Proś o łaskę uzdrowienia tego, co w tobie chore – Poniedziałek, 08 lutego 2016r.

Myśl dnia

Rozkosze są niby fale i szczyty gór, cierpienia – niby głębie i wąwozy,
i dopiero wszystkie one razem sprawiają, że życie jest piękne.

Bolesław Prus

Wielki prawodawca Mojżesz, albo raczej Duch Święty, wskazał, jak bardzo nienaganna
i czysta jest cnota czujności, jak wszystko obejmuje i podnosi.
Pouczył nas również, w jaki sposób należy ją praktykować na początku,
a następnie udoskonalać.
Hezychiusz z Synaju
940_626_fit_original_99_actkwf
Chryste, jesteś obecny pośród nas i przynosisz uzdrowienie.
Już nie muszę czekać w jednym miejscu, aż przejdziesz,
gdyż Twoja moc płynie z Eucharystii. Z wiarą przychodzę do Ciebie.
_________________________________________________________________________________________________

Słowo Boże

_________________________________________________________________________________________________

PONIEDZIAŁEK V TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK III

Św. Hieronima Emilianiego, prezbitera
Św. Józefiny Bakhity, dziewicy

PIERWSZE CZYTANIE (1 Krl 8,1-7.9-13)

Przeniesienie Arki Przymierza do świątyni Salomona

Czytanie z Pierwszej Księgi Królewskiej.

Salomon zwołał starszyznę Izraela, wszystkich naczelników pokoleń, przywódców rodów Izraelitów, aby zgromadzili się przy królu Salomonie w Jerozolimie na przeniesienie Arki Przymierza Pana z Miasta Dawidowego, czyli z Syjonu. Zebrali się więc u króla Salomona wszyscy Izraelici w miesiącu Etanim, na Święto Namiotów przypadające w siódmym miesiącu. Kiedy przyszła cała starszyzna Izraela, kapłani wzięli Arkę i przenieśli Arkę Pana, Namiot Spotkania i wszystkie święte sprzęty, jakie były w namiocie. Przenieśli je kapłani oraz lewici.
A król Salomon i cała społeczność Izraela zgromadzona przy nim przed Arką składali wraz z nim na ofiarę owce i woły, których nie rachowano i nie obliczono z powodu wielkiej liczby. Następnie kapłani wprowadzili Arkę Przymierza Pana na jej miejsce do sanktuarium świątyni, do Miejsca Najświętszego, pod skrzydła cherubów, gdyż cheruby miały tak rozpostarte skrzydła nad miejscem Arki, że okrywały Arkę i jej drążki z wierzchu. W Arce nie było nic, oprócz dwóch kamiennych tablic, które Mojżesz tam złożył pod Horebem, gdy Pan zawarł przymierze z Izraelitami w czasie ich wyjścia z ziemi egipskiej.
A kiedy kapłani wyszli z Miejsca Świętego, obłok wypełnił dom Pana. Kapłani nie mogli pozostać i pełnić swej służby z powodu tego obłoku, bo chwała Pana napełniła dom Pański.
Wtedy przemówił Salomon:
„Pan powiedział, że będzie mieszkał w chmurze. Już zbudowałem Ci dom na mieszkanie, miejsce przebywania Twego na wieki”.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 132,6-7.9-10)

Refren: Wyrusz, o Panie, na miejsce spocznienia.

Słyszeliśmy o Arce w Efrata, *
znaleźliśmy ją na polach Jaaru.
Wejdźmy do Jego mieszkania, *
padnijmy przed podnóżkiem stóp Jego.

Niech Twoi kapłani odzieją się w sprawiedliwość, *
a Twoi wierni niech śpiewają z radości.
Przez wzgląd na sługę Twego, Dawida, *
nie odtrącaj oblicza Twojego pomazańca.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Mt 4,23)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Jezus głosił Ewangelię o królestwie
i leczył wszelkie choroby wśród ludu.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (Mk 6,53-56)

Jezus uzdrawia chorych

Słowa Ewangelii według świętego Marka.

Gdy Jezus i uczniowie Jego się przeprawili, przypłynęli do ziemi Genezaret i przybili do brzegu.
Skoro wysiedli z łodzi, zaraz Go poznano. Ludzie biegali po całej owej okolicy i zaczęli znosić na noszach chorych, tam gdzie, jak słyszeli, przebywa. I gdziekolwiek wchodził do wsi, do miast czy do osad, kładli chorych na otwartych miejscach i prosili Go, żeby choć frędzli u Jego płaszcza mogli się dotknąć. A wszyscy, którzy się Go dotknęli, odzyskiwali zdrowie.

Oto słowo Pańskie.

KOMENTARZ

Wiara otwiera na moc Jezusa
Jezus przynosi uzdrowienie. Jest ono dostępne dla wszystkich ludzi i to w sposób tak bardzo prosty jak dotknięcie frędzli płaszcza. Ewangelia pokazuje również, że nie ma wyznaczonego miejsca do uzdrowienia. Dokonuje się ono wszędzie, gdzie jest obecny Chrystus. Warunek jest tylko jeden – należy podejść do Niego z wiarą. Człowiek otrzymuje wówczas zdrowie ciała i duszy. To wiara otwiera człowieka na uzdrawiającą moc i zbawienie płynące od Chrystusa. Tę zależność widzieliśmy już wcześniej, gdy Jezus przybył do swojego miasta, a następnie rozesłał Dwunastu, aby uzdrawiali chorych. Okazuje się zatem, że najcięższą chorobą człowieka, i to wręcz nieuleczalną, jest niewiara. Tego Chrystus w nas nie przełamie.

Chryste, jesteś obecny pośród nas i przynosisz uzdrowienie. Już nie muszę czekać w jednym miejscu, aż przejdziesz, gdyż Twoja moc płynie z Eucharystii. Z wiarą przychodzę do Ciebie.

 

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2016”

  1. Mariusz Szmajdziński
    Edycja Świętego Pawła

http://www.paulus.org.pl/czytania.html

_________________________________

Św. Józefiny Bakhity

0,13 / 9,55

Za chwilę rozpocznie się twoje spotkanie ze Słowem. Proś Ducha Świętego, by dziś trafiało ono głęboko w twoje serce.

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Marka
Mt 6, 7-15

Gdy Jezus i Jego uczniowie się przeprawili, przypłynęli do ziemi Genezaret i przybili do brzegu. Skoro wysiedli z łodzi, zaraz Go poznano. Ludzie biegali po całej owej okolicy i zaczęli znosić na noszach chorych, tam gdzie, jak słyszeli, przebywa. I gdziekolwiek wchodził do wsi, do miast czy do osad, kładli chorych na otwartych miejscach i prosili Go, żeby choć frędzli u Jego płaszcza mogli się dotknąć. A wszyscy, którzy się Go dotknęli, odzyskiwali zdrowie.Wyobraź sobie tłum ludzi czekających na ważną osobę. Posłuchaj ich podekscytowanych szeptów na temat tej osoby. W taki sposób ewangelista przedstawia nam wydarzenia w Genezarecie. Skoro ludzie tak szybko poznali Jezusa i znosili z całej okolicy chorych, oznacza to, że już wcześniej o Nim słyszeli.

Ludzie kładli chorych w otwartych miejscach, by ci mogli dotknąć się choćby skrawku szaty Jezusa. Żeby zostać uzdrowionymi, musieli jednak ujawnić swoje słabości i choroby. Musieli wyjść z ciemnych domów i zaryzykować odsłonięcie swoich ran. Czy ty chowasz się ze swoimi słabościami? Czy masz odwagę wskazać swoje chore miejsca Jezusowi, by je uzdrowił?

Dotyk Jezusa uzdrawia, przynosi życie. On głosi i ustanawia między ludźmi królestwo Boże, w którym nie ma już cierpienia. Czy pragniesz się tam z Nim znaleźć?

Otwórz przed Jezusem swoje wnętrze, w pełni zaufania, że On cię nie skrzywdzi, uszanuje… Proś o łaskę uzdrowienia tego, co w tobie chore.

http://modlitwawdrodze.pl/home/
__________________________

#Ewangelia: Dlaczego Bogu tak na nas zależy?

Gdy Jezus i uczniowie Jego się przeprawili, przypłynęli do ziemi Genezaret i przybili do brzegu.

 

Skoro wysiedli z łodzi, zaraz Go poznano. Ludzie biegali po całej owej okolicy i zaczęli znosić na noszach chorych tam, gdzie, jak słyszeli, przebywa. I gdziekolwiek wchodził do wsi, do miast czy do osad, kładli chorych na otwartych miejscach i prosili Go, żeby choć frędzli u Jego płaszcza mogli się dotknąć. A wszyscy, którzy się Go dotknęli, odzyskiwali zdrowie.

 

Komentarz do Ewangelii

 

“Wszyscy, którzy się Go dotknęli, odzyskiwali zdrowie”, ponieważ Jezus przyszedł odbudować naszą bliskość z Bogiem. Mógł uzdrawiać na odległość i czasami tak robił, ale na ogół wolał, by uzdrowienie było połączone z dotknięciem, czyli dokonało się w dużej bliskości między Nim a człowiekiem.

