Niedziela, 24 września 2006
Ziemia cudów
W informatorze katolickim czytam, że w co drugim prawie miasteczku Abruzji urodził się lub działał jakiś święty czy błogosławiony. Przede wszystkim – Manoppello, które leży niedaleko Pescary, u stóp łańcucha Majella. Przechowywana jest tam, w kościółku na wzgórzu, święta chusta Weroniki z odbitym wizerunkiem Twarzy Chrystusa. To się nazywa relikwia! Potem Loreto z Domkiem Maryi – tu znów więzną ludzkie słowa. I miasteczko Capestrano, ukryte głęboko w łańcuchu Gran Sasso, gdzie urodził się Jan Kapistran: święty i żołnierz, który po upadku Konstantynopola w 1453 r. dowodził, wraz z węgierskim bohaterem Hunyadim, obroną Belgradu przed Turkami i na sto lat przed bitwą pod Lepanto uratowali Europę przed islamem. Dalej: mini-miasteczko Colcullo, wrzucone w dolinkę między wyniosłymi szczytami w pobliżu L’Aquili, którego patronem jest św. Dominik. Ma tam swoje Sanktuarium i doroczną procesję: pierwszego maja niesiona jest główną ulicą jego figura naturalnej wielkości, opleciona zwojami żywych węży. Wiją się po jego szyi, głowie, habicie, zwisają mu po bokach, choć są to węże nieszkodliwe. Za to śmiertelnie groźny jest dla człowieka grzech, który one symbolizują. Dalej: maleńka mieścina Vila Santa Maria w pobliżu Chieti, tysiąc mieszkańców i miejsce narodzin św. Franciszka Caracciolo, założyciela zakonu Kanoników Regularnych Mniejszych. Pytam Livia o jakichś jeszcze świętych, wszak jest ich tu legion, ale on, choć z katolickiego domu, całkiem już zadwentyściał. Z okiem wlepionym w ekran, nie słyszy mego pytania (albo udaje).
Lanciano
Przybywamy do Lanciano kolejką typu „dziki Zachód”: jest w czterech kolorach, pomarańczowym, zielonym, żółtym i czerwonym. Po czterdziestu minutach jazdy wzdłuż Adriatyku, przesiadka na bus i krótka wspinaczka przez pagórki, do starego Lanciano. Miasteczko jest wiekowe, czytam, że za rzymskich czasów było fortecą o nazwie Anxanum i pozostały z tego starożytne mury obronne w południowej części miasta. Trzy łuki z równie starego akweduktu, zwanego Mostem Dioklecjana, posłużyły w XVI w. za fundament dla młodej, jak na włoskie warunki, katedry Wniebowzięcia Matki Bożej. Po drugiej stronie placu, na przeciw jej neoklasycznej fasady, wznoszą się gotyckie mury kościoła św. Franciszka. To tu zmierzamy.
Kościół św. Franciszka
Zbudowany w XIII w. na miejscu wcześniejszej świątyńki Bazylianów z VIII wieku. W tym miejscu miał zginąć Leonidas, setnik rzymski z La Spezia, który nawrócił się na Golgocie po przebiciu włócznią boku Chrystusa. W tamtej pierwszej świątyńce, w tym właśnie VIII wieku zdarzył się najstarszy na świecie Cud Eucharystyczny. Podczas mszy odprawianej przez kapłana, wątpiącego w rzeczywistą transsubstancjację, wino i chleb podczas Przeistoczenia zmieniły się w jego rękach w prawdziwą Krew i Ciało Chrystusa. Fragment mięśnia sercowego i skrzepy krwi są przechowywane do dziś w ołtarzu głównym, w dwóch szklanych ampułach.
Ołtarz jest marmurowy, adorowany przez dwa klęczące anioły, z baldachimem osadzonym na czterech korynckich kolumnach. Można go obejść z tyłu, gdzie jest ustawione krzesło. Stojąc na nim, mam przed oczyma w oszklonej gablocie wspaniałą srebrną monstrancję, a w niej, jedna nad drugą, dwie kryształowe ampuły. Górną otacza zwieńczony krzyżem pierścień chmur ze srebra i tryskające z nich promienie. W centrum, za okrągłym szkiełkiem, widać brunatny krążek zasuszonego, dobrze zachowanego mięśnia. Ma on tysiąc dwieście lat. Pod nim, dwa srebrne anioły wielbią na klęczkach kryształowy kielich, na którego dnie spoczywa pięć skrzepów, też tysiącletnich. To jest Krew Chrystusa. Patrzę ze ściśniętym gardłem. Czy ja się spodziewałem takiego zakończenia naszej wędrówki po Południowej Italii, gdy już za paręnaście godzin będziemy znów w Rzymie? Po cudach Apulii, Bazylikaty – jeszcze TO? Po Ojcu Pio, po Monte Sant’Angelo – jeszcze TO?
