Boga się obrazić, a dzieje się tak dlatego, że mamy problemy z właściwym Jego obrazem.
Nosimy w sobie wykrzywiony obraz Boga, bo wciąż odzywa się w nas deizm: Bóg jest na wysokim niebie, ale raczej nie ma Go tu z nami. Innym razem ma miejsce swoiste osaczenie Boga, kiedy mając w domu figurkę słodkawego Jezuska, traktuję ją jak zabezpieczenie: nie ma prawa mi się stać nic złego. Do tego dochodzi myślenie o Boskiej karze i dobrze, jeśli spotyka ona sąsiada. Rozwija się obraz Boga jako srogiego Sędziego i zostaje tylko uciec się do Maryi, w myśl słów znanej pieśni Serdeczna Matko: “Lecz kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze”. Dalszym ciągiem jest przeakcentowanie pośrednictwa Maryi, bez której jakże właściwie podejść do Boga? I to jest niewątpliwie duży problem ludowej mariologii polskiej.
Przyczyn rozwoju w nas wyobrażenia Boga odległego jest z pewnością więcej, ale zasadniczą widzę w słabym praktykowaniu wiary. Nie praktykując, oddalamy się od Boga. On nas nie opuszcza, lecz jest przez nas zostawiany. Potem rzeczywiście mamy problem z nawiązaniem z Nim kontaktu, a więc też z widzeniem Go jako kogoś bliskiego. I jest to całkiem naturalne. Kiedy ktoś wraca po trzech latach z zagranicy, to choć korzeniami jest mi bardzo bliski, po jego powrocie siedzimy przy stole jak obcy, którzy ledwie się znają. Rozmawiamy o całkiem nieważnych rzeczach, o drodze, o pogodzie. Podobnie zdarza się w naszej relacji z Bogiem. Narastające oddalenie od Boga sprawia, że jawi mi się On coraz bardziej jako daleki i niewrażliwy na moje problemy. Na pewno mnie obserwuje i z pewnością ze wszystkiego mnie rozliczy. Dlatego trzeba się mieć przed Nim na baczności.
Wracam więc do wcześniejszej myśli. Być może Bóg, widząc, jak bardzo wadliwie Go postrzegamy, wskazuje na wizerunek Jezusa Miłosiernego?
Bp Andrzej Czaja – doktor habilitowany nauk teologicznych; od 2009 roku biskupem diecezji opolskiej. Wywiad pochodzi z książki “Szczerze o Kościele”.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2235,twardy-czy-milosierny-bog-chrzescijan-wywiad.html
_____________________________
Bp Czaja: ksiądz, który się pogubi, staje się bezbronny
KAI / pk
Jeśli ksiądz się pogubi, zostawi na co dzień modlitwę, rozluźni więź z Jezusem, może być bezbronny, a licho nie śpi – powiedział bp Andrzej Czaja w kościele seminaryjno-akademickim w Opolu podczas Mszy św. inaugurującej Diecezjalne Dzieło Modlitwy za Kapłanów.
Kaznodzieja przypomniał, że styl misji kapłańskiej, którą zaprojektował Jezus oznacza “ciągłą gotowość i podejmowanie wysiłku uzdrawiania, a więc nie kreowania swego, inicjowania ciągle czegoś nowego, ale uzdrawiania tego, co jest. Także nie niszczenie kultury, którą się zastaje, ale ewangelizowanie kultury w danym miejscu. To wreszcie styl, który domaga się łączenia. Nie dla własnego zadowolenia, blichtru, zyskania poklasku” – przestrzegał.
Ordynariusz opolski podkreślił, że potrzeba modlitwy za kapłanów, których serca nieraz przeżywają duże opuszczenie. – Najbardziej bolesne jest to opuszczenie przez najbliższych, którzy gdy kapłan powiedział coś nie po ich myśli – odeszli, czasem stali się wręcz wojownikami. Ileż jest też opuszczania szeregów kapłańskich przez tych, którzy ślubowali wierność Jezusowi w dniu święceń – ubolewał.
– Jeśli ksiądz się pogubi, zostawi na co dzień modlitwę, rozluźni więź z Jezusem, może być bezbronny, a licho nie śpi – przestrzegał. – Dać życie Jezusowi, to nie tylko być do dyspozycji, ale to dać swoją osobę nieraz na biczowanie. Wytrwać w takich chwilach jest trudno. Udźwignięcie krzyża posługi kapłańskiej bywa trudne, dlatego potrzeba bardzo tej modlitwy – zaapelował.
