Obudź się i rozpocznij nowy etap życia – Czwartek, 07 stycznia 2016 r.

Myśl dnia

Wszystko jest z Miłości, urządzone z myślą o człowieku.

św. Katarzyna Sieneńska

10398972_938398949577181_7924523752387348450_n
Chryste, jesteś Światłością oświecającą każdego człowieka, rozjaśnij moje ciemności, abym wyszedł z mrocznej krainy śmierci i ujrzał dzięki Tobie pełnię życia w Królestwie Niebieskim.
__________________________________________________________________________________

Słowo Boże

__________________________________________________________________________________

Czwartek, 07 stycznia 2016
Św. Rajmunda z Penyafort, prezbitera

PIERWSZE CZYTANIE  (1 J 3,22-4,6)

Badajcie duchy, czy są z Boga

Czytanie z Pierwszego listu świętego Jana Apostoła.

Najmilsi:
O co prosić będziemy,
otrzymamy od Boga,
ponieważ zachowujemy Jego przykazania
I czynimy to, co się Jemu podoba.
A przykazanie Jego zaś jest takie,
abyśmy wierzyli w imię Jego Syna, Jezusa Chrystusa,
i miłowali się wzajemnie tak,
jak nam nakazał.
Kto wypełnia Jego przykazania,
trwa w Bogu, a Bóg w nim;
a to, że trwa On w nas,
poznajemy po Duchu, którego nam dał.
Umiłowani,
nie dowierzajcie każdemu duchowi,
ale badajcie duchy, czy są z Boga,
gdyż wielu fałszywych proroków
pojawiło się na świecie.
Po tym poznajecie Ducha Bożego:
każdy duch,
który uznaje,
że Jezus Chrystus przyszedł w ciele,
jest z Boga.
Każdy zaś duch,
który nie uznaje Jezusa, nie jest z Boga;
i to jest duch Antychrysta,
który – jak słyszeliście – nadchodzi
i już teraz przebywa na świecie.
Wy, dzieci,
jesteście z Boga i zwyciężyliście ich,
ponieważ większy jest Ten, który w was jest,
od tego, który jest w świecie.
Oni są ze świata,
dlatego mówią tak, jak mówi świat,
a świat ich słucha.
My jesteśmy z Boga.
Ten, który zna Boga, słucha nas.
Kto nie jest z Boga, nas nie słucha.
W ten sposób poznajemy ducha
prawdy i ducha fałszu.

Oto słowo Boże.


PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 2,7-8,10-11)

Refren: Dam Ci narody w Twoje posiadanie.

Wyrok Pański ogłoszę: +
On rzekł do mnie: „Jesteś Synem moim, *
Ja zrodziłem dziś Ciebie,
Żądaj, a dam Ci w dziedzictwo narody *
i krańce ziemi w posiadanie Twoje”.

A teraz, królowie, zrozumcie, *
nauczcie się sędziowie ziemi.
Służcie Panu z bo jaźnią, *
z drżeniem całujcie Mu stopy.


ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (Mt 4,23)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Jezus głosił Ewangelię o królestwie
i leczył wszelkie choroby wśród ludu.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.


EWANGELIA  (Mt 4,12-17.23-25)

Bliskie jest królestwo niebieskie

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.
Gdy Jezus usłyszał, że Jan został uwięziony, usunął się do Galilei. Opuścił jednak Nazaret, przyszedł i osiadł w Kafarnaum nad jeziorem, na pograniczu Zabulona i Neftalego. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza:
„Ziemia Zabulona i ziemia Neftalego.
Droga morska, Zajordanie,
Galileja pogan.
Lud, który siedział w ciemności,
ujrzał światło wielkie,
i mieszkańcom cienistej krainy śmierci
światło wzeszło”.
Odtąd począł Jezus nauczać i mówić: „Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie”.
I obchodził Jezus całą Galileję, nauczając w tamtejszych synagogach, głosząc Ewangelię o królestwie i lecząc wszelkie choroby i wszelkie słabości wśród ludu. A wieść o Nim rozeszła się po całej Syrii. Przynoszono więc do Niego wszystkich cierpiących, których dręczyły rozmaite choroby i dolegliwości, opętanych, epileptyków i paralityków, a On ich uzdrawiał. I szły za Nim liczne tłumy z Galilei i z Dekapolu, z Jerozolimy, z Judei i z Zajordania.
Oto słowo Pańskie.

KOMENTARZ

Wielkie światło

Jan Chrzciciel został uwięziony – Jezus rozpoczyna działalność. Mateusz w tym wydarzeniu pokazuje, że skończył się już czas wygłaszania proroctw, a teraz następuje ich wypełnienie. Przywołany fragment z proroka Izajasza pokazuje, jak bardzo jest potrzebne to przejście, a więc przyjście Mesjasza. Świat rzeczywiście był pogrążony w ciemności, a ludzie zaginęli w mrocznej krainie śmierci. Wówczas Bóg sprawił, że wzeszło wielkie światło. Jest nim Jego Syn, który wypełnienie proroctw, czyli swojego posłannictwa, rozpoczyna od wezwania do nawrócenia, aby wejść do Królestwa Bożego. Od początku Jezus powołuje wybranych ludzi, by przyczyniali się do jego wzrostu. Teraz głosicielami słowa Bożego są rybacy-apostołowie.

Chryste, jesteś Światłością oświecającą każdego człowieka, rozjaśnij moje ciemności, abym wyszedł z mrocznej krainy śmierci i ujrzał dzięki Tobie pełnię życia w Królestwie Niebieskim.

 

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2016”

  1. Mariusz Szmajdziński
    Edycja Świętego Pawła

http://www.paulus.org.pl/czytania.html

************************

7 stycznia –
dzień powszedni po Objawieniu Pańskim

Komentarz do I czytania (1 J 3, 22 – 4, 6)

Jeśli poważnie traktujemy nasze życie religijne i dążymy do zbudowania autentycznej relacji z Bogiem, pewnego dnia staniemy przed koniecznością dokonania duchowego rozeznania. Będzie ono dotyczyło naszego życiowego powołania i misji, jaką mamy tutaj, na ziemi, do spełniania. Człowiek, który na serio traktuje obecność Jezusa w swoim życiu, będzie poddawany pokusom złego ducha. Będzie on próbował go odwieść od drogi wiary. Pokusy będą różne i będą dotyczyły wielu wymiarów naszego życia. Pamiętajmy jednak zawsze o tym, że Bóg będzie nasz ochraniał, bo jest On większy od tego, który jest na świecie. Tym, czego Najwyższy od nas oczekuje, jest gotowość pójścia za Nim i serce otwarte na nawrócenie.

Komentarz do Ewangelii (Mt 4, 12-17. 23-25)

Ludzie szli za Jezusem, bo słyszeli o tym, że uzdrawia chorych i wyrzuca złe duchy z opętanych. Być może byli i tacy, którzy kierowali się wyłącznie ciekawością. Przecież nie było wówczas telewizji i wydarzeń spektakularnych trzeba było szukać na ulicy. Motywacje do wyjścia w drogę mogą być różne. Czasem będą one bardzo powierzchowne, rzec można banalne. Innym razem pogłębione i przemyślane. Bóg może wykorzystać każdą sytuację, aby nas przyprowadzić do siebie. Istotne jest, aby usłyszeć słowa Jezusa: Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie. Bez tego, nasze wędrowanie ma jedynie charakter turystyczno-krajoznawczy zamiast prowadzić do wewnętrznej przemiany.

Pomyśl:

  • Jak często staram się patrzeć na codzienne życiowe zdarzenia przez pryzmat słowa Bożego?
  • Jakie owoce takiego postępowania dostrzegam?
  • Co czynię, aby obrzędów religijnych nie traktować zbyt automatycznie?
  • Jak przeżywam chwile trudne w moim życiu? Czy nie ulegam zbyt łatwo pokusie zniechęcenia?

http://www.odslowadozycia.pl/pl/n/485

**************************

Św. Rajmunda z Penyafort

Mt 4, 12-17. 23-25 Ściągnij plik MP3 (ikonka) ściągnij plik MP3
0,16 / 11,18

Wyobraź sobie, że stoisz w promieniach słońca. Poczuj ciepło, dostrzeż jego blask. To światło daje życie i wzrost.

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Łukasza
Mt 4, 12-17. 23-25

Gdy Jezus usłyszał, że Jan został uwięziony, usunął się do Galilei. Opuścił jednak Nazaret, przyszedł i osiadł w Kafarnaum nad jeziorem, na pograniczu Zabulona i Neftalego. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza: «Ziemia Zabulona i ziemia Neftalego. Droga morska, Zajordanie, Galilea pogan. Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie, i mieszkańcom cienistej krainy śmierci światło wzeszło». Odtąd począł Jezus nauczać i mówić: «Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie». I obchodził Jezus całą Galileję, nauczając w tamtejszych synagogach, głosząc Ewangelię o królestwie i lecząc wszelkie choroby i wszelkie słabości wśród ludu. A wieść o Nim rozeszła się po całej Syrii. Przynoszono więc do Niego wszystkich cierpiących, których dręczyły rozmaite choroby i dolegliwości, opętanych, epileptyków i paralityków, a On ich uzdrawiał. I szły za Nim liczne tłumy z Galilei i z Dekapolu, z Jerozolimy, z Judei i z Zajordania.Wielka Światłość, która oświeca twoje życie, przychodzi na różne sposoby. Pierwszą rzecz, którą Jezus robi, to nauczanie. Nauczał ludzi, naucza także ciebie. Poprzez Słowo Boże, które poucza, wskazuje drogę. Zastanów się, jak wiele daje ci rozważanie Pisma Świętego. Co cię ostatnio w nim  zachwyciło?

Jezus nie poprzestawał tylko na nawoływaniu do nawrócenia, ale potwierdzał swoje słowa czynami i cudami. Spójrz na swoje życie i zastanów się, jakie cuda Bóg działa w twoim życiu. Może nie są to wielkie uzdrowienia, ale jakieś drobne rzeczy w życiu codziennym.

Za Jezusem poszły tłumy ludzi. Czy chodziły za nim, oczekując kolejnych spektakularnych cudów, czy pragnęły usłyszeć więcej nauki? Ważne jest, czy zmieniło to ich życie. To pytanie dotyczy także ciebie: czy Słowa Boga i cuda codzienności prowadzą cię do Niego? Czynią cię lepszym człowiekiem?

