Myśl dnia
Mark Twain
Zobaczył Bóg ich czyny, że odwrócili się od swojego złego postępowania. I ulitował się Bóg nad niedolą, którą postanowił na nich sprowadzić, i nie zesłał jej.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY
(Ps 130 (129), 1-2. 3-4. 7bc-8)
Refren: Gdy grzechy wspomnisz, któż się z nas ostoi?
Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, *
Panie, wysłuchaj głosu mego.
Nachyl Twe ucho *
na głos mojego błagania.
Jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie, *
Panie, któż się ostoi?
Ale Ty udzielasz przebaczenia, *
aby ze czcią Ci służono.
U Pana jest bowiem łaska, *
u Niego obfite odkupienie.
On odkupi Izraela *
ze wszystkich jego grzechów.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Łk 11, 28)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Błogosławieni ci, którzy słuchają słowa Bożego
i zachowują je wiernie.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Łk 10, 38-42)
Jezus w gościnie u Marty i Marii
Słowa Ewangelii według świętego Łukasza.
Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: «Panie, czy ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła».
A Pan jej odpowiedział: «Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona».
Oto słowo Pańskie.
KOMENTARZ
Umieć się zatrzymać
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
Jezus mówi: Moje owce słuchają mego głosu. Co to znaczy słuchać głosu Jezusa? Kiedy dosłyszałem Jego głos? On przecież jest już “po prawicy Ojca”. Brzmienie głosu Jezusa z Nazaretu już dawno ucichło w czasie i przestrzeni. Tego historycznego głosu już nigdy nie usłyszymy.
Oczywiście, pozostał zapis tego, co Jezus mówił i czynił. Nie jest to jednak Jego głos, lecz Jego słowa. Co niedzielę słuchamy tych słów Jezusa i o Jezusie odczytywanych podczas liturgii. Docierają do nas dźwięki znajomych słów w języku polskim. Słyszymy je. Ale to nie jest głos Jezusa. To głos lektora. Jak mam więc usłyszeć głos Jezusa? Kiedy mogę powiedzieć, że dosłyszałem Jego głos?
Słowo i Objawienie
Słowa Jezusa i o Jezusie – a o Nim jest cała Biblia, jak twierdzili Ojcowie Kościoła – są tylko pretekstem, przestrzenią, w której może najpewniej dojść do usłyszenia głosu Jezusa Chrystusa. To może się wydarzyć wszędzie i zawsze, ale w przestrzeni słowa biblijnego jest to łatwiejsze. Jak mogę stwierdzić, że to wydarzenie właśnie następuje? W moim przekonaniu, usłyszenie głosu Jezusa następuje wtedy, gdy w tym słowie dosłyszę wezwanie Boga skierowane właśnie do mnie – nie do wszystkich, do kogokolwiek, do nas jako wspólnoty, ale właśnie do mnie osobiście. To znaczy, kiedy wypowiedziane przez kogoś i usłyszane przeze mnie słowo staje się dla mnie znaczące, porusza jakieś we mnie jakieś struny, dotyka mnie. Wtedy mogę powiedzieć, że podchwyciłem Jego głos. Jego głos zabrzmiał. Mówiąc językiem teologii: biorę udział w wydarzeniu Objawienia.
Warunek: słuchanie
Żeby dosłyszeć głos, trzeba słuchać różnych dźwięków, znaków, słów. Poeta Zbigniew Jankowski pisze:
Słucham.
Pełne oczy, uszy, nozdrza,
pełne ręce
słuchania, które
ogarnia mnie, zabiera
(Odwrotna fala)
A w innym wierszu modli się on:
Mów, Panie, bo sługa Twój
już nie słucha
tych głosów z ciała.
Już prawie go nie ma, cały
zamienił się w słuch – w bezkresny korytarz
dla Twojego słowa.
(Oczekiwanie)
Są to wielkie pragnienia wrażliwego na Boga człowieka. Warto je w sercu rozbudzać. Jest to ważne. Istotne jest też, by te pragnienia stopniowo wcielać. A konkretnie dziś i jutro: przyjść na Mszę z nastawieniem, że chcę słuchać, że Bóg chce do mnie mówić, że chce mi, właśnie mi, coś ważnego powiedzieć: coś, co mnie pocieszy, umocni, wskaże drogę, napomni, wstrząśnie.
Cel – życie
Poetka Krystyna Miłobędzka powiedziała kiedyś: Słowa chcą żyć nie mówić. Miała na myśli słowo poetyckie i cel pracy poety nad słowem. O ile bardziej to jej stwierdzenie odnosi się do słowa biblijnego! Jezus chce, byśmy uchwycili Jego głos w tym słowie. Głos to coś żywego, w przeciwieństwie do martwych słów. W głosie Jezusa brzmi właśnie Jego troska o nasze życie. Więc jeśli rzeczywiście dosłyszałem Jego głos, to jest to na pewno wezwanie mnie do życia. Każdy z nas jest wzywany przez ten głos, by coś ważnego zrobić ze swoim życiem. O tym Jezus Chrystus mówi wciąż w każdej przestrzeni i każdym czasie: w słowie żywym, słowie życia, życiem słowa. Jego głos przenika wszystko. Dlatego wydarzenie Objawienia jest zawsze możliwe.
Wezwanie do wyjścia i służby
Jak mogę być pewnym, że rzeczywiście dosłyszałem głos Jezusa, że to wezwanie, które we mnie zabrzmiało, jest Jego głosem? Najważniejszym elementem wezwania jest zaproszenie do wyjścia z egoizmu, ze skoncentrowania na sobie. To jest powołanie każdego chrześcijanina, dlatego w każdej formie Objawienia Bóg do tego pobudza i motywuje. Boża troska o nasze życie to właśnie staranie, by nasze życie nie zadusiło się w kręceniu się wokół siebie. On chce nas wyprowadzić na “zielone pastwiska”, na nieoczekiwane przez nas “więcej” życia. Wezwanie do tego wyjścia z siebie nie pochodzi od nas, lecz z zewnątrz. Dokonuje się w Objawieniu, dosłyszeniu głosu Jezusa, wydarzeniu, które jest poza naszą kontrolą.
Głos Jezusa, który dochodzi do nas w wydarzeniu Objawienia, Jego ożywione słowo, jest nakierowane na spotkanie z życiem człowieka. Dlatego brzmiące w nim wezwanie do wyjścia jest jednocześnie oczekiwaniem na odpowiedź ze strony człowieka, w której dopełnia się wydarzenie Objawienia. Rzeczywiście usłyszał głos Jezusa ten, kto podejmuje zaproszenie do wyjścia. Podjęcie tego zaproszenia jest otwarciem się na bezinteresowną służbę innym. Kiedy ktoś decyduje się, by poświęcić się służbie jakiejś sprawie ważniejszej niż jego osobiste preferencje, wtedy mówimy, że ta osoba realizuje powołanie: do małżeństwa, do życia konsekrowanego, do pomocy biednym, chorym, zagubionym, cierpiącym, do służby wspólnocie, ojczyźnie itd. Powołanie w chrześcijaństwie jest sposobem przeżywania swojego życia, które wyrzeka się egoizmu. Powołanie jest sposobem rozumienia życia i porządkowania go jako służby. Dla każdego z nas oznacza to coś innego. W inny sposób się realizuje. Wspólne jest to, że kiedy coraz bardziej zaczynamy przeżywać życie, rezygnując z egoizmu w duchu służby, możemy być pewni, że idziemy za głosem Chrystusa, że słyszymy i słuchamy Jego żywego głosu.
_______________________________________________
________________________________________________
Na dobranoc i dzień dobry – Łk 10, 38-42
Opowiadanie pt. “Respice finem”
Filozof grecki Diogenes wystawił namiot na rynku w Atenach i umieścił na nim napis: “Tu można kupić mądrości”.
Przechodzący bogacz, zobaczywszy napis, roześmiał się, dał słudze trzy sesterce (drobna moneta) i rozkazał: “Zapytaj tego błazna, ile mądrości sprzeda za te pieniądze?”
Sługa wypełnił rozkaz swego pana. Diogenes schował pieniądze i rzekł: Powiedz swemu panu następujące zdanie: “Przy każdej swej czynności pamiętaj o końcu”.
Bogacz nie żałował wydatku. Zdanie kazał wypisać złotymi głoskami nad drzwiami swego domu, aby każdemu wchodzącemu przypominało cel życia.
Refleksja
Dwie siostry i jakże inne charaktery. Maria wsłuchana w Jezusa i kontemplująca każde Jego słowo. Marta posługująca Mu całym swoim sercem, ale w zabieganiu trochę “gubi” to, co On ma Jej w tym momencie do powiedzenia. Dwa charaktery, ale ta sama miłóść do Jezusa wyrażona w jakże inny sposób. Jedna spokojna i wyważona, bo więcej już nic nie potrzeba. Druga zabiegana i trochę chaotyczna. Tymczasem każde “nieumiarkowanie” w naszym życiu wprowadza nieład, którego konsekwencją jest zabieganie. Wtedy przeważnie, z jednej strony, człowiek ma to, co chce mieć, a z drugiej strony, jest tego wciąż mu za mało. Niedosyt polega na niedostrzeżeniu tego, co dla nas jest najbardziej istotne i tego, co już mamy…
Jezus proponuje nam, abyśmy zatrzymali się i wsłuchali w to, co On ma do powiedzenia. Z tego wsłuchania się, potem mamy podejmować każdy konkretny czyn. Stajemy się wtedy – jak to ujął św. Ignacy, założyciel jezuitów – kontemplatywni w działaniu. Każdy nasz czyn poparty jest refleksją, która jeszcze bardziej przybliża nas do Mistrza z Nazaretu. Maria Marta to dwa różne charaktery, ale te same miłości do swego Mistrza. Maria uczy nas refleksji i wpatrzenia się w Mistrza. Marta zaś tego, abyśmy nie byli bezczynni w naszym życiu na ziemi i używali naszych rak do pracy, aby wprwadzać w czyn to, co usłyszymy z kontemplacji Jezusowych słów…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Bliższa Ci jest postawa Marii czy Marty?
2. Dlaczego czyny powinny wynikać z kontemplacji tego, co Jezus mówi?
3. Co znaczy bycie: kontemplatywny w działaniu?
I tak na koniec…
Taka jest istota kontemplacji: zdolność zdumiewania się (Anthony de Mello)
DWIE
by Grzegorz Kramer SJ
Dwie siostry, które przyjęły Jezusa. Każda na swój (najlepszy) sposób, pokazując to, co potrafiła najlepiej. Jedna w krzątaninie domowej, druga w przysłuchiwaniu się.
Dość łatwo – kiedy czytam Ewangelię na modlitwie – powiedzieć, że Marta zajmowała się sprawami zbytecznymi. Kiedy kończę modlitwę, łatwo obrócić sprawę i powiedzieć, że siedzenie przy Panu jest dobre, ale życie ma swój bieg i trzeba się zająć sprawami konkretnymi. I w sumie się gubię i nie wiem, co tak naprawdę ważne. Wprawdzie gdzieś tam w pamięci mamy powiedzenie: „módl się i pracuj”, ale jak to stosować, to za bardzo nie wiem. Bo włączają się we mnie dwie siostry i jedna na drugą do Pana skarży.
Na drodze Marty i Marii stanął Jezus i pokazał im, że nie trzeba porzucać swojej drogi, ale przeżywać ją inaczej. Z Nim. Marcie powiedział, że nie trzeba się tak troszczyć, jak się jej wydaje, że praca (a raczej nasze krzątanie się wokół wielu spraw naraz) jest ważna, ale często przeceniana. Nie wiem, co powiedział Marii – może to zachęta, by samemu posłuchać, co ma mi do powiedzenia?
Okazuje się, że są „cząstki”, których będziemy pozbawieni. Okazuje się, że nie wszystko, co nam wydaje się tak szalenie ważne, a co robimy w obecności i dla Jezusa, jest istotne. Niektóre te sprawy po prostu odpadną, przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie, a to znaczy, że nigdy Go nie miały i nie mają w Jego oczach. Tylko w naszych.
http://kramer.blog.deon.pl/2015/10/06/dwie/
Czy upomnienia są nam potrzebne?