Bp Czaja zauważył też, że w całym świeci brakuje robotników na niwie Pańskiej, a także zaczyna rażąco brakować ich na śląskiej ziemi. – Trzeba więc tego wołania w intencji kapłanów i o kapłanów. Łaska Boża jest skuteczna i zawsze owocna, ale siła przekonania jest ważna w tym, żeby człowieka otworzyć na łaskę Bożą. A tą siłą przekonania Kościoła przez wieki był święty pasterz – mocny, żyjący na miarę Jezusa – wskazał.
Opolski biskup podziękował wszystkim, którzy już włączyli się w apostolskie dzieła modlitwy za kapłanów. – To wielkie dzieło wsparcia i radość serca kapłańskiego, gdy ma świadomość, że wierni się za niego modlą. To w sercu kapłańskim moc i pokrzepienie – zaakcentował.
– Ufam – wyznał bp Czaja – że Diecezjalne Dzieło Modlitwy za Kapłanów zaowocuje najpierw tym, że zostanie wszędzie przywrócona tzw. Godzina Święta – czas trwania przed Panem na modlitwie adoracyjnej w intencji powołań i za kapłanów. Są parafie, gdzie ta Godzina Święta ciągle jest realizowana, ale w wielu parafiach wygasła. Trzeba ją przywrócić! -zachęcał.
Celem Diecezjalnego Dzieła Modlitwy w intencji Kapłanów jest dobre i owocne funkcjonowanie w każdej parafii grupy osób, które modlą się codziennie w intencji Ojca Świętego, biskupów i kapłanów diecezji opolskiej, w intencji seminarium duchownego oraz nowych powołań kapłańskich. Moderatorem diecezjalnym został mianowany ks. Janusz Iwańczuk.
Patronami dzieła są: św. Jan Maria Vianney i św. papież Jan Paweł II. Natomiast święta patronalne przypadają w: Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa (dzień modlitw o świętość życia kapłanów) oraz Święto Jezusa Chrystusa Najwyższego i Wiecznego Kapłana (czwartek po Uroczystości Zesłania Ducha Świętego), a także wspomnienie św. Jana Marii Vianneya, prezbitera (4 sierpnia) i wspomnienie św. Jana Pawła II, papieża (22 października). W te dni wierni modlący się w intencji kapłanów oraz sami kapłani, będą mogli uzyskać odpust zupełny.
Została też uruchomiona specjalna strona internetowa Diecezjalnego Dzieła Modlitwy w intencji kapłanów, prezentująca dokumenty Kościoła dotyczące problematyki kapłańskiej, świadectwa kapłanów, codzienny wykaz kapłanów objętych modlitwą, wykaz kapłanów chorujących i zmarłych, a także informacje o konkretnych inicjatywach. Oprócz codziennej modlitwy podejmowanej przez wiernych, wspólnotowej i indywidualnej, w świątyni i w domach, w każdy piątek o 22.00 na antenie diecezjalnego radia Doxa będzie możliwość wspólnej modlitwy różańcowej w intencji kapłanów i o nowe powołania. Członkom grup modlitewnych będą oferowane różne możliwości uczestniczenia w rekolekcjach, dniach skupienia i pielgrzymkach, a także audycje w radiu Doxa (w drugą sobotę miesiąca o godz. 21.00).
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,23861,bp-czaja-ksiadz-ktory-sie-pogubi-staje-sie-bezbronny.html
_________________________
Co Jezus myślał o seksie, kobietach i małżeństwie?
Jacques Guillet SJ
Jezus mówi o małżeństwie zupełnie swobodnie. Z niewzruszoną pewnością i, jeśli tak można powiedzieć, ze znajomością rzeczy ukazuje pierwotny zamysł Boży wypaczony przez słabość ludzką, a mianowicie dwoje ludzi tworzących jedno.
Z całą powagą objawia głęboką świętość tego związku: Co Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozdziela (Mk 10, 6-9).
Ciało, serce, pokusa, nierozerwalne więzy Boże, wszystko to zostało wyrażone w tych kilku zaledwie słowach. Chrystus wie, o czym mówi. Jednocześnie wszystkie te tematy porusza z niezwykłą dyskrecją. Nie czuje potrzeby wchodzenia między małżonków, w ich wzajemną bliskość, nie odczuwa także zazdrości ani strachu. Bez dwuznaczników, bez najmniejszego skrępowania Jezus może mówić o ślubie i może być obecny na wszystkich ślubach. Nie tylko dlatego, że jest Bogiem, lecz również dlatego, że jest w pełni Człowiekiem, i to Człowiekiem doskonale czystym.
