Myśl dnia
Meher Baba
ŚW. MATEUSZA APOSTOŁA I EWANGELISTY – ŚWIĘTO
PIERWSZE CZYTANIE (Ef 4,1-7.11-13)
Chrystus ustanowił Apostołów
Czytanie z Listu świętego Pawła Apostoła do Efezjan.
Bracia:
Zachęcam was ja, więzień w Panu, abyście postępowali w sposób godny powołania, jakim zostaliście wezwani, z całą pokorą i cichością, z cierpliwością, znosząc siebie nawzajem w miłości. Usiłujcie zachować jedność Ducha dzięki więzi, jaką jest pokój. Jedno jest Ciało i jeden Duch, bo też zostaliście wezwani w jednej nadziei, jaką daje wasze powołanie. Jeden jest Pan, jedna wiara, jeden chrzest. Jeden jest Bóg i Ojciec wszystkich, który jest i działa ponad wszystkimi, przez wszystkich i we wszystkich.
Każdemu zaś z nas została dana łaska według miary daru Chrystusowego. I On ustanowił jednych apostołami, innych prorokami, innych ewangelistami, innych pasterzami i nauczycielami dla przysposobienia świętych do wykonywania posługi, celem budowania Ciała Chrystusowego, aż dojdziemy wszyscy razem do jedności wiary i pełnego poznania Syna Bożego, do człowieka doskonałego, do miary wielkości według Pełni Chrystusa.
Oto słowo Boże.
PIERWSZE CZYTANIE (Iz 49, 1-6)
Ustanowię Cię światłością dla pogan
Czytanie z Księgi proroka Izajasza.
Wyspy, posłuchajcie Mnie! Ludy najdalsze, uważajcie! Powołał Mnie Pan już z łona mej matki, od jej wnętrzności wspomniał moje imię. Ostrym mieczem uczynił me usta, w cieniu swej ręki Mnie ukrył. Uczynił ze mnie strzałę zaostrzoną, utaił mnie w swoim kołczanie. I rzekł mi: „Tyś Sługą moim, Izraelu, w tobie się rozsławię”.
Ja zaś mówiłem: „Próżno się trudziłem, na darmo i na nic zużyłem me siły. Lecz moje prawo jest u Pana i moja nagroda u Boga mego. Wsławiłem się w oczach Pana, Bóg mój stał się moją siłą”.
A teraz przemówił Pan, który mnie ukształtował od urodzenia na swego Sługę, bym nawrócił do Niego Jakuba i zgromadził Mu Izraela.
I rzekł mi: „To zbyt mało, iż jesteś Mi Sługą dla podźwignięcia pokoleń Jakuba i sprowadzenia ocalałych z Izraela! Ustanowię cię światłością dla pogan, aby moje zbawienie dotarło aż do krańców ziemi”.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 19,2-3.4-5)
Refren: Po całej ziemi ich głos się rozchodzi.
Niebiosa głoszą chwałę Boga, *
dzieło rąk Jego obwieszcza nieboskłon.
Dzień opowiada dniowi, *
noc nocy przekazuje wiadomość.
Nie są to słowa ani nie jest to mowa, *
których by dźwięku nie usłyszano:
Ich głos się rozchodzi po całej ziemi, *
ich słowa aż po krańce świata.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Ciebie, Boże, chwalimy, Ciebie, Panie, wysławiamy,
Ciebie wychwala przesławny chór Apostołów.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Mt 9,9-13)
Powołanie Mateusza
Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.
Gdy Jezus wychodził z Kafarnaum, ujrzał człowieka siedzącego w komorze celnej, imieniem Mateusz, i rzekł do niego: „Pójdź za Mną”. On wstał i poszedł za Nim.
Gdy Jezus siedział w domu za stołem, przyszło wielu celników i grzeszników i siedzieli wraz z Jezusem i Jego uczniami.
Widząc to, faryzeusze mówili do Jego uczniów: „Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?”
On, usłyszawszy to, rzekł: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: «Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary». Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”.
Oto słowo Pańskie.
