Proza dekomunizacji

albo może jej dyskretny urok.

Zdarzyło się kilka lat wstecz, że zaszedłem do dużej biblioteki publicznej w mieście stołecznym Warszawie. Ale co znaczy dużej. Największej. A z pewnością jednej z dwóch największych.

Anonsuję się do pani siedzącej przed monitorem komputera, że chciałbym zasięgnąć informacji o kilku autorach względnie tytułach ich publikacji, po czym pytam, czy wygodniej będzie jej wyszukiwać „po nazwisku”, czy raczej „po tytule”. Pani odpowiada, że „po tytule”. No więc podaję pierwszy z szukanych. Nie ma. Podaję następny. Także nie ma. Pomocniczo pani prosi o podanie autora. Mimo to wszystko na nic. Podaję więc kolejny, trzeci już namiar. Sytuacja się powtarza, ale tym razem pani z niejakim wyrzutem czy może lekkim oburzeniem stwierdza, że we wszystkich szukanych przypadkach to są przecież książki religijne. Zwracam uwagę na użycie określenia „przecież”. Odpowiadam, że owszem, religijne. Na koniec pytam, czy mają coś z publikacji Jana Pawła II. Nie, nie mają. Pomyślałem że skontrapunktuję coby zrobiło im się „łyso”. Pytam więc, a czy macie może coś Wojciecha Kuczoka? A, owszem, mają chyba wszystkie pozycje, pani odpowiada nie marszcząc przy tym nawet czoła. Miedziane ma, czy jak? Nie dostrzegła żadnej aluzji, no i wyszło na to, że to mnie zrobiło się „łyso”, choć nie jestem pewien,  czy faktycznie powinno.

O autorze: stan orda

lecturi te salutamus