Proś o otwartość na działanie Ducha Świętego w twoim życiu. Niech On ciebie prowadzi do pełnienia większej chwały Bożej.

http://modlitwawdrodze.pl/home/
*****************

#Ewangelia: Pora obudzić się

Gdy Jezus usłyszał, że Jan został uwięziony, usunął się do Galilei. Opuścił jednak Nazaret, przyszedł i osiadł w Kafarnaum nad jeziorem, na pograniczu Zabulona i Neftalego. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza:

“Ziemia Zabulona i ziemia Neftalego. Droga morska, Zajordanie, Galilea pogan. Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie, i mieszkańcom cienistej krainy śmierci światło wzeszło”.

 

Odtąd począł Jezus nauczać i mówić: “Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie”. I obchodził Jezus całą Galileę nauczając w tamtejszych synagogach, głosząc Ewangelię o królestwie i lecząc wszelkie choroby i wszelkie słabości wśród ludu. A wieść o Nim rozeszła się po całej Syrii.

 

Przynoszono więc do Niego wszystkich cierpiących, których dręczyły rozmaite choroby i dolegliwości, opętanych, epileptyków i paralityków, a On ich uzdrawiał. I szły za Nim liczne tłumy z Galilei i z Dekapolu, z Jerozolimy, z Judei i z Zajordania.

 

Przeczytaj komentarz do ewangelii. 

 

Odnowa świata zaczyna się od nawrócenia. Różne są pomysły uzdrowienia świata, ale sprawdza się tylko to uzdrowienie, które nazywamy nawróceniem, czyli zwróceniem się w stronę Boga i odwróceniem od tego, co On nazywa złem. Jezus jest “wielkim światłem”. Niektórzy to kwestionują, ale każdy kto poszedł Jego śladami zgodzi się z tym.
“Wzeszło światło”. Trwa dzień. Dzień też można przespać. Niektórzy tak robią. Ale można też, pod wpływem światła, obudzić się i rozpocząć nowy etap życia. Tak! Z Jezusem wszystko staje się nowe, ale musimy pozwolić, by On nas obudził, to znaczy wyrwał nas z nieświadomości. Ta nieświadomość różnie może się przejawiać. Może dotyczyć na przykład własnego grzechu, ale najczęściej dotyczy ogromu Bożej Miłości.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2715,ewangelia-pora-obudzic-sie.html

Świętych Obcowanie

__________________________________________________________________________________

7 stycznia

 

Święty Rajmund z Peñafort Święty Rajmund z Peñafort, prezbiter
Święty Lucjan Święty Lucjan, prezbiter i męczennik

 

 

Ponadto dziś także w Martyrologium:

W Ringsted, w Danii – św. Kanuta Lawarda, księcia duńskiego oraz króla Obotrytów. Zginął zamordowany w zasadzce, którą w lesie pod Ringsted przygotowali nań jego krewni. Stało się to w roku 1131. Jego kult krzewił się kiedyś bujnie i sięgał m.in. na nasze Pomorze.

oraz:

bł. Mateusza z Agrigento, biskupa (+ 1451); św. Niceta, biskupa (+ V w.); św. Teodora, mnicha (+ VI w.)

 

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/01-07.php3

__________________________________________________________________________________

 

Bóg to sobie ukochał artystów

Z Dariuszem Reguckim, reżyserem, scenarzystą i kompozytorem, rozmawia Jacek Siepsiak SJ
Życie Duchowe • ZIMA 85/2016
Fot. Bogusław Zdebski

Czym dla Pana jest sztuka i jaka powinna być?

Dobra sztuka powinna poruszyć, ale nie może być jedynie prowokacją i happeningiem. Ze sztuki powinno coś wypływać. Nie mam tu na myśli morału, bo ludzie najczęściej tani moralizm odrzucają. Sztuka powinna uwrażliwiać na piękno, sprawiać, że zaczynamy sobie zadawać ważne pytania. Nie może natomiast ranić i pozostawiać po sobie pustki. Jeśli z jakiegoś wydarzenia artystycznego widz niczego nie wyciśnie dla siebie oprócz „fajerwerku”, który relacjonowało piętnaście stacji telewizyjnych, to to jest pustka. Przyszliśmy, zobaczyliśmy, przez chwilę było nawet fajnie, a później tylko pies szczeka… Pustka.

Sztuka powinna działać na człowieka, na jego serce, na jego wrażliwość. Niech wyzwala emocje, absolutnie! Może się podobać lub nie, ale twórca powinien swoim dziełem coś proponować. To jest podstawowe pytanie dla artysty: Co proponujesz i dlaczego? Sztuka to nie tylko realizacja artystycznej myśli autora. Owa realizacja musi mieć jakiś cel, jakieś uzasadnienie.

Czy dobra sztuka nie wymaga poświęcenia? Czy nie ma w niej pewnej konsekracji życia – poświęcenia się czemuś, co chce się przekazać? Czemuś ważnemu.

Tworzenie na pewno wymaga poświęcenia. Czasem mówimy nawet o bólu tworzenia. Taki ból musi być. Bez trudu, bez wysiłku nie powstanie nic autentycznego. Jeśli wkładam w coś wysiłek, to czuję, że to jest prawdziwe.

Jakiś czas temu z okazji siedemset pięćdziesiątej rocznicy lokacji Krakowa przez rok komponowałem potężne oratorium Cracovia est. Włożyłem w to naprawdę wiele wysiłku. Nie chodziło nawet o komponowanie, bo z tym nie mam problemu, a inwencji twórczej i pomysłów jest pod dostatkiem. To była rzecz o Krakowie, więc musiałem się zagłębić w historię miasta. Przez wiele miesięcy pracowałem intelektualnie: szukałem fachowej literatury i opracowań historycznych. Zacząłem też szukać głębiej, uruchamiając sferę duchową. W ten sposób punktem wyjścia dla utworu stała się maksyma: „Sprawiedliwość bez miłosierdzia jest okrucieństwem”.

Te słowa pracowały we mnie, zadawały mi pytania. Jak odnaleźć się w tych słowach w przestrzeni Krakowa? Miasta od tysiąca lat budowanego przez ludzi, którzy się tu rodzili, żyli, tworzyli, modlili, robili też rzeczy straszne, a potem umierali. Może się to wydawać na granicy mistycyzmu, ale dla mnie Kraków to tygiel niesamowitych ludzkich emocji, obecnych również w architekturze, w sztuce. Idąc przez Kraków, zwłaszcza nocą, dotykasz muru i czujesz, że on jest ciepły, że pracuje, że to omodlone od wielu wieków miasto ma ci coś ważnego do powiedzenia.

Ale sztuka to nie tylko ludzki wysiłek. Tak naprawdę wszystko jest łaską, darem i nie mam prawa tego, co tworzę, przypisywać sobie. To Bóg dał mi oczy, ręce, wrażliwość, serce, talent… Jestem narzędziem w rękach Boga i mogę jedynie odpowiedzieć Mu „tak” albo „nie”. Zrozumienie tego pomaga zwłaszcza w chwilach trudnych, kiedy w procesie twórczym człowiek się zatrzymuje i nie wie, co począć dalej. Wtedy można tylko powiedzieć: „Panie Boże, oddaję Tobie mój talent, jest Twój, a teraz pomóż mi wyjść z tego impasu”. Tak się czasem modlę i… to naprawdę działa. Mówi to facet, który był daleko od Kościoła.

Co Pana do niego przybliżyło?

Właśnie sztuka i moja przyszła żona. Kiedy odwiedziłem Halinkę pierwszy raz, w jej pokoju zobaczyłem gitarę, a na stole Biblię. Ja grałem na gitarze, komponowałem i było dla mnie czymś interesującym spotkać dziewczynę wrażliwą na muzykę. Widząc Pismo Święte, pomyślałem: „Kurka, ale mi się trafiło”. Byłem wtedy absolutnie poza Kościołem, ale zakochałem się w Halince od pierwszego wejrzenia. Świat mi się zamknął w osobie mojej przyszłej żony, a ona powiedziała jasno: czystość przedmałżeńska i ślub kościelny. Ja byłem z innej bajki, ale moja przyszła żona była niezwykle konsekwentna. Przed ślubem trzeba było się wyspowiadać.

To była już poważniejsza sprawa. Trafiłem jednak na fantastycznego spowiednika, ojca Stefana Rożeja, paulina. Na spotkanie z nim poszedłem uzbrojony w różnego typu „amunicję” antykościelną i zacząłem z niej strzelać do ojca – najpierw z kapiszonów, później wytoczyłem ciężkie działa. Ojciec Stefan przez cały czas mojej tyrady milczał. I kiedy w końcu zdarłem sobie już gardło, przytulił mnie i powiedział: „Wiesz co, Pan Bóg to sobie ukochał artystów, bo sam jest największym z twórców. Zobacz, jaki ten wszechświat jest piękny”. Popłakałem się wtedy. Doświadczyłem zupełnie innego Kościoła niż ten, jaki miałem w swojej wyobraźni. Doświadczyłem Kościoła kochającego i pełnego miłosierdzia.

To była naprawdę łaska od Boga, że spotkałem takiego kapłana. Ktoś inny pewnie by mnie wyrzucił. Ojciec Stefan stał mi się niezwykle bliski. Od tego momentu o sprawach duchowych chciałem rozmawiać już tylko z nim. Pan Bóg posłużył się tym paulinem, który pokazał mi piękne oblicze Kościoła. Dla mnie to było coś niesamowitego. A później była też wspólnota neokatechumenalna, o której na początku mojej znajomości z Halinką nic nie wiedziałem.

To właśnie z neokatechumenatu wyjechali Państwo na misje do Kazachstanu. Jak zrodził się ten pomysł?

Złożyło się na to kilka kwestii. Po pierwsze, absolutne zawierzenie Bogu. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie mogę sam planować swojego życia. Kiedy się żeniłem, miałem jakieś wyobrażenia o tym, jak ma wyglądać moje życie małżeńskie i rodzinne. Zakładałem na przykład, że w naszej rodzinie kiedyś pojawi się dziecko – jedno, może dwoje… Kiedyś. Tak się jednak stało, że pierwsze nasze dziecko zmarło. Wtedy odbyłem swoją pierwszą mocną rozmowę z Panem Bogiem. Zrozumiałem, że sam nie chwycę swojego życia w garść i nie wyrzeźbię go sobie, jak mi się podoba. To nie ja jestem Panem życia i śmierci. Gdyby Bóg pozwalał każdemu człowiekowi tworzyć świat na jego obraz i podobieństwo, świat by nie istniał.

Kolejny kontekst to poważny kryzys małżeński, jaki przeżywaliśmy z żoną. Oczywiście z mojego powodu. Przez rok miałem bardzo trudny czas. Nie wiedziałem, co się działo wtedy w naszej rodzinie, z moimi dziećmi. Któregoś ranka obudziłem się i w drzwiach pokoju zobaczyłem mojego wówczas siedmioletniego syna. Uświadamiam sobie, że nie pamiętam, jak on przez ten ostatni rok rósł. Powiedziałem wtedy: „Ja tak dłużej nie chcę. Panie Boże, proszę Cię, pomóż mi”. I stał się cud. Chciałem zmiany.