KOMENTARZ
Po prostu wstać
Powołanie celnika Mateusza było dla mieszkańców Kafarnaum nie lada wydarzeniem. Człowiek ten, który miał określoną pozycję społeczną ze względu na zajmowane stanowisko i pieniądze, nagle porzucił swoją pracę i poszedł bez wahania za Jezusem. Pociągnęło to za sobą serię nawróceń, bo jeszcze wielu celników i grzeszników zasiadło z Jezusem do stołu. Może warto, abym postawił sobie pytanie: Czy byłbym w stanie, tak jak Mateusz, na słowa Jezusa po prostu wstać i raz na zawsze odrzucić od siebie grzech, który mnie dręczy i zniewala? Jezus przyszedł na ziemię, aby zmieniać życie takich ludzi jak Mateusz. Jeśli więc w czymkolwiek czuję się podobny do Mateusza, to oznacza, iż Jezus przychodzi także do mnie.
Jezu, który nie przyszedłeś do sprawiedliwych, ale do grzeszników, skieruj wzrok na mnie, uwikłanego w tak wiele grzechów i słabości. Dodaj mi siły, abym tak jak Mateusz wstał i wyszedł z mojej komory celnej.
Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
#Ewangelia: Dziwny jest ten świat…
Mieczysław Łusiak SJ
Gdy Jezus wychodził z Kafarnaum, ujrzał człowieka siedzącego w komorze celnej, imieniem Mateusz, i rzekł do niego: “Pójdź za Mną”. On wstał i poszedł za Nim.
Gdy Jezus siedział w domu za stołem, przyszło wielu celników i grzeszników i siedzieli wraz z Jezusem i Jego uczniami. Widząc to, faryzeusze mówili do Jego uczniów: “Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?” On, usłyszawszy to, rzekł: “Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: «Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary». Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”.
Rozważanie do Ewangelii
Faryzeuszom Jezus wydawał się bardzo dziwny. Nie rozumieli wielu Jego zachowań. Również dziś dla wielu ludzi Jezus jest dziwny i niezrozumiały. A tymczasem może to świat, który ludzie urządzili po swojemu, jest dziwny i niezrozumiały? Może to my postawiliśmy wszystko na głowie? Uznaliśmy, że ludzi złych należy potępić, przynajmniej do czasu aż się zmienią. Tymczasem należy ich leczyć, a naszym zadaniem jest pomóc im w podjęciu leczenia u najlepszego Lekarza, którym jest Jezus.
Zamiast dziwić się Jezusowi, zacznijmy od zdziwienia sobą, że jeszcze nie myślimy i nie postępujemy tak jak On.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2578,ewangelia-dziwny-jest-ten-swiat.html
***********
Na dobranoc i dzień dobry – Mt 9, 9-13
Mariusz Han SJ
Ciebie Boże chwalimy i wysławiamy
Powołanie Mateusza
On, usłyszawszy to, rzekł: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.
Opowiadanie pt. “O świętym i jego cieniu”
Był sobie kiedyś mąż tak bogobojny, że nawet aniołowie chylili przed nim czoła. Mimo tej wielkiej świętości był jednak zwyczajnym człowiekiem: wykonywał proste codzienne prace i dobroć, jaka promieniowała z niego, była czymś naturalnym, jak zapach rozsiewany przez kwiaty. Wszyscy wiedzieli o jego świętości, tylko on sam nie miał pojęcia, że jest – święty.
Pewnego dnia przybył do niego anioł niebieski i rzekł: – Bóg posyła mnie tutaj, abyś wyraził jakieś życzenie do spełnienia, ma to być Boża nagroda za twe życie. Ale człowiek nie okazał tą propozycją większego zainteresowania. Więc anioł chciał mu pomóc w wyborze i tak wywiązał się następujący dialog:
– Może chcesz mieć dar uzdrawiania chorych?
– Nie. Wolę, aby Bóg sam to robił.
– Może chcesz mieć dar nawracania grzeszników?
– Nie, nie wypada mi dotykać serc ludzkich: to sprawa aniołów.
– A może chcesz być takim przykładem cnót, że ludzie będą zmuszeni iść twoimi śladami?
– Nie, bo w ten sposób ściągałbym na siebie uwagę publiczności.
– Więc jakie masz wreszcie życzenie? – niecierpliwił się anioł.
– Chcę posiadać łaskę Bożą; posiadając ją, mam wszystko, czego sobie życzę.
Anioł jednak nalegał, aby życzenie było konkretne, bo inaczej będzie narzucone z góry.
– Dobrze, to proszę, aby przeze mnie działo się dobro, ale ja nie chce tego w ogóle widzieć.
Tak więc postanowiło Niebo, aby cień świętego miał moc cudotwórczą. I wszystko, co znalazło się w tym cieniu (pod warunkiem, że było to poza plecami świętego) doznawało cudownego przemienienia: chorzy powracali do zdrowia, ziemia stawała się bardziej urodzajna, na pustyniach wytryskiwały źródła, grzesznicy wracali do Boga, a twarze smutnych rozjaśniały się uśmiechem.