 

Bóg tęskni za bliskością z nami, bo wie, co ona oznacza, zwłaszcza dla nas. Gdybyśmy i my zdawali sobie z tego sprawę, wówczas też bardzo tęsknilibyśmy za nią. Uzdrowienia, których dokonywał Jezus, mają pomóc nam sobie to uświadomić – są obrazem tego, czym owocuje bliskość z Bogiem.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2759,ewangelia-dlaczego-bogu-tak-na-nas-zalezy.html

______________________

Św. Teresa z Avila (1515-1582), karmelitanka, doktor Kościoła
Wołanie duszy do Boga 16

“A wszyscy, którzy się Go dotknęli, odzyskiwali zdrowie”
 

O Boże prawdziwy i Panie mój! Dla duszy, udręczonej w samotności, wielka to pociecha wiedząc, że Ty jesteś wszędzie! Ale na cóż ona, gdy moc miłości i tego bólu wzmagają się, a serce się trwoży tak, że nie możemy ani zrozumieć, ani poznać tej prawdy? Dusza wie tylko jedno – że jest oddalona od Ciebie! I nie ma takiego lekarstwa, który by uśmierzyło ten ból. Bo serce, gorąco miłujące, nie chce żadnej rady ani pociechy, jedynie od Tego, który ją zranił; od Niego tylko czeka uzdrowienia.

Gdy zechcesz, Panie, prędko zagoisz tę ranę, którą sam zadałeś. O Umiłowany mój! Jaką litością, słodyczą, dobrocią i dowodami najczulszej miłości leczysz te rany, które zadałeś strzałami Twojej miłości! O Boże mój, jesteś spoczynkiem wszelkigo bólu! Jakież szaleństwo szukać ludzkich środków do uzdrowienia chorych z ognia Bożego! Kto by zdołał zbadać, jak głęboko sięga ta rana, skąd pochodzi i jak uśmierzyć tę mękę?… Jak mówi Oblubienica w Pieśni nad Pieśniami: “Miły mój dla mnie, a ja dla mego Miłego” (Pnp 11,6). Zaprawdę, niepodobna, by ta boska miłość pochodziła z tak niskiego źródła, jakim jest miłość moja. Lecz jeśli tak jest niska, Oblubieńcze mój, jakim sposobem przewyższa wszelkie stworzenie, aby dosięgnąć swego Stworzyciela?

 

________________________________________________________________________________________________

Świętych Obcowanie

________________________________________________________________________________________________

8 lutego

 

Święty Hieronim Emiliani Święty Hieronim Emiliani
Święta Józefina Bakhita Święta Józefina Bakhita, dziewica
Święty Idzi Maria od św. Józefa Święty Idzi Maria od św. Józefa, zakonnik

 

 

Ponadto dziś także w Martyrologium:

W Muret, w Owernii – św. Stefana, założyciela kongregacji z Grandmont. Łączyła ona w swej duchowości elementy zbliżone do życia mniszego, kanonickiego i eremickiego, ale Stefan stworzył coś nowego lub dokonał szczęśliwej syntezy. Zmarł w roku 1124.

W Krakowie – bł. Izajasza Bonera, augustianina z klasztoru św. Katarzyny na Kazimierzu. Zmarł w roku 1471, otoczony czcią dla swych cnót, uczynności i niezwykłych darów modlitewnych. Jego kult, nie zawsze podtrzymywany skutecznie, nigdy nie doprowadził do formalnej aprobaty, ale uchodzić może za spontaniczny, długotrwały, niepamiętny.

oraz:

św. Honorata z Mediolanu, biskupa (+ ok. 570); św. Juwencjusza, biskupa (+ 396); św. Kointy z Aleksandrii, męczennicy (+ ok. 250); św. Pawła, biskupa Verdun (+ 649); bł. Piotra Igneo, biskupa (+ 1089)

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/02-08.php3

________________________________________________________________________________________________

 

Papież na łamach włoskiego dziennika “Corriere della Sera” ujawnił szczegóły rozmowy z kanclerz Niemiec Angelą Merkel. – Była trochę wściekła – powiedział.

Ojciec Święty, wypowiadając się na temat kryzysu migracyjnego podkreślił, że pogorszył się on z powodu “braku wizji i strategii” w Europie. – To wyzwanie, do którego należy podejść z inteligencją, naturalnie, bo za nim stoi ogromny i straszny problem terroryzmu – dodał.
Papież ujawnił, że kilka godzin po jego wystąpieniu w Parlamencie Europejskim w Strasburgu w 2014 roku zadzwoniła do niego kanclerz Niemiec Angela Merkel. – Była trochę wściekła, bo porównałem Europę do bezpłodnej kobiety, niezdolnej do urodzenia dzieci. Zapytała mnie, czy naprawdę myślę, że Europa nie może mieć już dzieci. Powiedziałem jej, że owszem, Europa może mieć jeszcze dzieci i to dużo, bo ma solidne i głębokie korzenie, bo ma wyjątkową historię – wspomniał papież.
Jego zdaniem Europa może nadal pełnić fundamentalną rolę, ale musi i może się zmienić. Porównał Europę do biblijnej Sary, która urodziła dziecko w wieku 90 lat. – Europa jest jak Sara, która najpierw się boi, a potem uśmiecha się w ukryciu – powiedział papież, który sądzi, iż tak naprawdę Europa “uśmiechnie się w ukryciu do migrantów”.

http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,3918,papiez-po-rozmowie-z-angela-merkel-byla-troche-wsciekla.html

________________________

Franciszek: trwa trzecia wojna światowa

Mówiłem o trzeciej wojnie światowej w kawałkach. W rzeczywistości jednak ona nie jest w kawałkach; to jest wojna – powiedział papież. Słowa Franciszka przytacza w poniedziałek dziennik “Corriere della Sera”.

 

Na kilka dni przed historycznym spotkaniem ze zwierzchnikiem rosyjskiego prawosławia po prawie 1000 latach schizmy, Franciszek cytowany przez włoską gazetę oświadczył: “Pozwoliłem działać. Powiedziałem tylko, że chcę spotkać się z moimi braćmi prawosławnymi i ich objąć. To wszystko”.

 

– To były dwa lata rokowań, tajnych rokowań, dobrze prowadzonych przez świetnych biskupów – dodał papież, a następnie ujawnił, że ze strony Moskwy uczestniczył w nich metropolita wołokołamski Hilarion.

 

Na marginesie mediolański dziennik przypomina, że na jego łamach w czerwcu 2015 roku Hilarion powiedział, że spotkanie z papieżem “jest w agendzie” i to w “bliskiej perspektywie”.

 

Franciszek w czasie opisanego przez publicystę Massimo Franco spotkania w Domu świętej Marty, gdzie mieszka, podkreślił: “Mosty; to trzeba budować. Krok po kroku aż do uściśnięcia ręki tego, kto jest po drugiej stronie. Mosty są trwałe i pomagają pokojowi, mury – nie; wydaje się, że one nas bronią, a tymczasem tylko rozdzielają”.

 

– Dlatego należy je obalać, a nie budować. I tak skazane są na to, że runą. Jeden po drugim. Pomyślmy o murze berlińskim. Wydawał się wieczny, a jednak bum, upadł w jeden dzień – zauważył papież.

 

Przyznał następnie, że wie, iż “Rosja ma imperialną krew”. Wyraził zarazem opinię, że podobnie jak Chiny, także Rosja “może wiele dać”.

 

– Nie możemy powiedzieć, że wokół nas na świecie panuje pokój. Gdzie się nie obejrzymy, są konflikty. Mówiłem o trzeciej wojnie światowej w kawałkach. W rzeczywistości jednak ona nie jest w kawałkach; to jest wojna – zauważył Franciszek.

 

W dalszej części relacji ze spotkania w Watykanie czytamy, że papież ocenił, iż “Zachód powinien dokonać autokrytyki” za swą politykę wobec tzw. arabskiej wiosny.

 

– Jeśli chodzi o arabską wiosnę i Irak można było wcześniej wyobrazić sobie, co może tam się zdarzyć. Była częściowa zbieżność analiz między Stolicą Apostolską a Rosją. Częściowo, nie przesadzajmy, bo Rosja ma swoje interesy – uznał Franciszek. Krytycznie odniósł się też do zbrojnej interwencji w Libii.

 

Papież Franciszek powiedział, że jest bardzo szczęśliwy, iż w piątek spotka się na lotnisku z Hawanie z patriarchą moskiewskim i całej Rusi Cyrylem.

http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,3917,franciszek-trwa-trzecia-wojna-swiatowa.html

___________________________

Nie potrafiłam kochać mamy

Życie Duchowe

Moje stosunki z matką nie układały się dobrze, były trudne odkąd sięgnę pamięcią. Na moich relacjach z nią w sposób szczególny zaważyło wydarzenie z czasów II wojny światowej.

 

W 1942 roku razem z mamą znalazłam się w Uzbekistanie. Zamieszkałyśmy u pewnej samotnej kobiety, bardzo dobrej, życzliwej i miłosiernej, która pokochała mnie jak rodzoną córkę. Miałam wtedy pięć lat, ale dziecko w tym wieku potrafi już odczuć czyjąś miłość. Pewnego dnia, gdy mamy nie było w domu, przytuliłam się do Zaryty i poprosiłam ją, by to ona została moją mamą. Kiedy wypowiadałam te słowa, na progu izby stanęła mama. Gwałtownie wyrwała mnie z rąk Zaryfy i zaczęła okropnie bić. Bijąc mnie (a trwało to długo), ciągle powtarzała: “Ja jestem twoją matką, tylko ja! I zawsze będziesz kochać tylko mnie! Zmuszę cię do tego i będziesz mnie kochać!”. Byłam dzieckiem bardzo upartym. Nie wydałam z ust żadnego jęku, ale w myśli powtarzałam: “Nigdy! Nigdy! Nigdy cię nie pokocham”.