5 października 2015, autor: Krzysztof Osuch SJ
W tych dniach czytamy w Kościele Księgę Jonasza. Dowiadujemy się z niej, z jakim oporem Jonasz podjął głoszenie upomnienia mieszkańcom Niniwy, pogrążonym w nieprawości. Do zapowiadanego zburzenia miasta nie doszło, gdyż ludzie pokutowali i zwrócili się do Boga. To prawda, upominanie jest zwykle przykre dla obu stron – dla upominającego i upominanych – ale jego owoce są znakomite. – Jak my postrzegamy dziś upominanie? Czy je cenimy? Czy wolimy raczej zginąć niż dopuścić do siebie mowę proroka, który przemawia w imię Stwórcy i Ojca narodów?
Pan przemówił do Jonasza po raz drugi tymi słowami: Wstań, idź do Niniwy, wielkiego miasta, i głoś jej upomnienie, które Ja ci zlecam. Jonasz wstał i poszedł do Niniwy, jak powiedział Pan. Niniwa była miastem bardzo rozległym – na trzy dni drogi. Począł więc Jonasz iść przez miasto jeden dzień drogi i wołał, i głosił: Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona. I uwierzyli mieszkańcy Niniwy Bogu, ogłosili post i oblekli się w wory od największego do najmniejszego. (…)Zobaczył Bóg czyny ich, że odwrócili się od swojego złego postępowania. I ulitował się Bóg nad niedolą, którą postanowił na nich sprowadzić, i nie zesłał jej (Jon 3,1-10).
Upominani tyle razy
Z osobistego doświadczenia wiemy, co znaczy upominać i być upominanym. Na dźwięk słowa upomnienie budzą się w nas różne uczucia: od niechęci po szczerą wdzięczność. Zapewne upominano nas w domu rodzinnym, w szkole, w takiej czy innej wspólnocie, w pracy… Niektóre upomnienia pamiętamy do dziś. Jedne wspominamy z wdzięcznością, inne ze smutkiem i być może ze (słuszną lub nie) odrazą… Upomnienia miały uczynić nas lepszymi i ustrzec przed złem.
Bywa jednak i tak, że od upomnień (źle zaaplikowanych lub źle przyjmowanych) czasem brzydnie komuś życie. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy upominającemu brakuje życzliwości i szacunku, a motywem napominania jest żądza władzy, górowania i poniżania. Problem może być też po stronie upominanego. Będzie o tym dalej.
Bóg nas upomina
Nie tylko Księga Jonasza, ale wiele innych miejsc w Piśmie Świętym uświadamia nam, że w naszych relacjach z Bogiem trzeba być przygotowanym na upomnienia. Biblia jest pełna Bożych upomnień i wezwań do nawrócenia. Nie da się ich łatwo zneutralizować. Raczej trzeba nauczyć się je przyjmować, gdyż najwidoczniej mają one wielkie znaczenie w prostowaniu naszej drogi do Boga!
Czytając Księgi Proroków, zauważamy, że Bóg żywo i mocno reaguje na pogrążanie się ludzi w złości grzechów. Bóg niestrudzenie napomina i upomina się o każdego człowieka. Czyni to najpierw w głębi serca błądzącego człowieka. To mocne działanie Boga walczącego o nas przejawia się jako głos sumienia, który wyraźnie i mocno napomina. Ten Głos czyni wyrzuty, a nawet „gryzie”.
Bóg przychodzi z upomnieniem także od zewnątrz. Na przestrzeni Historii Zbawienia angażuje różnych ludzi i każe im być Jego ustami. Każe im mówić w swoim imieniu. Dla „zatrudnionych” przez Boga proroków oznacza to wielką godność, ale i wielki trud. Miło jest w imieniu Boga obwieszczać wielkie obietnice. Przykro jest napominać i wieścić nieszczęścia, które przyjdą niechybnie, jeśli napominani nie odwrócą się od złego postępowania. Prawdziwy prorok, polegając na Bogu, gotów jest przyjąć zarówno słodycz jak i gorycz, wpisane w jego misję i służbę.
Jonasz nie chce upominać
Jonasz, syna Amittaja, jest jednym z tych, który otrzymał od Boga polecenie: „Wstań, idź do Niniwy – wielkiego miasta – i upomnij ją, albowiem nieprawość jej dotarła przed moje oblicze” (Jon 1, 1). Jonasz wcale nie kwapił się, by wypełnić zleconą mu misję. Wiele uczynił, by się wywinąć: „A Jonasz wstał, aby uciec do Tarszisz przed Panem”. Reakcja Jonasza pokazuje, że niełatwo jest podjąć zadanie upominania, a następnie wiernie ją wypełnić. Jonasz mniema, że łatwiej będzie sprzeciwić się Bogu i uciec daleko od Niego.
My dziś różnie zapatrujemy się na biblijne upomnienia i prorockie zadania. Jednak nasze zapatrywania nie są tu rozstrzygające. Najważniejsze jest to, także w naszych czasach, by zauważyć i uznać, że to sam Bóg widzi powody do napominania tych, którzy lekceważą Jego Miłość i zbawczy plan. I że to On posyła z misją upominania. I że, w istocie, jest to Jego dar dla błądzących, a nie zamach na ludzką wolność.
Języka napomnień używał nie tylko Jonasz i wielu innych proroków, aż po Jana Chrzciciela (por. Mt 14, 4). Także Jezus niejednokrotnie upominał tych, którzy udawali pobożnych (Łk 11, 39; 20, 20), a jednocześnie czynili różne nieprawości. Jezus napominał mocno tych, którzy zamykali się na wyjątkowość i jedyność Jego Osoby i misji.
Upominanie źle widziane
Upominanie innych i przyjmowanie upomnień nigdy nie było czymś łatwym i oczywistym. Prorocy byli mocno kontestowani, a nawet zabijani. Dzisiaj jest podobnie. Wciąż trudno – a nawet coraz trudniej – jest nam uznać, że upominanie to jeden z najważniejszych elementów życia religijnego i autentycznego życia duchowego. Wielu (może tylko niektórzy) chciałoby zamknąć usta tym, którzy upominają, choć powołują się na autorytet i nakaz samego Boga. Chciano by posługę upominania napiętnować jako coś nagannego i nieprzystającego do zabsolutyzowanej wolności człowieka.
Tymczasem, tak naprawdę, to nie posługę upominania należy wyeliminować! Wyeliminować i napiętnować należy panoszącą się (zawsze i z definicji głupią) pychę, która szerzy się jak zaraza i każe obronnie krzyczeć: «Nikt nie ma prawa mnie upominać! Wara od mojej wolności.»
Pycha ma to do siebie, że zaślepia i fałszuje rzeczywistość. Pycha zawsze uruchamia siły, które niszczą i samego pysznego i innych wokół niego. Pycha wyniośle od-pycha upominającego i po-pycha upominanego do fałszywej i wręcz przewrotnej oceny sytuacji.
Zawsze przystoi nam pokora
Bóg w podejściu do nas jest zawsze pokorny. Autentyczna miłość jest zawsze pokorna i delikatna. Widać to w całym uniżeniu Jezusa Chrystusa.
Skoro tak, to i nam także przystoi pokora. A człowiek pokorny gasi w sobie odruch pychy, która odpycha i przewrotnie objaśnia rzeczywistość. Pokora każe samemu sobie perswadować łagodnie (a jak trzeba, to i z mocą): «Jestem tu na ziemi od niedawna i całe życie jestem nowicjuszem, gdy chodzi o rozumienie Tajemnicy Boga, tajemnicy człowieka, sensu życia i jego fundamentalnych praw. Właściwie wciąż jestem niedouczony. Bywam kuszony przez atrakcje grzechu i upadam!»
Zatem jest dobrze (a nawet bardzo dobrze), gdy Bóg swoim Słowem czy także bliźni – w Kościele i w innych społecznych kontekstach – chcą mi zaofiarowywać upomnienie! Czyż nie potrzeba, bym się po wielekroć w życiu opamiętywał i porzucał różne iluzje i ułudy szczęścia? To prawdziwy dar, gdy dociera do mnie – w różnej postaci – napomnienie. To dobrze, że upominający pragnie mojego dobra, sprzyja mi i troszczy się o to, bym zwracał się do Boga całym sercem i czynił dobro»…
Pokora w przyjmowaniu daru napomnień przystoi nam w każdym wieku i w każdym stanie życia. Także status społeczny nie ma tu znaczenia. Naszą pokorną otwartość na upomnienia zwiększa świadomość tego, że dzisiaj za sprawą potęgi mediów i globalizmu grożą nam uwiedzenia i błędy na wielką skalę! Można im ulec niemal bezwiednie. A gdy ktoś nam to wytyka, to tak łatwo jest schować się za parawan obowiązującej poprawności czy zdania sondażowo ustalonej większości.
Klarowne upomnienia bardzo potrzebne
W ostatnich dekadach widzimy, jak wielkie błędy antropologiczne i bez-bożne stanowienie praw szerzą się tak szybko jak pożary w wysuszonych regionach Europy. „Apostołowie” nowej cybernetycznej cywilizacji i nowej (zlaicyzowanej) wizji człowieka stają przed nami pewnie i bezczelnie. Zdają się nie mieć żadnych wątpliwości i wyrzutów sumienia.
Jak to dobrze, że wciąż – z taktem i precyzją – mówią o tym wszystkim Pasterze kościoła, zwłaszcza papieże, Jan Paweł II i Benedykt XVI. Można by cytować wiele ich krytycznych wypowiedzi, które są Jonaszowym upomnieniem na nasze czasy. Jednak na koniec przywołam wypowiedź świeckiego człowieka, Andre Frossarda, nawróconego francuskiego żyda, w którym też widać jasną myśl i prorocki charyzmat.
Tak pisał on przed kilkunastu laty (1994)w 55-ciu stronicowej książeczce, znamiennie zatytułowanej Słuchaj, Izraelu: „Jeśli chodzi o stan świata, to jest on mniej więcej taki, jaki był w przeddzień potopu: gwałty, grabieże, kłamstwa, chorobliwa pycha, pogarda dla słabych, rozmaite okrucieństwa, skryta niechęć do niewinności”.
– A skąd wzięło się to tsunami zła? Prorok ma jasną odpowiedź: z szaleństwa, jakim jest grzech odstępstwa od Boga. Autor gorzko i ironicznie stwierdza:
„Zjedliśmy nie tylko owoc zakazany, o którym jest mowa w Księdze [Rodzaju], ale połknęliśmy całe drzewo, z liśćmi, gałęziami i pniem aż po korzeń. ‘Będziecie jako bogowie znając dobro i zło’ – obiecywał wówczas diabeł, by zachęcić nas do spożycia tego owocu. I oto spójrzcie: jakimi pięknymi staliśmy się bożkami! Jesteśmy zamrażani, instrumentalizowani, niszczeni zależnie od prawa podaży i popytu. Jutro za matkę i ojca będziemy mieli próbówkę i strzykawkę; uprawia się nas w roztworze molekuł zielonej małpy, klonuje w laboratoriach, co dotychczas praktykowano tylko z myślą o bydłu i rzeźni. Mamy korzystnych zastępców w postaci elektronicznych pastylek, tak, że zamiast »bogów« pewnego dnia będziemy wołami lub pchłami” (A. Frossard, Słuchaj, Izraelu, Wyd. Palabra, Warszawa 1995, ss. 54 i 53).
