Pracowałam kiedyś w stadninie jako instruktor jeździectwa ( pomocnik instruktora) . Obserwując niepowodzenia koleżanek po fachu, opracowałam sobie własną metodę nauczania. Zauważyłam, że każdy nowicjusz trzeciego dnia lonży przeżywa poważny kryzys. Tak dalece traci zaufanie do samego siebie, że zaczyna bać się konia. Pochyla się do przodu, opiera się na wodzach ( co grozi zaciągnięciem konia) , nogi uciekają mu same do tyłu. Zniecierpliwiony instruktor zaczyna pokrzykiwać:” jeździsz jak masło po gorącym kartoflu” albo „siedzisz jak torba od obroku” . To tylko pogarsza sytuację.
Ja uczyłam zupełnie inaczej. Brałam delikwenta na bardzo spokojnym koniu w teren. Najpierw pozwalałam mu się odprężyć w stępie. Co chwila coś pokazywałam , żeby wykonywał na koniu obroty. Większość instruktorów każe ćwiczyć takie obroty na lonży, ale jest to o wiele mniej naturalne.
Potem proponowałam kłusa. Gdy uczeń złapał anglezowanie, kłusowaliśmy sobie po lesie i polach jak równorzędni partnerzy. Nie poprawiałam go. Po odpoczynku w stepie i porcji stosownych pochwał proponowałam krotki galop w półsiadzie. Na spokojnym koniu prawie każdy bez trudu sobie radził. Potem był tryumfalny powrót do stajni stępa.
Uczeń zachwycony, że już pierwszego dnia nauki galopował w terenie nabierał do siebie zaufania. Wtedy zaczynałam delikatnie go korygować. Po kilku dniach proponowałam lonżę, żeby poprawić dosiad. Pewność siebie pozostawała mu jednak do końca kursu.
Dokładnie taką samą metodę stosowałam w nauczaniu analizy matematycznej w II klasie zreformowanego ( wówczas) liceum. Moi koledzy tygodniami liczyli z uczniami granice, pochodne z definicji, asymptoty pionowe i ukośne w całkowitej izolacji od celu jakim było badanie funkcji, ukoronowane sporządzeniem wykresu.
Ja po krótkim wprowadzeniu ( definicja pochodnej, obliczenie kilku pochodnych z definicji) dawałam uczniom do zbadania wielomian trzeciego stopnia. Na jego przykładzie wprowadzałam algorytm badania funkcji. Jeżeli sobie poradzili na arenę wchodziła funkcja wymierna. Przy jej okazji wprowadzałam równania asymptot poziomych i pionowych. Potem funkcja wymierna posiadająca asymptotę ukośną, której równanie „widać” bez liczenia. Następnie funkcja, dla której równanie asymptoty ukośnej trzeba wyliczyć według wzorów, ale można też znaleźć dzieląc licznik przez mianownik. Potem funkcja pierwiastkowa, w której dziedzina funkcji jest inna niż dziedzina pochodnej czyli istnieją punkty w których funkcja jest określona lecz nie jest różniczkowalna, funkcja z wartością bezwzględną gdzie pojawiają się tak zwane „ ostrza” czyli punkty w których nie istnieje pochodna ale istnieje ekstremum, no i funkcja pułapka – „górna połówka” hiperboli. Bardzo łatwo przy jej badaniu o błąd. Pochodna zeruje się ( dla gapy) w punkcie nie należącym do dziedziny- i gapa szuka tam ekstremum. Funkcja ma dwie różne asymptoty ukośne (w ∞ oraz -∞. ). Nie wolno zapomnieć, że √x2 = │x│. Trzeba posługiwać się pochodną funkcji złożonej.
Dawałam ją do zbadania zarozumialcom, którzy pretendowali do oceny bardzo dobrej, albo celującej. Nie wtrącałam się, nie pomagałam- w przypadku potencjalnego prymusa nie mam obowiązku podpowiadać, musi sobie radzić sam.