 

Nasze stosunki były więc od początku bardzo skomplikowane. Mama zawsze chciała kierować moim życiem, a ja gwałtownie się temu sprzeciwiałam. Kiedy miałam siedemnaście lat, wyjechałam z naszej wioski na studia i do domu przyjeżdżałam tylko podczas wakacji i na święta kościelne. Po śmierci babci zabrałam mamę do siebie, jednak od razu załatwiłam jej oddzielne mieszkanie, tak byśmy nadal mieszkały osobno i by ograniczyć nasze stosunki do odwiedzin. Gdy spotykałyśmy się, zawsze miałam na twarzy uśmiech, ale był to jedynie nic nieznaczący grymas. Podobnie było przy pożegnaniu, ale wówczas był to wyraz radości, że już się żegnamy. Wszystkie rady i wskazówki mamy przyjmowałam ze słowami wdzięczności, jednak nigdy według nich nie postępowałam. Irytowałam się, kiedy mama niespodziewanie przyjeżdżała, by sprawdzić, jaki tryb życia prowadzę. Starałam się nigdy nie pokazywać jej mojego rozdrażnienia i cierpliwie, z “uśmiechem”, czekałam na moment pożegnania. Odczuwałam ciągłe napięcie, fałsz i obłudę względem niej, a przede wszystkim brak miłości. Czwarte przykazanie Boże ogromnie mi ciążyło, ponieważ nie czułam, że ją kocham.

 

Taka sytuacja trwała dziesięć lat. W tym czasie mama miała wylew krwi do mózgu, na skutek którego została sparaliżowana. W 1986 roku przeniosłam się ze swojego wygodnego mieszkania do chorej mamy, by móc się nią opiekować – karmiłam ją łyżeczką i na rękach nosiłam do łazienki. Wiedziałam, że Bóg dał mi krzyż. Przyjęłam go z niezadowoleniem i przepełniona uczuciem buntu. Przeprowadziłam się do mamy tylko dlatego, by wykonać obowiązek ciążący na mnie z racji czwartego przykazania. Z obowiązku, bez odrobiny miłości. I moje życie stało się piekłem… Kiedy mama przeszła drugi wylew, wiedziałam już, co mnie czeka. Modliłam się wówczas: “Jezu kochany! Po raz drugi dajesz mi krzyż. Wiem, że będzie ciężko, lecz mówię Ci «tak». W pokorze przyjmuję ten krzyż, tylko daj mi siły, bym go mogła dźwigać”. Od tego czasu w moim życiu wewnętrznym zaczęły się ważne przemiany.

 

W ciągu tych dziesięciu trudnych lat miałam codziennie jedno jasne okienko: co wieczór prosiłam mamę, by pozwoliła mi pójść na Mszę św. Czyniłam to nie z wielkiej gorliwości religijnej, ale by choć trochę odpocząć. Kiedy wracałam do domu, mama od razu zaczynała pytać, o czym była Ewangelia, który ksiądz odprawiał Mszę św., co mówił na kazaniu (mama znała kapłanów, ponieważ często przychodzili do nas, aby mogła się wyspowiadać). Jej pytania zmuszały mnie do tego, by uważnie uczestniczyć we Mszy św. Z czasem zaczęłam też czytać Ewangelię z danego dnia z Pisma Świętego w domu. A ponieważ mama prosiła, by czytać dalej, więc codzienne czytanie Biblii stało się dla nas przyzwyczajeniem i pewnego rodzaju koniecznością. W mojej głowie pojawiła się myśl, że jestem dla mamy jedyną więzią ze światem, że ona, będąc całkowicie bezwładna, potrzebuje moich rąk, słów, mego ciepła. Po raz pierwszy w stosunku do niej zjawiło się w moim sercu współczucie, apotem… miłość. Po raz pierwszy w życiu powiedziałam do niej “Mamusiu”. Stało się to dwa lata przed jej śmiercią. Nie wiem, czy to było zbyt późno dla mamy, dla mnie na pewno. Moje serce rozrywa się z żalu, że byłam obłudną córką i że nie potrafiłam okazać miłości swojej matce.

 

Mama umierała w swoim łóżku przy zapalonej gromnicy. Trzymałam jej rękę w swoich dłoniach. Ostatnie jej słowa brzmiały: “Aniu, przywołaj mi… Boga” i jej ręka wysunęła się z moich dłoni. Na cmentarzu ucałowałam jej czoło i powiedziałam: “Do zobaczenia, Mamusiu”. Pierwsze trzy Msze św., które zostały odprawione w jej intencji, były także podziękowaniem Jezusowi za to, że ciągle pomagał mi dźwigać mój krzyż, że przez chorobę mamusi Bóg oczyścił mnie od wszystkiego, co przeszkadzało mi zbliżać się do Niego. Były także podziękowaniem za naszych rodziców, którzy włączyli się w ogólny łańcuch wiary. Dzięki temu nie został on rozerwany – wiara ocalała i została przekazana przez rodziców nam, naszym dzieciom i wnukom.

http://www.deon.pl/religia/swiadectwa/art,47,nie-potrafilam-kochac-mamy.html

__________________________

Jak reagujemy na głos Boga?

Dzisiejsze czytania to trzy szkice o ludzkim powołaniu i od razu trzeba chyba przestrzec przed pewnego rodzaju ułudą. Mianowicie, często nam się wydaje, że powołanie ludzkie jest jednorazowe, dokonuje się w jednym punkcie czasowym. Otóż nic podobnego – ono bardzo często jest wielokrotne.

 

Bardzo często każdą swoją decyzją albo umacniam to powołanie, wezwanie, wyjście naprzeciw woli Bożej, albo niweczę je, druzgoczę to, co Pan Bóg chce zrobić z moim życiem. Warto się przyjrzeć tym trzem szkicom, bo to dotyczy każdego z nas – każdy z nas do czegoś jest powołany przez Pana Boga, jest konkretnie wezwany do konkretnych rzeczy. Warto zobaczyć, jak to się dzieje w Piśmie Świętym, jak ludzie reagują i jaka niesamowita jest synergia między ludzkimi zdolnościami, a łaską Pana Boga. Tak naprawdę nie da się oddzielić tych dwóch rzeczy, nie da się przeprowadzić cezury, że tutaj jest moje działanie, a tutaj jest działanie łaski Bożej. I to jest zasadnicza sprawa, która łączy te trzy opisy powołań: izajaszowego, pawłowego oraz Apostołów: Piotra, Jakuba i Jana.

 

Są jeszcze dwie inne rzeczy, które łączą te powołania. Zdumiewające: je oddziela historycznie rzecz biorąc kilkaset lat. A mimo wszystko noszą na sobie bardzo podobne piętno. Jeden z filozofów, który zajmował się religią mówił o tym, że doświadczenie sacrum, doświadczenie świętości w zasadzie łączy ze sobą dwa dziwne stany człowieka. Jeden nazwał misterium fascinosum, a drugi misterium tremendum. Czyli fascynację połączoną z drżeniem i lękiem. I znowu u Izajasza, Pawła i u Szymona, Jakuba i Jana mamy dokładnie to samo. Ci wszyscy ludzie lękają się, ale jednak są otwarci. U Izajasza widzimy, że jeżeli ja – rzeczywiście pomimo tego, że się lękam – jestem otwarty, to muszę najpierw być oczyszczony i niewątpliwie w tym wypadku pewnie było to bolesne. Anioł wziął węgiel i dotknął ust, aby oczyścić jego wargi. Czyli prawda, bo czystość warg, czystość słowa mierzy się moją prawdą.

 

Spróbujmy teraz spojrzeć na Ewangelię, bo ona niesie też niesamowite treści i pomaga nam w spojrzeniu na swoje powołanie. Mamy taką sytuację – profesjonalni rybacy po całonocnym połowie; ten połów skończył się fiaskiem, nic nie złowili, nie ze względu na swoja nieudolność, bo zapewne byli ludźmi, którzy wiedzieli, co robią, byli profesjonalistami w swojej dziedzinie, ale po prostu każdy rybak wie, że nie tylko od jego profesjonalizmu zależy połów. Są zmęczeni, płuczą sieci i oto jakiś rabbi żydowski – oni Go nie znają – prosi żeby odpłynęli troszeczkę od brzegu, siada w łodzi i zaczyna nauczać. Już to mogło zirytować tych ludzi, bo byli naprawdę zmęczeni. Ale pewnie zirytowało ich następne wezwanie, żeby rzucili sieci jeszcze raz. Tym bardziej, że nie był to czas połowu ryb – a mimo wszystko ulegli. Widocznie coś było w tym człowieku, coś było w Jego głosie, w Jego spojrzeniu, że ulegli. Pewnie bili się z myślami, że to naprawdę nie ma sensu – cóż może jakiś rabbi żydowski wiedzieć o połowie ryb? Pewnie nic… ale zawierzyli. I dokonał się cud.