Cud jednak nie stał się sam z siebie. Dopiero później dowiedziałem się, że przez ten trudny dla mnie okres moja żona codziennie modliła się za mnie, za nasze małżeństwo z naszymi dziećmi Koronką do Miłosierdzia Bożego. Bycie w Kościele, we wspólnocie daje inną optykę. Moja żona nie patrzyła na mnie jak na grzesznika godnego potępienia, ale jak na kogoś, kto potrzebuje pomocy. Jezus pokazał mi prawdziwą miłość, która przyjmuje grzesznika, oddaje za niego życie, przebacza. Tego doświadczyłem w moim małżeństwie.

Wtedy wydarzyło się coś naprawdę pięknego – odbudowaliśmy naszą małżeńską jedność. Poczułem namacalnie, że Bóg mnie kocha, że dał mi żonę i dzieci. Wszystkie nasze dzieci, a mamy ich czworo, rodziły się przez cesarskie cięcie. I kiedy urodził się nasz pierwszy syn, lekarze powiedzieli, że żona nie może zajść w kolejną ciążę, bo umrze, a Halinka zawsze chciała mieć dużo dzieci. Był strach, ale przemodliliśmy tę sprawę i wiedzieliśmy jedno: to nie my decydujemy o życiu i śmierci. Pewnie w jakimś sensie to było wariactwo, ale powiedzieliśmy: „Panie Boże, my nie możemy Ci stawiać ograniczeń. To Ty prowadź naszą historię”.

Szczęśliwie mamy dziś czwórkę dorosłych dzieci, dwójkę wnucząt i jedno w drodze. Pan Bóg jakoś poprowadził tę historię. To historia cudowna i piękna, ale też niepozbawiona krzyża i cierpienia, które jednak ma sens. To abc chrześcijaństwa, a ja to odkryłem, wychodząc z kilkuletniego kryzysu. I tą odkrytą prawdą chciałem się dzielić z innymi.

Stąd wyjazd do Kazachstanu?

W tym czasie padło pytanie, czy któreś z małżeństw chciałoby wyjechać na misje w dowolny zakątek świata, czy czuje takie powołanie. Ja jakbym czekał na to. Powiedziałem: „Halinko, to jest pytanie do ciebie i do mnie”. Chciałem wtedy zostawić wszystko, wyjechać i mówić innym, co Chrystus zrobił w moim życiu, jak złożył je na nowo z tych poszarpanych elementów, niczym patchwork. Chciałem o tym opowiadać, bo wielu ludzi cierpi i nie wie, że cud odrodzenia jest możliwy.

Żona w pierwszej chwili była sceptyczna: „Ale jak to tak wszystko zostawimy, pracę, dom? Jak zabrać dzieci i jechać tak gdziekolwiek”. Powiedziałem, że właśnie takie jest wołanie: „Gdziekolwiek!”. Dużo się modliliśmy w tej intencji. Gdy człowiek doświadcza darmowej miłości od Boga, wtedy ma pragnienie, a nawet przynaglenie, aby o tej miłości mówić innym.

Czy poprzedziły je jakieś przygotowania?

Oczywiście, nic nie działo się tu w sposób magiczny. Przez dwa lata Kościół badał nasze intencje. Czy to nie był taki mój artystyczny zryw, bo miałem jakąś wizję ewangelizowania gdzieś w Afryce. Odbywały się na przykład różnego rodzaju spotkania przygotowujące nas do tej misji. Co pół roku padało pytanie, czy potwierdzamy naszą gotowość do wyjazdu. Kościół działa powoli. Ważna była też jedność naszego małżeństwa i wiek dzieci. Nasz najstarszy syn miał wówczas dziesięć lat i to była pewna granica. Rodziny ze starszymi dziećmi nie mogły wyjeżdżać, bo to wiązało się z wyrwaniem dziecka z jego środowiska, do którego już w jakiś sposób wrosło.

Dlaczego Kazachstan?

Kazachstan wylosowaliśmy na spotkaniu we Włoszech. Kiedy zobaczyłem na naszym losie „Kazachstan”, pomyślałem, że to tam, gdzie zsyłano i mordowano Polaków, gdzieś na końcu świata. Później było spotkanie z Janem Pawłem II. Papież wręczył naszej rodzinie krzyż misyjny. Pamiętam, że powiedziałem wtedy: „Ojcze Święty, boję się tego Kazachstanu”. A Papież położył mi rękę na ramieniu i pobłogosławił, mówiąc: „Nie bój się, ja codziennie modlę się za Kazachstan”.

I to papieskie zapewnienie o modlitwie utwierdziło mnie w decyzji. Człowiek nie może w taką misję udawać się sam, bez Bożego wsparcia. To jest decyzja na serio, na poważnie i trzeba być do niej przygotowanym. Oczywiście nie jest tak, że nie mieliśmy już żadnych wątpliwości. Jakaś niepewność została, znaleźliśmy się przecież w zupełnie nowej sytuacji. Jednak kolejny raz zaufaliśmy Panu Bogu.

Gdzie dokładnie Państwo wyjechali?

Wyjechaliśmy do Aktiubińska. To był rok 1995. Rodziła się na nowo państwowość Kazachstanu. W mieście działały wówczas wszelkie możliwe sekty, a rzeczywistość Kościoła katolickiego to kilkanaście starszych parafianek niemieckiego pochodzenia, jedna Msza w tygodniu i ks. Guido Becker z Niemiec, emerytowany kapłan, który był proboszczem parafii. Wikariuszem był ks. Tadeusz Smereczyński z Polski. My przyjechaliśmy razem z hiszpańskim małżeństwem, ich pięciorgiem dzieci. Ksiądz Tadeusz opiekował się nami duszpastersko. Spowiadaliśmy się u niego i raz w miesiącu odprawiał w naszym domu Mszę świętą. To był piękny czas: mogliśmy rozmawiać z dziećmi właśnie przy stole eucharystycznym. Wspaniałe doświadczenie, które budowało jedność naszej rodziny.

Jak Pan wspomina tę misję?

W pamięć zapadły mi różne rzeczy. Wtedy dla nas to było zetknięcie z innym światem, z inną kulturą, z mentalnością daleko inną niż mentalność człowieka Zachodu. Musieliśmy się też zmagać z trudnymi warunkami pogodowymi i bytowymi. Na przykład na zakupy trzeba było czasem iść po kilka kilometrów. W mieście nieustannie brakowało prądu i wody. Do tego dochodziło wiele sytuacji, które po prostu nie mieściły się nam w głowie, jak choćby warunki sanitarne.

W zetknięciu z taką rzeczywistością w człowieku rodzi się najpierw pewna pogarda do żyjących tam ludzi – że są tacy niekulturalni, że plują, że na każdym kroku kłamią, że umawiają się z tobą i oczywiście nie przychodzą, że mają cię za agenta Watykanu, który przyjechał do Kazachstanu robić biznes… Na początku wszystko było na „nie”. Dopiero po roku zrozumiałem, że przecież przyjechałem do nich, by pokazać im miłość i że moją postawę zawsze ostatecznie zweryfikuje miłość bliźniego, a nie kultura osobista, wykształcenie czy wiedza.

Nie było nam tam łatwo żyć, ale nigdy wcześniej nie było w naszej rodzinie takiej jedności. Kiedy dziś rozmawiamy z naszymi dorosłymi już dziećmi o tych dwóch latach w Kazachstanie, to wspominamy je dobrze, choć nie brakowało też sytuacji dramatycznych, kiedy na przykład Halinka zachorowała, a my jesteśmy trzy tysiące kilometrów od domu i znikąd pomocy, bo nie można sobie było tak po prostu pojechać do doktora, który cię zbada i powie, co się dzieje. W Kazachstanie były dwie metody leczenia: dzieci dostawały sok z malin, a dorośli spirytus, bo spirytus jest dobry na wszystko.

W takiej przestrzeni trudno się poruszać człowiekowi z Zachodu. Mógłbym naprawdę przytoczyć tu wiele „obyczajowych obrazków”, chociażby ze szkoły, do której poszły nasze dzieci i w której nauczyciele uważali, że Polska to część Rosji. Mieliśmy nawet taką mapę z Polską jako republiką rosyjską. Kiedy nasze dzieci mówiły, że jesteśmy misjonarzami, słyszały w odpowiedzi: „Ale przecież Boga nie ma. Gagarin i kilku innych byli w kosmosie i Go tam nie widzieli”.

Dzieciom było szczególnie trudno. Nie znały języka rosyjskiego, to rodziło dla nich wiele upokorzeń. Dopiero później zdałem sobie sprawę z ich cierpienia, ale uświadomiłem sobie też, że wyjazd do Kazachstanu z nimi był błogosławieństwem, bo do naszych dzieci lgnęły miejscowe dzieciaki. Przychodziły do naszego domu, a później chciały też przyjść do kościoła i zobaczyć, co się tam dzieje.

Jak wyglądała prowadzona przez Was ewangelizacja?

W mieście, do którego przyjechaliśmy, było niewielu katolików, była też niewielka liczba prawosławnych, muzułmanie i wspomniane sekty. Bardzo zniszczone było tam małżeństwo, rodzina i właśnie do nich chcieliśmy dotrzeć przede wszystkim. Wieczorami ja, moja żona, wspomniane hiszpańskie małżeństwo i ks. Tadeusz chodziliśmy od domu do domu i chcieliśmy dawać tym ludziom świadectwo, niczym pierwsi chrześcijanie. Nie było to łatwe z różnych względów.

Po pierwsze proszę sobie wyobrazić, że wieczorem w mieście gasły wszystkie światła i poruszaliśmy się po ulicach w całkowitej ciemności, a ulice były pełne dziur i wertepów. W blokach wejście po schodach graniczyło z cudem, tak zły był ich stan techniczny, a ludzie mieszkali za stalowymi drzwiami, bo żyli w ciągłym strachu. I myśmy w te stalowe drzwi walili, mówiąc, że przychodzimy do nich z Dobrą Nowiną, i zapraszając ich do naszego kościoła.

Czy te drzwi się otwierały?

Spotykaliśmy się z różnymi reakcjami. Nieraz słyszeliśmy tylko stek przekleństw, ale często się otwierały. Przeżyliśmy tam naprawdę wzruszające chwile. Kiedyś na przykład zaprosiła nas do swojego mieszkania kobieta. W domu bieda aż piszczy. Z garstki mąki kobieta przygotowywała właśnie jakieś podpłomyki dla dzieci, ale dzieci ich nie dostały. Gościnność nakazywała kobiecie poczęstować przybyłych. I nie wypadało jej odmówić. Musieliśmy skosztować tych placuszków, choć mnie osobiście paliły podniebienie.