Widzisz tę kobietę? (Łk 7, 44)
Zna ją całe miasto. Jest grzesznicą. Gdziekolwiek się pojawia, wzbudza pożądanie lub zgorszenie. I nagle ta kobieta, która mogła być tylko przedmiotem pożądania lub pogardy, składa u stóp Jezusa wszystko, co tak dobrze służyło jej sztuce uwodzenia: łzy, włosy, pachnący olejek. Jezus wzrusza się tym tak bardzo kobiecym gestem, ale jednocześnie ukazuje cudowną tajemnicę czystości tego gestu.
Nie ma już kobiety przeznaczonej do uwodzenia, nie ma triumfującego mężczyzny, dumnego ze swego zwycięstwa. Jest tylko zagubione serce, które jednym gestem potrafiło wznieść się na wyżyny miłości, i drugie serce wystarczająco czyste, by umiało je rozpoznać i wyzwolić.
Szczególną cechą zachowania Jezusa wobec kobiet jest Jego prostota. Nieraz zadziwia swoboda Jego zachowania. Przy studni w Sychar rozpoczyna rozmowę z Samarytanką, nie troszcząc się o to, co ludzie o tym pomyślą (por. J 4, 27). Pozwala, by grzesznice przychodziły do Niego i przebywały z Nim, daje za przykład jawnogrzesznice, szokując tym swoje otoczenie. Nigdy jednak nie ośmielono się podejrzewać Go o prowokacje lub niejasność intencji. Jego wyrozumiałość dla grzesznic jest wystarczająco znana, by można było czynić do niej czytelną aluzję przy okazji sprawy kobiety przyłapanej na cudzołóstwie: W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz? (J 8, 5).
Jednak ci, którzy najgwałtowniej potępiają Jego wybory i reakcje, są zmuszeni przyznać przed tą kobietą i przed Nim, że grzech tkwi nie w Jego sercu, lecz w ich własnym. Jeden po drugim odchodzą, pozostawiając Go samego z winowajczynią. Tak naprawdę Jezus, który wybrał życie pośród powołanych przez siebie dwunastu mężczyzn, przygarnia wszystkie kobiety, jakie przychodzą do Niego, bez wahania i skrępowania, nie wyróżniając żadnej z nich.
Kobiety, które zajmują Jego uwagę, są w pełni kobietami wraz z ich zachowaniem i kłopotami – wdowa opłakująca jedynego syna, gospodyni wymiatająca dom w poszukiwaniu zagubionej monety, uboga wdowa wrzucająca całe swoje utrzymanie do skarbony świątynnej, chora na wpół sparaliżowana od lat, nieuleczalnie chora i Samarytanka, bezczelna i gadatliwa, troskliwe przyjaciółki z Betanii, grzesznice i dewotki, czułe towarzyszki drogi na Kalwarię i najwierniejsze z wiernych u stóp Krzyża.
Wszystkie te kobiety Jezus spotykał, patrzył na nie i słuchał ich, nie lekceważąc ani nie schlebiając żadnej z nich. Jezus jest pozbawiony jakichkolwiek rysów mizoginicznych, od których, pomimo wielkości umysłu, tak trudno jest się uwolnić św. Pawłowi.
Wolność Chrystusa jest wolnością innego rodzaju, nie wynika z zasad czy z formuł: nie ma już mężczyzny ani kobiety (Ga 3, 28), ani mężczyzna nie jest bez kobiety, ani kobieta nie jest bez mężczyzny (1 Kor 11, 11). Ta wolność dotyczy kogoś, dla kogo relacja seksualna jest czymś tymczasowym, co przestanie mieć znaczenie z chwilą Zmartwychwstania (Mt 22, 30) i z czego można zrezygnować, nie przestając zarazem być mężczyzną czy kobietą (Mt 19,12). Jednakże Jezus, nawet po Zmartwychwstaniu, nie przestaje mówić do kobiety po imieniu i odwoływać się do jej serca: Mario (J 20, 16). Jest czysty w sposób doskonały, jest w pełni Człowiekiem.
Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką (Mt 12, 50) To sformułowanie powinno nam pomóc w zrozumieniu czystości Jezusa. Byłoby błędem i zubożeniem ograniczać ją do sfery seksualnej i małżeństwa. Jest to niestety błąd najczęściej popełniany. Opanowanie, swoboda, skupiona uwaga są nieodłącznym elementem postępowania Jezusa w ogóle, nie tylko w czasie spotkań z kobietami (…).