 

I chyba tak przebiega w naszym życiu interwencja Pana Boga. Najpierw człowiek powinien być dobry w jakiejś dziedzinie swojego życia i naprawdę poświęcić dużo czasu, żeby być profesjonalistą. Później bardzo często okazuje się, że nie wiem jak będzie zdolny, nie wiem, ile rzeczy będzie mógł przewidzieć, to jednak są rzeczy nieprzewidywalne. I od czasu do czasu poniesie druzgocącą klęskę. To tylko uczniowi, który przeczytał dwie książki na dany temat, wydaje się że wie wszystko. Tylko człowiek, który początkuje w jakiejś dziedzinie i przeczytał parę artykułów, jemu się wydaje, że wie naprawdę wszystko i czerpie z samej krynicy wiedzy. Natomiast prawdziwy profesjonalista wie, że nic nie wie – tak jak kokieteryjnie troszeczkę powiedział Sokrates. To znaczy, im więcej wie, tym większą świadomość ma swojej niewiedzy. I dokładnie tak samo jest w naszym życiu i w naszym powołaniu. I wtedy dopiero, kiedy ja mam świadomość swojej małości, świadomość swojej słabości, kiedy dopada mnie to misterium tremendum – drżenie przed moim powołaniem, tym, że nie podołam i tak dalej – dopiero wtedy tak naprawdę mogę się otworzyć na łaskę Pana Boga. Nigdy mi to nie wyjdzie, jeżeli Pana Boga będę traktował tylko jako pewnego rodzaju dopalacz: jestem dobry w jakiejś dziedzinie, a jeżeli zapewnię sobie “plecy w Niebie”, to będę jeszcze lepszy. Zawsze każde powołanie bazuje na głębokiej świadomości ograniczoności człowieka. To jest niezmiernie ważna sprawa tej dysproporcji między moją przemijalnością i kruchością, a Panem Bogiem. I dopiero wtedy, gdy widzę jak bardzo mało zależy ode mnie, a jednocześnie z drugiej strony wiele, dopiero wtedy mogę się otworzyć na łaskę Pana Boga. Warto to, co wyczytaliśmy z tej Ewangelii skonfrontować z własnym życiem i własnym powołaniem. Jak my reagujemy na to, co mówi do nas Pan Bóg?

 

I jeszcze jedna ważna rzecz ciśnie się na usta, komentując tę Łukaszową opowieść. Mianowicie, Pan Bóg chce z reguły wtargnąć w nasze życie w momencie jak najmniej odpowiednim. Jak najmniej odpowiedni był ten moment, kiedy rybacy płukali swoje sieci po nieudanym połowie – właśnie wtedy, kiedy mi się coś nie udało, kiedy mam świadomość swojej małości. To jest bardzo często moment, w którym interweniuje Pan Bóg, a my bardzo często niestety omijamy tę Jego interwencję i trzymamy Go z dystansu. Zapytajmy samych siebie, czy w naszym życiu są podobne epizody, jak w życiu Izajasza, świętego Pawła – który mimo ogromu pracy nazywa sam siebie niezbyt pochlebnym terminem “płód poroniony” – i tych trzech Apostołów, których w Ewangelii świętego Łukasza powołał Chrystus.

 

Tekst pochodzi ze strony poświęconej pamięci Andrzeja Hołowatego OP
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2313,jak-reagujemy-na-glos-boga.html
__________________________

Nie bój się, zobacz więcej

Żeby w życiu odkryć więcej, wystarczy w codzienności słuchać Słowa. Żeby przekroczyć próg powierzchowności i rutyny, wystarczy spotkać Jezusa, który patrzy na nas inaczej – przez pryzmat miłosierdzia.

“Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny”. (…) Lecz Jezus rzekł do Szymona: “Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił” (Łk 5, 10)

 

To niesamowite, że Jezus grzecznie “zaanektował” łódź Szymona, by zrobić z niej miejsce objawienia. Nie tylko ze względów praktycznych. Tym razem nie na świętej górze Synaj, nie w obłoku i błyskawicach, lecz pośrodku zapachu ryb i klejących się do ciała oślizłych łusek. Łódź  to narzędzie pracy Szymona. Jezioro – miejsce, gdzie apostoł zdobywa  środki do życia i rozwija fach łowienia. Chrystus wchodzi w codzienność człowieka, w zwyczajność życia, czuje ją zmysłami. Tam, gdzie nam się wydaje, że istnieje tylko praca, trud i zmęczenie, może się niepostrzeżenie wydarzyć coś nieoczekiwanego: objawienie i cud. Możemy usłyszeć słowo, które zmieni myślenie, przestawi życie na nowe tory.

 

Jest taka duchowa prawidłowość. Słucham tego samego Słowa kolejny raz. Słucham, słucham. I nic. Wydaje mi się ono tak znane, swojskie, że aż czasem nudne. Aż tu nagle pewnego dnia coś pęka. Słowo słyszane dziesiątki razy w końcu do mnie trafia. Przebija się przez jakąś skorupę. Całkiem niedawno, uderzył mnie sposób, w jaki prorocy zaczynają swoje mowy: “Pan skierował do mnie następujące słowo” (Jr 1, 4). A potem objawiają, co usłyszeli. Nigdy na to nie zwracałem uwagi, bo sądziłem, że to tylko formalna wstawka. Ale przecież prorok nie mówi: “Pan przemówił do was”, lecz “do mnie”. Bardzo istotne jest tutaj owo “do mnie”. Najpierw ja muszę usłyszeć, żeby coś przekazać. Chociaż Jezus często przemawia do tłumów, zwraca się do konkretnego człowieka, nie do jakiejś masy. Przyznam, że bardzo pomaga mi w słuchaniu Słowa uświadomienie sobie, że w każdej Eucharystii i modlitwie Bóg najpierw mi chce coś powiedzieć. Jestem we wspólnocie, ale pozostaję sobą. Jeśli brakuje mi tego nastawienia, Słowo objawione przechodzi mimo uszu.

 

I druga uwaga kojarzy mi się mocno z dzisiejszą Ewangelią. Często patrzymy na świętych tak, jakby byli oni sportowcami, którzy wyłącznie swoim długotrwałym wysiłkiem osiągnęli doskonałość i dotarli do mety. Nie widzimy albo nie chcemy widzieć ich zmagań, zapominamy, że i oni byli podobni do nas. Takie podejście odstręcza jednak od Jezusa i Ewangelii. I nie jestem pewien czy pochodzi ono od Ducha Bożego.

 

Piotr też słuchał tego, co mówi Jezus, chociaż mógł w tym samym czasie płukać sieci. Coś zapewne jednak usłyszał, skoro wypłynął jeszcze raz na połów. W zasadzie to on jest głównym bohaterem tej ewangelii. Hans Urs von Balthasar, teolog, napisał, że “Piotr jest największym skandalem chrześcijaństwa”, czyli kamieniem potknięcia, zgorszeniem. Dlaczego? W tej ewangelii aż pięć razy wymienia się imię “Szymon”, ale tylko raz do Szymona dodane jest jego nowe imię – Piotr. Ewangelista dopisuje je wtedy, gdy Szymon wyznaje Jezusowi, że jest grzesznikiem. To nie przypadek. Szymon –  słaby i jeszcze chwiejny człowiek, zostaje nazwany Piotrem – Skałą. Jezus nazywa rybaka z Betsaidy Skałą, chociaż on jest jeszcze galaretką. Ten, który później upada i wypiera się Jezusa, ma umacniać braci w wierze. Ten, który boi się cierpienia i śmierci, ma być tym, który pierwszy powinien oddać życie za Chrystusa.

 

Pierwszy raz ta ewangelia wstrząsnęła mną, gdy byłem w szkole średniej. Dokładnie w kaplicy pewnego domu rekolekcyjnego. Przed obrazem Jezusa Miłosiernego. W lutym. Po południu. Właśnie wtedy “Pan skierował słowo do mnie”, chociaż wcześniej słyszałem je kilka razy. Dzięki tej ewangelii spotkałem Chrystusa i siebie samego w zupełnie inny sposób niż dotychczas.

 

Jezus przychodzi do Piotra w czasie pracy i po doświadczeniu porażki. Kto by się spodziewał. Byłem wtedy w trzeciej klasie technikum budowlanego. W szkole, w której chyba nie czułem się za dobrze. Nigdy nie błyszczałem specjalnie z matematyki, do dziś brak mi wyobraźni przestrzennej, a rysunek odręczny szedł mi jak po grudzie. Po dwóch latach chciałem się stamtąd wynieść. Myślałem, że to strata czasu. Czułem się jak Piotr w dzisiejszej ewangelii. Pracowałem, pracowałem i nic tego. Byłem sfrustrowany, miałem poczucie, że strawiłem siły na marne. Co więcej, nie miałem w tamtym czasie zbyt dobrego mniemania o sobie. Dręczyły mnie rozmaite trudności, pewnie też niewiara w siebie, miałem tendencje do izolowania się. Bałem się.

 

W takiej mniej więcej sytuacji usłyszałem słowa tej ewangelii. Musiała nadejść właściwa chwila. Równocześnie w swoim życiu pragnąłem czegoś więcej, nie wiedziałem jednak jeszcze czego. Byłem niespokojny. Czegoś szukałem. To chyba jest główny powód, dlaczego potem polubiłem św. Augustyna. Pytałem, co dalej. Co mam robić w życiu? Ale na te pytania mogłem znaleźć odpowiedź dopiero wtedy, gdy lepiej odkryłem, kim naprawdę jestem.