Refleksja
Powinniśmy być wolni od nakazów rytualnego prawa, aby raczej wczytać się w to, czego chce od nas Bóg. Nie chce On bowiem samej ofiary, ale raczej miłosierdzia względem innych ludzi. Nie należy czytać Biblii dlatego, bo tak trzeba, wypada, czy należy. Nie należy tego czynić również ze względu na innych. Powinno to raczej wypływać z potrzeby naszego serca.
Podobnie jest też z przykazaniami. Nie są to nakazy same dla siebie po to, by wprowadzić sztucznie porządek moralny. Przykazania są przede wszystkim po to, aby nasze serca były nieskalane, czyste i wolne od wszelkiego przywiązania tu na ziemi. Życie wg przykazań daje poczucie wolności. Wtedy “nad nami” jest tylko Bóg. Podejmowanie decyzji w wolności jest warunkiem naszej dobrej kondycji cielesnej, psychicznej i duchowej. Przesiąknięci Bożym darem jesteśmy w stanie pomagać sobie i innym.
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Czego chce od Ciebie Bóg?
2. Czy zakazy i nakazy moralne pomagają Ci w codziennym życiu?
3. Czym są uwarunkowane podejmowane przez Ciebie decyzje?
I tak na koniec…
“Gdy pragnie się podjąć decyzję, najniebezpieczniejszą rzeczą jest zasięgnięcie czyjejś rady. Oprócz dwóch czy trzech osób, nie ma na świecie nikogo, kto by pragnął naszego dobra” (Emil Cioran, Zeszyty 1957-1972).
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,21,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-9-9-13.html
***********
LEWI
by Grzegorz Kramer SJ
Lewi został powołany. Został wyrwany ze swojego życia, ze swojej roboty, swojego biura, stylu prowadzenia się, swoich schematów myślowych, swojej religijności. Lewi został powołany do przeżycia szoku. Oto ktoś, kto mówił o nowym stylu życia, nowym sposobie przeżywania Boga, nie dość, że powiedział właśnie do niego – pójdź za Mną, to jeszcze przyszedł później do jego domu, by rozwalić schematy religijności i myślenia znawców religii.
Ty i ja mamy istotną rolę do odegrania. Ty i ja siedzimy w swoim biurze i liczymy nasze pieniążki, nawet jak ich nie mamy, to je ciągle liczymy. A On dziś przychodzi i mówi proste – pójdź za Mną. Zostaw to wszystko w cholerę, co cię w tej budzie wiąże i zacznij na nowo.
Co to może dla nas znaczyć? Najprostsze rozumienie jest takie – zobacz, jak wielką godnością zostałeś obdarzony, zobacz, że twoje życie to nie jest jakiś przypadek, ale wielka przygoda. Postawię ryzykowną tezę i powiem – nie jesteś tym, kim ci się wydaje, że jesteś (Eldredge). Utożsamiliśmy się z naszymi rolami. Ojca, matki, polityka, sprzątaczki, księdza. Mamy chwałę, której boi się zły. Dlatego za wszelką cenę chce nas przywiązać do naszych stołków, ludzi, bo wtedy czujemy, że coś do nas należy, coś od nas zależy. Tymczasem Pan przychodzi i mówi – zostaw to i pójdź za Mną. Jak pójdziesz, zobaczysz, jak wielki jesteś.
Większość z nas zastanawia się nad tym, na ile to pobożne bajeczki. Tu trzeba jednego kroku – wyjść. Wtedy się przekonamy, na ile to Słowo Jezusa jest prawdziwe.
http://kramer.blog.deon.pl/2015/09/21/lewi/
***********
Tylu chorych Go potrzebuje !
21 września 2015, autor: Krzysztof Osuch SJ
Spojrzenie Jezusa nie jest jakimkolwiek spojrzeniem. Jest spojrzeniem Boga-Człowieka. Zarówno spojrzenia jak i słowa Jezusa miały niezwykłą moc. Jego spojrzenia i słowa nie przymuszały, nie zniewalały, jednak skutecznie przenikały przez różne warstwy „ochronne” i docierały do samego centrum osoby.
Za sprawą spojrzenia Jezusa i dzięki Jego słowom – napotkany człowiek, choć nie każdy, odradzał się, stawał się kimś nowym. Na pewno doświadczył tego celnik imieniem Lewi – Mateusz.