Jeżeli ktoś nie dał się „złapać” z pełną satysfakcją stawiałam mu żądaną ocenę. Najczęściej jednak delikwent sam rezygnował w trakcie odpowiedzi co oczywiście nie odbierało mu jego czwórki.
Trzeba było widzieć zachwyt na twarzy ucznia, który przekonał się, że potrafi narysować każdą funkcję wymierną. Niektórzy potrafili narysować wykres nawet bez badania funkcji, albo posługując się badaniem szczątkowym. Pokazywali w ten sposób, że dobrze rozumieją co robią i doceniali aparat matematyczny jakim jest rachunek różniczkowy. Było to bardzo przydatne gdy na wydziały przyrodnicze UW obowiązywał dość trudny test wielokrotnego wyboru i na jedno zadanie było mało czasu.
Jeżeli ktoś zadał mi klasyczne pytanie: „ kto to wymyślił i do czego jest to potrzebne?”
Odpowiadałam też klasycznie: ” wymyślił Newton, a jeżeli będziesz sprzedawać buraki na bazarze, na pewno nie będzie ci to potrzebne, to ci gwarantuję” .
To zabawne ale nawet dobrze przemyślana i wypraktykowana kolejność funkcji proponowanych do zbadania jest tu bardzo ważna. Jeżeli zdarzało mi potem realizować cudzy program na jakimś kursie i na wstępie była do zbadania funkcja zbyt trudna, od razu widziałam konsekwencję tego błędu. Była nią dezorientacja kursantów.
Tylko nauczyciel praktyk to zrozumie. Wiele lat doświadczenia przekonało mnie, że uczniowie mają z pokolenia na pokolenie dokładnie te same punkty , w których z niejasnych przyczyn stopują, jak koń przed rowem z wodą. Jeżeli przejechać przez taki punkt siłą , zakrzyczeć ucznia, nie daj Boże nawymyślać mu, zamyka się w sobie i dochodzi do wniosku, ze nigdy się tego nie nauczy. I jak ten koń zaczyna wyłamywać.
Ja przed pierwszym skokiem przez rów zsiadałam z tchórzliwego konia, pokazywałam mu wodę z różnych stron, przekonywałam, że to nic trudnego. Jeżeli przeskoczył dobrowolnie , a nie pod presją ostróg czy bata, mogłam potem liczyć na współpracę. Przestawał się bać.
Trudno się tu rozpisywać, ale podam jeszcze jeden przykład. Nie wiem dlaczego uczniowie na ogół nie rozumieją, że zmiana pędu przy zderzeniu doskonale sprężystym piłki ze ścianą jest skalarnie ( co do wartości) równa podwojonemu pędowi.
W każdej klasie w każdym roczniku jest to ten pierwszy rów do przeskoczenia dla młodego konia.. Mówię wtedy: ”rano było – 10 C, a w południe jest +10C, to ile wynosi zmiana temperatury.?”
Wywołuje to nieodmiennie tak zwaną reakcję „aha”. „Ach oczywiście 20C” – wykrzykują uczniowie i już rozumieją. Pierwszy rów przeskoczyli dobrowolnie. Ktoś mógłby zapytać: „ co ma piernik do wiatraka, co ma zmiana temperatury do zmiany pędu ?”. A jednak ma.
Wprowadzając elementy dyskusji błędu, gdy uczniowie nie rozumieją sensu błędu względnego i bezwzględnego zadaję im sakramentalne pytanie: „ zmierzyłam coś i pomyliłam się o 1 centymetr, to dużo czy mało?”. Na to odpowiadają : „to zależy” i już jesteśmy na dobrej drodze. Potem możemy ustalić, że przy pomiarach nie znamy wartości prawdziwej i jako taką traktujemy średnią arytmetyczną, że odchylenie od średniej to właśnie ten błąd bezwzględny, ale dopiero stosunek błędu bezwzględnego do wartości średniej daje nam informację na temat dokładności naszego pomiaru.