 

Po skończeniu nauczania Jezus sprawia, że Piotr widzi cud. To nie jest sztuczka nastawiona na oczarowanie. Tak obfity połów ryb dałoby się od biedy po ludzku wyjaśnić. Tylko oczy wiary mogły dostrzec coś więcej.  Co po obfitym połowie zauważa w sobie Piotr? Tylko swoją grzeszność i lęk, do tego stopnia, że próbuje wyprosić Jezusa ze swojej łodzi – miejsca, gdzie unosi się lekki smrodek ryb i ludzkiego potu. Odruchowo nie mieści mu się w głowie, by grzeszność można było połączyć z kimś tak świętym. A co widzi w nim Jezus? Dobrego kandydata na współpracownika:) Widzi potencjał i możliwości, których Piotr jeszcze nie dostrzega. Zwróćmy uwagę: najpierw jest “Nie bój się”, a potem wizja. Można się poddać lękowi, co często się dzieje, ale można go też przekroczyć – wizją.  Łowiłeś ryby, będziesz łowił ludzi.

 

Co wtedy usłyszałem? Co zobaczyłem, patrząc na twarz i serce miłosiernego Jezusa? Najpierw doszło do zmiany perspektywy patrzenia: nie skupiaj się przede wszystkim na twojej grzeszności, brakach i lękach. Jezus nie mówi do Piotra i do każdego z nas: “Nie jesteś grzeszny, to nieprawda. Nie przesadzaj”. Ale mówi: “Spokojnie, wyluzuj. To, co mówisz jest prawdą, ale tylko częściową. Jesteś kimś więcej niż twoja słabość, grzech, poranienia”. Zapewne Piotr wypowiedział swoje obawy szczerze. Ale Jezus się po prostu na tym nie koncentruje. Ważniejsze jest to, czego Piotr jeszcze nie widzi.

 

Drugi krok: z pracy, dzięki której zarabia się na życie, przejdź do czegoś większego i wspanialszego – pomaganie ludziom. To nie znaczy, że każdy jest wezwany do porzucenia swojej pracy, rodziny i zajęć. Bardziej chodzi o to, by zobaczyć, że życie to nie tylko praca. “Do zwykłego życia musimy coś dodać” – mówi jeden z rozmówców Swietłany Aleksijewicz w książce “Czarnobylska modlitwa”. Także po to, by je zrozumieć. Co więcej, możemy otrzymać coś, czego w żaden sposób nie da się wypracować. Możemy mieć udział w przygodzie, która nie sprowadza się tylko do nieuniknionej konieczności. W życiu liczy się cel, który przekracza to, co konieczne. Jezus jest tym, który poszerza naszą perspektywę spojrzenia na życie, pokazuje coś, co wydaje nam się ponad nasze siły, budzi pragnienia.

 

Przyznam, że te słowa dokonały we mnie pewnego przełomu. Zacząłem inaczej patrzeć na siebie. Nie oznacza, że skończyły się wszystkie moje problemy, ale obudziły się we mnie inne pragnienia. Przede wszystkim, pogodziłem się z tym, że jestem w takiej szkole a nie innej. Dostrzegłem nawet w niej wiele plusów. Ale zacząłem pytać się, czego pragnę, oprócz tego, że muszę się uczyć, pracować. To wcale nie takie proste, odpowiedzieć sobie uczciwie na to pytanie. Oczywiście, nie myślałem jeszcze wtedy o zostaniu księdzem. To było coś bardziej fundamentalnego, głębszego. Poczułem się przyjęty, pokochany przez Jezusa. Pomyślałem sobie, nieprawdopodobne, co On we mnie widzi? Rozpoczęła się żmudna droga przyjmowania tego, że w oczach Bożych wypadam inaczej niż w swoich własnych. Ciemności i słabości ciągle napierały, ale równocześnie pojawiało się we mnie coraz więcej światła i radości. Nie wszystko jeszcze widziałem, ale na pewno Jezus wyprowadzał mnie powoli z pewnego zamknięcia.

 

Pamiętam, że słowa “Nie bój się” dodały mi skrzydeł, zapoczątkowały jakieś wyzwolenie, długą i czasem trudną drogę uzdrowienia. Uświadomiłem sobie, że jestem kimś więcej niż to, co czuję, co myślę o sobie. Bóg zawsze daje na wyrost – jeszcze do tego nie dorastamy, a już otrzymujemy. Nie zwraca się do doskonałych. Grzeszność, co dziwne, w oczach Bożych da się pogodzić z nową misją. Tej grzeszności sami w sobie nie wykorzenimy.  I to jest właśnie spojrzenie miłosierdzia. Tak zawsze będzie. Bóg zawsze będzie nas wyprzedzał, także w wieczności.

 

O czym się wtedy przekonałem? Przede wszystkim, że Bóg może mnie ugodzić swoim Słowem, że ono może do mnie trafić i zmienić coś diametralnie. Od tamtego momentu uważniej słucham Słowa, bo wiem, że opisuje ono także moje życie. I tam znajduję odpowiedzi. Tam znajduję “więcej”.

 

 

 

Na początku Wielkiego Postu zapraszam na dni skupienia, podczas których w świetle przypowieści Jezusa przyjrzymy się, jak na człowieka i świat patrzy miłosierny Bóg, a także posłuchamy, co mówi o naszych oporach wobec miłosierdzia

 

W trakcie sesji przewidziany jest cykl konferencji, czas na osobistą refleksję, modlitwę, wspólne Eucharystie, adorację, bycie w ciszy, możliwość rozmowy i spowiedzi.

 

Formularz zgłoszeniowy i szczegółowe informacje można znaleźć na: czestochowa-jezuici.pl

 

BÓG JEST OJCEM MIŁOSIERNYM, KTÓRY ZA DOBRO WYNAGRADZA, A GRZESZNIKA SZUKA

 

“Książeczka o miłosierdziu” komentuje przypowieści o zagubionej owcy, drachmie i synu marnotrawnym z 15. rozdziału Ewangelii św. Łukasza. W jego centrum pozostaje miłosierny i szukający nas Ojciec. W Słowie Chrystusa odsłania się to, jak patrzy na nas miłosierdzie. Widzi grzech i biedę ludzką, także nasze opory i ucieczki, ale przede wszystkim, cieszy się z naszego bycia. Dlatego nas przyjmuje. Żebrze o nasze nawrócenie i miłość.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2307,nie-boj-sie-zobacz-wiecej.html

_________________________

Chcesz być szczęśliwy? To jest klucz do szczęścia!

Wzorce zachowań, wyuczone sposoby radzenia sobie z otaczającą nas rzeczywistością, wdrukowane w psychikę zasady postępowania, intuicyjne reakcje – wszystko to potrafi być przekleństwem całego życia.

 

Zbyt często deklarujemy coś, bo tak wypada, bo tak nam się wydaje, bo nie chcemy stracić dobrego mniemania o sobie, bo co ludzie powiedzą… Nie mając czasu zgłębić swojego prawdziwego ja jesteśmy dla siebie destrukcyjni. A wystarczy się na chwilę zatrzymać. Otworzyć swoje zmysły na otaczającą nas rzeczywistość – spojrzeć, usłyszeć, poczuć.
Czasami mam wrażenie, że niektórzy ludzie “mają nie równo pod sufitem”. Śmieją się, kiedy wcale nie jest im wesoło, wstydzą, kiedy nie robią nic nieprzyzwoitego, czy złego, udają, że nie jest ich udziałem to, co robią nieomal na co dzień, nie znają sensu życia tylko pędzą w bliżej nieokreślone miejsce, kierują się odziedziczonymi po babci przekonaniami zamiast własnymi doświadczeniami, praktykują obrzędy myląc je z pobożnością, wierzą w zabobony i mity… A najgorsze jest to, że sama taka byłam. Było to tak męczące i frustrujące, że doprowadziło do kryzysu tożsamości, a w rezultacie depresji, psychiatry, psychologa i lżejszej o spore pieniądze kieszeni. Oczywiście – wszystko w pełni profesjonalnie, wszystko prywatnie, bo ja zasługuję na standard najwyższy! A prawdziwe i – co ważne – skuteczne rozwiązanie przyszło z zupełnie innej strony. Wprost z serca. Myślę sobie, że czasami zapominamy o sile wspólnoty, o sile drugiego, zwyczajnego człowieka – takiego, jak ja i ty.

 

Świat goni za samowystarczalnością, a przecież z dzielenia się, czy udzielania pomocy korzystają obie strony tej swoistej transakcji. Pierwsza – jej udzielająca – czerpie satysfakcję z czynionego dobra, druga – ją otrzymująca – prócz podanej ręki, otrzymuje powód do bycia wdzięcznym. A to jest klucz do szczęśliwego życia! Chcesz być szczęśliwy? Bądź wdzięczny!* Za każdy moment, za każdą otrzymaną chwilę.

 

Sądzę, że nic nie jest nam dane na zawsze, więc cieszmy się tym, co mamy dziś. Wykorzystajmy dziś, by jutro było lepsze – dla ciebie i dla mnie.
Często słyszę: chciałabym… coś tam. Drugą kwestią, że chciałabym to zupełnie co innego, niż chcę… ale w tym momencie to nieistotne. W każdym razie rozwiązanie jest banalnie proste! Stań, zastanów się, rozejrzyj, odpowiedz sobie na pytanie, czy coś mogę w tym kierunku zrobić, czy jakieś środki przedsięwziąć, by ten cel osiągnąć? A jak już sobie odpowiesz, to działaj. Bo samo myślenie o czymś nie wystarczy.
Skojarzył mi się żart z brodą: Na budowie Kowalski lata w te i z powrotem z pustą taczką. Widząc to kierownik pyta: – Co tak z tą pustą taczką latacie? Na to Kowalski – Panie Kierowniku… taki zapiernicz, że nie ma czasu załadować.
Postarajmy się, by nasze życie nie było taką właśnie pustą taczką. Czego sobie i Wam życzę!