It’s where it happens…*
W ławkach – parę osób, cisza. Czasem przejdzie nawą groźnie zmarszczony stary franciszkanin – pewnie ma dziś dyżur porządkowy. W sklepiku przy wejściu (do kościoła wchodzi się przez boczną kaplicę) na brzmienie angielskiej mowy, podnosi na mnie wzrok tłustawy młodzieniec, przeglądający jakiś biuletyn parafialny. Skąd jesteś? – pyta. Z Polski. E! – machnął ręką, opuścił głowę. Prawdziwie katolicka postawa. W czasach Chrystusa, Żydzi nie okazywali tyle złości Samarytanom, co dziś w Europie „bracia chrześcijanie” okazują Polakom. Co myśmy tym kolaborantom z Hitlerem zrobili, że nas tak nie cierpią? Samo słowo Polak wywołuje paroksyzm na niejednej twarzy. Pewnie, po prostu, miało nas nie być, a wciąż istniejemy. I mimo wszystko, mocniej trzymamy się wiary katolickiej niż reszta świata, Włochów nie wyłączając. A to oni byli wybrańcami, tu w Rzymie ustanowił Bóg centrum Kościoła, tu dał im najpiękniejsze krajobrazy, największa sztukę, najpiękniejsze głosy, najpiękniejszy język. Ile z tego zostało, prócz pamiątek? Nie mogą tego znieść. Sprzedali dusze za dobrobyt, za gładką tolerancję à la Unia i dobroczynność składkową, którą się chlubią – nam zarzucając faszyzm, szowinizm, co tam jeszcze, i która zastępuje im nakaz żywej miłości, odwagę, rycerstwo. Nie mówię, że te cnoty ocalały w Polakach. W niejednym miejscu w tym dzienniku daję świadectwo bólu, jaki mi sprawia myśl o zagładzie duchowej również moich rodaków i mojego kraju. Ale… ale…. Zasiew wiary w sercach polskich wciąż jednak nie umarł i wierzę, że odezwie się pełnym głosem, gdy nadejdzie czas Łaski. Bo tamto, zasiane przez naszych dziadów ziarno padło nie na skałę, nie na krzewy cierniste, a na żyzną od krwi glebę, z której wzrastało przez pokolenia wśród cierpień, dzięki którym wciąż jest żywym płomieniem, choć ukrytym pod zagasłymi węglami. I może te zdania wyświetliły się w moich oczach, bo zanim odszedł, jeszcze raz spojrzał na mnie ze wzburzeniem, że będąc Polakiem i mówiąc o tym głośno, obrażam jego i tę świątynię.
Zakonnik- stróż, widząc, że się modlę, zbliżył się i pyta Livia: skąd? Z Polski. Uśmiechnął się i sieć zmarszczek otoczyła mu oczy. W jakim jeszcze języku on mówi? – wskazał brodą na mnie. Angielski. Skinął głową i oddalił się pod chór. Odczekawszy, aż wstanę z kolan, kiwnął i gdy podszedłem, z kieszeni habitu wyjął jedno euro. Wsunął je do szczeliny i wręczył mi słuchawki automatycznego przewodnika. Na moje podziękowanie uśmiechnął się i uczynił ledwie widoczny znak krzyża.
Ujrzałem go po dwudziestu minutach, gdy znów czynił swój obchód. Ja tymczasem podążałem raz jeszcze do Chrystusa, do Jego kryształowych schronień. Po drodze ukląkłem przed zakonnikiem i schyliłem głowę, a on uczynił duży znak krzyża. Chwyciłem starczą rękę i ją ucałowałem. Uśmiechnął się, a gdy dukałem podziękowanie, oburącz objął moją twarz i spojrzał mi w oczy:
– To się tu tak dzieje… – powiedział po angielsku – it’s where it happens…
Chwilę później, z czołem przyciśniętym do gabloty znów patrzałem w skrawki Ciała Zbawiciela, czując, że teraz tu od Niego płynie do mnie najpotężniejsze Błogosławieństwo.