Jeżeli zamiast dywagować co dla kogo jest dużo a co mało , podyktuję do zeszytów, że „średnia arytmetyczna z próby jest nieobciążonym estymatorem średniej m w populacji” stracą zaufanie do mnie i co gorsza do siebie. Jak ten koń, który wywrócił się na rowie przy pierwszym skoku.
Wielu instruktorów oburzało się słysząc, że jeżdżę z surowymi uczniami w teren. Dla nich ideałem był jak najdłuższy kurs na lonży, związany często z upokorzeniem ( nawet mimowolnym) ucznia.
Wielu nauczycieli matematyki dbając o ścisłość zapisuje tablicę kwantyfikatorami ( „robaczkami” – jak mówią uczniowie) i proszeni o wytłumaczenie, nie rezygnują na krok z formalizmu matematycznego, powtarzają to samo tylko głośniej i ze zniecierpliwieniem. Chcąc nie chcąc deprymują ucznia. Każą mu pokonać rów w batach.
Ale jak już pisałam ja jestem tylko upartą babą z siatą. Nigdy nie wstydziłam się zadbać o psychikę konia. Po to żeby nie ryzykować, że mnie kiedyś zabije. Nie ze złej woli- ze strachu.
Zawsze też uważałam, że warto dbać o wyrobienie pewności siebie – konia, jeźdźca i ucznia w szkole. Nawet na niekorzyść pięknego dosiadu czy ścisłości języka ( o to można zadbać potem)
Mamy wtedy szanse, że uwierzywszy w siebie, koń uczeń czy jeździec osiągnie o wiele więcej niż pod presją. Czasami bardzo dużo.
Pewien znany mi młody człowiek miał kilka lat temu poprawkę z fizyki w liceum Batorego. Jego nauczyciel, pan Gorazdowski (nie znam go osobiście, ale to uczniów idol) po egzaminie uścisnął mu rękę i przeprosił go publicznie za to, że go nie doceniał.
Chłopak poszedł na elektronikę PW i zrobił naukową karierę. Sam powiedział, że uwierzył w siebie tylko dzięki temu uściskowi ręki.
Nieosiągalne już marzenie, aby “uparta baba z siatą” była moją nauczycielką matematyki. Czytając notkę, początkowy fragment o koniach rozumiałem, choć nigdy końmi nie zajmowałem się, ale gdy zaczął się fragment o analizie matematycznej to odpadłem od tekstu, choć przerabiałem to na matematyce w szkole średniej i na studiach. Chyba jestem tym koniem, którego ktoś pokrzykiwaniem i batami chciał zmusić do skoku przez matematyczny rów, a ja nie dałem rady i wleciałem do niego koziołkując. Pamiętam jak dziś – korytarz szkoły podstawowej przed salą do matematyki, wszystkim dzieciom trzęsą się nogi jak galaretka, wchodzimy, cisza prawie absolutna, nauczycielka woła jak zawsze “Przewodniczący! Raport!”, przewodniczący na baczność zdaje raport, potem każdy spuszcza wzrok i zanurza się we własnej uczniowskiej modlitwie, żeby tylko nie został zauważony i zapytany. To był jeszcze stary PRL-owski system edukacji, dużo lepszy program z matematyki, ale nauczyciel mógł położyć swoją misję, gdy nie wiedział, co jest tą misją, i zapominał, że ma do czynienia z ludzkimi osobami. Nie rozumiem jeszcze tytułu notki.
TEN świat jest tak niepewny, zdradliwy, a ludzie czasem zdają się tak niewiarygodni, że niekiedy uwiarygodnienie może nastąpić jedynie przez uścisk ręki.
Tytuł pojąłem.
Ja też, jak Pan Poruszyciel, chciałbym mieć Taką nauczycielkę w szkole jak “uparta Pani z siatą”…!
Jak zwykle nie będę oryginalny bo muszę przyznać, że notka jak zwykle wspaniała…!
Uczenie się, poznawanie siebie i świata jest fascynujące. Wydaje się, że nie sposób tej magicznej przygody zepsuć. A jednak – jakże wielu się to udaje.
