Nagłaśniana publicznie afera Collegium Humanum powinna zwrócić wreszcie uwagę na konieczność walki z plagami polskiej domeny akademickiej. Istnieje centralnie sterowany model awansu naukowego, ale nie ma centralnego systemu monitoringu patologii akademickich, dlatego „patolodzy”’ w tym systemie awansują nieraz na same szczyty.
Raporty ekspertów z Ośrodka Przetwarzania Informacji wskazują, że pod względem liczby badaczy Polska zajmuje piąte miejsce w Unii Europejskiej i szóste miejsce w unijnym rankingu produkcji naukowej. Polscy naukowcy publikują ponad 100 tysięcy prac naukowych rocznie, ale prace te cechowały się najmniejszym poziomem wpływu, mierzonym wskaźnikiem cytowalności. Jednym słowem, mało kogo one interesują, choć sporo kosztują i w naszej domenie są nawet dobrze punktowane, co ma istotne znaczenie dla awansu naukowego naukowców, jak i uczelni, ocenianych według takich osiągnięć. Także gospodarka – podobno oparta na wiedzy – nie jest zbytnio nimi zainteresowana i czasem nawet to jest korzystne, bo opieranie się na nierzetelnych publikacjach mogłoby się źle skończyć.
Niestety, w naszej domenie akademickiej, w ramach coraz powszechniej stosowanej antykultury unieważniania, zanikają autentyczne debaty naukowe i merytoryczna krytyka, także publikacji naukowych. Nader częsty personalny hejt, nawet na najwyższych szczeblach akademickich, sprzyja negatywnej selekcji kadr i miernej jakości produkcji naukowej, można rzec makulatury. W rankingach ilości stoimy wysoko, w rankingach jakości – nisko. Analizy publikacji naukowych wskazują, że nie ma większej różnicy jakościowej między pracami naukowymi doktorów i profesorów,a różnice są głównie ilościowe. Także kadry naukowe formowane przez doktorów są nieraz lepsze od tych wprowadzanych do domeny przez profesorów. Ale polski doktor to może co najwyżej oceniać prace naukowców zagranicznych, bo polskiego profesora to mogą oceniać tylko polscy profesorowie. Czy utrzymanie takiego systemu – w niemałym stopniu produkcji naukowej makulatury – może być korzystne dla Polski?
Zgadzam się w 100% Ale to wymusza obecna punktoza prowadząca do taktyki salami. Czyli zamiast jednej porządnej i w miarę całościowej publikacji zdecydowanie bardziej opłaca się produkować kilka krótszych (a tak samo punktowanych) publikacji z wynikami cząstkowymi.
A ilościowo – na czyją korzyść? Bo tu mogą być rózne interpretacje. Należałoby przy tym jednak rozróżnić publikacje jednoautorskie (często są to dość pełne ogólników przeglądówki) i wieloautorskie (dopisywanie się do innych…)