W krużganku przylegającym do kościoła – gabloty z historią Sanktuarium w paru językach. Orzeczenie dwóch profesorów z Kliniki Anatomii w Sienie, wydane w 1971 r. Nie ma wątpliwości, że przedstawione fragmenty ciała ludzkiego są autentyczne i nie noszą śladów konserwacji. To jest zmumifikowany ludzki mięsień sercowy, liczący 1200 lat. Grupa krwi ta sama, co u Człowieka ze świętego Całunu z Turynu. Badania z tym samym rezultatem wykonano ponownie w 1981 roku.
Jeszcze raz zaglądam do wnętrza kościoła. Nie umiem się z tym miejscem rozstać. A tu przez główną nawę, kroczy wprost na mnie spod chóru ogromny mnich z sękatym kosturem w dłoni. Jeszcze młody, jego czarną sutannę okrywa podróżna kapota. Oczy mu błyszczą ogniem, lekko siwiejąca broda postrzępiona. Za nim podąża trzódka Ukrainek czy Rosjanek, w chustkach na głowach, skulonych, wpatrzonych w swego przewodnika. Ruszyli zaraz główną nawą do Monstrancji, one prawie biegiem, wpatrzone w ołtarz, on idzie dostojnym krokiem, rozdając na lewo i prawo obrazek św. Nestoriusa z Grecji. Na czyjeś pytanie, cicho odpowiada: – Iz Odiessy. Rozlega się płacz kobiet pod Monstrancją. On staje, oczy ma wbite w ołtarz, twarz skurczoną, wsparty na kosturze nie powstrzymuje łez, które mu płyną po twarzy. Płacz kobiet narasta, to jest już jęk, nie wiadomo, bolesny czy radosny, jak u dziecka, które szczęśliwie wróciło do matki, ale z sercem rozdartym od przejść, które przynosi ze sobą. Kładą się krzyżem przed ołtarzem, tulą twarze do posadzki, jakby to było czyjeś najdroższe oblicze. Dźwięczą mi w uszach słowa usłyszane przed pół godziną:
– To tu się tak dzieje… it’s where it happens.
————————-
Z cienistych wnętrz wychodzimy na rozpaloną uliczkę, szumnie nazwaną Corso Roma. Niedziela, a życie kipi. Dwaj mężczyźni z łoskotem zrzucają siporeks z ciężarówki. Z drzwi otwartych na krużganek słychać, jak ktoś ładnie ćwiczy na akordeonie barokowe arpeggia.
Santa Maria Maggiore
Jeszcze parę kroków zaułkami, lawirując między zaparkowanymi samochodami i stajemy we wcięciu uliczki. Oto wspaniały, choć nieduży, a dzięki portalowi robiący wrażenie ogromu, kościół Santa Maria Maggiore. Najpiękniejszy w Lanciano. Częściowo gotycki, częściowo romański, pochodzi z tego najcudowniejszego okresu w architekturze, gdy te dwa potężne style wciąż jeszcze ze sobą się zmagały, jeden przysadzisty, krępy, ze szlachetnymi ceglanymi płaszczyznami ścian z drugim, już wtłaczającym w te rycerskie budowle swoje wyrafinowane ostrołuki, marmury, kapitele. Ten spór widoczny jest tu na fasadzie, podzielonej na dwie części: po lewej, u szczytu schodów, jakich nie powstydziłaby się paryska Opera, widnieje portal z cienkimi kolumnami po bokach, w pięciu nawarstwieniach i z płaskorzeźbą Ukrzyżowania w lunecie. Prawa strona frontu jest bez schodów, wchodzi się do środka na poziomie ulicy, przez gotycki ostrołuk. Za kościołem – dzwonnica pełna wdzięku, naszpikowana gotyckimi ostrołukami i triforiami romańskimi. Cudownie piękne wnętrze: choć niskie, to strzeliste, dzięki szeregowi kolumn i ostrołuków. Pusta apsyda ołtarzowa ze snopem światła, które wpada do wnętrza z umieszczonej wysoko rozety. Obecność Niewidzialnego… nieśmiertelny postulat wielkiej sztuki: per visibilia in invisibilia.* Od widzialnego w to, co niewidzialne. Tylko taka sztuka ma sens, reszta to zabawki, śmiecie. I taka jest też moja podróż przez to górsko-pasterskie, romańsko-gotyckie, rycersko-kapłańskie, nasycone zwycięską świętością chrześcijaństwa i pełne dzikich gór, potoków i świętych grot, Południe Włoch.
