rep. A.Kruczek/Nasz Dziennik
Z mjr. Marianem Pawełczakiem ps. „Morwa”, żołnierzem oddziału mjr. Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, rozmawia Adam Kruczek
Kiedy zetknął się Pan z Hieronimem Dekutowskim „Zaporą”?
– „Zapora” po zrzucie jako cichociemny w 1943 r. najpierw trafił do Warszawy na „staż”, a potem został skierowany jako dowódca do sławnego oddziału por. Jana Kuncewicza „Podkowy” na Zamojszczyźnie. Tam zasłynął m.in. akcją w miejscowości Źrebce, gdzie jednej nocy jego oddział odebrał broń wszystkim niemieckim kolonistom. Z rozkazu gen. Kazimierza Tumidajskiego „Marcina” „Zapora” objął dowództwo naszego oddziału i w styczniu 1944 r. został szefem Kedywu na dwa inspektoraty: lubelski i puławski. Zetknąłem się z nim dopiero w kwietniu 1944 roku. Wtedy, już w mundurze, zrobił na mnie duże wrażenie. Ale jak mi opowiadali koledzy, gdy przyjechał po raz pierwszy, jeszcze w cywilnym ubraniu, nie wyglądał wcale na dowódcę. Szczuplutki, delikatny, niewysoki, w za dużych butach – nie rokowali mu sukcesów. Tymczasem okazało się, jak to pozory mogą mylić. „Zapora” był przewspaniałym dowódcą. Sam się o tym przekonałem. Był niezwykle odważny, ale zarazem rozważny.
Na czym polegała wówczas ta rozwaga?
– Oszczędzał ludzi i nigdy nie robił akcji nieuzgodnionych z tzw. terenem i dowództwem okręgu. Dzięki temu nie narażał innych oddziałów przebywających na kwaterach. Bo przykładowo, robiąc po akcji odskok, mogliśmy niechcący naprowadzić Niemców na kwaterujących i niczego niespodziewających się kolegów. I on to miał zawsze na uwadze.
A jego odwaga?
– Robiła ogromne wrażenie w czasie akcji. To był urodzony dowódca. Wręcz prosiliśmy go: „Komendancie, niech się komendant położy albo chociaż przyklęknie”, bo kule syczały wkoło. A on nie. Z mapnikiem, z trzcinką, którą sobie na mapie zaznaczał punkty, odsłonięty, żeby mieć lepszy przegląd sytuacji, jedynie z bronią krótką, dowodził akcjami bezpośrednio, wydając komendy. Pamiętam jego bardzo donośny, tubalny głos, zupełnie niepasujący do niepozornej postaci: „’Tęcza’, ognia”, albo: „’Tęcza’, przerwij ogień”, bo zawsze musieliśmy oszczędzać amunicję.
Ile akcji bojowych przeprowadził „Zapora” za okupacji niemieckiej?
– Szacuje się, że ponad 80, z tym że nie wszystkimi dowodził bezpośrednio, bo przecież miał pod swoją komendą osiem patroli liczących po ok. 40 żołnierzy w każdym. A o tym, jak te akcje były doskonale zaplanowane i przeprowadzone, może świadczyć fakt, że za okupacji niemieckiej zginęło w nich zaledwie 16 żołnierzy. Cóż, ofiary musiały być, ale od dowódcy zależało, żeby było ich jak najmniej. Niemcy w 1944 r. dysponowali już ostrzelanymi żołnierzami, walczącymi na różnych frontach. Gdy otrząsnęli się z zaskoczenia po naszym ataku, potrafili prowadzić bardzo celny ogień. W największej naszej akcji, określanej jako bitwa z 24 maja 1944 r. w Lesie Krężnickim, kiedy zaatakowaliśmy kolumnę 16 samochodów, zginęło czterech naszych żołnierzy, bo część sił niemieckich zaatakowała nas z flanki, ale Niemców zabiliśmy tam 55. Później, gdy odskoczyliśmy w rejon lasu borowskiego, dopadły nas dwa niemieckie samoloty Storchy, ale komendant przytomnie ulokował nas na skraju lasu, a oni obrzucili wiązkami granatów i ostrzeliwali z broni pokładowej środek lasu. „Zapora” wszystko doskonale przewidywał.
Wasze straty po zajęciu ziem polskich przez wojska sowieckie były zapewne większe?