Rekolekcje Ignacjańskie, które jezuici wszystkim proponują jako najcenniejsze dobro, dotykają różnych obszarów ludzkiego serca i życia we współczesnym świecie. Stanowią one wieloraki dar. Jednym z nich jest otwarcie się na upomnienie, które kieruje do nas Bóg Ojciec w swoim Synu Jezusie Chrystusie. Jest ono zazwyczaj łagodne i dostosowane do duszy, do osoby, która pragnie, by Bóg wyprostował drogi, ogarnął swą Miłością i usposobił do lepszej służby Jemu.
http://osuch.sj.deon.pl/2015/10/05/k-osuch-sj-czy-upomnienia-sa-nam-potrzebne-jon-31-10/
Św. Ambroży (ok. 340-397), biskup Mediolanu, doktor Kościoła
Traktat o św. Łukasza 7, 85-86
W przypowieści o dobrym Samarytaninie pojawia się kwestia miłosierdzia, ale nie ma jednego sposobu bycia cnotliwym. Następnie mamy przykład Marty i Marii; widzimy tam jedną, zajętą swoją krzątaniną i drugą, nabożnie słuchającą słowa Bożego. Jeśli ta uwaga idzie w parze z wiarą, to ma pierwszeństwo nad uczynkami, jak jest napisane: „Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona”. Postarajmy się zatem i my posiadać to, czego nikt nie może nam zabrać; nadstawmy ucho czujne, a nie nieuważne… Bądźmy jak Maria, ożywieni pragnieniem mądrości: to największe dzieło, doskonalsze od innych… Nie krytykuj zatem, nie nazywaj próżniakami tych, którzy pragną tej mądrości…
Marta jednakże nie jest krytykowana za swoje dobre usługiwanie, nawet jeśli Maria wybrała najlepszą cząstkę. Jezus bowiem posiada liczne bogactwa i na wielorakie sposoby objawia swoją hojność… Apostołowie także nie sądzili, że lepiej jest zaniedbywać słowo Boże, żeby obsługiwać stoły (Dz 6,2). Ale dwie rzeczy są dziełem mądrości. Szczepan, ze swojej strony, choć był pełen mądrości, został wybrany jako sługa. Niech zatem ten, który służy, słucha tego, który naucza, a ten, który naucza, zachęca tego, który służy. Jedno jest ciało Kościoła, nawet jeśli członki są różne; jedne potrzebują drugich. „Nie może więc oko powiedzieć ręce: «Nie jesteś mi potrzebna», albo głowa nogom: «Nie potrzebuję was»” (1Kor 12,14nn). Ucho nie może powiedzieć, że nie należy do ciała. Niektóre członki mają większe znaczenie, inne jednak są potrzebne.
************
Uwierzyć to przede wszystkim poważnie potraktować słowo Boże (6 października 2015)
Potrzeba tylko jednego! Czego potrzeba? Kontemplacji? Jeżeli przyjąć tradycyjną interpretację, która zakłada, że Maria reprezentuje kontemplacyjny styl życia, a Marta czynny, to wynikałoby, że potrzeba kontemplacji. Ale niczego takiego nie uczy Kościół. Kontemplacja nie jest konieczna do zbawienia. Czego zatem potrzeba? Co jest ową najlepszą cząstką, którą obrała Maria? Wydaje się, że jest nią skoncentrowanie się na Jezusie i Jego słowie. Wszystkie inne sprawy stały się drugorzędne. Potrzeba poważnego potraktowania orędzia Bożego. Przy zatroskaniu o sprawy doczesne bardzo łatwo to zgubić: Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jedno (Łk 10,41n). Bardzo często w naszym życiu właśnie tak się dzieje. Sprawy bieżące są bardzo pilne i przez swoją pilność odsuwają na dalszy plan sprawy najważniejsze. W życiu duchowym należy zawsze pamiętać, że sprawy najważniejsze muszą mieć pierwszeństwo wobec spraw pilnych.
Dopiero wówczas okazuje się, że naprawdę poważnie traktujemy Boga. Jeżeli ważniejsze jest to, co pilne, w istocie Bóg jest mniej ważny.
W Księdze Jonasza Prorok został wysłany przez Boga do pogańskiego miasta Niniwa. Samo miasto kojarzyło się Żydom z niewolą! I właśnie do takiego miasta wysyła Bóg Jonasza, który starał się uciec i nie pójść tam, aby nie dawać szansy „tym poganom” na nawrócenie i oddalenia kary. Ostatecznie cudownym zrządzeniem losu poszedł tam z przymusu. Głosił potrzebę nawrócenia i ludzie rzeczywiście się nawrócili, zaczęli pokutować. Poważnie potraktowali słowo pochodzące od Boga! Później podobnie będzie się działo przy głoszeniu Ewangelii, której chętniej słuchali ludzie upadli niż porządni faryzeusze, chętniej przyjmowali poganie niż Żydzi!
Dzisiejsze czytania liturgiczne: Jon 3, 1-10; Łk 10, 38-42
Wydaje się, że Bóg w Księdze Jonasza bardziej poucza samego proroka niż pogan z Niniwy. Okazuje się, że często nie ci, którzy zachowują wszystkie przepisy Prawa, zbliżają się do Boga, ale ci, którzy poznali manowce życia i są spragnieni prawdy, są na nią otwarci i przyjmują całym sercem. W przypowieści o dwóch synach Pan Jezus wskazuje na tę prawdę. Nie ten, który łatwo deklarował posłuszeństwo ojcu, lecz ten, który w pierwszej reakcji odmówił, jednak po namyśle poszedł wypełnić słowo ojca, okazał się posłuszny ojcu. On to słowo przyjął z powagą. Pan Jezus kończy tę przypowieść słowami:
Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego. Przyszedł bowiem do was Jan drogą sprawiedliwości, a wyście mu nie uwierzyli. Celnicy zaś i nierządnice uwierzyli mu. Wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć (Mt 21,31n).
Uwierzyć to przede wszystkim poważnie potraktować słowo Boże. Dzisiaj chyba dominuje niepoważne traktowanie Boga i Jego słowa. To jest zasadniczy problem obecnego czasu.
Włodzimierz Zatorski OSB
http://ps-po.pl/2015/10/05/uwierzyc-to-przede-wszystkim-powaznie-potraktowac-slowo-boze-6-pazdziernika-2015/
____________________________________________________
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
6 PAŹDZIERNIKA
________________
Święty Brunon Kartuz, opat | |
Błogosławiony Jakub Alojzy de San Vitores, prezbiter i męczennik | |
Święta Maria Franciszka od Pięciu Ran Pana Jezusa, dziewica | |
Błogosławiony Innocenty z Berzo, prezbiter |
oraz:
św. Magnusa, biskupa (+ VII w.); św. Romana z Auxerre, biskupa (+ ok. 550); św. Wiary (+ III w.)
___________________________________________________
TO WARTO PRZECZYTAĆ
_________________________
Charamsa, czyli kłopoty z wiarygodnością
Mają kłopot w Watykanie z tymi Polakami. Jak nie Wesołowski, to Charamsa. Ale to i my mamy kłopot, nie tylko Watykan. Jak to ogarnąć?
Po 24 godzinach od ujawnienia “całej prawdy” o księdzu Krzysztofie Charamsie, wiemy już dużo więcej. Wiadomo zwłaszcza – już z pewnością, a nie tylko z dużym prawdopodobieństwem – że mamy do czynienia z perfekcyjnie zorganizowaną akcją marketingowo-lobbingową mającą zwrócić uwagę szerokiej (i to światowej) opinii publicznej na problem osób homoseksualnych jako usilnie prześladowanej grupy społecznej, zwłaszcza w Kościele katolickim. Najpierw można było jeszcze naiwnie przypuszczać, że taka a nie inna sekwencja wydarzeń jest dziełem przypadku albo nagłego działania pod wpływem emocji. Teraz jednak media ujawniły, że duchowny kontaktował się z nimi jeszcze przed publikacją w “Tygodniku Powszechnym”, każdej redakcji zapowiadając (oczywiście w tajemnicy przed krakusami) albo ekskluzywny wywiad, albo możliwość publikacji jego specjalnych oświadczeń, dostosowanych, jak podaje “Wprost”, “do profilów gazet w nadziei na lepszą promocję”. I jeszcze sam ksiądz organizuje w Rzymie konferencję prasową w przeddzień rozpoczęcia Synodu Biskupów. I publikuje “nowy manifest wyzwolenia”. I zapowiada wkrótce wydanie w dwóch językach książki o swoich losach.
Krzysztof Charamsa osiągnął to, na czym mu zależało: subiektywnie, jak twierdzi, poczucie wielkiego szczęścia i wyzwolenia, a w skali społecznej – rozpoznawalność i rozgłos. Stracił jednak (przynajmniej dla mnie, bo wiem, że nie dla wszystkich) wiarygodność. Z czterech powodów. Pierwszy z nich jest związany z seksualnością, drugi z prawdomównością. Trzeci powód do argument z krzywdy, a czwarty – z wojowniczości.
1. W przypadku seksualności nie chodzi o to, że Charamsa jest gejem. Stracił on dla mnie wiarygodność dlatego, że przez jakiś czas (nie wiemy, jak długi) – będąc księdzem katolickim, który ślubował zachowanie celibatu – żył w hipokryzji, prowadząc aktywne życie seksualne, a nawet pozostając w stałej relacji seksualnej z bliską osobą. Płeć tej osoby jest dla mnie bez znaczenia. Ważne jest świadome łamanie jednej z podstawowych zasad regulujących życie swojej wspólnoty religijnej przez duchownego. A na dodatek pracował on w kluczowej watykańskiej instytucji odpowiedzialnej za troskę o ortodoksyjność wiary.
2. W przypadku prawdomówności chodzi mi o to, że Charamsa – realizując swój plan głośnego kontrolowanego coming out’u – precyzyjnie manipulował kolejnymi redakcjami. Zaczął od “Tygodnika Powszechnego”, któremu nie zapowiedział dalszych etapów swego przedsięwzięcia. I jeszcze zanim jego tekst o księdzu Oko ukazał się w “TP”, już kontaktował się “w wielkiej tajemnicy” z kolejnymi redakcjami. A gdy gruchnęła wiadomość “Jestem gejem”, twierdził, że decyzję o dokonaniu coming outu podjął już po publikacji w krakowskim piśmie. Tylko kto wcześniej pisał książkę, nakręcał filmy i zapraszał media do wywiadów prasowych?
3. Trzeci aspekt sprawy to krzywda, jaką Charamsa wyrządził wielu ludziom. Najpierw redakcji “Tygodnika Powszechnego”, której dobre imię wystawił na poważny szwank – nawet jeśli ona sama w swoim piątkowym oświadczeniu twierdzi co innego. Skrzywdził licznych katolików podobnie jak on widzących problem języka przemocy i nienawiści w Kościele oraz krytycznie oceniających twórczość i działalność ks. Oko – bo teraz bardzo długo będą musieli oni zmagać się z zarzutem, że ulegli gejowskiej propagandzie (wiem, że to zarzut beznadziejnie głupi, ale akurat sytuacja niestety ułatwia oponentom złej woli posługiwanie się nim). Skrzywdził wreszcie tych homoseksualnych katolików, którzy nie mają zamiaru publicznie obnosić się ze swoją orientacją i problemami. Kolejne etapy działalności Charamsy tylko umacniają bowiem – jakże odległy od codzienności większości osób homoseksualnych – stereotyp wojującego geja żądającego napisania od nowa katechizmu i dopominającego się o prawo do zawierania ślubów.
4. Wojowniczość ta stała się – to czwarty, według mnie, powód utraty wiarygodności przez pelplińsko-watykańskiego teologa – nowym wyróżnikiem jego publicznej aktywności. Nowym, bo najpierw ujawnił się jako naukowiec wnikliwie i rzeczowo analizujący myślenie innych. Teraz zaś stał się księdzem Oko à rebours! W jego aktualnych wypowiedziach aż się roi od wielkich kwantyfikatorów (zawsze, nigdy, wszędzie) i generalnych ocen instytucji kościelnych podawanych bez żadnego uzasadnienia, po prostu “na wiarę”. On, Charamsa, to mówi; on wie, co mówi, bo przecież siedział w samym środku, więc my mamy mu wierzyć. Ja jednak wierzyć nie mogę, skoro w jednym tylko krótkim jego tekście znajduję takie oto nagromadzenie opisów Kościoła: homofobiczny; arogancki; prowadzący ideologiczną i paranoiczną wojnę; kierujący się irracjonalną, bezduszną, bezkarną prawdą siły; stygmatyzujący osoby homoseksualne, zohydzający je w oczach świata i poniewierający nimi. W “tygodnikowym” artykule Charamsa rzeczowo przedstawił wyliczankę epitetów używanych przez ks. Oko, nazywając ją “litanią obelg”. Obecnie sam posługuje się tą metodą wobec Kościoła. A wszystko to wzmocnione na nagraniach wideo modulacją głosu w stylu kiepskiego kaznodziei ludowego.