Odchodząc stamtąd, Jezus ujrzał człowieka imieniem Mateusz, siedzącego w komorze celnej, i rzekł do niego: «Pójdź za Mną!» On wstał i poszedł za Nim. Gdy Jezus siedział w domu za stołem, przyszło wielu celników i grzeszników i siedzieli wraz z Jezusem i Jego uczniami. Widząc to, faryzeusze mówili do Jego uczniów: «Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?» On usłyszawszy to, rzekł: «Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników» (Mt 9, 9-13).
Jezus zobaczył celnika, imieniem Lewi, siedzącego w komorze celnej. Rzekł do niego: Pójdź za Mną. On zostawił wszystko, wstał i chodził za Nim. Potem Lewi wyprawił dla Niego wielkie przyjęcie u siebie w domu; a była spora liczba celników oraz innych, którzy zasiadali z nimi do stołu. Na to szemrali faryzeusze i uczeni ich w Piśmie i mówili do Jego uczniów: Dlaczego jecie i pijecie z celnikami i grzesznikami? Lecz Jezus im odpowiedział: Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem wezwać do nawrócenia sprawiedliwych, lecz grzeszników (Łk 5,27-32).
Jezus jest wciąż w drodze
Jezus, którego spotykamy na kartach Ewangelii, jest wciąż w drodze – do Jerozolimy. A tam ma pokonać najtrudniejszy etap drogi do domu Ojca. Ale zanim to nastąpi, Jezus dokonuje wielu „rzeczy” wielkich i pełnych zbawczego znaczenia… Jedną z nich jest powołanie Mateusza – celnika. Zostało powiedziane: Jezus ujrzał człowieka imieniem Mateusz.
Spojrzenie Jezusa nie jest jakimkolwiek spojrzeniem. Jest ono spojrzeniem Boga-Człowieka. Zarówno spojrzenia Jezusa jak i słowa przez Niego „wyrzeczone” miewały niezwykłą moc. Spojrzenia Jezusa i Jego słowa nie przymuszały, nie zniewalały, ale przenikały przez różne warstwy „ochronne” i docierały do samego centrum osoby. Od spojrzenia Jezusa i od Jego słów – człowiek, choć nie każdy, stawał się odrodzonym i nowym. Na pewno doświadczył tego celnik Mateusz.
Święta Brygida w swoich kontemplacjach ewangelicznych i w mistycznych wizjach otrzymała zrozumienie tego, co odczuł św. Mateusz, gdy Jezus spojrzał na niego i wezwał go do pójścia za Nim:
„W tamtej chwili odczułem silne pragnienie, by nie oszukiwać już więcej nikogo i starałem się jak gdyby wyzwolić z mojego zawodu, aby całym sercem służyć Panu. Kiedy Jezus wypowiedział słowo, które mnie wezwało, poczułem palący ogień w środku. Jego mowa była tak piękna, że nie myślałem już o bogactwie, wydało mi się ono słomą. Wzruszyłem się aż do łez, ale jednocześnie odczuwałem radość, że Bóg zechciał powołać mnie i obdarzyć łaską takiego grzesznika, jak ja. Poszedłem więc z Panem i wszystkie Jego słowa przenikały do mojego serca; rozkoszowałem się nimi, jak najsłodszym pokarmem”.
Coś podobnie odmieniającego może wydarzyć się w naszej zwykłej codzienności, gdy na modlitwie kontaktujemy się z Jezusem. Przemiany serca i życia spodziewamy się tym bardziej w czasie modlitwy rekolekcyjnej. I słusznie, gdyż w czasie czterech Tygodni (etapów) rekolekcji Ignacjańskich po wielekroć spotykamy się z Jezusem. Kontemplujemy Go na różnych etapach Jego drogi – aż po Mękę, Śmierć i Zmartwychwstanie oraz Wniebowstąpienie. Jezus jest jednak zawsze ten sam. Wciąż patrzą na nas te same oczy Zbawiciela. On wciąż żywi to samo pragnienie, by nas powołać do zaprzyjaźnienia się z Nim i pójścia Jego drogą.
- W spotkaniach z Jezusem słyszymy wiele Jego słów, wymieniamy wiele spojrzeń, zapadają w nasze serca różne obrazy z Jego ziemskiego życia. A wszystko w Nim i od Niego przeniknięte jest czymś jednym, jedynym i najważniejszym.