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,384,chcesz-byc-szczesliwy-to-jest-klucz-do-szczescia.html

________________________

Somatyzacja – niewyrażone problemy bolą

Somatyzacje polegają na pojawianiu się pod wpływem psychologicznego lub społecznego stresu objawów somatycznych bądź pogarszaniu się już istniejących, takich jak zmęczenie, ból, zawroty głowy, omdlenia, napady choroby.

 

Somatyzacje charakteryzuje to, że nie sposób, za pomocą powszechnie znanych fizjologicznych mechanizmów chorób, wyjaśnić pojawienia się czy siłę takiego sygnału cielesnego.
Niewyrażony problem to przejaw relacyjnego wiązania, w którym osoba staje przed przymusowym wyborem, gdyż, po pierwsze, wszystkie opcje uniknięcia problemu i tak skończą się trudnym do uniesienia przez nią dystresem; po drugie, nie może ona otworzyć bezpiecznego i zarazem istotnego dialogu z osobami zaangażowanymi w ten problem oraz, po trzecie, usiłuje zminimalizować bądź ukryć swój dystres.

 

Niewyrażanie pewnych problemów wiąże się z lękiem przed agresją i przemocą, jak w przypadku wykorzystywanych seksualnie dzieci, które z jednej strony nie potrafią same poradzić sobie z nadużyciem, a z drugiej boją się otworzyć przed kimkolwiek i opowiedzieć o tym; czy na przykładzie pracownika, któremu trudno wytrzymać maltretowanie ze strony przełożonego, a zarazem obawia się, że jego obiekcje zostaną potraktowane jako bezczelność i zostanie zwolniony z pracy.

 

Inne przykłady niewyrażonych problemów dotyczą sytuacji, w której możliwość otwartego dialogu zamykana jest przez poczucie wstydu czy winy; przykładem może być chłopiec, który nienawidzi zajęć na boisku i nie znosi grania w meczach szkolnej drużyny piłkarskiej, ale milczy, bo wstydzi się tego przed ojcem. Kolejny przypadek, to historia kogoś, kto nie cierpi pracy w rodzinnym interesie, ale ją kontynuuje w milczeniu z obawy, by nie zranić pozostałych członków rodziny. Choć pierwotnie interesowały nas relacje pomiędzy niewyrażonymi problemami a somatyzacją, to jednak w prowadzonych przez nas wywiadach klinicznych na pierwszy plan wysuwał się kontekst społeczny, powstały wokół niewypowiedzianych problemów, który miał silny wpływ na rozwój rozpaczy, poczucia bezsensu, izolacji i smutku.

 

Dodatkowo, imperatyw ukrywania czy minimalizowania stopnia dystresu zdawał się pogłębiać ich natężenie. Doniesienia z obszaru medycyny psychosomatycznej mówią o tym, iż niewyrażane problemy stanowią zagrożenie dla zdrowia nie tylko w przypadku chorób somatycznych, lecz także zaburzeń somatoformicznych. Istnieje już bogata literatura na temat szkodliwego wpływu zahamowania ekspresji emocjonalnej na wiele somatycznych i psychosomatycznych zaburzeń.
Weingarten i Worthen opisały zależność stopnia bliskości relacji chorej somatycznie osoby z innymi od otwartej, bazującej na jej doświadczeniu, komunikacji, która z kolei możliwa jest wtedy, gdy osoba ta ma poczucie, że słuchający rozumieją i doceniają znaczenie tego, co mówi. W drugą stronę, dialog może wzmóc poczucie osamotnienia, gdy brakuje mu otwartości, nie ma w nim gotowości do zrozumienia i uznania. “Możliwość powiedzenia, jak się naprawdę czujesz, wyrażenia przed tymi, których kochasz swoich głębokich odczuć związanych z chorowaniem, przynosi fizyczną ulgę i pozwala odpłacić innym osobom tym samym” .

 

Leczyłem kiedyś pewną kobietę przed sześćdziesiątką, u której choroba Crohna doprowadziła do inwalidztwa i depresji. “Przez trzydzieści lat moja praca była całym moim życiem… Nie zważałam na rodzinę… Całą siebie oddałam firmie… Umarłam wewnętrznie… duchowo jestem nieżywa… Tym, co mnie tak pchało, był lęk, że mogliby powiedzieć: «Nie jesteś wystarczająco dobra»”. Oboje – pacjentka i lekarz internista – uznali, że stres związany z jej sześćdziesięciogodzinnym tygodniem pracy był jednym z ważniejszych czynników nasilających skurcze, wymioty i biegunki, których nie dało się opanować żadnymi środkami farmakologicznymi. Do tego wszystkiego dołączył stres związany ze świadomością, że pracę traktowała niemal jak bożka i stawiała na pierwszym miejscu przed Bogiem. Choć wszystkie jej objawy somatyczne były uporczywe i nie poddawały się farmakoterapii, nie pozwoliła poinformować o rozmiarze tej choroby ani szefa, ani współpracowników. Nie chciała ryzykować konieczności wzięcia bezpłatnego urlopu. Czuła, że jest daleko od Boga i nie umiała się modlić do niego. Wstyd i skrępowanie, jakie przeżywała w związku z chorobą, ujawniły się dopiero w terapii i tam mogły zostać poddane dyskusji.
Gdy niewyrażony problem łączy się w jakiś sposób ze sprawami religijnymi, najczęściej dotyczy on konfliktu postrzeganych oczekiwań ze strony Boga z innymi imperatywami. W związku z tym konfliktem Bóg może być przeżywany jako odległy emocjonalnie, gardzący lub obojętny. Ta pogarda i obojętność generują różne emocje związane z rozpaczą, które stanowią zagrożenie dla fizycznego czy psychicznego zdrowia. Bezpośrednie zajęcie się czyjąś relacją z Bogiem może w takich przypadkach pomóc znaleźć rozwiązanie dla niewyrażonego problemu lub przynajmniej pomóc go wyrazić.

 

Więcej w książce: Odkrywanie duchowości w psychoterapii – James L. Griffith, Melissa Elliott Griffith

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,449,somatyzacja-niewyrazone-problemy-bola.html

____________________________

Nie kochamy, bo… nie umiemy

Nie kochamy innych najczęściej nie dlatego, że nie chcemy, ale dlatego, że nie umiemy. Nie czując się kochani, nie jesteśmy w stanie kochać. Ponieważ nie doświadczyliśmy poczucia bezpieczeństwa, nie umiemy go dawać innym. Ponieważ nie byliśmy wysłuchani, nie umiemy słuchać.

 

Bo jak człowiek zgłodniały może nakarmić głodnego? Jak kloszard jest w stanie zaprosić innego bezdomnego pod swój dach? Jak może mu powiedzieć: “Chodź do mojego domu”, jeżeli go nie posiada? Jak człowiek spragniony miłości zaspokoi pragnienie miłości swego bliźniego? Jak zgłodniały miłości mąż będzie w stanie okazać ją swojej żonie, a spragnieni miłości rodzice będą w stanie dać ją swoim dzieciom?

 

Tak więc zanim zaczniemy zobowiązywać innych do miłowania, trzeba ich nauczyć szukania i przyjmowania miłości. Wokół nas jest wiele ludzi, którzy chętnie okażą nam miłość. Musimy być jedynie na nią otwarci.

 

Jeżeli chcemy nauczyć się kochać, najpierw musimy uwierzyć, że miłość jest możliwa. Bez fundamentalnej wiary w miłość, przyjmowanie i dawanie jej jest niemożliwe. Jak można otrzymać coś, w co się w ogóle nie wierzy? Jak można też dawać miłość, jeżeli się ją kwestionuje? Jeśli małżonkowie lekceważą wzajemną miłość, a całą swoją uwagę i energię życiową poświęcają na sprawy zawodowe, to jak mogą obdarzać miłością swoje dzieci?

 

Jednym z objawów niewiary w miłość jest postawa zniechęcenia wobec życia. Człowiek zniechęcony i zrezygnowany nie wierzy, że ktokolwiek go potrzebuje i że on sam może być komukolwiek potrzebny. Izolacja, zamknięcie w sobie, połączone nierzadko z niechęcią i gniewem – to oznaka zamrożonego serca, które nie wierzy w możliwość bycia kochanym i kochania. Aby pokonać ten stan, musimy nawiązać kontakt z osobą, która swoją postawą akceptacji, szacunku oraz ofiarnej i dyskretnej miłości pokona nasze obawy przed miłością i wzbudzi w nas pragnienie przyjmowania i dawania miłości.
Wiele dziewcząt głęboko zranionych przez swoich ojców szuka trwałej miłości u rówieśników. Kiedy jednak chłopcy zamiast miłości ofiarują im jedynie krótko trwającą przygodę, dziewczęta czują się jeszcze głębiej okaleczone. Utrwala się w nich głęboka niewiara w możliwość trwałej i wiernej miłości. Naznaczone tym negatywnym doświadczeniem oskarżają i odrzucają cały męski świat, ponieważ na wszystkich mężczyzn patrzą przez pryzmat swojego urazowego doświadczenia.