W genderowej “Więzi” pisaliśmy o agresywności i niekompetencji namiętnych tyrad ks. Dariusza Oko. On zaś odmówił później publicznej dyskusji z jedną z naszych autorek. Dlatego ucieszył mnie tekst w “Tygodniku Powszechnym” obszernie i wnikliwie analizujący jego działalność. Redakcja “TP” twierdzi dziś, że coming out autora nie powinien nic zmieniać w odbiorze jego artykułu. Ja jednak z powodów podanych wyżej nie mam zamiaru powoływać się w przyszłości na tekst “Teologia i przemoc”. Jeśli prawdą jest, że “po owocach poznacie ich”, to na razie jedyną osobą, która na całej sprawie niewątpliwie skorzystała, jest… ks. Dariusz Oko. Charamsa dostarczył mu bowiem koronnych argumentów do jego dalszych wywodów.
Zbigniew Nosowski – redaktor naczelny kwartalnika “Więź”, dyrektor programowy Laboratorium “Więzi”. Żonaty, ma dwie córki. Tekst pierwotnie ukazał się na jego blogu.
__________________________________________________________________________________________
Kard. Erdő: Szacunek tak, ale nie małżeństwo i Komunia św.
Miejsce w Kościele dla rozwiedzionych w ponownych związkach, ale nie Komunia św., szacunek dla osób homoseksualnych, ale nie małżeństwo – wynika z obszernej relacji kard. Petera Erdő, wprowadzającą w obrady XIV Zwyczajnego Zgromadzenia Ogólnego Synodu Biskupów nt. powołania i misji rodziny w Kościele i świecie współczesnym.
Węgierski hierarcha podkreślił, że towarzyszenie duszpasterskie nie może pozostawiać “wątpliwości co do prawdy o nierozerwalności małżeństwa, której uczył Jezus Chrystus”.
Relator generalny Zgromadzenia wskazał najpierw na obserwowane w świecie przemiany antropologiczne, które w praktyce są “antropologicznym redukcjonizmem”. Zgodnie z nim człowiek “w poszukiwaniu własnej wolności” chce być “niezależnym od jakichkolwiek więzi”: religijnych, społecznych, związanych z “instytucjonalnymi formami życia”.
Ta “ucieczka od instytucji” przejawia się m.in. we wzroście liczby par, które żyją ze sobą na stałe, ale nie chcą zawrzeć małżeństwa religijnego, ani nawet cywilnego. A gdy już dochodzi do ślubu, to młodych bardziej zajmują najdrobniejsze detale przyjęcia weselnego niż “prawdziwe znaczenie małżeństwa”. Dochodzi do tego wyższy wiek pobierania się, wynikający z lęku ludzi młodych przed podjęciem odpowiedzialności i definitywnego zaangażowania, jakim jest małżeństwo i rodzina. Są one zresztą coraz bardziej niestabilne, o czym świadczy wzrost liczby rozwodów.
Węgierski purpurat podkreślił nierozerwalność małżeństwa, które powinno być rozumiane nie jako “«jarzmo» nałożone na ludzi”, ale jako “dar”. Na mocy sakramentu małżeństwa “chrześcijańska rodzina staje się dobrem dla Kościoła”, a jednocześnie sama czerpie korzyści z włączenia we wspólnotę kościelna, gdyż otrzymuje od niej pomoc w trudnościach i w zachowaniu związku małżeńskiego.
Tą samą troską – “miłosierną i realistyczną” – Kościół powinien otaczać wiernych, którzy żyją w małżeństwach cywilnych, a nie czują się gotowi do przyjęcia sakramentu małżeństwa. Potrzebna jest tu “zdrowa pedagogia”, bo jeśli wspólnota kościelna okaże się gościnna wobec tych osób w całej różnorodności ich sytuacji życiowych i jasno ukaże im prawdę o małżeństwie, może “pomóc tym wiernym w podjęciu decyzji o zawarciu małżeństwa sakramentalnego” – zaznaczył relator Zgromadzenia.
Dodał, że obowiązkiem Kościoła jest zajęcie się także tymi, których sytuacja rodzinna nie pozwala na zawarcie ważnego małżeństwa, a tym bardziej sakramentalnego. Dotyczy to również osób, które po rozwodzie zawarły nowe związki cywilne. Ich włączenie w życie Kościoła “może dokonywać się w różny sposób”, jednak nie poprzez “dopuszczenie do Eucharystii”. Wymaga to “miłosiernego towarzyszenia duszpasterskiego, które jednak nie pozostawia wątpliwości co do prawdy o nierozerwalności małżeństwa, której uczył Jezus Chrystus”.
Kard. Erdő zaznaczył, że “miłosierdzie Boże udziela grzesznikowi przebaczenia”, ale zarazem “domaga się nawrócenia”. Wyjaśnił, że to nie katastrofa pierwszego małżeństwa jest grzechem (gdyż jest możliwe, że obie strony nie są na równi temu winne), ale “współżycie w drugim związku” i to ono “uniemożliwia przyjmowanie Eucharystii”.
Gdy chodzi o tzw. drogę pokuty, która miałaby niektórym spośród nich umożliwić przyjmowanie Komunii św., arcybiskup Ostrzyhomia-Budapesztu przywołał adhortację apostolską “Familiaris consortio” św. Jana Pawła II, w której wyrażenie to odnosi się do tych rozwiedzionych, żyjących w nowym związku we wstrzemięźliwości seksualnej. Tacy wierni mogą przystępować do sakramentów pokuty i Eucharystii.
Hierarcha zwrócił też uwagę na osoby żyjące w separacji lub rozwiedzione, które nie zawarły nowych związków. Kościół może ich wspierać “na drodze przebaczenia i – o ile to możliwe – pojednania”. Przede wszystkim wspólnota kościelna musi troszczyć się o dzieci, które są “ofiarami tych sytuacji”, a także zachęcać współmałżonków, którzy zostali sami po rozpadzie związku, do trwania w wierze i prowadzenia życia chrześcijańskiego. W tym celu konieczne jest istnienie ośrodków, przynajmniej na szczeblu diecezjalnym, które mogłyby im pomagać w sytuacjach kryzysowych.
Oprócz zapewnienia wsparcia duchowego, potrzebne są struktury materialnego wspierania rodzin szczególnie dotkniętych ubóstwem, bezrobociem, brakiem opieki zdrowotnej, ofiar lichwy, wojen i prześladowań.
W kwestii osób homoseksualnych kardynał zauważył, że temat ten nie dotyczy bezpośrednio rodziny, ale może mieć wpływ na jej życie. Przypomniał, że każda osoba winna być szanowana bez względu na swe skłonności seksualne i wyraził życzenie, by programy duszpasterskie objęły szczególną uwagą takie osoby i rodziny, w których one żyją. Zarazem jednak “nie istnieje żadna podstawa do upodabniania lub wyprowadzania analogii, choćby odległych, między związkami homoseksualnymi i planem Bożym dotyczącym małżeństwa i rodziny”.
Należy przyjąć osoby homoseksualne z “szacunkiem i delikatnością”, unikając wobec nich “niesłusznej dyskryminacji”. Ale “nie do przyjęcia jest wywieranie presji na pasterzy Kościoła w tej dziedzinie przez instytucje międzynarodowe, które warunkują pomoc finansową dla krajów ubogich od wprowadzenia praw, ustanawiających «małżeństwa» osób tej samej płci” – podkreślił relator generalny.
W relacji wprowadzającej w obrady Synodu znalazło się też potępienie “wykorzystywania i przemocy” wobec ciała kobiet, co w krajach rozwijających się przekłada się na “przymusowe aborcje i sterylizacje”, w innych zaś na “negatywne skutki praktyk związanych z prokreacją”, takich jak “wynajmowanie” macic i gamet, wynikające “z pragnienia posiadania dziecka za wszelką cenę”.
Według węgierskiego purpurata wszystko to ma związek z niedojrzałością i kruchością uczuciową, będącymi efektem braku wychowania w rodzinie, “kiedy rodzice nie mają czasu dla dzieci albo się rozwodzą”. Dzieci nie widząc przykładu dorosłych, odnoszą się jedynie do zachowań swoich rówieśników, a wtedy ich dojrzałość uczuciowa nie rozwija się. W tym kontekście należy umieścić pornografię i komercjalizację ciała, którym sprzyja “wypaczone” korzystanie z internetu.
– Kryzysy małżeństwa destabilizują rodzinę i osłabiają więzi międzypokoleniowe – zdiagnozował kard. Erdő. Przyczyną może tu być “indywidualistyczna wizja prokreacji”, której konsekwencją jest znaczny spadek dzietności. Przypomniał, że “otwartość na życie jest wewnętrznym wymogiem miłości małżeńskiej” i rodzenie nowego życia nie sprowadza się do indywidualnego lub małżeńskiego projektu. Wezwał do większego upowszechniania dokumentów Magisterium Kościoła, które “promują kulturę życia w obliczu coraz bardziej powszechnej kultury śmierci”.
W sprawie odpowiedzialnego rodzicielstwa odesłał do treści encykliki “Humanae vitae” bł. Pawła VI, “która podkreśla potrzebę respektowania godności osoby w moralnej ocenie metod regulacji poczęć”. Dodał, że Magisterium Kościoła zachęca do adopcji dzieci, osieroconych i opuszczonych, których przyjęcie jako własnych dzieci jest “szczególną formą apostolstwa rodziny”.
Obowiązkiem rodziny jest nie tylko przyjęcie rodzącego się życia, ale także troska o jego ostatnią fazę. W obliczu dramatu aborcji Kościół “potwierdza nienaruszalność ludzkiego życia”, “służy radą kobietom w ciąży, wspiera małoletnie matki, opiekuje się porzuconymi dziećmi i towarzyszy wszystkim, którzy dopuścili się aborcji i uświadomili sobie swój błąd”. Podobnie “potwierdza prawo do naturalnej śmierci”, która pozwala uniknąć zarówno uporczywej terapii, jak i eutanazji – stwierdził relator generalny Zgromadzenia.
Zawierzając obrady Synodu Świętej Rodzinie z Nazaretu, wezwał całą wspólnotę Kościoła do przebudzenia, by stawić czoło wyzwaniom stojącym dziś przed rodziną, a także modlił się o “światło Ducha Świętego”, aby wskazał On, jakie konkretne kroki trzeba w tym celu podjąć.
„Opowieści z Narnii” i teologia
Nie, nie zamierzam pisać artykułu na temat teologii w „Opowieściach z Narni” C.S. Lewisa. A jednak poniższe słowa, wypowiadane przez pana Bobra, dały mi nieco do myślenia.
Ale biorąc rzecz w ogólności, posłuchajcie mojej rady i kiedy spotkacie kogoś, kto zamierza być człowiekiem, a jeszcze nim nie jest, albo kiedyś był człowiekiem, a już nim być przestał, albo też powinien być człowiekiem, a nim nie jest – to nie spuszczajcie go z oka i przypomnijcie sobie, gdzie macie siekierę (C.S. Lewis, Opowieści z Narni. Lew, czarownica i stara szafa, tłum. A. Polkowski, Media Rodzina, Poznań 2005, s. 83).
Słowa te wydają mi się bowiem zbieżne z tym, co w mojej książce „Zrozumieć wiarę. Niecodzienne rozmowy z Bogiem” piszę na temat bycia „nieludzkim”, a więc kimś, kto wyrzekł się swojej ludzkiej natury (bardziej chodzi tu o tych, którzy przestali być ludźmi albo powinni być ludźmi, a nie są), kto oddał się Szeolowi, czyli krainie zmarłych, i rozszerza go na ziemi, wspomaga jego aspekt ofensywny, kto zrezygnował z wyzwalania się od śmierci grzechu i nawiązywania dialogu z Bogiem. Szaleńcze szerzenie śmierci to przypadek nie tylko zbrodniarzy dawnych i współczesnych, ale i zwykła pogarda dla innych, brak miłości, a wręcz chęć zniszczenia innych.