Pokutujący Łotr
—————————-
*) ang. to się tu tak dzieje
Dla uczczenia zbliżającego się Wielkiego Tygodnia, zamieszczam dziś kolejny stosowny fragment prowadzonego przeze mnie w latach 2002-2007 r. dziennika podróży po Włoszech. Dziś Lanciano w Abruzji i kościół św. Franciszka z Asyżu z klasztorem franciszkańskim: miejsce najstarszego w świecie Cudu Eucharystycznego (VIII wiek).
Dziękuję, że mogłam przeczytać.
Te opisy to perełki, które toczyły się (toczą się) w stanie łaski.
Zdania, które mnie poruszyły szczególnie:
“Ja tymczasem podążałem raz jeszcze do Chrystusa, do Jego kryształowych schronień.”
“Jeszcze raz zaglądam do wnętrza kościoła. Nie umiem się z tym miejscem rozstać.” – Bardzo.
Po drodze ukląkłem przed zakonnikiem i schyliłem głowę, a on uczynił duży znak krzyża. Chwyciłem starczą rękę i ją ucałowałem…” – Ogromna pokora i wdzięczność.
Dziękuję za te słowa, Mario. Są jak schronienie dla gonionego: jasne i mądre, pełne Jezusa. Pax tecum.
Moja łaska wiary to mistyka eucharystyczna. Od 30 lat uczestniczę w codziennej Mszy św. i nie interesują mnie żadne cuda…nawet dotyczące samej Eucharystii (w sensie ludzkim). Dlaczego?
Dlatego, że Ciało Duchowe Pana Jezusa jest Cudem Ostatnim. Sprawia błyskawiczną przemianę ciała z duszą w dusze z ciałem. Nie trzeba nic nigdzie szukać, bo cuda widzialne są potrzebne tym, którzy nie wierzą, wątpią lub potrzebują potwierdzenia Prawdy! Pan Bóg wie o tym, dlatego tak czyni.
Sama Eucharystia jako “opłatek” dodatkowo “mówi” układając się w ustach w różnej formie:
poprzecznie (mam milczeć), parasol na podniebieniu (ochrona), łódź (ratunek, mam się nie bać)
przewijanie się do przodu (bardzo lubię, coś dobrego)
pęknięcia o różnym stopniu…nawet z rozejściem się rozłamów (czekają mnie cierpienia w których Pan Jezus będzie ze mną).
Długi czas nie mogłem dojść, co oznacza ułożenie się Eucharystii pionowo wzdłuż jamy ustnej. Wówczas Bóg Ojciec mówi “My” (razem). Jeszcze jako laurka (podziękowanie za moje świadectwa wiary) oraz kielich kwiatu (podobnie, ale złączone z miłością).
Do zjednania (duszy) z Duchowym Ciałem Pana Jezusa dochodzi dopiero po połknięciu, bo jest to ostateczny moment przyjęcia (wcześniej można wyjąć z ust…także dla niecnych celów). Zapraszam na codzienną Mszę św. – jest to największa łaska Boga dla nas, na tym zesłaniu.
Szczęść Boże
https://www.wola-boga-ojca.pl
“Od 30 lat uczestniczę w codziennej Mszy św. i nie interesują mnie żadne cuda…nawet dotyczące samej Eucharystii” –
codziennie dotykasz Jezusa a Jezus ciebie i to jest cudem, spotkanie z Jezusem. Wielu ludzi jest pozbawionych tej łaski, często z własnej woli.
Jest to dość ryzykowne tak “wróżyć” sobie z ułożenia Hostii wewnątrz ust. Nie znam świadectw, gdzie by Jezus wskazywał na znaczenie takich ułożeń Hostii. Zachowałbym tu sporą ostrożność, zwłaszcza gdy pojawiają się metafory w rodzaju “laurka” od Boga czy “kielich kwiatu”. Albo “przewijanie się do przodu (bardzo lubię, coś dobrego)”. Chyba nawet nie należy tego zbytnio komentować, bo wprawdzie wyczuwa się tu żar wiary, ale opakowany w coś dziwnego.
Też z niepokojem czytałam o tym wróżeniu Teisty i braku świadomości.