Rola nauczyciela jest bardzo podobna do roli lekarza. Po pierwsze nie szkodzić, nie przeszkadzać.
Zastanawiam się z czego bierze się partactwo pedagogiczne.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że z pośpiechu. Ale to chyba nie jest główny powód. Zwykle jest tak, że większość problemów można rozwiązać w miarę szybko, czy też w tempie normalnym.
Zły nauczyciel to ten, który nie ma wiedzy i doświadczenia, które dopiero miałby przekazać.
Czyli to jest przelewanie z próżnego w próżne.
Generuje to gigantyczną frustrację, dla obu stron, brak zrozumienia i zaufania, złość i nienawiść.
Sformułowanie klucz, które tłumaczy wiele – selekcja negatywna.
Tak, to niestety jest prawda.
Nauczycielami zostają miernoty a nie wybitne jednostki.
Nauczycielstwo winno być ukoronowaniem ścieżki zawodowej. Umiem coś już tak dobrze, że mogę uczyć innych.
Bolesny, obrzydliwy paradoks i nonsens naszych czasów, że słowo magister znaczy nauczyciel…
Kraj nauczycieli…
P.S
Czytając Pani notkę, przypomniałem sobie naukę pływania.
Najważniejsza, najceniejsza wskazówka jaką można dostać na początku – nie walcz, nie bij się w wodą. Poczuj ją i pozwól żeby ona sama cię uniosła, wykorzystaj to, idź z nią na układ.
Okazuje się, że panika nagle mija, przestajemy się dusić, i za wszelką cenę odwlekamy wyjście z wody…Mamo! Jeszcze chwilę…
Wychodzi na to, że my wszystko umiemy, wystarczy żebyśmy mieli szansę sobie to na spokojnie uświadomić.
Chodziło mi o to, że najlepiej nauczyć się wszystkiego w akcji. Konnej jazdy w terenie. Analizy matematycznej- badając funkcje. Radość, że coś wychodzi działa jak afrodyzjak .Pozytywny stres ( adrenalina) sprzyja zapamiętywaniu. To tak jak w wojsku- zamiast suchej zaprawy – atak. Uważam, że wielu nauczycieli strasząc uczniów ich ” narowi”, jak te źle traktowane konie. Potem do końca życia blokuje tych uczniów pamięć własnego lęku.
Ma pan rację. Do zawodu nauczyciela jest selekcja negatywna. A to co Pan pisze o pływaniu jest trafione w 10. Nie sposób dobrze pływać w leku i nie sposób nauczyć się na płytkiej wodzie.
Właśnie. Trudno uwierzyć, że taki pozornie grzecznościowy gest może znaczyć tak wiele. Ale ten nauczyciel był uczciwy i szczery. Nie bał się przyznać do błędu. jak niewiele czasem uczniom trzeba.
Pozwoli Pani, że przytoczę parę cytatów z artykułu poświęconego Świętej dnia dzisiejszego Urszuli Ledóchowskiej, która pozostawiła wiele cennych uwag dotyczących edukacji.
i dalej
i jeszcze:
Więcej w artykule: Nowoczesne metody przedwojennej Wychowawczyni, czyli system wychowawczy bł. Urszuli Ledóchowskiej
http://www.ekspedyt.org/judyta/2013/05/29/13749_swieta-urszula-ledochowska-zakonnica.html
Mamy świetne wzorce, wspaniałe tradycje. “Rozpoznanie przez atak” to najgorsza forma, nie tylko w edukacji.
Proszę wskazać gdzie konkretnie w cytowanych słowach Błogosławionej negowana jest ta metoda.
Już Świętej.
To dotyczyło tytułu i metod stosowanych przez współczesnych tzw. nauczycieli.
Ps. Metoda pokazana przez autorkę notki jest bliska metodzie Św. Urszuli Ledóchowskiej.