Ma rację bohater książki Lewisa: przy takich nieludzkich rzeczywiście nie można czuć się bezpiecznie.
http://rynkowski.blog.deon.pl/2015/10/05/opowiesci-z-narni-i-teologia/
PRZYCZYNA NASZEJ RADOŚCI
Rekolekcje to nie czas na rewolucyjne odkrycia. Jak sama nazwa wskazuje to jest powtórna lekcja, powtórka czegoś, co już od dawna wiemy… no ale zdarzyło się nam o tym zapomnieć. Miriam jest tą, która przypomina nam kim naprawdę jesteśmy. Najlepszy myślę owoc rekolekcji naszych jest to, by w Niej zobaczyć siebie. Zanim to się dokona pomódlmy się:
Zdrowaś Maryjo,
łaski pełna, Pan z Tobą,
błogosławiona Tyś między niewiastami
i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus.
Święta Maryjo, Matko Boża,
módl się za nami grzesznymi
teraz i w godzinę śmierci naszej.
„PRZYCZYNO NASZEJ RADOŚCI, MÓDL SIĘ ZA NAMI”
Wielki to przywilej być dla kogoś źródłem radości. Pamiętam, gdy będąc jeszcze w Toruniu widziałem na przystanku moją uczennicę ze szkoły średniej, która stała ze swoim chłopakiem. Kiedy przyjechał autobus oni się pożegnali. Ona wsiadła gdzieś z tyłu autobusy, a ja z przodu ale zwrócony w jej kierunku i widziałem dobrze jej twarz. Nie musiała mówić, co czuła i nikt nie musiał się jej o to pytać. Wszystko, co miała w sercu wypisane było na jej twarzy. Ta scena przypomniała mi się dziś, gdy pomyślałem o przyczynach radości. Takich przykładów można by podawać mnóstwo.
Niestety można też być powodem łez dla kogoś. Może dziś jest też taki czas, by się zapytać ile osób płakało przeze mnie, ale też czy mam takie osoby wokół siebie dla których moja obecność powoduje szczerą radość i uśmiech na twarzy.
Miriam dla mnie kojarzy się zawsze z najszczęśliwszą osobą na świecie. W Jej oczach widać głębokie szczęście i przenikliwą radość, która rodzi pokój w sercu. Co było źródłem Jej radości? Nie miała żadnego bogactwa ani też szlachetnego pochodzenia. Prosta, uboga dziewczyna z Nazaretu miała coś czego dziś bardzo często brakuje nam. Jej największą radością był Bóg. Ona żyła Bogiem. Ona była w takiej bliskości z Nim, że nawet gdy przyszedł do Niej Anioł to nie była tym zdziwiona. Jej zdziwienie było spowodowane treścią jaką Jej on przekazał. Nic nie mając miała wszystko. Bóg był dla Niej wszystkim. Dziś jako nasza Orędowniczka nie daje nam nic swojego, bo nadal nic nie ma, ale daje nam najwięcej, bo daje nam Boga. Ona gdy Ją wzywamy zawsze przynosi nam Jezusa.
Dziś kiedy myślałem o radości, którą miała Miriam w sobie miałem jeden tylko obraz. Tym obrazem jest scena, gdy Maryja przychodzi do Elżbiety, by jej służyć. Pierwsze zdania jakie wypowiada do niej to hymn, w którym uwielbia Boga za to, co On uczynił w Jej życiu. Skąd ta radość? Po pierwsze Ona pod sercem ma Jezusa i to rodzi w Niej eksplozję radości. Ona wybucha niczym wulkan uwielbiając Boga. Po drugie tą radość rodzi służba. Skoro Miriam jest dziś dla nas przyczyną, źródłem i powodem do radości to jest też dla nas znakiem jak posiadać prawdziwą radość w sercu. Tu nie potrzeba żadnych socjotechnik czy porad psychologicznych. Radość, którą mogę mieć w sobie i która rodzi u innych radość jest w tedy i tylko wtedy, gdy mam Jezusa w sercu i służę drugiemu człowiekowi.
Miriam, przyczyno radości, daj mi dziś Jezusa. Amen
Zapraszam do wspólnej modlitwy. Odmawiając przynajmniej jeden dziesiątek patrzmy na spotkanie Miriam z Elżbietą.
http://marekcssr.blog.deon.pl/2015/10/05/przyczyna-naszej-radosci/
5 podstawowych zasad przebaczenia sobie
Peter M Kalellis / slo
Sztuka przebaczania obejmuje także wybaczanie samemu sobie. Cierpliwe stosowanie pięciu podstawowych zasad przebaczenia, przynosi zawsze dobry skutek. Decyzja o wybaczeniu, przezwyciężaniu emocjonalnego zranienia jest źródłem ulgi.
Może się zdarzyć, że powiesz: “Próbowałem kolejno tych wszystkich kroków i nic, nie czuję żadnej ulgi”. Tak się czasem wydaje w początkowych etapach przełamywania poczucia krzywdy, kiedy ból lub pamięć zranienia wciąż jeszcze przepełniają serce. Wybaczenie winowajcy jest jednak momentem przełomowym, najtrudniejszym zadaniem do wykonania. Mimo to pozostaje jeszcze przed nami coś bodaj ważniejszego, ostatni krok, który wieńczy cały proces – przebaczenie samemu sobie.
Pewnie zdarzyło ci się kiedyś pomyśleć: “Co za głupiec ze mnie! Jak to możliwe, że zrobiłem coś takiego?”, albo: “Nie do wiary, że dałem się wciągnąć w tak nieznośną sytuację”. Takie stwierdzenia zawierają pośrednio, chęć ukarania samego siebie. Nawet jeśli zewnętrznie uniewinniasz się, mówiąc “Trudno, takie jest życie. Jestem tylko człowiekiem. Popełniłem błąd”, albo: “Mam nadzieje, że mi to Bóg wybaczy”, w głębi duszy czujesz się źle, czasem chciałbyś się wręcz ukarać i uciekasz się do samooskarżeń. W istocie oznacza to: “Czuje się nic niewart. Inni zasługują pewnie na wybaczenie, ale ja nie. Nie ma we mnie naprawdę nic dobrego”.
Kiedy sobie wybaczasz, nie przekreśla to wcale tego, co zrobiłeś, ani nie uwalnia cię od odpowiedzialności za uczynek i jego konsekwencje – przeciwnie, raczej to wszystko uwypukla. W procesie wybaczania sobie stwarzasz lepsze niż dotąd warunki do poznawania swojej osobowości, akceptacji siebie, przyjęcia odpowiedzialności i w końcu dokonania w sobie zmiany. Przy wszystkich naszych ograniczeniach akceptujemy wtedy to, kim jesteśmy, i nastawiamy się na poprawę naszej postawy i działań; jesteśmy może nawet na dobrej drodze, by wynagrodzić krzywdę – o ile to jest możliwe – i oczyścić nasze życie ze złych skłonności.
Kiedy nie myślisz o poprawie i wątpisz w nią, kiedy dostrzegasz, że niewłaściwie kierujesz swoim życiem, źle kogoś traktujesz, czy też źle postąpiłeś w jakiejś sytuacji, ale poprzestajesz przy tym na niezadowoleniu z siebie, wtedy może się okazać, że nie jesteś zdolny do wybaczenia sobie. Zamiast tego potępiasz się, litujesz się nad sobą, czy też karzesz, zamykając sobie drogę do uzdrowienia i szczęścia, na które, jak każda istota ludzka, zasługujesz.
Co się stanie, jeśli będziemy uparcie odmawiać sobie wybaczenia? Wyobraź sobie przez moment, jak czuje się ktoś, kto mówi “nie ma dla mnie wybaczenia; jestem do niczego”. Ktoś taki opancerza się poczuciem winy, staje się bierny, tępieje emocjonalnie. Opanowuje go uczucie braku wartości i nieszczęścia.
Kończąc ten rozdział, słyszałem z radia w sąsiednim pokoju wesołą muzykę. Nagle została przerwana, nadano tragiczną wiadomość: młody, dziewiętnastoletni chłopak zastrzelił się i umarł w komórce przy swoim domu. Najbardziej szokujące w tym wydarzeniu jest to, że jeśli istniało jakieś uzasadnienie tego rozpaczliwego wyboru, to wyłącznie z punktu widzenia chłopca. A jego rodzice? Jakież to dla nich rozwiązanie? Przeżywają straszliwy ból, a potem, do końca życia, będą musieli żyć pod brzemieniem krótkiego liściku pożegnalnego syna, w którym napisał “jestem do niczego”. Czy mógł przez dziewiętnaście lat nigdy nie zobaczyć w sobie żadnej wartości? A, niestety, tak mu się chyba wydawało, gdy pociągał za cyngiel. Nie dowiemy się nigdy, jakie konflikty przeżywał w swej udręczonej duszy. Możemy się tylko domyślać, że gdyby ktoś zdołał go skłonić do wybaczenia sobie i zaakceptowania siebie, nie doszłoby do tragedii. Jeśli godzimy się na nasz los i potrafimy sobie wybaczyć, nawet w najcięższych chwilach naszego życia widzimy promyczek nadziei.
Odmowa wybaczenia sobie jest źródłem wielu konfliktów wewnętrznych, przeszkodą w leczeniu ze zranień i odzyskaniu spokoju ducha. Krótko mówiąc – jeśli nie nauczymy się wybaczać samym sobie, nie zdołamy też przebaczyć partnerowi, rodzeństwu, rodzicom, ani nikomu innemu. Zadanie może być trudne, wymaga zwykle pracy i czasu, ale nie wolno się przed nim cofać. Trud opłaca się później, ponieważ wybaczenie sobie jest kluczem do stabilizacji psychicznej, zdrowia emocjonalnego i duchowego, słowem – do uzdrowienia.
Surowy osąd samych siebie oddala nas od ludzi ważnych w naszym życiu i od pomyślnej przyszłości. Powątpiewanie w siebie więzi nasze możliwości. Zdarza się, iż przeszkodą w wybaczeniu sobie jest nieuświadomiony gniew lub wina; warto wtedy odnieść się do siebie łagodniej i oderwać się od obciążeń z przeszłości.
Dochodząc do ładu z własnymi przewinieniami warto zastanowić się nad swoimi poglądami i zadać sobie pytanie, czy dobrze służą one harmonijnemu i celowemu życiu. Jeśli twój światopogląd kłóci się z niepodważalnymi zasadami społecznymi i przyczynia się do ranienia innych, w takim razie najwyższa pora coś w nim zmienić. Jeśli popełniłeś błędy, nie naprawisz ich złoszcząc się na siebie, obarczając się winą, czy zadając sobie za karę cierpienie. O ile sukces dostarcza radości krótkotrwałej, o tyle błąd, gdy raz stanie się źródłem czyjegoś cierpienia, długo potem przypomina o sobie.
Dostrzeżenie pomyłek we własnym postępowaniu może wywołać poczucie winy, uzasadnione zresztą i przydatne dla uniknięcia ich w przyszłości. Zdolność oceny własnych uczynków i wzięcia odpowiedzialności za wyrządzone ewentualnie krzywdy otwiera jednak drogę do samowybaczenia. Jest ono też konieczne, abyś mógł przyjąć wybaczenie, o które prosisz inną, ważną dla ciebie osobę. Łatwiej będzie ci się na nie zdobyć, kiedy pogodzisz się z tym, że jesteś tylko niedoskonałą ludzką istotą, obdarzoną wieloma zaletami, ale nie wolną także od wad. Z akceptacji własnej kondycji płynie szacunek do samego siebie, który z kolei jest warunkiem szacunku dla innych.
Powstrzymując się od osądu innych osób i ścisłej kontroli ich działań, stajesz się zarazem bardziej wielkoduszny wobec siebie. Jest to już właściwie początek wybaczenia sobie – te własne cechy, które dostrzegasz też u innych, podlegają tym samym twojej akceptacji.
Gotowość wybaczenia sobie jest podstawą osiągnięcia harmonii w życiu z partnerem, a nade wszystko – osobistego przeżycia wewnętrznej harmonii, która napełnia serce miłością i pozwala żyć zgodnie z własnymi pragnieniami.