 

Syn zraniony przez matkę jej zaborczą miłością boi się, że dziewczyny, które spotyka, będą zachowywać się podobnie jak ona – to znaczy, że będą go chciały posiąść na własność, zniewolić, zawłaszczyć.

 

Młodzi ludzie zranieni w miłości muszą podjąć ogromny wysiłek ludzki i duchowy, aby przekroczyć swoje urazy. Jest to konieczne, by mogli nauczyć się przyjmować i dawać miłość. Serce zranione, które nie rozpoznaje swojego chorobowego stanu i nie leczy się, zamyka się na cztery spusty. Aby się mogło otworzyć, konieczna jest pomoc zarówno Boska, jak i ludzka.

 

 

Wiecej w książce: SPRAGNIENI MIŁOŚCI – Józef Augustyn SJ

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,655,nie-kochamy-bo-nie-umiemy.html

_________________________

Po czym poznać, że jesteśmy zakochani?

Pierwszym rodzajem porażki inteligencji uczuciowej może być pomylenie uczuć. Swego czasu przerabiałem z moimi najmłodszymi uczniami, znajdującymi się w pełni emocjonalnego zamętu tak charakterystycznego dla wieku dojrzewania, lekcję pod tytułem “Po czym możemy poznać, że jesteśmy zakochani?”.

 

Pytanie to zwykło wywoływać w pierwszej chwili nerwowe chichoty nastolatków, które jednak cichną, w miarę jak chłopcy i dziewczęta zdają sobie sprawę z tego, jak trudno jest na nie odpowiedzieć. Pierwsza odpowiedź -“przecież to widać” – naturalnie odpada natychmiast pod ogniem najbardziej elementarnej krytyki.
Utracona, jedna z powieści Marcela Prousta z cyklu W poszukiwaniu straconego czasu, rozpoczyna się zdaniem, które brzmi jak brzęk tłuczonego szkła: “Panna Albertyna wyjechała!”. Na setkach stron bohater opowiada nam, że nie kocha już Albertyny, że znosi ją tylko dlatego, że zerwanie byłoby czymś zbyt niemiłym:

 

Zaledwie przed chwilą, badając własne uczucia, myślałem jeszcze, że nagłe rozstanie bez pożegnań byłoby właśnie tym, czego sobie życzę. Porównywałem bladą nijakość zaznawanych przy Albertynie rozkoszy z przepychem pragnień, których z jej powodu zmuszony byłem się wyrzec, a które na powierzchnię wyniosła, współdziałając z moim wewnętrznym ciśnieniem atmosferycznym, pewność, że Albertyna zawsze będzie przy mnie. Lecz wobec wiadomości o jej wyjeździe żadne z tych pragnień nie mogło się ostać, po prostu wszystkie naraz się ulotniły. Podziwiając własną przenikliwość, uznałem, że nie pragnę już jej widoku, że już jej nie kocham. Tymczasem słowa “Panna Albertyna wyjechała”, zadały mojemu sercu ból tak wielki, że nie wyobrażałem sobie, jak miałbym go znieść dłużej niż przez chwilę.

Bohater przyznaje, że był odmiennego zdania jeszcze na chwilę przed tym, kiedy ta wiadomość do niego dotarła:

 

Otóż […] zaledwie przed chwilą, obserwowałem swoje wnętrze z chłodną bezstronnością badacza, którego uwagi nie ujdzie żaden szczegół, i byłem pewien, że nie kocham już Albertyny. Sądziłem, że znam wszystkie zakamarki mojego serca. Ale umysł, nawet najbardziej przenikliwy, nie może zobaczyć substancji, która go wypełnia, nie może jej nawet odgadnąć, póki jakieś zdarzenie nie wytrąci jej ze stanu lotnego, w jakim przebywa zazwyczaj, i nie obróci w ciało stałe. Myliłem się, gdy wierzyłem, że potrafię czytać we własnym sercu. Wiedza o nim, która oparła się moim najwnikliwszym dociekaniom, objawiła mi się, niczym olśniewający, twardy kryształ nieznanej soli, pod nagłym ciśnieniem gwałtownego bólu.

 

Tak więc, według Prousta, to ból nieobecności objawia mu głębię uczuć. Autor jednak nie mówi, jakie uczucia ma na myśli. W jego przypadku może chodzić o zniknięcie czegoś, do czego był przyzwyczajony, o zmianę ustalonych nawyków, zranioną próżność, stratę czegoś, co odczuwał jako własność, o jakieś nieostre poczucie niepewności – wszystkie te stany emocjonalne są potencjalnymi składnikami miłości, pozostają jednak dwuznaczne, gdyż równie dobrze mogą towarzyszyć innym uczuciom, z nienawiścią włącznie.
Mówię tu o miłości, gdyż jest to uczucie, które warto dogłębnie przeanalizować, bowiem bywa ono powodem różnych ważkich i często drastycznych decyzji. Porażki w miłości mają miejsce bardzo często i zwykle bywają bolesne, dlatego więc dobrze jest wiedzieć, jakie mogą być ich przyczyny.
Możemy wyróżnić dwie ewidentne: 1) to, co się czuło, nie było miłością; 2) to była miłość, ale się skończyła. Obydwa przypadki zasługują na dokładne rozpatrzenie.
Miłość to zasadniczo rodzaj pragnienia i istnieje tyle rodzajów miłości, ile przedmiotów pragnień. Pieniądze, sława, ciało, druga osoba, dzieci, ojczyzna, ja sam, Bóg. Najszlachetniejszą formę miłości możemy zdefiniować jako pragnienie szczęścia drugiej osoby. Ale jest to pragnienie i jako takie łatwo je pomylić z innymi pragnieniami.

 

Kiedy byłem nastolatkiem, wpadła mi w ręce powieść Stefana Zweiga zatytułowana “Niecierpliwość serca”, ukazująca tragiczną historię pewnej pomyłki, która stanowiła potwierdzenie tego, jak łatwo jest wziąć za miłość pragnienie udzielenia komuś pomocy, chęć ulżenia bólowi drugiej osoby lub uratowania jej. Również próżność, czyli przesadne pragnienie bycia chwalonym, stwarza tego typu pomyłki. Wzajemne pochwały są częścią każdej strategii miłosnych zalotów. Ale to, co wygląda na miłość, może być jedynie zaspokojeniem czyjejś próżności. Miłosne podniecenie można również pomylić z podnieceniem łowieckim. Chęć zdobycia czegoś, żądza podboju – to bardzo silne pragnienia, choć niekoniecznie związane z miłością. Wyżej wymienione przykłady posłużyły nam do zilustrowania pierwszej przyczyny miłosnych porażek: przekonania, że było miłością coś, co w rzeczywistości nią nie było.
Żeby wyjaśnić przyczynę drugą – “to była miłość, ale się skończyła” – warto wrócić raz jeszcze do rozróżnienia pomiędzy pragnieniami a uczuciami. Miłość jest pragnieniem, a wiele pragnień posiada datę ważności, np. pragnienie zdobycia kogoś. Gdy tylko zostaje zaspokojone, znika.
I nie ma na to rady. Coś podobnego dzieje się z pożądaniem seksualnym, gdy nie towarzyszy mu nic innego. Fizyczne przyzwyczajenie znacznie osłabia poziom podniecenia. Jak mawiał hiszpański humorysta Tono: “Ciało ludzkie to cztery elementy na krzyż i na tym koniec”. Natomiast człowiek, jako odrębna istota, nie ma końca. Dlatego też, kiedy wyraża się poprzez swoje ciało, może sprawić, że i ono stanie się nieskończone. Prawdziwy erotyzm to kwestia w najwyższym stopniu duchowa.
Istnieje jeszcze jedna przyczyna rozkładu miłości. Jak już wspomniałem, rozwój pragnień jest nadzorowany i oceniany poprzez uczucia. Owe uczucia to nie miłość, tylko nieuchronnie towarzyszący miłości kompani. Poeci, którzy, jak twierdził Rilke, strasznie kłamią, w dużej mierze przyczynili się do pomieszania obu tych pojęć. Odwołam się do wiersza, który jest uważany za absolutny wzór definicji miłości w języku hiszpańskim. Chodzi mi o słynny sonet Lopego de Vegi*:

 

Omdleć, ośmielić się, miotać się ze złości,
być oschłym i czułym, śmiałym i płochliwym,
bohaterem i tchórzem, umarłym i żywym,
wiernym i zdrajcą, wytrwałym i nie mieć za grosz cierpliwości;
hołdować dobroci, prawdzie, szlachetności,

być uległym, wyniosłym, wesołym, zgryźliwym,

rozgniewanym, spokojnym, zuchwałym, wstydliwym,

udawać radosnego, dotkniętego, pełnego nieufności;