– Bez porównania. Od kul bolszewików i ich sojuszników, naszych rodzimych zdrajców, zginęło 240 zaporczyków. Pełno było szpicli, zdrajców. Jednych kaptowali przez reformę rolną, innych awansem społecznym, pieniędzmi.
Po zajęciu Lubelszczyzny przez Sowietów Wasz oddział został rozformowany. Jak to przyjęliście?
– To było w Zalesiu k. Bełżyc, gdzieś na początku sierpnia 1944 roku. Wiedzieliśmy już, że wybuchło Powstanie Warszawskie, i szykowaliśmy się do marszu na Warszawę. Czyściliśmy broń, zgromadziliśmy nawet na wozie zdobyczne hełmy, których w lesie nie używaliśmy, ale w mieście mogły się przydać. Ale komendant czekał na gońca z dowództwa okręgu. Po jego przybyciu zarządził zbiórkę i smutnym głosem powiedział, że pomoc Warszawie jest niemożliwa, bo nasze oddziały są przez Sowietów rozbrajane, a z żołnierzami nie wiadomo, co się dzieje. Dlatego dowództwo zarządziło zmagazynowanie broni długiej i rozejście się do domów. Ale „Zapora” nie był dobrej myśli, bo rzucił takie zdanie: „Nie wiem, czy nie będziemy musieli znowu wracać w te wszy”.
I sprawdziło się. Kiedy wróciliście?
– Jak front ruszył i te 2,5 mln wojska poszło na zachód. A w międzyczasie próbowano nas wyłapać. Zdewastowano mój dom rodzinny, aresztowano rodziców. Wraz z braćmi musieliśmy się ukrywać. Żeby się ratować, poszedłem do wojska, bo mój rocznik dostał powołanie, ale musiałem wracać do domu, żeby bronić rodziców przed wywózką na Syberię. Potraktowano to jak dezercję. Cały czas mieliśmy jeszcze nadzieję, że to jakieś nieporozumienie, że wszystko się jeszcze wyjaśni i przestaną nas ścigać. Bo przecież nie było za co. Aż w końcu wrócił na nasz teren „Zapora”, który wyleczył ranę otrzymaną w akcji przeciwko Niemcom pod Kożuchówką, zebrał nas, ukrywających się w terenie, kazał krawcowym poszyć z prześcieradeł białe kombinezony, żeby nie rzucać się w oczy Sowietom, bo była zima, i na powrót odtworzył oddział.
Z zamiarem walki z Sowietami?
– Nie, z początku chodziło tylko o przetrwanie. Momentem przełomowym było zamordowanie w Chodlu przez Żyda ubeka Abrama Taubera z zimną krwią czterech ukrywających się byłych akowców. Później, w czasie pogrzebu, ubecy wyrzucili z trumny jednego z zamordowanych. Powodem była biało-czerwona opaska na ramieniu z napisem „Kedyw”. To przelało czarę goryczy i w nocy z 5 na 6 lutego 1945 r. „Zapora” z kilkoma chłopakami, m.in. z moim bratem „Jurem”, dokonali ataku na posterunek milicji w Chodlu. Komendant miał nadzieję, że zastanie Taubera, ale go nie było. W odwecie następnego dnia Sowieci dopadli nas, gdy kwaterowaliśmy w Wólce Kępskiej. Zginął wówczas mój serdeczny kolega Mieczysław Jeżewski ps. „Pszczółka”, a komendant „Zapora” został ranny w piętę. To dla partyzanta ciężki postrzał, bo później w marszach rana się odzywała i komendant bardzo cierpiał. A przecież walczył do 1947 roku.
Ilu żołnierzy liczył odtworzony oddział „Zapory”?
– Zaczynaliśmy w lutym 1945 r. od 20 ludzi, ale już latem w oddziale macierzystym pod dowództwem „Zapory” znów było ponad 200 żołnierzy. Posterunki MO i UB na naszym terenie praktycznie nie istniały. Gdzie tylko się któryś odtworzył, zjawialiśmy się, rozbrajaliśmy i rozliczaliśmy z działalności. Później to my byliśmy policjantami, a także sądem. Ludzie przychodzili do komendanta, aby rozsądzał różne sąsiedzkie zatargi. Mieli do niego wielkie zaufanie. Tępiliśmy bandytyzm. Robiliśmy dalekie wypady w Zamojskie, za San. Byliśmy nawet w pobliżu Przełęczy Dukielskiej. Podobno „Zapora” szukał tam kontaktu do „Ognia” – Józefa Kurasia. Byliśmy bardzo ruchliwi i dzięki temu nie mogli nas rozbić. Jeśli chodzi o czytanie mapy i terenoznawstwo w dzień i w nocy, to „Zapora” był wprost niesamowity.