- Kiedy za młodu popełniałeś liczne pomyłki, spełniały one bardzo ważne zadanie. To, co teraz robisz prawidłowo, zawdzięczasz wyciągniętej z nich nauce. Właściwie mechanizm ten dotyczy nie tylko młodości, ale rozciąga się na całe życie.
- Jeśli po popełnionych dawniej błędach pozostało ci poczucie winy, znaczy to, że straciłeś cenne narzędzie pracy nad sobą. Poczucie winy więzi człowieka w bierności i szukaniu dla siebie kary.
- Jeśli uważasz, że jesteś do niczego, pamiętaj, że w tym pojęciu tkwi osąd – oczywiście niepotrzebny. Jeśli masz skłonność mówić tak o sobie w jakimkolwiek kontekście, tracisz na osądzanie siebie czas, który mógłbyś poświęcić pracy nad akceptacją siebie.
- Staraj się myśleć o sobie pozytywnie; podtrzymuje to i przywraca równowagę emocjonalną i zdrowie fizyczne.
- Zawsze mamy możliwość wyboru, a to, jakiego wyboru dokonamy, warunkuje nasze życie. Czy jesteśmy szczęśliwi czy nieszczęśliwi, zależy od tego, jakie życie wybraliśmy. Wybaczając sobie, stwarzamy naszej psychice warunki, by godziła się na wybaczenie innym.
Więcej w książce: Odbudowywanie związków – Peter M Kalellis
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,676,5-podstawowych-zasad-przebaczenia-sobie.html
Dobry ojciec uchroni przed stresem
slo
Chłopcy, którzy w dzieciństwie mieli dobre relacje z ojcem są w wieku dorosłym bardziej odporni na stres – wynika z badań, o których informuje serwis internetowy EurekAlert.
O tym, że dzieci kochających i wyrozumiałych matek są bardziej stabilne emocjonalnie naukowcy pisali nieraz. Najnowsze badania prowadzone pod kierunkiem dr Melanie Mallers z Kalifornijskiego Uniwersytetu Stanowego w Fullerton dowodzą jednak, że ojcowie również mają istotny wpływ na zdrowie psychiczne swoich pociech.
Wzięło w nich udział 912 kobiet i mężczyzn w wieku od 25 do 74 lat. Przez 8 dni zdawali oni telefoniczne relacje ze swoich codziennych doświadczeń i przeżyć, koncentrując się na stresach psychicznych i trudnych emocjach, jak np. depresyjny nastrój, smutek, zdenerwowanie oraz na przykrych wydarzeniach, takich jak kłótnia, nieporozumienie, napięcia w pracy i w domu, dyskryminacja.
Każdy z uczestników badania opisywał i oceniał swoje relacje z mamą i tatą z okresu dzieciństwa. Proszono ich na przykład, by powiedzieli ile czasu i uwagi poświęcał im każdy z rodziców, gdy tego potrzebowali.
Badani częściej przyznawali, że mieli dobre kontakty z matką niż z ojcem; i częściej byli to synowie niż córki. Analiza potwierdziła, że dobre porozumienie między dzieckiem a matką dawało pewną odporność na stres w życiu dorosłym.
Okazało się jednak, że pozytywne relacje z tatą w dzieciństwie miały ogromne znaczenie dla przyszłej stabilności emocjonalnej mężczyzn i również uodparniały ich na codzienne trudności. Panowie, którzy ocenili swoje relacje z ojcem jako dobre reagowali mniej emocjonalnie na stresujące wydarzenia niż mężczyźni, którzy ocenili je jako złe. W przypadku dziewcząt nie zaobserwowano równie silnej zależności.
Jak ocenia Mallers, posiadanie opiekuńczych, troskliwych rodziców prawdopodobnie wyposaża dzieci w doświadczenia i umiejętności niezbędne do lepszego kształtowania relacji z innymi zarówno w dzieciństwie, jak i w życiu dorosłym.
Na razie psycholog nie ma żadnej teorii wyjaśniającej tak istotny wpływ dobrych kontaktów z ojcem na odporność mężczyzn na stres, zwłaszcza że badani byli wychowywani w bardzo różnych czasach.
– Role ojców zmieniły się dramatycznie od czasów, gdy najstarsi z naszych uczestników byli dziećmi – podkreśla Mallers. Badaczka liczy, że przyszłe badania dostarczą lepszego wyjaśnienia.
PAP – Nauka w Polsce
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ojcostwo/art,44,dobry-ojciec-uchroni-przed-stresem.html
Jaki jest dom, który tworzysz – zamknięty czy otwarty?
Maria Jankowska / slo
Jaki jest dom, który budujesz? Czy hula w nim wiatr, bo drzwi i okna są zawsze otwarte? A może nie ma w nim okien, a drzwi z klamką od środka otwierają się tylko od wewnątrz?
Dom zamknięty czy otwarty?
Myślę: “dom rodzinny” i czuję wzruszenie, sympatię, czułość, nostalgię i ciepło. Ale są i tacy, którzy czują zimno, smutek i obcość. A ty, co czujesz?
Zazwyczaj domy dzieli się na zamknięte i otwarte. Zamknięte to takie, które bardzo rzadko i tylko w wyjątkowych okazjach odwiedzają inni ludzie, a otwarte to takie, w których drzwi są zawsze uchylone niemal dla wszystkich, a zwłaszcza dla rodziny, przyjaciół, kolegów, sąsiadów.
Precz z kolegami
Domy zamknięte, choć zapewniają rodzinie poczucie bezpieczeństwa, intymność i prywatność, jednakże nie służą społecznemu rozwojowi ich członków i kształtowaniu się postawy altruistycznej w stosunku do bliźniego. W takim domu zazwyczaj są ustalone sztywne ramy postępowania i wszystko ma swoje miejsce, a poszczególni członkowie dobrze znają i wypełniają swoje obowiązki.
“Mamo – pyta dziecko – czy mogę zaprosić do domu kolegów”. “Po co? Żeby pobrudzili niedawno kupiony dywan albo ściany ostatnio odświeżone? Przecież pamiętasz, jak byli w zeszłym roku, to jeden z kolegów w zabawie rozlał herbatę i trzeba było wszystko sprzątać. Spotkasz się z kolegami w szkole” – dodaje mama po chwili. W takim domu rodzice nie mogą poznać kolegów dziecka ani zobaczyć, jak zachowuje się ono w towarzystwie innych ludzi, ale także dziecko, przebywając jedynie w towarzystwie tych samych osób, nie będzie miało wzorów różnych zachowań. Ponadto w dziecku pozostanie przekonanie, że inni ludzie mogą stanowić “zagrożenie” dla porządku w domu, i utrwali w nim ono postawę izolacji w relacjach międzyludzkich. Dziecko z domu zamkniętego nie będzie potrafiło otworzyć się na innych ludzi i poprzez brak domowych kontaktów może w towarzystwie czuć się nieswojo i niepewnie.
Nie chcę gości
Natomiast w domu otwartym drzwi się nie zamykają, w każdej chwili można tam wejść, by porozmawiać, pożyczyć coś, wypić herbatę czy kawę. Do takiego domu mają wstęp koledzy dzieci, a sami rodzice też chętnie przyjmują swoich znajomych. Panuje atmosfera gościnności, otwartości na potrzeby innych ludzi i ogólnej życzliwości. Na pewno w takim domu dzieci nauczą się otwartości w stosunku do innych ludzi i postaw prospołecznych. Ale wychowywanie się w domach otwartych ma też negatywne konsekwencje. Osoby w nich przebywające, a zwłaszcza dzieci, mogą się czuć zagrożone, mieć poczucie, że inni są ważniejsi od nich, a także często czuć się zmęczone nieprzewidywalnymi odwiedzinami, hałasem, rozmową z gośćmi.
Trudno zawsze być gotowym, że w każdej chwili może ktoś przyjść, czegoś potrzebować, że trzeba będzie odłożyć swoje zajęcia na później, a rozłożone zabawki szybko posprzątać, bo właśnie do domu zapukała sąsiadka z trzeciego piętra, która przyszła “na chwileczkę” ze swoim malutkim synkiem, który nauczył się właśnie raczkować i wszystko z podłogi bierze do buzi. Dziecko uczy się w takiej rodzinie, że innym ludziom nie można niczego odmówić, bo jest to niegrzecznie, a plany i zajęcia mogą poczekać na później.
Przy ocenianiu, który dom jest “lepszy” dla rozwoju dziecka, niewątpliwie odpowiedź nasuwa się sama: dom otwarty. Jednakże optymalny “dom otwarty” powinien być przede wszystkim otwarty także dla samych jego mieszkańców, a więc sprzyjać integralnemu rozwojowi wszystkich osób i zapewniać bezpieczeństwo, przewidywalność, intymność, możliwość pracy, nauki i odpoczynku. Jak zatem budować taki dom?
W systemowym ujęciu rodziny psychologowie używają terminu granic, które stanowią rodzaj ogrodzenia dla domu, a więc wytyczenia swojego terytorium rodziny. Owe granice w domach zamkniętych są sztywne i nieprzepuszczalne: nikt i nic z zewnątrz nie ma dostępu. Natomiast domy całkowicie otwarte nie mają w ogóle granic i wobec tego każdy, kto chce, może wejść na ich terytorium.
Ogrodzenie z furtkami
Tymczasem rodzina powinna zbudować wokół własnego domu ogrodzenie zawierające “furtkę”, przez którą można będzie dostać się do wnętrza (ale po wcześniejszym uzgodnieniu) i przez którą mieszkańcy będą mogli wyjść na zewnątrz do innych domów. Granice powinny być na tyle przepuszczalne, by umożliwić kontakt z otoczeniem i nie powodować izolacji rodziny. Z drugiej strony muszą być ściśle określone, bowiem rozmyte granice lub ich brak mogą prowadzić do zaburzenia sytemu rodzinnego. W domu z półprzepuszczalnymi i jasno określonymi granicami każdy z członków rodziny może decydować, kiedy i jakie osoby wpuści na swoje terytorium. Jednakże należy także dodać, że półprzepuszczalne granice budowane wokół domu nie dotyczą jedynie relacji między ludźmi i pilnowania, by nie wtargnął doń jakiś nieproszony gość w czasie, w którym rodzina chce być sama ze sobą.
Granice także chronią rodzinę przed przyjęciem z zewnątrz zjawisk, poglądów, które są niezgodne z ich systemem wartości czy wyznawanym światopoglądem. Półprzepuszczalne granice umożliwiają dotarcie do wnętrza domu wszystkiego, co jest dla rodziny korzystne, co może wszechstronnie rozwijać otwierać na drugiego człowieka, na dobro, piękno i prawdę. Ale te same granice zamykają się na wszystko, co może zaburzyć całościowy i integralny rozwój osoby w rodzinie.
Do wiary przez rozum
The Catholic Review of Books/ Colin Kerr/ Jacek Bacz/ ed
Zawodowemu teologowi niełatwo przyznać, że inżynier, a to jest właśnie zawód autora książki, będzie umiał dobrze pisać o Bogu. Niespodziewanie dobra to książka.
Jedną z głównych zalet tej pozycji jest logiczność wywodu i jasność prezentacji, cechy charakteryzujące umysły ścisłe, coś, co określić by można mianem intelektu ‘lewej półkuli’, rzecz wysoce pożądana w książce na temat racjonalności wiary. Tym niemniej styl pisarski autora nie ma w sobie ani suchości ani fragmentaryczności, które to cechy na ogół kojarzą się nam ze stylem logicznej argumentacji.
Książkę przenika duch katolickiej tradycji filozoficznej, z której autor korzysta w sposób inteligentny i umiejętny: budując argument za rozumnością wiary, oszczędnie operuje cytatem, unika odwoływania się do autorytetu. Rzecz warta podkreślenia, gdyż wielu autorów piszących o religii ma tendencję do nadużywania tych środków.