Oprócz wieczornego ewangelizowania pomagaliśmy też w przygotowywaniu do sakramentów chrztu, bierzmowania czy małżeństwa przede wszystkim mieszkańców pochodzenia niemieckiego, którzy w tym czasie wyjeżdżali z Kazachstanu do Niemiec i przed wyjazdem chcieli uregulować swój stosunek do Kościoła. Niejednokrotnie byli to już starsi ludzie, zawsze punktualni, po niemiecku przygotowani, bardzo przy tym pokorni.

Ksiądz Guido poprosił mnie kiedyś, bym zawiózł go do miasta leżącego sto kilometrów od Aktiubińska, bo będąc tam kilka miesięcy wcześniej, obiecał jakiejś niemieckiej rodzinie, że przyjedzie do nich z Panem Jezusem. Tymczasem przyszła zima i nie wolno było wyjeżdżać z miasta ze względu na zasypane drogi. Zima w Kazachstanie nie przypomina zim w naszym kraju. Tam nie ma odśnieżonych dróg, są za to śnieżne burze, bezkresny, zasypany step, dochodzące do dwóch metrów zaspy i widoczność równa zeru. Służby miejskie nie wypuszczały z miasta, zwłaszcza cudzoziemców. Mówiono nam: „Wy, innostrancy, pojedziecie sobie, my was odkopiemy na wiosnę i będzie skandal dyplomatyczny”. Ale ks. Guido powtarzał tylko: „Ja im obiecałem, oni tam czekają na Pana Jezusa”.

Pojechaliście?

Pojechaliśmy i bez przygód dotarliśmy na miejsce, ale w drodze powrotnej dopadła nas burza śnieżna i zaczynało nam brakować paliwa. Przyszła myśl, że to już koniec. Był taki moment, że wzajemnie przygotowaliśmy się do spotkania z Panem Bogiem. To zdumiewające, ale nie bałem się śmierci, martwiłem się tylko, jak moja żona poradzi sobie z czwórką dzieci, jak wyjedzie z Kazachstanu, bo dostać się tam jest trudno, ale wyjechać jeszcze trudniej. W jakiś niewytłumaczalny po ludzku sposób udało się nam jednak wrócić. Takich historii było więcej, ale poprzestanę na tej jednej.

Jak Pan ocenia ten wyjazd do Kazachstanu?

Bardzo dobrze. Dopiero po powrocie uświadomiłem sobie, że ten wyjazd był tak naprawdę potrzebny mnie i naszej rodzinie. Takiej jedności w małżeństwie, z dziećmi i tego głębokiego poczucia, że jesteśmy na ręce Boga, nie miałem nigdy wcześniej. Udało się nam dotrzeć do wielu ludzi i nasza obecność wśród nich miała na pewno sens. Braliśmy udział w rzeczy nieprawdopodobnej – widzieliśmy na własne oczy rodzący się tam Kościół. Z czasem ludzie sami zaczęli przychodzić do nas i pytać o Pana Boga. Tam zobaczyłem bardzo wyraźnie, że nieważne, gdzie człowiek żyje i w jakich warunkach. Że każdy pragnie kochać i być kochanym. Dekoracje się zmieniają, ale pragnienie człowieka jest zawsze to samo. Nie było łatwo, ale robiliśmy, co w naszej mocy i co było możliwe.

Po dwóch latach musieliśmy wrócić do Polski. Okazało się, że nasza córka absorbowała metale ciężkie. Dostawała krwotoków i trzeba było jak najszybciej wracać do Polski, by ją leczyć. Na początku nie wiedzieliśmy, co się dzieje, ale potem wszystko stało się jasne. W okolicy naszego miasta było bardzo duże zanieczyszczenie. Dzisiaj w Aktiubińsku nastąpiło wiele zmian. Ksiądz Tadeusz, który tam cały czas pracuje, opowiadał mi, że miasto tak wypiękniało, że bym go nie poznał. Przy parafii działa Caritas, stołówka, ambulatorium, łaźnia i pralnia dla ubogich. Nie ukrywam, że czasem chcielibyśmy z żoną tam pojechać, nawet na krótką chwilę. Powrót do Polski sprawił jednak, że przeżyłem kolejny kryzys.

Dlaczego?

Pytałem: „Panie Boże, co ja mam robić?”. Oddałem się Kościołowi, a moja ofiara została odrzucona. Chciałem mówić Panu Bogu, co jest dla mnie lepsze. W końcu zrozumiałem, że tym, co mogę robić, jest dzielenie się z innymi swoim talentem, wykorzystywanie go do pracy dla innych, dla rodzin, dla młodzieży i nigdy przeciw Kościołowi. Powiedziałem Bogu: „Panie, dałeś mi talent, pozwól mi się realizować w nim, ale wykorzystaj go jako swoje narzędzie”. I Pan Bóg otworzył wiele furtek. Nakręciłem kilkadziesiąt filmów, napisałem mnóstwo scenariuszy, powstało wiele moich kompozycji. Teraz pracuję nad filmem kinowym Bóg w Krakowie, który wejdzie na ekrany w 2016 roku.

Na koniec chciałbym jeszcze zapytać o modlitwę w Pana życiu, w życiu artysty.

Myślę, że modlitwę najlepiej opisał ks. Józef Tischner na przykładzie pewnego górala, który klęczał przed krzyżem. Na pytanie, co robi, odpowiedział: „A ja się tak patrzę na Niego, a On patrzy na mnie”. To nieco dowcipna, ale bardzo głęboka myśl. Można w modlitwie używać wielu słów, sięgać po wiele metod, ale chodzi przede wszystkim o intymną relację z Jezusem, o modlitwę serca, o trwanie przed Bogiem. By jednak wejść w taką modlitwę, trzeba przez wiele lat się do niej przygotowywać i uczyć. Do takiej modlitwy się dojrzewa.

Tak też było w moim przypadku. W ciągu wielu lat modlitwy osobistej, modlitwy wspólnotowej zdobywa się pewne doświadczenie, a z niego rodzi się w sercu pragnienie, by na serio obcować z Panem Bogiem cały dzień. Dlatego rano wstajemy i modlimy się brewiarzem, odmawiam różaniec, w południe – Anioł Pański. Czasem wchodzę do kościoła, by usiąść i pomodlić się chwilę. To przychodzi w sposób naturalny. Modlitwa jest dla mnie niczym pokarm. Gdybym jej zaniechał, czegoś by mi brakowało, źle bym się czuł.

Poza tym modlitwa daje mi pewien punkt odniesienia, jeśli chodzi o życie, rodzinę, problemy, jakie przeżywam, pokusy, które przychodzą. Przez modlitwę otwieramy się na łaskę Boga, który pomaga powstawać nam z upadków. Modlitwa, pokorna modlitwa, to jedyny sposób wejścia na drogę nawrócenia. „Jezu Chryste, Synu Dawida, ulituj się nade mną grzesznikiem” – cóż więcej możemy powiedzieć Panu Bogu? Czuję, że Bóg wszedł w moją historię, czuję Jego miłość i modlę się, bym nie stracił tego Bożego dotknięcia.

Jak go nie stracić?

Mam żonę i dzieci. Skoro Kościół pobłogosławił moje małżeństwo, to dał mi obietnicę, że o mnie nie zapomni, że będzie obecny w życiu naszej rodziny, także wtedy gdy nie jest łatwo. Bo przecież nie jest łatwo być mężem, żoną, ojcem, matką. Zwłaszcza kiedy przychodzą problemy i mnóstwo spraw do ogarnięcia. Ale obietnica Bożego błogosławieństwa, Bożej obecności to niejako konsekracja naszej historii, naszego małżeństwa. To pomaga, bo uświadamia, że to, co dzieje się w naszym życiu, jest święte – przez sakrament wchodzi w to Bóg i kładzie na tym swoją pieczęć.

Bóg w moim życiu był zawsze wierny. Nigdy się na Nim nie zawiodłem. Ja nie jestem twardzielem i ortodoksem religijnym – jestem biedaczkiem, który przez historię swojego życia uczy się pokory w spojrzeniu na innych ludzi. Często mnie zdumiewa, że Pan Bóg nie gorszy się mną, że chce się mną posługiwać. Że każdego dnia daje mi białą kartkę, którą mogę na nowo zapisywać. Mam przy tym dużo pokoju i radości. Cieszę się życiem.

Jak to pogodzić z grzesznością człowieka, kiedy można by się spowiadać trzy razy dziennie (mówię oczywiście o sobie)? To walka, którą trzeba toczyć każdego dnia. Sakrament małżeństwa pomaga w tej walce, bo skoro to jest świętość, skoro w tym jest Bóg, to pewnych rzeczy po prostu nie wypada robić.

http://www.zycie-duchowe.pl/art-12132.bog-sobie-ukochal-artystow.htm

***********************

Tylko miłość i prosta ufność


Piotr Słabek
Życie Duchowe • WIOSNA 62/2010
Fot. Robert Więcek SJ

Z biegiem czasu coraz bardziej odkrywam, że moja modlitwa jest zmaganiem, wysiłkiem wiary i próbą zaufania. Przez wiele lat sięgałem po różne formy modlitwy: medytację, rozważania, różaniec. Gdzieś w sercu rozwijało się jednak pragnienie czegoś bardzo prostego, modlitwy obecności, trwania przed Bogiem bez zbędnych słów, myśli, obrazów, porównań i odniesień.

1. Kilka lat temu zauważyłem, że owo pragnienie prostoty i ciszy zaowocowało swoistą niechęcią do prawie wszelkich treści duchowych. Kazania, których słuchałem podczas niedzielnych Mszy świętych, książki czy artykuły, które czytałem z racji zawodowych, wydawały mi się przegadane, zbyt teoretyczne czy nazbyt ogólne, takie “na ludzką miarę”. Prawie każda z duchowych treści, z którymi się spotykałem i spotykam, wydaje mi się zbyt mocno oparta na rozmyślaniach – wyobrażeniach ludzkiego umysłu, a zbyt mało na prawdziwym i głębokim doświadczeniu Boga.