Zginęli Pana dwaj bracia walczący w oddziale „Zapory”.
– Miałem trzech młodszych braci, w tym dwóch w oddziale. Jerzy ps. „Jur” w 1945 r. został zamordowany z wyroku sądu bolszewicko-komunistycznego w Łodzi, a drugi, Janusz ps. „Głaz”, w 1946 r., podczas zajmowania kwatery, otrzymał śmiertelny postrzał zza zamkniętego okna od konfidenta UB, PPR-owca, który myślał, że nasze wojsko przyszło po niego. Komendant zorganizował Januszowi pogrzeb w Ratoszynie, przybyli rodzice. Zachowało się z tego pogrzebu zdjęcie. Komendant kazał pochować Janusza w dwóch trumnach, żeby go później ekshumować na nasz parafialny cmentarz. Wtedy, jak mi później powiedział, przyrzekł mojej mamie, że spróbuje przynajmniej mnie uratować. I gdy przyszła tzw. amnestia w 1947 r., dostałem od niego rozkaz ujawnienia się. Opierałem się, mówiłem, że tam nie ma życia, ale komendant był nieustępliwy.
Uważał Pan, że w lesie, w oddziale jest bezpieczniej?
– Chodziło nie tyle o to, że jest bezpieczniej, ile raczej że pochodzę jeszcze trochę z oddziałem i zginę jak moi koledzy, ale nie dostanę się w ręce bezpieki. Żal mi było rodziców, ale wiedziałem, że żyje jeszcze najmłodszy brat Gienuś i on się nimi zaopiekuje. Niestety, w latach 50. brat, zaszczuty przez komunistów – a miał bardzo wrażliwą naturę, zresztą śpiewał w chórze zespołu Mazowsze – popełnił samobójstwo.
Ale Pan zgodnie z obietnicą „Zapory” przeżył.
– Ujawniłem się 21 kwietnia 1947 roku. Jeszcze na koniec „Stary”, bo tak nazywaliśmy między sobą „Zaporę”, ostrzegł mnie, żebym nie mówił ubekom o swoim stopniu oficerskim. Ledwo wszedłem do budynku UB na ul. Krótkiej w Lublinie, powitano mnie słowami: „O, porucznik ’Morwa’ do nas przyszedł”. To był koniec mojej konspiracji, a potem walki rozpoczętej w kwietniu 1940 r., gdy jako 16-letni były gimnazjalista z Kraśnika – bo Niemcy zamknęli gimnazjum – wstąpiłem do Korpusu Obrońców Polski. Przez ten czas przeżyłem jeszcze roboty przymusowe w Niemczech, z których raz uciekłem, a za drugim razem zostałem zwolniony dzięki symulowaniu choroby. Zawsze czułem nad sobą opiekę Bożą, dzięki której nawet w, zdawałoby się, beznadziejnych sytuacjach znajdowałem jakieś wyjście.
Jak potoczyły się Pana dalsze losy?
– Mimo nękania przez UB, które po każdej akcji podziemia wpadało do mnie na stancję i skutego prowadziło na przesłuchanie, zdałem w 1949 r. maturę. W szkole nawet utarł się zwyczaj, że jak byłem aresztowany w dniu klasówki, to pisałem ją sam następnego dnia. Żeby zejść z oczu tutejszym ubekom, wyjechałem do Bydgoszczy, gdzie podjąłem pracę w zakładzie przemysłu gumowego Kauczuk i nawet dostałem się na zaoczne studia inżynierii wodno-lądowej w Toruniu. Ale przypomnieli sobie o mnie w 1951 roku. Po aresztowaniu przewieźli mnie do Lublina i szantażem, biciem, straszeniem usiłowali zmusić do współpracy w wyłapaniu ostatnich partyzantów. Gdy nie zgodziłem się, zaczęli mnie zamęczać fałszywymi oskarżeniami o jakieś akcje zbrojne, rabunki, napady. W końcu miałem tego wszystkiego dosyć i podpisałem im te zarzuty. Później była rozprawa, na której prokurator zażądał dla mnie kary śmierci. Nie wiem, jaki wyrok dostałem, bo mnie wyprowadzili. Dopiero we Wronkach usłyszałem, że 15 lat więzienia. Później jeszcze siedziałem w zakładach karnych w Opolu, Strzelcach Opolskich. Wyszedłem 16 grudnia 1954 roku. Do czasu zatarcia się wyroku co chwila zwalniano mnie z pracy. Do 1959 r. leczyłem się z gruźlicy, której nabawiłem się w czasie śledztwa i więzienia.