Dobra lektura dla ateisty
Książka Jacka Bacza jest przykładem myślenia filozoficznego w najlepszym wydaniu, charakteryzuje ją przy tym autentyzm osobistego świadectwa. Autor dzieli się z czytelnikiem swoim doświadczeniem, pokazuje jak rozum wywiódł go z ateizmu i zaprowadził do wiary. Wiele osób mogłoby odnieść korzyść z tej lektury. Autor nie należy do tych, którzy dla religijnego komfortu tolerują łatwe rozwiązania. Ale ponieważ znalazł się tam, gdzie się znalazł, potrafi pokazać innym plan swojej podróży. Moim zdaniem jest to odpowiednia lektura dla zdeklarowanego ateisty, który wierzy, że całkowicie opowiada się za rozumem. Ludzi o takiej postawie często spotyka się w Internecie. Warto ich z tą pozycją zaznajomić.
Argumenty autora za racjonalnością wiary nie są nie do obalenia, o czym lojalnie nas uprzedza. Co więcej, jak sam powiada, “nie ma argumentów niezawodnych”, i to nie tylko w odniesieniu do wiary, ale do całości życia. Rozum sam to wie i podpowiada, że posiada swoje ograniczenia. Ani Boga, ani żadnego aspektu życia nie da się zamknąć w matematycznej formule. Z drugiej strony, argumentacja autora nakazuje odrzucić uproszczony wizerunek wiary, w myśl którego miałaby ona pozostawać całkowicie zewnętrzna w stosunku do ludzkiego doświadczenia. Argumenty przedstawione w książce nie są, w swojej większości, oryginalne. Kunszt autora polega na umiejętności syntezy katolickiej tradycji filozoficznej i zaprezentowania jej w czytelny i przekonywujący sposób. Autor zręcznie zestawia i wykorzystuje przemyślenia Augustyna, Tomasza z Akwinu, Newmana, Chestertona, Lewisa i innych. Dla wyjaśnienia procesu dochodzenia do wiary posługuje się metaforą układanki i jest to porównanie dobrze dobrane. Prawdę “układa się” z bardzo wielu niezależnych poszukiwań i doświadczeń, przy czym jest to ruch ukierunkowany pozytywnie: wiara nie zamyka życia w sobie, ale otwiera je na szersze, szczęśliwsze i bardziej racjonalne horyzonty.
Do przeczytania książki chciałbym zachęcić czytelników, którzy pojmują życie w kategoriach nazbyt racjonalistycznych, a także czytelników, którzy takie osoby znają. Sam mam na myśli kogoś, komu chciałbym ją polecić.
Colin Kerr jest redaktorem naczelnym kwartalnika “The Catholic Review of Books”. Recenzje zamieszczono w jesiennym numerze z 2014 roku. Oryginał można znaleźć na portalu kwartalnika.
http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,837,do-wiary-przez-rozum.html
Dlaczego Synod jest tak ważny? – przykład Japonii
Elżbieta Wiater
Rodzina sama w sobie jest tematem ogranym i nie budzi tak gorącej debaty.Tymczasem wiele wskazuje, że powinna i to natychmiast. Świetnym studium przypadku, który to pokazuje, jest wymierająca na naszych oczach Japonia.
Przywykliśmy, że biskupi często powtarzają: “Rodzina ma kluczowe znaczenie społeczne”. To bardzo mądre zdanie stało się sloganem i – jak to slogan – nie budzi większych emocji. Rozpoczęty w niedzielę synod stał się obiektem zainteresowania mediów tylko dlatego, że jest szansa na rewolucyjne zmiany, które z dużym prawdopodobieństwem pociągnęłyby za sobą schizmę. Rodzina sama w sobie jest tematem ogranym i nie budzi tak gorącej debaty.
Tymczasem wiele wskazuje, że powinna i to natychmiast. Świetnym studium przypadku, który to pokazuje, jest wymierająca na naszych oczach Japonia. Kraj o wspaniałej, starej kulturze, prawie całkowicie jednolity pod względem narodowości mieszkańców, który po II wojnie światowej błyskawicznie stał się jedną z przodujących gospodarek, głównie jeśli chodzi o najnowsze technologie, powoli zamienia się w kraj bardzo starych ludzi.
Przyczyna tego jest banalna: rodzina nie jest dla Japończyków wartością samą w sobie. Nie chcą się żenić (prawie połowę społeczeństwa – 49% – stanowią single), a nawet jeśli się pobierają, nie mają dzieci lub mają jedno lub dwoje. Osoby wychowane w małodzietnych rodzinach powielają ten wzorzec, bo jest im najlepiej znany, a to z kolei tworzy spiralę zachowań sprzyjających mało- lub bezdzietności.
Nie potrafią także budować zdrowych relacji w rodzinach, co przekłada się na duże problemy psychiczne dzieci, a te z kolei wyrażają się w bardzo wysokim odsetku samobójstw oraz zaburzeń psychicznych wśród nastolatków. Ponieważ w małych miejscowościach i we wsiach wzrasta liczba osób starszych i nie ma tam pracy, młodzi migrują do miast, które są przeludnione. Z kolei przebywanie w tak ludnym otoczeniu rodzi w nich przeświadczenie, że podobna sytuacja jest w całym kraju, co dodatkowo zmniejsza chęć zostania rodzicami. Na to nakłada się hiperkonsumpcyjny styl życia i podtrzymywanie tradycji, że kobieta, która wyszła za mąż i urodziła dzieci, powinna zrezygnować z pracy zawodowej. To ostatnie sprawia, że kobiety wychodzą za mąż bardzo późno lub wcale, a z urodzeniem dziecka czekają tak długo, jak to tylko możliwe.
Na to nakłada się długowieczność tej nacji i w efekcie otrzymujemy społeczeństwo, w którym już w tej chwili ponad 26% stanowią ludzie powyżej 65. roku życia. Na jednego emeryta pracuje około trzech osób, a z prognoz wynika, że wkrótce będą to zaledwie dwie.
Ważne jest to, co w praktyce wynika z takiej proporcji wiekowej w społeczeństwie, poza zapowiedzią rychłego jej zniknięcia z powierzchni Ziemi. Otóż:
- żeby utrzymać system emerytalno-socjalny, należy zwiększyć liczbę pracujących, a to oznacza trzy działania: wydłużenie wieku emerytalnego do 70. roku życia, zatrudnienie młodocianych i wprowadzenie na rynek pracy matek;
- spada innowacyjność gospodarki – od dwudziestu lat Japonia, która była gigantem najnowszych technologii, nie unowocześnia swoich struktur (np. główną metodą komunikacji jest fax), ponieważ ludzie starsi, którzy stanowią coraz większy odsetek społeczeństwa, wolą stare techniki i mają trudność z uczeniem się nowych;
- zapada się finansowo system opieki zdrowotnej (ludzie starsi częściej i poważniej chorują) i opieki nad osobami starszymi;
- społeczeństwo ubożeje, gdyż rosną obciążenia socjalne i podatki, a to z kolei oznacza, że przestaje inwestować, co z kolei sprawia, że znikają kolejne miejsca pracy i tak wytwarza się spirala powodująca kurczenie się gospodarki;
- społeczeństwo ubożeje, więc tym bardziej nie chce mieć dzieci, których wychowanie wymaga nakładów finansowych i zaangażowania, a im mniej jest dzieci, tym mniej jest konsumentów i nawet podniesienie produktywności nie spowoduje wzrostu gospodarczego, bo nie będzie zbytu dla wyprodukowanych dóbr;
Wystarczyło przesunąć rodzinę na dalszy plan, a na pierwszym postawić pracę zawodową, dobra konsumpcyjne, własną wygodę, żeby po kilku dekadach w kraju zaczął się ekonomiczny kolaps. Japonia jest już na tej drodze na tyle daleko, że musiałby stać się cud, czyli Japończycy musieliby zgodzić się na zalew imigrantów, żeby ten kraj przetrwał. Ceną za to jest zmiana tożsamości kulturowej i rezygnacja z ksenofobii, z której słyną. Operacje na mentalności społecznej trwają długo, prędzej więc pewnie wymrą.
Rodzina jest ważna. Jak powiedział papież Franciszek do rodzin na spotkaniu w Filadelfii: to przestrzeń, w której kluczowe są dwa elementy. Pierwszym z nich są dzieci, które są nadzieją na przyszłość i dają energię do działania. Drugim – osoby starsze, będące żywą pamięcią tego, co było. Jeśli nie ma rodzin, nie ma nadziei i zanika pamięć.
A przykład Japonii pokazuje, że wtedy zostaje tylko samotna konsumpcja, która ostatecznie prowadzi do ubóstwa i śmierci.
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,2160,dlaczego-synod-jest-tak-wazny-przyklad-japonii.html
Gdyby nie zmęczenie, można by zrobić więcej i lepiej, żyć intensywniej… Chyba nikt dziś nie ceni zmęczenia. Raczej spostrzegamy je jako ograniczenie, które najlepiej byłoby pokonać. Często już nie wystarcza tradycyjna kawa, by nieco wydłużyć czas czuwania. Półki sklepów uginają się od specyfików w kolorowych opakowaniach, które obiecują wyeliminowanie zmęczenia, przynajmniej na jakiś czas, ale za to bez potrzeby odpoczynku! Wielu nie przeszkadza nawet to, że natura i tak daje o sobie znać i później przychodzi jeszcze większe wyczerpanie. Różnego typu napoje pobudzające czy inne tego typu środki, choć wykorzystują zdobycze współczesnej medycyny, tak naprawdę swą atrakcyjność budują, odwołując się do marzenia starego jak świat: zero zmęczenia! Bogowie greckiego panteonu, choć sypiali, nie znali zmęczenia. Niewyczerpani i niestrudzeni wzbudzali zazdrość i prowokowali marzenia słuchaczy greckich mitów. Pragnienie wyzwolenia się z pęt zmęczenia jest chyba jednak czymś bardziej uniwersalnym. Z pewnością zdecydowana większość entuzjastów red bulla, jeśli w ogóle słyszała greckie mity, niewiele z nich pamięta. Podobnie jednak jak starożytni wyciąga rękę w poszukiwaniu panaceum na zmęczenie.
Dziecko zasypiające pośród swych zabawek, uczeń nad zeszytem, robotnicy przystający niosąc wielkie ciężary, staruszkowie niemogący już podnieść łyżki do swych ust… To tylko niektóre obrazy zmęczenia. Męczy zabawa, nauka, praca, ludzie i po prostu samo życie. I nie dotyczy to jedynie kondycji fizycznej. Równie, a nawet bardziej dotkliwie można być wyczerpanym psychicznie. Zmęczyć się może także nasza wiara.
Zmęczenie jest zatem jednym z najbardziej fundamentalnych doświadczeń człowieka. Towarzyszy wszystkim bez wyjątku, od dnia narodzin po samą śmierć, we wszystkich dziedzinach życia. Czy jest jednak ono jedynie nieuniknioną przypadłością ludzkiej kondycji, która pojawiając się co pewien czas, zmusza nas do wstrzymania naszych działań, opóźnia realizację naszych projektów, stawiając nas niejako na marginesie życia? Czy w doświadczeniu zmęczenia jest jakikolwiek sens? Czy, nie mając innego wyjścia, winno się zmęczenie jedynie redukować do koniecznego minimum, które należy po prostu przeczekać?
Daj Mi pić
Tak jak w ludzkim życiu, zmęczenie raz po raz pojawia się na kartach Biblii. Najwięcej jednak mówi się o nim w Sychar, małym miasteczku samarytańskim, przy studni Jakuba (por. J 4, 1-42). To właśnie tutaj, w samo południe, usiadł Jezus. Za chwilę do tej samej studni podejdzie kobieta, której imienia Ewangelista nie zapisał, jakby chciał, by każdy mógł wstawić w tym miejscu własne. Rozmowa będzie dotyczyć wody, miejsc kultu i życia wiecznego… Będzie bardzo głęboka i teologiczna – jak to zazwyczaj bywa w Janowej Ewangelii.