- Jestem przekonany, że za wielością Jego słów i czynów, spojrzeń i wielkich znaków, cudów – niezmiennie skrywa się i objawia Miłość, jaką Bóg, będący Miłością, żywi do człowieka.
- Potwierdza się też rzecz najdziwniejsza i najwspanialsza, że Boska Miłość w szczególniejszy sposób szuka i udziela się tym, którzy mają się źle (por. Łk 5, 31).
Zaszokowani faryzeusze
Postawą Jezusa wobec źle się mających najbardziej zaszokowani byli „porządni” faryzeusze. Sposób obchodzenia się Jezusa z grzesznikami, także publicznymi, nie mieścił się im w głowie. Gorszyli się, że ktoś taki jak Jezus może ucztować z celnikami i grzesznikami. Zaczęli zatem przepytywać w tej sprawie najpierw uczniów Jezusa: Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?
- Być może Jezus spostrzegł, że uczniowie nie bardzo potrafią – nie wiedzą, co odpowiedzieć. Bo i oni sami nie od razu pojęli, co właściwie znaczy takie zachowanie Jezusa… Zatem Jezus włączył się w rozmowę i sam udzielił odpowiedzi. A jest ona dziecięco prosta i zarazem bosko wspaniała. Dziecięco proste, i też po ludzku zrozumiałe, jest to stwierdzenie: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają.
- Chciałoby się dopowiedzieć: Czyż nie tak? Przecież zdrowi nie myślą o lekarzach, szpitalach i lekarstwach. Chorzy tak.
Ale dalej mówił Jezus o rzeczy dużo trudniejszej do pojęcia, a zarazem nieskończenie wspaniałej. Poleca faryzeuszom (i uczniom, i nam także):
Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.
Widać zatem, że zaintrygowani i zbici z pantałyku faryzeusze otrzymali od Jezusa zadanie domowe (na wiele dni, a może nawet resztę życia): mają się zabrać za porządne studium tego, co Bóg mówił dotąd przez proroków. Jezus radzi im, by z wielości słów Starego Testamentu wydobyli to, co najważniejsze; co jest perłą i skarbem ukrytym w roli Pism starotestamentalnych.
Są to choćby słowa, zapisane u proroka Ezechiela:
Ty, o synu człowieczy, mów do domu Izraela: Powiadacie tak: «Zaprawdę nasze przestępstwa i grzechy nasze ciążą na nas, my wskutek nich marniejemy. Jak możemy się ocalić?» (Ez 33, 10).
Słowa te wyrażają bolesną prawdę o człowieku-grzeszniku; mówią o tym, że przestępstwa i grzechy bardzo przygniatają i powodują zmarnienie zarówno pojedynczego człowieka, jak i całego narodu. – Pada zatem dramatyczne pytanie: Jak możemy się ocalić? – Odpowiedź Boga jest zwięzła i tchnie nadzieją na ocalenie:
Powiedz im: Na moje życie! – wyrocznia Pana Boga. Ja nie pragnę śmierci występnego, ale jedynie tego, aby występny zawrócił ze swej drogi i żył (Ez 33, 11).
- Tak. Nikt nie chce marnieć. Wszyscy kochamy istnienie, życie.
- Zniechęca nas i boli jedynie to, gdy ono marnieje, gdy popadamy w stan wegetacji…
Bóg, wspaniały Dawca życia i „Miłośnik życia”, widząc nas takich udręczonych – niejako zaklina się na swoje Boskie i Nieskończone Życie i każe Prorokowi wołać (głosić Dobrą Nowinę):
Powiedz im: Na moje życie! – wyrocznia Pana Boga. Ja nie pragnę śmierci występnego, ale jedynie tego, aby występny zawrócił ze swej drogi i żył.
Jakże drogocenne jest to Słowo Pana. Trzeba się w nie wsłuchać. Trzeba usłyszeć je w całej głębi. A to, co „rozbrzmiewa” na głębi, nosi imię Miłosierdzie. Boże Miłosierdzie. A także to Miłosierdzie, które my – doświadczywszy go od Boga Ojca – okazujemy naszym bliźnim.
- Jezus całym Sobą – całą Ewangelią i całą Biblią – to właśnie nam komunikuje.
- Objawia nam miłosierną Miłość Boskich Osób.