 

nie dawać wiary zdradom niechybnie prawdziwym,

brać truciznę za słodki eliksir namiętności

zapomnieć o uciechach, poddać się krzywdom dotkliwym,

wierzyć, że jest się w niebie, gdy się w piekle gości,

raczej oddać życie, niż oprzeć się złudom zdradliwym;

wie, kto choć raz jej zaznał – oto prawdziwe oblicze miłości.
Nieprawda. Są to wszystko najróżniejsze sprzeczne i niejasne uczucia, które mogą towarzyszyć miłosnej podróży i które uświadamiają nam, jak nam się wiedzie. W wypadku Lopego podejrzewam, że nie najlepiej. Z łatwością przewidzieć można, że erotyczne uniesienia szybko ulegną wypaleniu, jeżeli towarzyszą im jedynie nieprzyjemne uczucia. Niepokój, znudzenie, zazdrość, strach – uczucia te czynią pożądanie coraz wątlejszym. Chociaż czasem mogą je ożywić, gdyż, jak powiada Wirginia Woolf, “ludzie lubią czuć, czuć cokolwiek”. Niczego innego człowiek nie obawia się tak bardzo, jak uczuciowego znieczulenia. Często wolimy piekło od czyśćca. Wystarczy przeczytać listy pisane przez Mariannę Alcofarado, portugalską zakonnicę, do swojego uwodziciela: “Kochaj mnie zawsze, spraw, by twoja biedna Marianna cierpiała jeszcze okrutniej”. Jeśli tyle związków trwa, smażąc się na wolnym lub na całkiem nawet żywym ogniu tego typu emocjonalnego piekiełka, to tylko dlatego, że – w większości przypadków – związki te przekształciły się już w nawyk, łącząc partnerów nierozerwalnym węzłem przywiązania. Nałóg to rzecz straszna, ale zespół abstynencyjny jest jeszcze straszniejszy.
Szczególnym przypadkiem miłości, którym zająłem się już w książce pt. El rompecabezas de la sexualidad (“Łamigłówki seksualności”), jest miłość rodzicielska. Według Eibla-Eibesfeldta, to wraz z nią pojawia się na świecie szczodrze darzące cieniem drzewo bezinteresownej miłości. Miłość rodzicielska to podstawowy rodzaj przywiązania, które nie zanika nawet wtedy, gdy uporczywie towarzyszą mu różne bolesne uczucia.
Czasem tego typu więź przyzwyczajenia prowadzi do skrajnie destrukcyjnych pomyłek. Przytoczę tu przypadek opisany przez Waltera Riso, latynoskiego psychoterapeutę – przypadek, którego prymitywizm jest patetycznie pouczający. Jedna z jego pacjentek w następujący sposób opisuje swój “miłosny związek”:
Jesteśmy narzeczonymi od dwunastu lat, ale powoli zaczynam mieć już trochę dość… Nie chodzi o to, że to już tak długo trwa, tylko o to, jak on mnie traktuje… Nie, nie bije mnie, ale nie traktuje mnie najlepiej… Mówi mi, że jestem brzydka, że brzydzi się mną, że brzydzą go moje zęby, że z ust pachnie mi… (płacz)… przepraszam, ale aż wstyd mi to powiedzieć… że z ust pachnie mi zgnilizną… Kiedy jesteśmy w jakimś miejscu publicznym, każe mi iść kilka kroków przed sobą, żeby nikt nas razem nie zobaczył, bo wstydzi się mnie… Kiedy daję mu w prezencie coś, co mu się nie podoba, wrzeszczy “ty idiotko”, “ty debilko” i niszczy prezent albo z wściekłością wyrzuca go do śmieci. Zawsze wszystko to moja wina. Kilka dni temu zaniosłam mu kawałek tortu i wydał mu się za mały – rzucił go na podłogę i podeptał… A ja się rozpłakałam… Zwyzywał mnie i wyrzucił z domu, krzycząc, że nawet kawałka tortu nie umiem kupić… Ale najgorzej jest w łóżku… Moje pieszczoty budzą w nim odrazę, nie daje się objąć… nie mówię już o całowaniu… Jak tylko kończy stosunek, wstaje natychmiast i idzie się umyć… (płacz)… I mówi mi, że to po to, żebym przypadkiem go czymś nie zaraziła. Że najgorsze, co by mu się mogło stać, to czymś się ode mnie zarazić…

 

Skargi tej nieszczęsnej kobiety mają moc niektórych opowiadań Borgesa. Na podstawie tego opisu można sobie wyobrazić cały horror egzystencji. Na pytanie psychologa: “dlaczego nie odeszła Pani od niego?”, kobieta odpowiada trochę ze smutkiem, a trochę z nadzieją: “przecież ja go kocham… Ale Pan mi pomoże się odkochać, prawda, panie doktorze?”.
Wiele niesłusznych przekonań rozpowszechniło obraz miłości jako nałogu – obraz bardzo niemądry, bardzo mało inteligentny.
Po tym mrożącym krew w żyłach fragmencie proszę mi pozwolić na małą pauzę – będzie to historia groteskowa, ale nie tragiczna. Próżność generuje głupie i często rujnujące pragnienia. Poznałem więcej ludzi zrujnowanych przez pychę, niż przez nawet najgorszą gospodarczą koniunkturę. Według słownika, próżność to “przesadnie uparta i dominująca człowieka potrzeba bycia podziwianym przez innych”. Prowadzi do przesadnych zachowań, gdyż jej podstawą jest prostackie odwrócenie zdefiniowanej już przez nas hierarchii pól. Wyglądać na bierze górę nad być. W starych kronikach wyczytać można, że dworzanie naszych absolutystycznych monarchów umierali ze smutku, kiedy oddalano ich od dworu. W rzeczywistości umierali z powodu urażonej pychy.

 

Obserwowanie przedstawienia, jakim jest walka o urzędy i godności, to świetny środek wymiotny. Podziwianie wyłaniającego się zza horyzontu słońca budzi w nas wzruszenie, podczas gdy asystowanie przy przebudzeniu króla Słońce w pałacu w Wersalu jest tylko idiotyczną gloryfikacją napuszonego ceremoniału. Obowiązkiem głównego lokaja było rozchylenie zasłon królewskiego łoża. Król otwierał oczy. Dopiero wtedy pozwalano wejść do królewskiej komnaty dygnitarzom godnym uczestniczenia w tak doniosłej ceremonii. Najpierw pojawiali się arystokraci królewskiej krwi, za nimi główny szambelan, wielki mistrz królewskiej garderoby i czterech zwykłych szambelanów. Król podnosił się z łoża i po krótkiej modlitwie główny lokaj skrapiał jego ręce kilkoma kroplami perfumowanej wody. Pierwszy szambelan podawał pantofle, a wielki mistrz garderoby – szlafrok. Wtedy dopiero otwierały się drzwi i do sypialni wkraczał dwór, ministrowie, ambasadorowie, marszałkowie. Monarcha zdejmował szlafrok, nocną koszulę i wdziewał kaftan, który dostawał z rąk księcia Orleanu – arystokraty drugiego rangą po królu. Wielki mistrz królewskiej garderoby – zwykle był nim najstarszy wiekiem książę – uroczyście odbierał od króla brudną bieliznę. I tak dalej, i tak dalej.
Tak z pozoru niegroźna nuda – pragnienie nowych doznań i wrażeń – kryje w sobie destrukcyjny potencjał o zaskakującej mocy. Eksperci wiedzą, że niezdolność do wyzbycia się lub wytrzymania nudy jest jedną z przyczyn, które najczęściej prowadzą do narkomanii. Twierdzi się nawet, że nuda może mieć coś wspólnego z niejedną mającą miejsce w Stanach Zjednoczonych strzelaniną, że może ona leżeć u podstaw ulicznego wandalizmu, chuligaństwa na stadionach oraz innych niebezpiecznych zachowań. Hiszpańskie przysłowie mówi: “Kiedy diabeł się nudzi, to ogonem zabija muchy”. Muchy… lub cokolwiek innego. W 1973 r. samolot DC-10 leciał nad Meksykiem z włączonym automatycznym pilotem. Pilot i mechanik siedzieli z założonymi rękami i chyba nie bardzo wiedzieli, o czym rozmawiać. Według zapisów rozmów zarejestrowanych w czarnej skrzynce, mechanik spytał kapitana, jak zareagowałby automatyczny pilot na nagłe szarpnięcie ręczną dźwignią. No i spróbowali. Natychmiast przestali się nudzić. Nastąpił wybuch w jednym z silników. Spekuluje się też na temat wypadku w Czarnobylu, który mógł być spowodowany tym, że któryś z nieuprawnionych pracowników postanowił zrobić coś na własną rękę. Najprawdopodobniej również on się nudził. To nie mój wymysł. Piszą o tym Nigel Hawkes i inni w książce pt. The Worst Accident in the World (“Najstraszniejszy wypadek na świecie”).

 

Więcej znajdziesz w książce M.J. Antonio, Porażka inteligencji, czyli głupota w teorii i praktyce

PORAŻKA INTELIGENCJI, CZYLI GŁUPOTA W TEORII I PRAKTYCEPORAŻKA INTELIGENCJI, CZYLI GŁUPOTA W TEORII I PRAKTYCE
Marina José Antonio
Czym naprawdę jest inteligencja?
Kiedy odnosi triumf, a co oznacza dla niej porażkę?
Jakie są jej moralne odcienie?Odpowiedzi, których udziela wybitny hiszpański filozof, nie idą na skróty i z podziwu godną konsekwencją przełamują stereotypowe opinie, zaskakując rozmachem i głębią argumentacji. Autor konfrontuje nas z punktami widzenia, które zadają kłam utartym ścieżkom rozumowania, namawiając do odważnego zrywania ze schematyzmem myślenia i oceniania rzeczywistości, a także tego, jak widzimy siebie samych. Podczas lektury zdajemy sobie sprawę, że sposób formułowania i analizowania problemu mogą się okazać prawdziwą sztuką samą w sobie – taką, która z erudycyjną swobodą i wdziękiem sięga do najlepszych źródeł.
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,388,po-czym-poznac-ze-jestesmy-zakochani.html

O autorze: Słowo Boże na dziś