Już w latach osiemdziesiątych, kiedy najpierw zacząłem interesować się, a później studiować teologię, najbardziej pociągała mnie teologia apofatyczna, nazywana też teologią negatywną (gr. apofatikos – “przeczący”). Nawiązywali do niej wielcy Ojcowie Kościoła: Klemens Aleksandryjski, Pseudo-Dionizy Areopagita, Bazyli Wielki, Grzegorz z Nyssy, Grzegorz z Nazjanzu, Symeon Nowy Teolog. Założenia tej teologii, mówiąc najprościej, można sprowadzić do kilku prawd: po pierwsze, o Bogu, który dla ludzkiego rozumu pozostaje niezbadaną tajemnicą, nieskończenie więcej nie wiemy niż wiemy; po drugie, to, co wiemy o Bogu, to to, jaki Bóg nie jest; po trzecie, to, co o Bogu mówimy, to pewne symbole, obrazy i abstrakcyjne pojęcia zrozumiałe dla naszych umysłów, lecz zupełnie nieadekwatne do opisu tajemnicy natury Boga. Według słów św. Grzegorza z Nazjanzu: “Boga wypowiedzieć jest rzeczą niemożliwą, ale rozumem Go pojąć – jeszcze bardziej niemożliwą”.

Nie chcę analizować i badać mojej obecnej niechęci do treści duchowych. Być może jest to efekt przesytu czy znużenia tymi treściami i bardzo schematycznym, a nawet niekiedy drętwym sposobem ich przekazu… Być może to lenistwo duchowe lub pierwsze objawy starości… Jednak mimo tej niechęci moja wrażliwość dostrzega ślady Boga w niektórych pozornie tylko zaskakujących miejscach; tam, gdzie na ogół tych treści się nie szuka. U mnie tym obszarem stał się film, którym od kilku lat intensywnie się interesuję, oraz piękno przyrody.

2. Spośród wielu form modlitwy, które kiedyś praktykowałem, została mi głównie Modlitwa Jezusowa. Uważam ją za najbardziej prostą i uniwersalną. Modlę się nią bez zbędnych słów i myśli. Pozwala mi ona trwać przed Bogiem, być w Jego obecności w niemal dowolnej chwili dnia. Modlę się, jadąc w tramwaju, idąc do pracy, pracując i wracając z pracy. Nieraz łączę tę modlitwę z adoracją Najświętszego Sakramentu. Mieszkam blisko Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach, więc czasami jeżdżę tam z żoną na adorację. Robimy to jednak coraz rzadziej, z uwagi na grupy prowadzące w Łagiewnikach nocne adoracje. My pragniemy w ciszy i spokoju klęczeć u stóp Pana, zorganizowane grupy mają zupełnie inne potrzeby. Od kilku lat z żoną uprawiamy sport zwany nordic walking. To długie wyprawy marszowe, na które najczęściej wyjeżdżamy do Puszczy Niepołomickiej lub Lasku Wolskiego. Doświadczyłem, że staje się to dla mnie nie tylko okazją do wypoczynku. Czas ten daje mi także wspaniałe warunki do praktykowania Modlitwy Jezusowej. W czasie modlitwy rozmawiam z Bogiem o tym, co dla mnie w życiu trudne.

Dostrzegam, że odpowiedź Boga na moją modlitwę jest zawsze bardzo konkretna i objawia się w małych, nieraz pozornie błahych sprawach. Często zakres tej odpowiedzi bardzo zależy od mojej wiary, która przekłada się na dwie sprawy. Pierwsza z nich to żarliwość i intensywność modlitwy – uwaga skierowana ku Bogu, natarczywość błagania i prośby, intensywność dziękczynienia, podjęcie postu. Druga to przełamanie barier wewnętrznych – lenistwa, nieśmiałości, strachu przed tym, co nieznane, zbytniej troski o siebie czy opinie innych o mnie, przełamywanie egoizmu i wygodnictwa, rezygnowanie z obwiniania innych.

Jeśli moja wiara w tych dwóch aspektach postępuje do przodu, widzę wtedy owoce modlitwy, choć często pojawiają się one w nieoczekiwany sposób, w zupełnie nieprzewidzianych miejscach. Gdy wiara słabnie, a przychodzące trudności załamują mnie, owoce tej mało intensywnej modlitwy z osłabioną wiarą są bardzo mizerne. Wówczas jakbym słyszał głos Boga: “Tylko na tyle pozwoliłeś Mi działać”. Po tym doświadczeniu próbuję kolejny raz, starając się więcej wierzyć i bardziej pokonywać siebie.

Tym, co ożywia naszą wiarę w małżeństwie i bardziej pobudza do modlitwy, staje się pamięć konkretnych sytuacji i zdarzeń, które razem z żoną odczytujemy jako wysłuchanie naszych modlitw i Bożą opiekę nad naszym małżeństwem i rodziną. Lista takich – jak wierzymy – Bożych ingerencji w naszym życiu jest bardzo długa.

3. Tematem naszej wspólnej modlitwy rodzinnej są w dużej mierze sprawy domowe – cały przekrój różnych intencji. Mieszkamy z moją mamą, która skończyła już dziewięćdziesiąt lat i wymaga stałej opieki. Mama jest dla mnie przykładem nieustannej modlitwy. Odkąd pamiętam, zawsze towarzyszyła jej prosta modlitwa ustna, litanie, modlitwy do świętych i różaniec. Bardzo dużo modliła się i modli za nas, za nasze dzieci. Modlitwa to sens jej życia. Wiek mamy i stan jej zdrowia ukazują powolny proces gaśnięcia życia i umierania. Są dni, w których czuje się bardzo słaba. Nieraz nawet z naszą pomocą nie może wstać z łóżka; nieraz nie poznaje żony czy dzieci. Jawa miesza się jej ze snem. Nie pamięta o tym, co było przed chwilą ani w dawnej przeszłości. Modlitwy mylą się jej i plączą. Mimo to zawsze się modli i ma bardzo pogodny nastrój. Często zachowuje się jak małe, bezradne dziecko.

Modlimy się o jej zdrowie i dziękujemy za nią. W czasie opieki nad mamą myślę o mojej starości – oczywiście jeżeli dożyję w zdrowiu takiego wieku. Ta refleksja przybliża mnie do Boga. Mam świadomość, że z wiekiem będę coraz bardziej niedołężny i bezradny, zdany na dobroć i opiekę innych, a przede wszystkim na opiekę Boga. Być może z mojego wykształconego intelektu na starość niewiele zostanie, będzie szwankować pamięć. Zostanie tylko miłość i prosta ufność.

W kwestii dotyczących dzieci nieraz modlitwa jest najskuteczniejszym, a nierzadko jedynym sposobem ich wychowania. W okresie dojrzewania wpływ argumentów rozumowych jest raczej niewielki. Nadmierne nakazy i zakazy zawsze przynoszą efekt odwrotny od zamierzonego. Mocne, nieraz emocjonalne konfrontacje poglądów na dyskusyjne tematy ranią, a nawet zamykają na dialog. W wielu sytuacjach zostaje tylko modlitwa. Z żoną dostrzegamy olbrzymią różnicę między krakowskim duszpasterstwem dominikańskiej “Beczki”, w którym żyliśmy w czasach studiów, a środowiskiem, w którym obracają się nasi studiujący synowie. Na pewno to zmiany kulturowe. Poza tym ówczesna “Beczka” była czymś wyjątkowym. Ogólnie rzecz biorąc, w środowiskach naszych starszych synów to, co uznaje się za normy życia chrześcijańskiego, osobiste doświadczenie Boga, pragnienie ewangelizacji, jest tam nieobecne i powszechnie uważane za formę fanatyzmu religijnego. Nie ma znaczenia fakt, że nasze dzieci i ich znajomi uczęszczali do szkół katolickich.

W takiej sytuacji rozumiemy, że wiara naszych dzieci jest wystawiona na trudne próby, staje się płynięciem pod prąd i przeciwstawianiem się powszechnym poglądom i zachowaniom. Nie dziwi nas fakt, że często pojawiają się trudności i niezrozumienie nauki Kościoła. W tych kwestiach o wiele bardziej skuteczna jest modlitwa niż teologiczne tłumaczenie.

W miarę dojrzewania dzieci nieraz mieliśmy pokusę zaoszczędzenia im życiowych doświadczeń. W wielu sytuacjach związanych z ich decyzjami i wyborami mamy jasność, że ta czy inna decyzja jest błędna: dotyczy to zakupów, doboru przyjaciół czy innych bardziej lub mniej ważnych rzeczy. Powtarzamy dzieciom, że mamy doświadczenie, że konsekwencje ich decyzji będą takie a takie, że to nie ma sensu. Prosimy o zmianę decyzji. Dzieci jednak często obstają przy swoim i dzieje się dokładnie to, co przewidzieliśmy. Wówczas przyznają nam rację, co wcale nie znaczy, że za krótki czas nie powtórzy się podobna sytuacja. To, co dla nas jest ważne, to stała modlitwa, by Pan Bóg uchronił nasze dzieci od skutków poważnych, życiowych, błędnych decyzji.

Nasza forma modlitwy małżeńskiej to oprócz adoracji modlitwa godzin i różaniec. Wspólnie modlimy się przed obiadem i uroczystymi kolacjami. W czasie świąt rozbudowujemy rodzinną modlitwę o modlitwę spontaniczną. Od czasów przedmałżeńskich rozpoczęliśmy wyjazdy na rekolekcje przygotowujące do Triduum Paschalnego. Później wyjazdy te kontynuowaliśmy prawie każdego roku z całą rodziną. W czasie Triduum została ochrzczona Marysia, nasze najmłodsze dziecko. Od wielu lat współprowadzimy te rekolekcje. Zawsze jest to dobry czas dla naszej rodziny: wyłączamy się z natłoku spraw, mamy czas na modlitwę, adorację, refleksję… Każdy z uczestników wyjazdu współtworzy liturgię i aktywnie uczestniczy w tych świętych tajemnicach naszej wiary. Innego sposobu obchodzenia świąt wielkanocnych nasze dzieci nie znają.

http://www.zycie-duchowe.pl/art-219.tylko-milosc-i-prosta-ufnosc.htm

**************************

Piosenka, dzięki której odzyskasz spokój [MUZYKA]

Jeśli to jest lewactwo, to możemy tak mnie nazwać. Ale wtedy konsekwentnie musielibyśmy powiedzieć, że Pan Jezus też był lewakiem – mówi siostra Małgorzata Chmielewska w rozmowie z Piotrem Żyłką.

 

Piotr Żyłka: Czy Siostra jest lewaczką?

 

S. Małgorzata Chmielewska: Śmiejemy się z Szymonem Hołownią, że jesteśmy katolewakami. To jest oczywiście absurd, bo nikt nie wie, co to znaczy. Czy jestem lewaczką? Ja po prostu staram się brać Ewangelię na serio. Jeśli to jest lewactwo, to możemy tak mnie nazwać. Ale wtedy konsekwentnie musielibyśmy powiedzieć, że Pan Jezus też był lewakiem. To są terminy, które się rzuca, nie mając pojęcia, co one właściwie oznaczają. Staram się być fundamentalistką chrześcijańską. Opisałam to jakiś czas temu na blogu. Jeśli to jest katolewactwo, to proszę bardzo.