Nie bardzo rozumiem o co Pani chodzi. Opisałam tu moje własne, skuteczne metody nauczania matematyki i konnej jazdy. Kiedy przedstawiłam swoje uwagi na ten temat na pewnym seminarium w katolickiej szkole ( oczywiście moja wypowiedź nie miała formy anegdotycznej charakterystycznej dla poetyki blogu) zaatakował mnie pewien pan twierdząc, że jego dzieci- dzięki wychowaniu domowemu- są gotowe przelać krew za ojczyznę. Obecny na sali Pan Michalkiewicz dopowiedział ” ale chyba cudzą krew, bo własnej szkoda” . Tym mnie rozbroił i zrezygnowałam z brutalnej riposty ( niechby ten pan zadeklarował gotowość przelewania własnej krwi) ale i tak nie zrozumiałam o co mu chodzi.Podobnie teraz . Polecany tekst o Urszuli Ledóchowskiej czytałam i nie widzę żadnej sprzeczności z moim tekstem. Bł Urszula polecała:” spacery obowiązkowe, lekcje tańca, gimnastykę, gry i inne ćwiczenia fizyczne” . Czy zakazywała konnej jazdy? Albo matematyki? A gdyby nawet tak – to co? Moją tezą jest, że wszystkiego najlepiej uczy się człowiek w działaniu. I jestem o tym najgłębiej przekonana. A tańca nie lubię i żadne z moich licznych (5) dzieci na lekcje tańca nie chodziło. Na spacery i owszem- ale nie obowiązkowe.
Pani odpowiedź wiele mi wyjaśnia. Może tytuł jest niefortunny ze względu na skojarzenia. Ale jakie?
Czyli już wszystko w porządku?…
Pani Izabela “Rozpoznanie przez atak” rozumie jako nauczanie przez praktyczne i stopniowe, delikatne oswajanie z napotkanymi problemami.
Jest przeciwna siłowemu zmuszaniu do pokonywania ich bez właściwego rozpoznania.
Pani Judyta tę drugą metodę rozumie jako “Rozpoznanie przez atak” i z tego powodu wynikło nieporozumienie.
Przy okazji: “wyrazy” dla Pani Izy.
Szkoła idealna?
Przede wszystkim nie może być obowiązkiem.
A nauczyciele, powinni mieć minimum 60 lat.
Może kiedyś tak będzie.
Gdy zaczynałam uczyć miałam 21 lat, a niektórzy moi uczniowie 22 bo była to klasa zbiorcza. Mówili do mnie ironicznie pani psor i nie chcieli przestać. Musiałam zawrzeć z nimi pakt o nieagresji, bo inne nauczycielki wychodziły z tej klasy z płaczem. Byli w tej klasie sami chłopcy.
Potem musiałam uczyć w klasie językowej, po francusku, gdy ten język znałam tylko ze szkoły. Moi uczniowie, po placówkach, znali go lepiej niż polski. Zawarłam z nimi układ- ja ” wykładam” po polsku, a potem wspólnie piszemy résumé. No i oni uczą mnie francuskiego. Poprawiają moje błędy.
Miło wspominam jak się do tego przykładali. Dużo mnie nauczyli. Gdybym się mądrzyła i wykładała po francusku umarliby ze śmiechu. Zdarzało mi się mylić equitation z equation. Mówili z troską: “Ta konna jazda to chyba pani szkodzi”.
Eh, oui. Je vois toujours des problèmes avec “équitation” et “équation”. Pourtant “résumé” est bien.
Amitiés
Ja uczyłem (szczerze mówiąc, to próbowałem uczyć, bo nie wiem czy były jakieś poważne skutki) tylko trzy lata, zaraz po szkółce. Od 24 do 27 roku żywota. Były to lata nawet miłe. Nigdy potem już tak ciężko nie pracowałem.
Myślę, że doświadczenie ze stajni, wbrew tym brzydkim insynuacjom bardzo Pani w szkole pomogło. Mi pomagało doświadczenie spod żagli.
Cokolwiek Pani napisze, to miło jest czytać.
Dlaczego??!!
Bo to najprawdziwsza prawda.