Źródłem tej czystości, sercem Eucharystii jest krzyż. Na krzyżu Jezus umiera za ludzi. Trzeba bardzo kochać, aby oddać życie. Trzeba kochać miłością prawdziwie czystą, by złączyć się z kimś wtedy, gdy traci się nadzieję na spotkanie z nim w ciele. Trzeba miłości doskonale czystej, by oddać życie za nieprzyjaciół; taka jest właśnie Miłość Boża. Na krzyżu Jezus doświadczył tego, co w naszym człowieczeństwie najbardziej podłe i nikczemne: nienawiści, pychy, okrucieństwa, tchórzostwa, kłamstwa.
Wszystkie twarze, które widzi wokół siebie, noszą odrażające piętno grzechu. To za tych nędzników i za nas wszystkich, którzy nie jesteśmy wcale lepsi, oddaje życie, ponieważ nas kocha, ponieważ potrafi dotrzeć głębiej, tam gdzie pod wszystkimi naszymi grzechami i buntami kryje się nietknięte źródło; potrafi również sprawić, by wypłynęła z tego źródła czysta odpowiedź, ponieważ On jest czysty.
Nie zatrzymuj Mnie
(J 20, 17)
W tych słowach zmartwychwstałego Jezusa ukazującego się Marii Magdalenie niewątpliwie najłatwiej odnajdziemy to, co potocznie kojarzymy z czystością. Maria rozpoznaje Jezusa, pada Mu do nóg, aby je objąć, jednak Chrystus powstrzymuje ją. Czy rzeczywiście chodzi tu o czystość?
Zaskakujące jest właśnie to, że Jezus, który nigdy podczas swego ziemskiego życia nie okazywał skrępowania wobec podobnych czułych i zażyłych gestów, teraz, po Zmartwychwstaniu, uważa ów gest za coś nie na miejscu. Trudno uwierzyć, by musiał być bardziej ostrożny niż przedtem.
Równie nieprawdopodobne jest, by chciał w ten sposób zaznaczyć swój dystans. Jezus nigdy nie był tak blisko swoich uczniów jak po Zmartwychwstaniu. Można powiedzieć, że korzysta z chwili, gdy są przy stole i wtedy im się ukazuje, gości ich na brzegu jeziora przy ognisku, przy którym pieką się ryby, i zachęca ich do jedzenia. Przy spotkaniu z Marią Magdaleną mówi do niej poufałym tonem, w którym ona odnajduje Go całego. Całe zachowanie zmartwychwstałego Jezusa pokazuje, że nowy stan, w którym żyje, nie zmienił niczego w Jego Osobie, że jest tak samo ludzki, tak samo naturalny, bliższy niż kiedykolwiek.
Jeśli zatem Jezus wymyka się Marii Magdalenie zaraz po tym, gdy Go rozpoznała, to nie po to, by się od niej oddalić czy zerwać więź, jaka Go z nią łączy, lecz po to, by nadać tej więzi nową wartość i nowy wymiar. Odtąd już nic, życie ani śmierć, teraźniejszość ani przyszłość nie będą mogły odłączyć Marii Magdaleny od miłości Jezusowej (por. Rz 8, 38). Przeszedł przez śmierć, by przyjść do niej, jest z nią przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Z nią i z wszystkimi jej braćmi i siostrami. Jezus zmartwychwstały zdradza nam tajemnicę swojej czystości: serce otwarte dla każdego, bliskość, serdeczność i wolność zdolna przyjąć wszystkich i zgromadzić ich w domu Ojca, w radości, jaka towarzyszy Godom.
Odtąd Maria Magdalena, Augustyn, Franciszek z Asyżu, Teresa z Ávili, święci i grzesznicy, małżonkowie złączeni w Chrystusie i bezżenni oddani Panu są świadkami czystości Jezusa Chrystusa.
Tłum. Agnieszka Wilczyńska
Jacques Guillet SJ (1910-2001), znany egzegeta, profesor w Centre Sèvres w Paryżu.