Zanim jednak do niej dojdzie, warto nie przegapić jednego zdania: Jezus zmęczony drogą siedział sobie przy źródle (J 4, 6). Ot, codzienny obrazek ze zwykłego, ludzkiego życia. Niewiele tu z Chrystusa tryumfującego, pełnego mocy, przychodzącego z pomocą innym. Wręcz przeciwnie, tym razem to Jezus, spragniony, prosi nadchodzącą kobietę o pomoc: Daj Mi pić (J 4, 7). Tak zaczyna się spotkanie, które przemieni życie tej kobiety i wielu innych mieszkańców Sychar. Właśnie od zmęczenia i pragnienia. W takim razie zmęczenie nie musi być zupełnie nieużyteczne… Może się ono stać – bardziej nawet niż czas, gdy czujemy się pełni sił i energii, gdy działamy i jesteśmy bardzo wydajni – uprzywilejowanym miejscem spotkania Boga. W każdym razie On sam wybrał taki sposób na spotkanie człowieka: przychodzi zmęczony, więc coś w tym musi być.
Po krótkiej wzmiance na samym początku w całym opisie spotkania nie będzie już mowy o zmęczeniu, ale tylko pozornie. Zmęczenie zawsze podpowiada nam, że trzeba szukać źródła siły, która pozwoli je przezwyciężyć. Cóż bardziej może dać wytchnienie w południowy skwar niż kilka łyków orzeźwiającej wody? A właśnie wody dotyczy rozmowa Jezusa z Samarytanką, czyli tego, co pozwala ugasić pragnienie i przezwyciężyć zmęczenie.
Pragnienie i zmęczenie idą zawsze w parze. Zmęczenie obnaża pragnienie życia, o którym łatwo nam przychodzi zapomnieć, gdy jesteśmy pełni energii i gdy może nam się wydawać, że mamy w sobie życie. I nie tylko o zmęczenie fizyczne tu chodzi. Każde działanie, każdy gest i każda sytuacja – niezależnie od tego, czy dotyczy rzeczywistości fizycznej, czy duchowej – niesie ze sobą zmęczenie. Zresztą podobnie można powiedzieć o braku działania. Bywamy przecież zmęczeni “nicnierobieniem”, choć pozornie oszczędza ono wszelkie nasze siły… Gdy zatem przy studni Jakuba mowa jest o wodzie i ugaszeniu pragnienia, za każdym razem chodzi o pragnienie życia i zmęczenie, które objawia jego brak.
A przecież to nasza ludzka rzeczywistość, tak samo ważna jak możliwość działania i tworzenia. Niedocenianie jej, spychanie na dalszy plan czy nawet wstydliwe skrywanie to próba bycia kimś innym niż w rzeczywistości jesteśmy, próba bycia nieludźmi. Może właśnie dlatego na spotkanie z Samarytanką Jezus przyszedł zmęczony i zwyczajnie poprosił, by dała Mu pić. Jakby chciał pokazać, że nie wstydzi się być człowiekiem, z tym wszystkim, co przydarza się ludziom: zmęczeniem, słabością, starością…
Przyjdźcie do Mnie wszyscy
Dalszy ciąg spotkania przy studni Jakuba przynosi niesamowitą obietnicę: Kto zaś będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą Ja mu dam, stanie się w nim źródłem tryskającym ku życiu wiecznemu (J 4, 14). Nic dziwnego, że role się odwracają i teraz Samarytanka prosi o wodę, która raz na zawsze ugasiłaby jej pragnienie, oszczędzając kolejnych, codziennych wypraw do studni.
Niezrozumiała może się wydawać w tym kontekście prośba Jezusa: Idź, zawołaj swego męża i wróć tutaj! (J 4, 16) – jakby zupełnie zmieniająca temat rozmowy. Zmiana ta jednak znów jest tylko pozorna. Historia pięciu mężów kobiety i szóstego mężczyzny, który już nawet nie jest jej mężem, przypomina czerpanie wody ze studni: ciągle na nowo, ciągle kolejny raz, który znów nie okazał się ostatecznym, lub inaczej mówiąc – tym właściwym. Słysząc to, kobieta wraca do miasta, zostawiając dzban, tak jakby nagle przestała pragnąć i szukać. Czyżby spotkany Jezus był w końcu tym właściwym? Symbolika biblijna podpowiada, że byłby to siódmy jej mężczyzna – prawdziwy, pełny, taki jak żaden dotąd.
Zmęczenie i pragnienie popychają nas do poszukiwania źródła siły poza nami, popychają nas do spotkań, które zdają się obiecywać spełnienie. Sześciu mężczyzn w życiu Samarytanki z Ewangelii św. Jana to nic innego jak wołanie pragnienia o “miłość, która nie męczy i która się nie męczy”. Pragnienia ciągle rozczarowanego. Powtarzalność naszego zmęczenia i naszego pragnienia, mimo różnych prób zaradzenia, nieuchronnie prowadzi do poszukiwania czegoś radykalnie innego, co nie będzie już tylko kolejnym epizodem w coraz dłuższej serii prób. Siódmy mężczyzna Samarytanki był naprawdę Inny. Tak inny, że zapomniała o dzbanie z wodą i o pragnieniu. Św. Augustyn mawiał, że niespokojne jest serce ludzkie, dopóki nie spocznie w Bogu.
Każde zmęczenie niesie zatem w sobie przypomnienie pragnienia Życia, którego nie mamy w sobie. W pewien sposób może stać się cenniejsze niż każda działalność i zabieganie, ponieważ odsłania prawdę o nas. Owszem, może się zdarzyć, że będziemy próbować dostępnymi nam środkami przeciwdziałać zmęczeniu, próbując jak najszybciej odzyskać siły i o nim zapomnieć. Wcześniej czy później jednak przychodzi zmęczenie zmęczeniem i tęsknota za prawdziwym wytchnieniem. Wówczas uszy nasze stają się szczególnie wrażliwe na zaproszenie Jezusa: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię (Mt 11, 28). Zaproszenie, które z trudem mogą usłyszeć wypoczęci i pełni sił… Zmęczenie stoi na straży naszego człowieczeństwa. Chroni je często wbrew nam samym.
Tomasz Kot SJ
Często spotykam się z opinią czytelników Ojca książek i sam tę opinię podzielam, że są to bardzo głębokie traktaty o życiu wewnętrznym i teologii, pisane językiem niezwykle prostym, przejrzystym, zrozumiałym dla każdego, a przy tym bardzo piękny literacko. W czym tkwi sekret Ojca stylu?
Rozmawiał Bartłomiej Kucharski OCD
Obżarstwo matką nieczystości
- przez PSPO
- 5 października 2015
Ewagriusz wielokrotnie i przy różnych okazjach pisał o ścisłej zależności nieczystości od obżarstwa, opierając się na wcześniejszym tradycyjnym nauczaniu chrześcijańskim i niechrześcijańskim dotyczącym tego tematu. W Scholiach do Eklezjastesa, komentując fragment: Oddal gniew od twego serca, złość od twego ciała (Koh 10,1-2) określa za autorem biblijnym obżarstwo i nieczystość złością ciała.
Obżarstwo czy inaczej sytość jest matką nieczystości w podwójnym znaczeniu: z jednej bowiem strony może jej łatwo ulegać mnich, który przegrał walkę z demonem obżarstwa, z drugiej jednak ten, który przezwyciężył już podsuwane przez tego demona namiętne myśli, gdy teraz doświadcza braku zaspokojenia potrzeb seksualnych, z łatwością może powrócić do pocieszania się pokarmami i napojami. Z podobną sytuacją mamy do czynienia, gdy myśli namiętne szybko zwracają się do jedzenia: „ilekroć duch nieczystości im urągający na chwilę się zatrzymuje, a to dlatego, że są przekonane, iż osiągnęły granicę wstrzemięźliwości”. Gdy demon nieczystości na chwilę zatrzyma się w swych atakach na mnicha, wtedy bardzo łatwo może on paść ofiarą złudzenia, iż osiągnął już stałą wstrzemięźliwość i skoncentrowany dotychczas na obronie przed nieczystością niepostrzeżenie wpada na nowo w sidła obżarstwa. Po myślach nieczystych bowiem, jak pisał Ewagriusz, demony bardzo szybko podsuwają myśli pełne troski o własne zdrowie i życie, oddając mnicha znowu w objęcia demona obżarstwa. A ono, jak zaraz zobaczymy, rozbudza na nowo myśli nieczyste i w ten sposób błędne koło się zamyka, a obydwie myśli namiętne nawzajem się napędzają. W każdym razie, zdaniem Ewagriusza, obżarstwo bezpośrednio lub wtórnie jest główną przyczyną rozbudzenia pożądania seksualnego.
W traktacie O różnych rodzajach złych myśli stwierdza on: „Nie można bowiem wpaść w sidła ducha nieczystości, jeżeli się nie upadło [najpierw] za sprawą [demona] obżarstwa”.
Podobnie w dziele O ośmiu duchach zła pisał: „Powściągliwość rodzi wstrzemięźliwość, obżarstwo zaś jest matką rozpasania”. I nawet jeśli w tekście pojawia się bardziej ogólne określenie akolasia w miejsce porneia, to nie ma wątpliwości, że chodzi o nieczystość, co potwierdza fragment innego pisma mnicha z Pontu: „Obżarstwo zatem jest matką nieczystości”.
Istotą działania demona nieczystości w tej przestrzeni jest łudzenie anachorety możliwością osiągnięcia czystości przy jednoczesnym byciu sytym. Ewagriusz przestrzega przed takim złudzeniem, opisując wszystko w typowy dla siebie, plastyczny sposób:
Kto walczy z duchem nieczystości, nie weźmie sobie sytości za sprzymierzeńca, bowiem ta opuści go i stanie po stronie przeciwników, i na koniec będzie walczyć razem z wrogami przeciwko niemu […]. Kto napełnia żołądek i podaje się za powściągliwego, podobny jest do tego, kto mówi, że gasi pożar na ściernisku […]. Kolumna spoczywa na bazie, a nieczystość wspiera się na sytości.
Warto zauważyć, iż według autora traktatu myśli nieczyste rodzą się w duszy mnicha nie tylko w sytuacji spożywania w nadmiarze jakichś wyszukanych pokarmów, ale także podczas spożywania do syta chleba i wody. Stąd podstawą do walki, zarówno z demonem obżarstwa, jak i nieczystości, jest post jakościowy i ilościowy, czyli w praktyce spożywanie tylko chleba i wody i to nie do syta. Radzi więc anachoretom:
Odważaj na wadze twój chleb do spożycia i pij ilość wody ściśle odmierzoną, a duch nierządu ucieknie od ciebie.
Jak w przypadku obżarstwa, tak również w walce z demonem nierządu ważne jest ustalenie sobie właściwej dla siebie miary jedzenia chleba i picia wody. Ograniczenie w jedzeniu, piciu oraz korzystaniu ze snu przyspieszają proces oczyszczenia i osiągnięcia beznamiętności. Posty, modlitwa i nocne czuwania uzdrawiają pożądliwą część duszy, czyniąc ją odporną zarówno na myśli nieczyste, jak też na złość. Demon nierządu ucieka bowiem przed wszelką udręką ciała:
Zły duch rozwiązłości, najpierw niespodziewanie podsuwa myśli nieczyste zawodnikowi zajętemu ćwiczeniem się w cnotach, a następnie szybko ucieka, nie wytrzymując żaru ognistej pochodni trudów.
Doświadczył tego sam Ewagriusz, gdy pytając abba Makarego, w jaki sposób mógłby pokonać ducha nieczystego, otrzymał odpowiedź: „Nie jedz niczego w swoim czasie ani owoców, ani niczego gotowanego na ogniu”. Mnich z Pontu starał się praktykować tę zasadę, co jak wiemy przypłacił niewydolnością żołądka. Pomocą w powściągnięciu rozpłomienionych zmysłów jest również ciągła pamięć o śmierci ciała i wyobrażenie sobie sprawiedliwego sądu Bożego. W każdym razie mnich, który wzgardził pożywieniem i utrudził własne ciało, uwalniał się szybko od demona nieczystości, a także od gniewu i smutku, namiętnych myśli rodzących się zazwyczaj właśnie z niezaspokojenia pragnień seksualnych.
więcej znajdziesz w książce „Osiem duchów zła”, którą możesz nabyć w naszej księgarni on-line
http://ps-po.pl/2015/10/05/obzarstwo-matka-nieczystosci/
___________________________________________________
Grafika w Ikonie wpisu: (fot. shutterstock.com)
Dodaj komentarz