Bardzo dziękuję. Myślę, że dlatego, że to najprawdziwsza prawda. Po ostatnim tekście napisał do mnie prywatnie pewien młody człowiek stwierdzając z żalem-” a mi nikt po zdanym doskonale egzaminie poprawkowym nikt ręki nie uścisnął”. Jest już inżynierem, ale żal pozostał. Kiedy w szkole średniej napisał doskonały program informatyczny, pan od informatyki spojrzał na niego jak na g… i powiedział: “Przyznaj się, ile zapłaciłeś?”
“La véritable amitié, c’est comme la santé… tu n’en connais la valeur que lorsque tu l’as perdue.”
Jak zdrowie: Litwa, Ojczyzna, przyjaźń. A samo zdrowie: ” nikt się nie dowie jako smakujesz, aż się zepsujesz”.
Serdecznie pozdrawiam.
No właśnie, bardzo niemiłe z czasów nauki matematyki i fizyki w Liceum. Moje Panie Profesorki od tych przedmiotów stosowały bezpardonowy atak na osobę, wyśmiewały mnie i moje koleżanki (kolegów to nie dotyczyło), poniżały.
Np. dostawałam dwóję z klasówki, nawet jak wszystkie zadania zostały rozwiązane poprawnie, bo to niemożliwe, bym potrafiła je rozwiązać, wg. Pani Profesor musiałam ściągać. To był istny horror.
Pod koniec trzeciej klasy, ja i trzy moje koleżanki dostałyśmy dwóje z matematyki i fizyki, zmarnowane wakacje: poprawki. I komentarz Pani Profesor: po moim trupie dopuszczę Was do matury.
Interwencja naszych korepetytorów (emerytowani profesorowie tego liceum) u dyrektora i przystąpiłyśmy do egzaminu z obu przedmiotów przed wakacjami. Oczywiście wszystkie zdałyśmy i otrzymałyśmy świadectwa. W czwartej klasie, jak to się dziś określa mobbing przybrał na sile, ale nasze kartkówki i klasówki oceniał Pan Dyrektor i Jego oceny decydowały o ocenie końcowej. Maturę zdałyśmy, dostałyśmy się na studia: dwie na Politechnikę, jedna na Medycynę a ja poszłam na studia humanistyczne. Nie chciałam mieć nic wspólnego z matematyką i fizyką. Najwięcej czasu poświęciłam tym przedmiotom, a nic nie pamiętam. Widocznie wiedza zdobyta w tak silnym stresie zanika.
Żałuję, że nie spotkałam na swojej drodze nauczycielki matematyki, takiej jak Pani. Bardzo lubiłam matematykę i w Szkole Podstawowej byłam nawet laureatką Olimpiad.
Co do jazdy konnej, to pochodzę z rodziny “koniarzy”. Mój tata uczył mnie jazdy konnej też w terenie. Żałuję, że już nie mogę jeździć.
Ps. Panie Jacku dziękuję, tak to było nieporozumienie, dobrze Pan odczytał.
Pani Judyto, historia jaką Pani opisuje jest klasyczna. Opresyjny sposób nauczania marnuje talenty ( olimpiada w szkole podstawowej bywa trudniejsza dla dziecka niż w szkole średniej)i może doprowadzić nawet do załamań i chorób psychosomatycznych. To klasyczny mobbing, którego nie zlikwidują żadne przepisy.Zawsze uważałam, że najniższą ocenę można każdemu spokojnie podarować. I nigdy tego nie żałowałam. Spotykam uczniów , za których nie dałabym trzech groszy i okazuje się, że w swojej dziedzinie doskonale sobie radzą. Albo mówią mi, że mieli ciężki okres życiowy i są wdzięczni, że przynajmniej ja ich w szkole nie prześladowałam.
Tak. Dużo jest takich “nauczycieli” – po moim trupie…
Znam historię polonistki w technikum. O ile pamiętam to jednen chłopak popełnił samobójstwo.
Był też jeden laureat olimpiady centralnej, którego też chciała wykończyć.
I ta pani “nauczycielka” pracowała/wykańczała aż do emerytury…