Wyjątkowe Miłosierdzie Boże
Mateusz celnik doświadczył Bożego Miłosierdzia w sposób wyjątkowy – i rzec można – spektakularny, intrygujący. Ale przecież my wszyscy tego Miłosierdzia bardzo potrzebujemy. Cały świat bardzo potrzebuje Bożego Miłosierdzia. Rzeczywiście, w całym świecie narasta „głód słowa”, które wyraźnie i głośno powie o miłosiernej Miłości Boga Ojca.
Niech ten głód trawi nas coraz bardziej. I oby Jezus zaspokoił w nas ten głód słowa o Miłosierdziu Ojca! … Bo – uwaga! – może być i tak:
Oto nadejdą dni – wyrocznia Pana Boga – gdy ześlę głód na ziemię, nie głód chleba ani pragnienie wody, lecz głód słuchania słów Pańskich. Wtedy błąkać się będą od morza do morza, z północy na wschód będą krążyli, by znaleźć słowo Pańskie, lecz go nie znajdą (Am 8, 9-12).
My, tkwiący w sercu Kościoła czy mający z Nim choćby minimalny kontakt, nie musimy się błąkać. Wystarczy patrzeć na Jezusa. Słuchać Jego słów. Kontemplować Jego Osobę, rozumieć Jego słowa i gesty. Czyńmy to od zaraz, nie czekając na warunki szczególnie sprzyjające.
- Nie czekajmy też na bolesne odczucie głodu słuchania słowa Pańskiego!
- Może ten głód już odczuwamy, a jedynie nie nazywamy go właściwym imieniem; to może wystarczy przyjrzeć się swemu niedożywieniu – Słowem Bożym. I temu, że z osłabienia już się nieraz słaniamy. I trudno nam podjąć kolejny rok, kolejny dzień życia.
http://osuch.sj.deon.pl/2015/09/21/k-osuch-sj-tylu-chorych-go-potrzebuje-mt-9-9-13/
*********
**********************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
21 WRZEŚNIA
*********
Święty Mateusz, Apostoł i Ewangelista
Ewangeliści Marek i Łukasz nazywają Mateusza najpierw “Lewi, syn Alfeusza” (Mk 2, 14; Łk 5, 27), dopiero później z innych miejscach wymieniane jest imię Mateusz. Prawdopodobnie Chrystus powołując Lewiego nadał mu imię Mateusz. Imię to nie należy do często spotykanych w Piśmie świętym. Pochodzi ono z hebrajskiego Mattaj lub Mattanja, co po polsku oznacza “dar Boga” (Teodor, Deusdedit, Bogdan).
Mateusz był Galilejczykiem. Jego pracą było pobieranie ceł i podatków w Kafarnaum, jednym z większych handlowych miasteczek nad jeziorem Genezaret. Pobierał tam opłaty za przejazdy przez jezioro i przewóz towarów.
W Palestynie pogardzano celnikami właśnie z tego powodu, że ściągali opłaty na rzecz Rzymian. Ich pracę rozumiano jako wysługiwanie się okupantom. Celnicy słynęli również z żądzy zysku, nieuczciwie czerpali korzyści z zajmowanego stanowiska. Uważano ich za grzeszników i pogan. Przebywający wśród celników stawał się nieczysty i musiał poddawać się przepisowym obmyciom. Z tego środowiska wywodził się Mateusz. Wydaje się, że był nawet kierownikiem i naczelnikiem celników w Galilei.
Chociaż celnicy tak często są w Ewangelii nazywani grzesznikami (Mt 9, 11; 11, 19; Mk 2, 15. 16; Łk 3, 12; 5, 29-30; 7, 34; 15, 12; 19, 2), to jednak Pan Jezus odnosił się do nich życzliwie: odwiedzał ich (Łk 19, 9-10; Mt 9, 10-11), nawet z nimi jadał (Łk 5, 29-33), jednego z nich uczynił bohaterem przypowieści (Łk 18, 9-14). Nie zachęcał jednak do łupienia innych. Jego delikatność i miłosierdzie raczej pobudzały celników do umiaru i nawrócenia (Łk 19, 8). Kiedy Żydzi postawili zarzut: “Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?” – Chrystus wypowiedział znamienne słowa: “Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają… Bo nie przyszedłem powoływać sprawiedliwych, ale grzeszników”. Słowa te przekazał w swojej Ewangelii właśnie św. Mateusz (Mt 9, 12-13).