Kiedy dowiedział się Pan o śmierci „Zapory”?
– Przez wiele lat nie wierzyłem, tak jak inni zaporczycy, że nasz komendant został złapany i zamordowany, bo ubecy często wypuszczali takie dezinformujące wiadomości. Zresztą sam o mały włos nie podzieliłem wtedy jego losu. Za pośrednictwem Józi Zawiślakówny, łączniczki od kapitana Stanisława Łukasika „Rysia”, dowiedziałem się o planowanym przerzucie na Zachód i chciałem w nim uczestniczyć. Byłem nawet umówiony z żołnierzami „Rysia”, którzy mieli po mnie przyjść. Spałem nad oborą u rodziny na Kozubszczyźnie, a oni mieli mnie zbudzić, rzucając przygotowanymi szczapkami w blaszany dach. Byli, rzucali, ale ja tego zupełnie nie słyszałem, gdyż tej nocy rozpętała się straszna burza, w czasie której drzewa co chwila waliły w dach. Gdyby nie ta burza, prawdopodobnie teraz mnie też by identyfikowano na Powązkach.
Jak Pan przyjął odnalezienie ciała Pańskiego kolegi kpt. Stanisława Łukasika „Rysia” i – najprawdopodobniej – reszty straconych z „Zaporą” żołnierzy?
– Z wielką nadzieją na odkrycie prawdy sprzed ponad 60 lat. I to nie tylko co do komendanta „Zapory”. Gdy siedziałem na zamku w Lublinie, znajomy fryzjer podczas strzyżenia powiedział mi, że był w więzieniu w Łodzi, gdy wykonywali wyrok na moim bracie Jerzym. Ten człowiek twierdził, że brat nie został zastrzelony, lecz rzucił się na oprawców, gdy prowadzili go przez dziedziniec, i został przez nich zatłuczony drągami na śmierć. Nie wiem, jaka była prawda, bo niby mam urzędowy dokument wykonania wyroku. Po odkryciach na Powązkach mam nadzieję, że może ruszy się coś z ekshumacją ofiar Moczara zamordowanych w Łodzi. Byłaby szansa na odnalezienie i pochowanie mojego brata, a może nawet wyszłoby na jaw, jak zginął. Podobnie liczę na to, że ekshumacja komendanta „Zapory” ustali, jaka była prawda o jego śmierci, czy rzeczywiście strzelano do niego zawieszonego w worku.
Dziękuję za rozmowę.
Adam Kruczek
za:
cześć i chwała!
cześć i chwała!
sie krzyczało, gardło darło
przy okazji ciekawostka – Hieronim Dekutowski urodził się 24 września 1918 w Dzikowie, a nie w Tarnobrzegu – Tarnobrzeg jeszcze w 1939 r. to była mała mieścina z jedną stacją kolejową, ryneczkiem i urzędem, gdzie Żydzi stanowili 67% populacji, a byli to głównie chasydzi…. dopiero po odkryciu siarki i reformie administracyjnej Gierka w 1975r ulepili z tego miasteczka powiatowego i kilku wsi w promocji stolicę województwa tarnobrzeskiego, a zasiedlili sprowadzonymi tu specjalnie komunistami (vide klan Siwców). był to kolejny cios w eNDecką Stalową Wolę, aby zneutralizować i zepchnąć na margines tą przemysłową metropolię, gdzie lokowała się elita intelektualna i polityczna pozostała po II.RP… do dziś na pseudo-stolicę wojewódzką Stalowiacy mówią żartobliwie “wielowieś”, a zwłaszcza po upadku Siarkopolu ;)))