* * *
Fragment pochodzi z najnowszej książki o modlitwie: Sztuka modlitwy
http://www.deon.pl/religia/w-relacji/cialo-duch-seks/art,152,co-jezus-myslal-o-seksie-kobietach-i-malzenstwie.html
__________________________
Bezsilny nie znaczy bezradny
2 ryby
Można upaść wiele razy, czasem tak nisko, że pojawia się bezsilność i beznadzieja. Piotrek i Felek z AA opowiadają o swoim procesie powstawania z uzależnienia, promykach wsparcia i czarnej dziurze.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2241,bezsilny-nie-znaczy-bezradny.html
________________________________
Pixabay (cc)
Wstańcie, błogosławcie, Boga naszego
„Wstańcie, błogosławcie Pana, Boga naszego!” (Ne 9, 5b)
Błogosławieństwo poszerza serce i wyzwala z egoizmu. Na początku września, pielgrzymowałam z młodymi siostrami do Sanktuarium św. Krzyża w Klimkówce k. Rymanowa. Dziękowałyśmy za łaskę naszego powołania i prosiłyśmy o dar odwagi dla młodych ludzi, którzy słyszą wołanie Pana do życia konsekrowanego. Podjęłyśmy decyzje, że pójdziemy z pogodną twarzą, w całkowitej ciszy, ponieważ droga jest zagęszczona od samochodów a naszą misją będzie błogosławienie w sercu tych, których mijamy. Bóg dawał każdej z nas wiele radości i pokoju z tego, że nawet ci, którzy na nas trąbili, czy stukali się w głowę, mogli otrzymać łaskę Pana. Pewnie nikt z tych ludzi nie zastanawiał się, że jest obecny z naszej modlitwie, że jest oddawany Bogu, że ktoś wędrujący w ciszy prosi dyskretnie o jego zbawienie. Gdy niosąc w sobie ducha błogosławieństwa, weszłyśmy na polne drogi, bo małe sanktuarium leży w malowniczym pejzażu przyrody, mijałyśmy także upracowanych rolników, którzy zbierali ziemniaki z pobłogosławionej ziemi. Nie wiem, komu bardziej było potrzebne błogosławieństwo, czy im, czy mnie. Przecież i moje serce budziło się do wdzięczności Bogu, do uwielbienia Go za Jego hojne dary, za ludzi, którzy niosą konkretną historię, trud, cierpienie, radość… Przecież w tych mijanych przez nas domach, toczyło się konkretne ludzkie życie… Tyle razy wcześniej przechodziłam obok tych ludzi zajęta tylko swoimi sprawami…
Błogosławieństwo sięga aż do wieczności
Pixabay (cc)
Jako młoda dziewczyna postanowiła służyć bliźnim w Zgromadzeniu Sióstr Miłosierdzia. Przełożona szarytek odwiodła ją od tej decyzji, mówiąc, że nie leży to w zamiarach Bożych. Ze smutkiem, ale i poddaniem woli Bożej przyjęła tę wiadomość. Wkrótce nauczyła się sztuki robienia koronek i już w wieku 20 lat założyła własne przedsiębiorstwo. Gdy Zelia miała 27 lat pewnego dnia na moście św. Leonarda w Alencon spotkała Ludwika, a wtedy jej serce pojęło, że „to ten” jest dla niej przeznaczony.
Ludwik Martin
Przestrzegali postów, choć bez przesady. Zelia cieszyła się, gdy ich córki były modnie i ładnie ubrane, ale zachowywała rozsądek w zaspakajaniu pragnień dziewczynek, choć byli ludźmi zamożnymi. Swoje powołanie chrześcijańskie realizowali poprzez troskę o drugiego człowieka, dlatego ich dom był otwarty i każdy kto tam zapukał nie został pozostawiony bez pomocy. Uczyli dzieci dobroczynności, jak wspomina św. Teresa: „W czasie spacerów tatuś lubił dawać mi pieniążki, abym zanosiła je spotkanym ubogim”.
Nastrojeni na jeden ton
Życie państwa Martin to również sytuacje szczególnie trudne, naznaczone osobistym dramatem, a jednak przeżywanym wspólnie. Przedwczesna śmierć czworga dzieci niosła ze sobą doświadczenie, które niejednokrotnie wydawało się niemożliwe do uniesienia. Po śmierci jednej z córek – Zelia pisze – „Jestem w rozpaczy. (…) Chciałabym również umrzeć”. Nie brakowało im również kłopotów wychowawczych. Szczególnie z córką Leonią, która wymagała podwójnej uwagi swoich rodziców. Następnie doświadczenie choroby, która niosła za sobą ból fizyczny i cierpienie. Zelia zachorowała na długotrwałą chorobę nowotworową… Znosiła ją z prawdziwie chrześcijańskim bohaterstwem. Zmarła w wieku 46 lat. Ludwik zmarł w wieku 71 lat, lecz pod koniec swego życia także bardzo cierpiał. Zapadł na chorobę psychiczną, potem został sparaliżowany – „Dziedzic i Władca Senioratów Cierpienia i Upokorzenia” – mówiła o nim Teresa.
Przykład „codziennej” świętości
Pixabay (cc)
Dodaj komentarz