O młodzieńczym życiu Mateusza nie wiemy nic. Spotykamy się z nim po raz pierwszy dopiero w Kafarnaum, kiedy Chrystus zastał go w komorze celnej i powołał na swojego Apostoła. To wezwanie odbyło się po cudownym uzdrowieniu paralityka, którego spuszczono przez otwór zrobiony w suficie mieszkania (Mt 9, 1-8). O tym cudzie musiał dowiedzieć się i Mateusz, gdyż natychmiast rozniosły go setki ust. Być może Mateusz słuchał wcześniej mów pokutnych Jana Chrzciciela. Na wezwanie Chrystusa zostawił wszystko i poszedł za Nim. Nawrócony, zaprosił do swego domu Jezusa, Jego uczniów i swoich przyjaciół: celników i współpracowników. W czasie uczty faryzeusze zarzucili Chrystusowi, że nie przestrzega Prawa. Ten jednak wstawił się za swoimi współbiesiadnikami. Odtąd Mateusz pozostał już w gronie Dwunastu Apostołów.
O powołaniu Mateusza na Apostoła piszą w swoich Ewangeliach także św. Marek i św. Łukasz (Mk 2, 13-17; Łk 5, 27-32). Jest to jednak równocześnie pierwsza i ostatnia osobna wzmianka o nim w Piśmie świętym. Potem widzimy go jedynie w spisach ogólnych na liście Apostołów (Mt 10, 3; Mk 3, 18; Łk 6, 15; Dz 1, 13). W katalogach Apostołów figuruje on na miejscu siódmym lub ósmym.
Po Wniebowstąpieniu Chrystusa Mateusz przez jakiś czas pozostał w Palestynie. Apostołował wśród nawróconych z judaizmu. Dla nich też przeznaczył napisaną przez siebie księgę Ewangelii. Napisał ją między 50 a 60 rokiem, najprawdopodobniej ok. 55 r. Starał się w niej wykazać, że to właśnie Chrystus jest wyczekiwanym od dawna Mesjaszem, że na Nim potwierdziły się proroctwa i zapowiedzi Starego Testamentu. Najstarsza tradycja kościelna za autora pierwszej Ewangelii zawsze uważała Mateusza. Twierdzą tak m.in. Papiasz, biskup Hierapolis, Klemens Aleksandryjski, Orygenes i Ireneusz. Pierwotnie Ewangelia według św. Mateusza była napisana w języku hebrajskim lub aramejskim; nie wiadomo, kto i kiedy przetłumaczył ją na język grecki. Nie zachowały się żadne ślady oryginału, tylko grecki przekład. Tłumacze pozostawili część słownictwa aramejskiego, chcąc zachować tzw. ipsissima verba Iesu – najbardziej własne słowa Jezusa.
Mateusz przekazał wiele szczegółów z życia i nauki Jezusa, których nie znajdziemy w innych Ewangeliach: np. rozbudowany tekst Kazania na Górze, przypowieść o kąkolu, o ukrytym skarbie, o drogocennej perle, o dziesięciu pannach. On jeden podał wydarzenie o pokłonie Magów i rzezi niewiniątek, o ucieczce do Egiptu, a także wizję sądu ostatecznego.
Mateusz udał się później między pogan. Ojcowie Kościoła nie są zgodni dokąd. Wyliczają Etiopię, Pont, Persję, Syrię i Macedonię. Najbardziej prawdopodobna jest jednak Etiopia. Relikwie Mateusza miały być przewiezione ze Wschodu do Paestum (Pasidonii) w Italii. Jego ciało przewieziono do Italii w X w. Znajduje się ono obecnie w Salerno w dolnym kościele, wspaniale ozdobionym marmurami i mozaikami. Miejsce to nie stało się jednak powszechnie znanym sanktuarium. Mateusz uznawany jest za męczennika.
Z apokryfów o Mateuszu dochowały się jedynie tzw. Ewangelia (inna, oczywiście) i Dzieje. Pierwszy utwór nieznanego autora pochodzi z VI w. i zdradza duże zapożyczenie w Protoewangelii Jakuba (aż 24 rozdziały są niemal identyczne). Pozostałe rozdziały tej Pseudo-ewangelii zawierają w sobie tak wiele cudowności i legend, że nie stanowią wiarygodnego źródła.
W ikonografii św. Mateusz przedstawiany był w postaci młodzieńca, później – zwłaszcza w sztuce bizantyjskiej – jako siwowłosy, stary mężczyzna. W sztuce zachodniej od czasów średniowiecza dominuje obraz silnie zbudowanego, brodatego mężczyzny w średnim wieku. Ubrany bywa w tradycyjną długą, białą suknię apostolską i w tunikę. Bywa także ukazywany w postawie siedzącej, kiedy pisze – przy nim stoi anioł, przekazujący natchnienie. Jego atrybutami są: księga i pióro, miecz lub halabarda, postać uskrzydlonego młodzieńca, sakwa z pieniędzmi u stóp, torba podróżna.