 

Co to znaczy brać Ewangelię na serio?

 

W każdej chwili życia odpowiadać na wyzwania, które Pan Bóg przede mną stawia, zgodnie z Jego myślą. Czyli starać się patrzeć na świat oczami Boga. A Panu Bogu pewne rzeczy się nie podobają.

 

Co Mu się nie podoba?

 

Zło Mu się nie podoba. Niesprawiedliwość, krzywda, cierpienie, wyzysk. Mamy dziesięć przykazań, które stale przekraczamy. To Mu się również nie podoba. W Starym Testamencie grzechem, jaki Bóg wyrzucał narodowi wybranemu, nie była żadna sodomia, tylko niesprawiedliwość społeczna. Bóg jest obrońcą słabych i uciśnionych. Kto wyzyskuje, prześladuje, zadaje cierpienie drugiemu człowiekowi, a już szczególnie słabemu i uciśnionemu, zadaje je Bogu. I to jest w Starym Testamencie bardzo mocno podkreślone. Grzechem największym były: wyzysk wdów i sierot, wyzyskiwanie przybysza, nieuiszczanie zapłaty za pracę. I takie rzeczy Bóg wyrzuca narodowi wybranemu. Nie tak ma wyglądać Królestwo Boże.

 

No ale my żyjemy tu, na ziemi.

 

Ok, ale mamy tutaj to Królestwo budować.

 

Czyli klasyczny liberalizm nie jest właściwy dla chrześcijan?

 

Jeśli klasycznym liberalizmem nazywamy walkę o byt, wolną amerykankę, egoizm, to zdecydowanie nie. Natomiast liberalizm w sensie wolności gospodarczej, osobistej – jak najbardziej tak. Z tym że do tego musimy mieć dodatkowo państwo rozumiane jako wspólnota, która – mówi o tym wyraźnie katolicka nauka społeczna – ma się troszczyć o najsłabszych. Dlatego musimy przyjąć do wiadomości, że nasze dobra materialne są tylko zadaniem. Taka jest wizja chrześcijańska. Nie mamy tego na wieczność, tylko zostało nam to zadane. Liberalizm w wydaniu egoistycznego dążenia do celu za wszelką cenę – zdecydowanie nie jest do zaakceptowania. Natomiast liberalizm w wydaniu chrześcijańskim – tak.

 

Ktoś, komu się w życiu udało i urodził się w lepszym momencie, w lepszej rodzinie, z lepszymi zdolnościami albo dzięki swojej pracowitości dorobił się pieniędzy, musi wiedzieć, że one nie są jego własnością. To, że tutaj siedzimy, rozmawiamy sobie i potrafimy prowadzić samochód, to nie nasza zasługa. Tak samo jak nie brak zasług Artura [chłopaka z autyzmem, który mieszka z siostrą Małgorzatą – przyp. red.] sprawia, że jest to człowiek od nas całkowicie zależny. Świat według Ewangelii jest światem wartości odwrotnych do wartości tego świata. Jezus mówi o tym bardzo wyraźnie. Stąd ci, którzy mają się lepiej, mają też zobowiązania w stosunku do tych, którzy mają się gorzej. Po prostu.

 

Gdyby Jezus spotkał dziś na ulicy bezdomnego żebraka, co by zrobił?

 

Myślę, że przede wszystkim zatrzymałby się i porozmawiał z tą osobą, spojrzał na nią jak na człowieka, który jest – w ten czy w inny sposób – poniżony. Starałby się zrozumieć, co doprowadziło do tego, że ten człowiek żebrze.

 

Przykład: niedawno byłam w Opolu, gdzie prowadziłam rekolekcje w duszpasterstwie jezuickim. Jedna ze studentek postanowiła wyprowadzić starą na spacer, czyli oprowadziła mnie po mieście. Wychodzimy z kościoła franciszkanów i widzimy dwie kobiety. Jedna z nich była Rumunką. Stosunkowo młoda. Podeszłam do niej i zaczęłyśmy rozmawiać. Nieźle mówi po polsku, ma pięcioro dzieci, ale pracy nie dostanie. Wynajmuje pokój u kogoś w zamian za opiekę nad starszym człowiekiem. Bardzo sympatyczna pani. Dzieci chodzą normalnie do szkoły. Ona żebrze i to jest jej praca. Więc jeśli ktoś da jej pracę i mieszkanie, to ona bardzo chętnie pójdzie do pracy. To wszystko nie jest takie proste. Przy okazji się okazało, że potrzebuje butów dla dzieci. Więc wróciłam do Zochcina, wysłałam do jezuickiego duszpasterstwa 500 zł i powiedziałam, żeby dziewczyny się zebrały, wzięły dzieciaki do sklepu i kupiły każdemu buty. Tak zrobiły. Takich historii jest mnóstwo. Ta kobieta poniża się do żebrania, bo jest matką i chce utrzymać swoje dzieci. I co my na to?

 

Inna historia: mój Damu wylądował u mnie z żoną i 12 dzieci. Jedyne, co mogłam im dać, to pokój.

 

Dlaczego u was wylądował?

 

Bo była zima. On przyjechał z Rumunii, żebrał i nie mieli gdzie mieszkać. Latem i jesienią mieszkali w jakiejś altance. Mówię do niego: “Damu, dzieci nie będą żebrać”. Najmłodsze miało 6 lat, najstarsze 18. Powiedziałam, że wynajmę nauczyciela. A on mi na to mówi: “Pani Siostro, bardzo dobrze. Jak mi Pani Siostra dać pracę, żeby ja utrzymać rodzinę, to dzieci nie będą żebrać”. Ale Pani Siostra nie była w stanie dać pracy. Wobec tego ubiliśmy interes. Do południa dzieci żebrały, a po południu się uczyły. Damu im wszystkim gotował, dbał o dzieci. Popołudniami uczyły się pisać, czytać, liczyć.

 

Tak to wygląda. Można krytykować i potępiać, tylko co to da? Oczywiście są bardzo różne przyczyny żebrania, ale zapewniam cię, że żebranie to bardzo ciężka praca.

 

Czasem słyszę z ambony w kościele, że na sensownie prowadzone dzieła warto dawać, ale osobom żebrzącym pod kościołem to już nie bardzo, bo nie wiadomo, co oni zrobią z pieniędzmi. Czy zawsze dawać? Nawet jeśli wiem, że ktoś wyda kasę na wódkę?

 

Nie ma na to recepty. Weźmy przykład z alkoholem. Alkoholizm jest straszliwą chorobą. Wielu ludzi jest w takim stanie, że już nie potrafią z tego wyjść. My mamy takich ludzi, którzy są w stanie – zwykle na zimę – być trzeźwi, być wspaniałymi ludźmi. Ale tylko słoneczko przygrzeje i jest koniec. To silniejsze od nich. To straszliwa choroba. Można ją w wielu wypadkach próbować zaleczyć. Alkoholik może przestać pić, ale żeby to się udało, musi być spełniony szereg warunków. Przede wszystkim nie może być tak późno, że człowiek już nie ma połowy mózgu i zdolności logicznego myślenia. Bo ta choroba niszczy system nerwowy i mózg.

 

Oczywiście gdybyś dawał pieniądze w Krakowie na każdym rogu, tobyś poszedł z torbami w pierwszym miesiącu. To jest jasne. Nie chodzi o to, żeby samemu rozdać wszystko i stanąć w szeregu z tymi, którzy żebrzą. Myślę, że to jest kwestia intuicji i “Bożego spojrzenia”.

 

Czasem spotka się taką kobietę, o której wcześniej wspomniałam. Mogę podać o wiele więcej takich historii. Kiedyś zatrzymałyśmy się w Jankach pod Warszawą ze współpracownicą. Było zimno, padał śnieg z deszczem. Obrzydliwa pogoda. Wieczór. Podszedł młody chłopak i poprosił o pieniądze na leki. Zaczęliśmy rozmowę. Trzeba mieć pewną wprawę, żeby pytać tak, by człowiek odpowiedział prawdę. Ale nie po to, żeby go kontrolować, tylko żeby mu pomóc. To był chłopak lekko upośledzony umysłowo. Czyli za głupi, żeby żyć samodzielnie, i za mądry, żeby dostać rentę. Matkę i babcię miał ciężko chore. Okazało się, że ma recepty na leki dla siebie i dla matki. Moja współpracownica Tamara wzięła od niego tę receptę. Za leki zapłaciła 200 zł. Zasiłek dla osoby niepełnosprawnej posiadającej specjalne orzeczenie, która nie ma renty, wynosi nieco ponad 600 zł. Więc jeśli się wyda 200 czy 300 zł na leki, to się nie ma z czego żyć.

 

Ten chłopak nie jest niestety odosobnionym przypadkiem.

 

Renta socjalna – taka, którą ma Artur – to 640 zł plus zasiłek pielęgnacyjny 153 zł. Proszę mi powiedzieć, jak można utrzymać niepełnosprawnego człowieka za takie pieniądze? Na normalnym, ludzkim poziomie – żeby on miał to, co jemu w jego świecie jest potrzebne, co mu daje jakikolwiek komfort życia. Żeby miał swój komputer, dostęp do internetu (gdzie ogląda bajki), żeby co jakiś czas mógł wyjść ze mną na spacer, żeby jadł to, co lubi. Żeby miał leki, a ja mogłabym sobie pozwolić na opiekunkę w czasie, kiedy pracuję. To nie są nie wiadomo jakie rzeczy. Wszystko za 800 zł? Nie bądźmy śmieszni. To jest niesprawiedliwość.

 

W tym samym czasie są grupy bardzo uprzywilejowane. Nie obchodzi mnie, kiedy korporacja płaci swoim pracownikom 300 tysięcy miesięcznie. To ich sprawa. Ale co innego, jeśli pieniądze z budżetu – czyli nasz wspólny tort – są dzielone niesprawiedliwie. Pewne grupy zawodowe są uprzywilejowane z kasy budżetowej. To jest po prostu skandal. Wiem, że się narażę, ale mówię tutaj o nauczycielach, górnikach, o dużej części rolników. To jest ogromna niesprawiedliwość. Po prostu.

 

W normalnej rodzinie, jeżeli mamy tort, to dzielimy go sprawiedliwie, dając najmniejszemu najwięcej. To jest normalne, chrześcijańskie rozwiązanie. Najsłabszy dostaje pierwszy i największą porcję. Bo reszta i tak sobie poradzi.

 

Jak możemy radzić sobie z niesprawiedliwością?

 

Podział tortu jest w naszym systemie niesprawiedliwy i nie ma nikogo, kto by się odważył to zmienić. Zwróć uwagę, że wszelkie walki rodziców i opiekunów dzieci niepełnosprawnych są przemilczane. Oficjalnie Kościół też się na ten temat nie wypowiada. To też jest skandaliczne. Jeżeli chcemy uważać siebie za chrześcijan, to powinniśmy się zgodzić na to, żeby się posunąć na ławce. My, którzy mamy przywileje, powinniśmy powiedzieć, że rezygnujemy z ich części. Władza tego nie zrobi, bo władza się boi. Interesują ich słupki. Resztę mają w nosie. To my powinniśmy powiedzieć, że rezygnujemy z części przywilejów. W tym kierunku powinno iść kształtowanie chrześcijańskiego sumienia.

 

Na szczęście są tacy ludzie. Np. przedsiębiorcy, którzy przekazują 25 procent przychodów swojej firmy na cele społeczne. W tym na ekonomię społeczną. Rzecz jednak nie tylko w dawaniu pieniędzy. Chodzi o to, żeby słabym ludziom umożliwić funkcjonowanie w społeczeństwie. Jeśli się robi kursy przysposobienia zawodowego za unijne pieniądze dla ludzi takich jak Artur, to ja uważam to za przestępstwo. To jest wyrzucanie pieniędzy w błoto. Artur nie pójdzie do pracy, nawet jeśli skończy najlepsze kursy. Ale jest wiele działań, które mogłyby polepszyć los takich ludzi jak Artur.

 

Jakiego typu działania mają sens?

 

Tutaj, w Zochcinie, robimy spotkania, jeździmy na wycieczki, do teatru. W tym roku byliśmy w Warszawie w teatrze Roma na “Małym Księciu” i w zoo. Byliśmy też 5 dni w Krynicy. To były nieprawdopodobne przeżycia. Nie tylko dla tych niepełnosprawnych, ale także dla ich dorosłych, za przeproszeniem, starych już matek, które nigdy w życiu nigdzie nie wyjeżdżały, bo były uwiązane całymi latami przy swoich niepełnosprawnych dzieciach. Teraz robimy spotkanie opłatkowe. To pozwala tym ludziom wyjść z domu, ubrać się normalnie, być wśród innych. Po prostu zrobić coś przyjemnego.

 

Budujemy też i remontujemy domy ludziom, którzy żyją w koszmarnych warunkach. W większości z tych rodzin są też osoby niepełnosprawne. Co roku jeden dom. W tym roku skończyliśmy rozbudowę domu rodzinie – w starej chałupie, w jednej izbie żyli: matka z 30-letnią autystyczną córką, syn (żonaty z niepełnosprawną kobietą) z trójką dzieci (w tym jedno niepełnosprawne). Małe dzieci. Na środku izby metalowa koza. Jak to zobaczyłam, to mi na głowie włosy dęba stanęły. Cudem się tam nie spalili. Oczywiście żyli bez wody. Syn pracuje, jest zaharowany. Latem zbiera truskawki. Nie pije. Ci ludzie żyli tak nie z lenistwa, nie z tego, że piją albo im się nie chce. Oni po prostu nie mieli żadnych szans na to, żeby mieszkać jak ludzie. Nie oceniajmy ludzi za szybko.

 

Dobudowaliśmy dwa pokoje, piękną łazienkę, zrobiliśmy kuchnię. Wyremontowaliśmy ten podstawowy pokój. Ociepliliśmy dach. Teraz jest full wypas. W tym momencie mama z Agatą mieszkają w swoim pokoju, a młoda rodzina ma dwa pokoje dla siebie. Wspólną mają tylko kuchnię.

 

Ale chyba nie pomagacie wszystkim?

 

Był u nas pewien facet. Wydawał mi się bardzo niesympatyczny. Policja go przywiozła, bo miał zakaz zbliżania się do rodziny. Wyrok w zawieszeniu na pół roku za przemoc w stosunku do żony. Nie lubimy takich przypadków, ale przyjmujemy wszystkich. I co się okazało? Ten człowiek mieszkał ze swoją ciężko chorą na schizofrenię żoną, ze swoją ciężko chorą na schizofrenię córką i synem alkoholikiem w jednym małym pokoju. Wyobrażasz to sobie? Nawet święty by wyszedł z siebie. Żyć non stop z dwoma chorymi psychicznie osobami w jednej izbie, gdzie nie ma możliwości ucieczki, nie ma wsparcia, nie ma niczego. W którymś momencie się po prostu nie wytrzymuje i wali się na oślep. Taka jest prawda. Więc podkreślam jeszcze raz – nie oceniajmy za łatwo. Sama nie wiem, co bym zrobiła na jego miejscu.

 

Czasami Artur ma nieprawdopodobne ataki szaleństw i wtedy bardzo trudno mi zachować cierpliwość oraz spokój. I jednocześnie opanować jego ataki, tak żeby nie skończyło się demolką, tylko ewentualnie powykręcanymi klamkami i rozwalonym komputerem. No i żeby on sam sobie krzywdy nie zrobił. W ostateczności – jak mi na przykład lata nago po ulicy – to wzywam pogotowie. Ale ja mam wsparcie. Nie jestem sama. Mogę zawsze kogoś wezwać na pomoc. Nasze dorosłe dzieci, mieszkańców. Potrafię w odpowiednim momencie wezwać pogotowie. Oni podają mu zastrzyk uspokajający.

 

Będę to powtarzać do znudzenia – nie oceniajmy, bo czasami możemy się bardzo pomylić. Wspomniany pan nie ma miłego charakteru, ale żeby zrozumieć jego dramat, trzeba najpierw poznać różne bardzo trudne konteksty z jego życia.

 

Czyli dawać wszystkim, czy nie dawać?

 

Posłuchaj papieża. Franciszek mówi coś, co ja powtarzam od dawna – co nie znaczy, że papież powtarza po mnie, tylko że Ewangelia jest taka sama w Watykanie i Zochcinie (śmiech). Jak spotkasz żebraka, najpierw spójrz mu w oczy. Z tym mamy problem. Żebyśmy rzucania tej złotówki nie traktowali jak haraczu za nasz święty spokój i dobre samopoczucie. Żebyśmy oczami Chrystusa spojrzeli na tego człowieka. Jeżeli spojrzymy oczami Chrystusa, to ten człowiek okaże się kimś zupełnie innym. A gdzieś tam najgłębiej możemy dojrzeć cierpiącego Jezusa. Bo w tym człowieku został zdeformowany obraz Boga. To również za tego człowieka Chrystus umarł. Wszystkim oczywiście nie pomożemy. Ale miejmy tę świadomość, że to jest spotkanie. Pośrednio z Chrystusem.

 

Ale ja czasem w kościele słyszę, że nie ma sensu doraźnie pomagać, że potrzebujemy pomocy systemowej. A z drugiej strony papież wysyła abpa Krajewskiego na stację metra i każe mu rozdawać pieniądze bezdomnym. Jak to połączyć?

 

I jedno, i drugie ma sens. Nie mogą nędzarze i głodni czekać, aż my zmienimy systemy. Więc trzeba pracować dwutorowo. Człowiek jest głodny tu i teraz, nie ma gdzie spać tu i teraz. Zmieniając jego sytuację, zmieniamy świat. Chrystus utożsamia się z konkretnym człowiekiem, nie z systemem.

 

My każemy uchodźcom czekać, aż zakończymy wojnę w Syrii. I co? Mamy zostawić bez pomocy ludzi i kazać im czekać, aż się zakończy wojna, aż ISIS nie będzie? Oni umrą z głodu i zimna. Albo jeżeli nie umrą, to zabiorą od nas to, czego nie chcemy im dać po dobroci. Parafrazując Izajasza: Podepczą nas nogi. Nogi biednych i stopy ubogich.

 

Uchodźcy wcale nie chcą do Polski. Nawet jak ich Unia zmusi, to za chwilę gdzieś uciekną.

 

A gówno mnie to obchodzi, dokąd oni uciekną. Nie z tego będę rozliczana, dokąd pojedzie Amin, Sara czy ktokolwiek inny. Nie z tego będę rozliczana przed Panem Bogiem.

 

A z czego?

 

Z tego, co zrobiłam, kiedy wiedziałam, że Amin, Sara i wszyscy inni są głodni, nie mają gdzie spać i lecą im na głowy bomby.

 

Ale nie wszyscy są uchodźcami. Część mężczyzn zostawiła swoje rodziny i przyjechała do Europy szukać lepszych warunków do życia. Są zwyczajnymi imigrantami ekonomicznymi.

 

Oczywiście, że poszukują lepszych warunków! To jest normalne. My, wyjeżdżając na Zachód, też poszukujemy lepszych warunków. Oni przede wszystkim szukają poczucia bezpieczeństwa. Rozmawiałam wczoraj z Grzegorzem. Starszy pan, inżynier, Syryjczyk. Jego dwoje dzieci zostało w Syrii. Syn jest architektem, córka też skończyła wyższe studia. Oboje pracują. Zarabiają 50 dolarów miesięcznie. W Damaszku.

 

Grzegorz miał dobrze ułożone życie. Uczciwie pracował. Jest na emeryturze, ma 72 lata. I teraz wylądował w obcym kraju, bez znajomości języka. Z malutką walizeczką, w której jest cały jego dobytek. Mieszka u nas, ma maciupeńki pokoik. Na głębokiej wsi polskiej. Porozumiewamy się po rosyjsku. I on jest wdzięczny za to, że jest bezpieczny. Grzegorz został ranny w czasie nalotów. To jest poszukiwanie lepszych warunków? Czy ten człowiek nie chciałby umrzeć u siebie ze swoimi dziećmi i wnukami, w swoim domu, na który całe życie pracował? Ludzie, opamiętajmy się! Oczywiście, że on szukał lepszych warunków. Miasto, z którego pochodzi, już nie istnieje. Można sprawdzić w internecie.

 

A co do tego, dlaczego przyjeżdżają mężczyźni, a nie kobiety, to sprawa jest bardzo prosta. Jakbyś miał dzieci i zaczęłyby wam bomby lecieć na głowę, to do obcego kraju, do którego trzeba dojść parę tysięcy kilometrów albo przepłynąć łódką przez morze, kogo byś wysłał? Chłopaka czy dziewczynę? No kogo?

 

Raczej chłopaka.

 

No oczywiście. To jest logiczne. I zaopatrzyłbyś go w telefon komórkowy. Sprzedałbyś wszystko, żeby dać mu pieniądze na drogę i żeby miał na kartę, bo chcesz mieć z nim kontakt. I do tego dałbyś mu dobry telefon, a nie taki, który padnie za chwilę. Ja bym tak zrobiła.

 

Załóżmy taki scenariusz, że w Polsce wybucha wojna. Mamy na całym świecie wspólnoty. Wysyłam młode dziewczyny i niepełnosprawnych, żeby im zapewnić bezpieczeństwo. Jakbyś ich ubrał, jeśli do tej pory byłeś normalnym człowiekiem, który normalnie prosperował? Jakbyś ich ubrał? W podarte, brudne spodnie? Czy może wsadzając ich do samolotu, ubrałbyś ich tak, żeby nie odstawali od innych? Uchodźcy, którzy przypływają na pontonach, do tej pory byli normalnymi ludźmi. Mieli swoje dochody, swoje biznesy, swoje pieniądze. Nie dziwmy się, że nie przyjeżdżają tu obdarci i brudni.

 

Wśród muzułmanów mogą być terroryści. Może powinniśmy pomagać tylko chrześcijanom?

 

Mamy pomagać wszystkim. Jeżeli francuskie i belgijskie służby dały ciała, przez lata tolerując rodzący się terroryzm na swoim terenie, to był błąd. Sytuacja tych krajów jest zupełnie inna niż sytuacja Polski. To są kraje postkolonialne, mają całkowicie inną historię. A my po to płacimy naszym służbom, żeby pracowały. Oczywiście tragedii nie da się całkowicie wykluczyć. To, że u nas nie ma uchodźców, nie znaczy, że któregoś dnia nie przyjdą terroryści, rodzimi wariaci i nie wysadzą Sukiennic na krakowskim Rynku.

 

Nie uciekniemy od terrorystów?

 

Powinniśmy raczej zastanawiać się, jak pomagać w integracji. Nienawiść i agresja na pewno w integracji nie pomagają. Agresja budzi agresję. To oczywiste. Kluczowe jest życzliwe przyjęcie. To staramy się robić w naszych domach. Najgorsi ludzie, z potworną przeszłością, jeśli są życzliwie przyjęci, to mamy przynajmniej 90 procent pewności, że nas nie zaatakują. Pozostaje 10 procent, kiedy nas atakują. I my u nas też mamy takie przypadki. Część z tych ludzi miała zaburzenia psychiczne, a część była po prostu łajdakami. Ryzyka się nie wyeliminuje. Pan Jezus też zaryzykował i wiadomo, jak to się skończyło.

 

Czy ryzyko da się jakoś ograniczyć? Są na to jakieś sposoby?

 

Trzeba po prostu myśleć. W naszej wspólnocie są zasady, które mają ograniczyć ryzyko. Inna sprawa, że terroryści przylecą raczej samolotem, a nie będą ryzykować życia na pontonie płynącym do Lampedusy. Byliby idiotami. Owszem, mogą potem docierać do obozów dla uchodźców i tam werbować. Przybywają sobie do Europy całkowicie bezpiecznie, a później werbują na fałszywych papierach w obozach. Myślę, że to jest bardziej prawdopodobny scenariusz.

 

Jeśli nie rozwiążemy problemu obozów dla uchodźców, to będziemy sami produkowali gniewnych, bo to są ludzie doprowadzeni do granic wytrzymałości. Ci, którzy są w obozach albo docierają do wybrzeży Włoch czy Grecji, to ludzie zdesperowani. A człowiek zdesperowany nie myśli logicznie. Pamiętasz te wszystkie obrazki pokazywane w internecie? Jak to na dworcu w Budapeszcie wyrzucali wodę do picia rozdawaną przez policję? Większość ludzi nie wie, jaka to była historia. Ale jak ktoś poszuka głębiej, to się dowie, dlaczego oni tak robili.

 

Dlaczego?

 

Dlatego, że wcześniej ta sama policja ich poniżyła, potraktowała jak bydło.

 

Nasza cywilizacja jest cywilizacją obrazkową. Kto pokaże pierwszy obrazek, ten wygrywa. Nie wnikamy kompletnie w sytuacje ludzi, których widzimy na obrazkach. To jest problem – walka na obrazki. I na hejty. Nikt nie wnika w sytuację tych ludzi. Chrystus mówi wyraźnie: cokolwiek byście chcieli, żeby ludzie wam czynili, i wy im czyńcie. Więc może stańmy tam za tymi drutami, gdzieś na granicy serbskiej albo na dworcu w Budapeszcie jako uchodźcy. Może wtedy coś do nas dotrze i zrozumiemy, dlaczego oni się tak zachowują.

 

Kiedy mamy do czynienia z uchodźcą, bezdomnym, żebrakiem, jakkolwiek inaczej spragnionym człowiekiem, co powinniśmy mu dać? Wędkę czy rybę?

 

Jedno i drugie. Jeżeli człowiek nie ma siły, żeby utrzymać wędkę w ręku, to jakim cudem może złowić rybę? Ja nie potrafię obsługiwać wędki na kołowrotek, więc jak do cholery mam złowić rybę? Naprawdę nie potrafię. Zrobię stronę internetową, ale nie potrafię się obsłużyć sama w markecie przy kasach, gdzie się samemu wszystko nabija i płaci, więc jak mnie tylko widzą panie w Tesco w Ostrowcu, to się uśmiechają, bo wiedzą, że trzeba to zrobić za mnie.

 

Trzeba najpierw dać rybę, nakarmić człowieka, zapewnić mu poczucie bezpieczeństwa i – przede wszystkim – wysłuchać go. Potraktować jak brata, jak człowieka, a nie jak kłopotliwego petenta – o czym zresztą pisze Jan Paweł II bardzo wyraźnie – a później dopiero, razem z tym człowiekiem, nie dla niego albo za niego, ale razem z nim zacząć uczyć się łowić ryby.

 

Niektórzy mówią, że wystarczy dać wędkę i zmobilizować do jej umiejętnego używania.

 

Powiedzenie “nie dajmy ryby, tylko wędkę” to jest gówno prawda. Mamy na to tysiące przykładów. W tej chwili przenosimy kobietę, która mieszkała w kurniku. Do domu, który jej kupiliśmy dzięki Opatrzności Bożej. Opatrzność zawsze przychodzi dokładnie w momencie, w którym jest potrzebna. Pani mieszkała w kurniku z drewnianych desek, o powierzchni 10 metrów kwadratowych. Wdowa z pięciorgiem dzieci i 85-letnią babcią, która mieszkała w komórce obok kurnika. Bez bieżącej wody. Wszystko na końcu świata. Od lat prosiła o ludzkie mieszkanie. Gmina jej nic nie dała. My jej kupiliśmy dom. I to jest ta ryba. Jak ta kobieta w ogóle mogła, żyjąc w tym kurniku, myśleć o pracy? Jej zajęciem było opiekowanie się babcią. Bardzo dobrze to robi. Dostaje za to 500 zł. Ale nie o pieniądze tu chodzi. Kiedy zmarł jej mąż, to babcia się nią zajmowała. I ona teraz jej za nic nie odda, mimo że ją do tego często namawiano.

 

Najpierw trzeba ludziom zapewnić ludzkie warunki życia. A dopiero potem można oczekiwać, że ktoś pójdzie do pracy. Więc w tym wypadku wędką są po prostu godziwe warunki życia. A później możemy myśleć, jak pomóc tym ludziom tak, żeby potrafili łowić ryby sami. Trzeba im towarzyszyć. Dać im wędkę. Nauczyć ją obsługiwać. Co z tego, że siądę na brzegu rzeki, jeśli nie mam wędki. Jeść mi się chce, ale nie mam siły i nie mam wędki.

 

Gadanie, że wystarczy dać wędkę, to są idiotyzmy. Wszystko zależy od sytuacji konkretnego człowieka. Przychodzą do nas ludzie bezdomni, którzy potrzebują tylko jednego – dachu nad głową i dwóch tygodni. Znajdują pracę, wynajmują sobie mieszkania i idą dalej. Ale są też tacy, którzy są z nami 3, 4, 5 i 10 lat, a są też i tacy, którzy pewnie będą z nami do końca życia.

 

Nie ma dla Siostry beznadziejnych przypadków?

 

Nie ma. Tylko każdego trzeba poważnie potraktować. Co ma zrobić wychowanek domu dziecka? Kiedy kończy 18 lat, słyszy: “Dziękujemy. Do widzenia”. Albo wychowankowie ośrodka opiekuńczo-wychowawczego, w którym przebywają również dzieci upośledzone w stopniu lekkim, a więc niemające prawa do renty? Kończą 18 lat i mają sobie sami radzić. Co oni mają zrobić? Dostają 6000 zł do łapy i do widzenia. W większych miastach dostają jeszcze mieszkanie socjalne.

 

Tracą wszystko i często już z wyrokami – za niespłacone kredyty, które biorą na komórki i inne rzeczy – trafiają do nas. Są już przestępcami. Policja się wokół nich kręci. My najpierw musimy ich wykupić, żeby nie poszli do więzienia. Spędzają u nas zwykle 3-4 lata i dopiero wtedy, kiedy mają już nie 18, ale 20 kilka lat, po intensywnej współpracy z nami, często po ukończeniu szkoły i zdobyciu zawodu, postaraniu się o mieszkanie, nauczeniu się normalnego życia, idą dalej. Wtedy dopiero jest duża szansa, że się sami utrzymają. I tak się dzieje.

 

Część z nich mam wśród znajomych na Facebooku. Oczywiście mi mózg w poprzek staje, jak mój Krzysiu pisze “Polska dla Polaków”, ale dobra. Niech mu będzie. Ważne, że nie ćpa, ma mieszkanie, ma dziewczynę i pracuje. Normalnie żyje. Dał radę.

 

 

Małgorzata Chmielewska

siostra zakonna, przełożona Wspólnoty “Chleb Życia”. Prowadzi domy dla bezdomnych, chorych, samotnych matek oraz noclegownie dla kobiet i mężczyzn. Z troską wyraża się o osobach z marginesu. Osoby wykluczone próbuje przywrócić do społeczności poprzez stworzenie dla nich miejsc pracy. Dlatego powołała specjalne manufaktury, w których pracują osoby bezdomne i chore.

 

 

Piotr Żyłka

chrześcijański dziennikarz, redaktor naczelny portalu DEON.pl. Autor projektu faceBÓG oraz polskiego profilu papieża Franciszka. W 2015 roku ukazała się jego książka “Życie na pełnej petardzie” – zapis rozmowy z ks. Janem Kaczkowskim. Laureat dziennikarskiej nagrody “Ślad”.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/krok-milosierdzia/art,7,siostra-chmielewska-nie-oceniajmy-za-szybko.html

_________________________________________________________________________________

O autorze: Słowo Boże na dziś