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/09-21a.php3
*********
Na gruzach dawnego świata
dodane 2008-09-18 22:41
Leszek Śliwa
Każdy z czterech Ewangelistów ma swój symbol: Jan – orła, Marek – lwa, Łukasz – byka, a Mateusz – anioła. W tym ostatnim przypadku to nawiązanie do początku Ewangelii św. Mateusza.
Archiwum GN Krajobraz ze św. Mateuszem i Aniołem
Nicolas Poussin, olej na płótnie, ok. 1645 r., Muzeum Miejskie, Berlin
Po przedstawieniu genealogii Jezusa opisuje ona bowiem pojawienie się anioła św. Józefowi (Mt 1,20). Artyści wykorzystywali ten symbol zwykle do pokazania, że powstanie Ewangelii inspirował Bóg.
Anioł na obrazach przedstawiających Mateusza podpowiada więc Ewangeliście, co powinien napisać. Taka sugestia jest wyraźnie zawarta również w dziele Poussina. Siedzący na kamieniu św. Mateusz patrzy na stojącego obok anioła, który udziela mu wskazówek.
Tak samo przedstawiało tę scenę wielu malarzy, a jednak obraz Poussina można nazwać nowatorskim. Francuski artysta zerwał bowiem z tradycją malowania krajobrazu jako nic nieznaczącego tła. Mateusz i anioł zostali namalowani w konkretnej okolicy. Artysta wybrał dolinę Tybru w Aqua Acetosa, niedaleko Rzymu. Wiadomo, że Mateusz nigdy tam nie był. Chodziło jednak nie o pokazanie tego miejsca, lecz o wzbogacenie przesłania dzieła o symbole zawarte w pejzażu.
Ewangelista i anioł są otoczeni rumowiskiem starożytnych budowli. Są to w większości postumenty i fragmenty kolumn, na których pierwotnie stały zapewne figury, być może pogańskich bogów. Ewangelia powstaje na gruzach starego świata, który odszedł w przeszłość. To chwila przełomowa, oznacza powstanie czegoś nowego – to najważniejsze przesłanie, jakie płynie z obrazu Poussina.
Obraz zamówił u artysty Gian Maria Roscioli, sekretarz papieża Urbana VIII. Miał być częścią cyklu przedstawiającego czterech Ewangelistów. Realizację zamówienia przerwała śmierć papieża. Poussin zdążył namalować jeszcze tylko „Krajobraz ze św. Janem na Patmos”.
http://kosciol.wiara.pl/doc/489271.Na-gruzach-dawnego-swiata
**********
Anielski podszept
dodane 2008-09-18 22:42
Leszek Śliwa
Rembrandt był mistrzem portretu psychologicznego. Oświetlona twarz portretowanej osoby zwykle kontrastuje w jego dziełach z pogrążonym w mroku tłem.
Święty Mateusz Ewangelista
Rembrandt Harmenszoon van Rijn, olej na płótnie, 1661, Luwr, Paryż Święty Mateusz nie patrzy na zapisywane przez siebie strony papieru. Jego oczy wpatrzone są w dal. Wyraźnie jednak czujemy, że niczego tam nie wypatruje. Jest głęboko zamyślony. Artysta podkreśla to zamyślenie Ewangelisty gestem jego lewej ręki, mimowolnie gładzącej brodę.
Rembrandt był mistrzem portretu psychologicznego. Oświetlona twarz portretowanej osoby zwykle kontrastuje w jego dziełach z pogrążonym w mroku tłem. Ten obraz nie jest jednak zwykłym portretem Ewangelisty. Głównym tematem dzieła jest powstawanie Ewangelii. Dlatego jasne światło pada też na piszącą rękę Mateusza i na karty Pisma Świętego.
Ewangelie to pisma natchnione, których powstanie inspirował Bóg. To najważniejsze przesłanie obrazu Rembrandta. Za plecami Mateusza widzimy anioła, szepczącego do ucha Świętego. Z tych podszeptów rodzą się kolejne zdania zrodzone w umyśle Ewangelisty. Tak powstawała Ewangelia według świętego Mateusza…
Rembrandt czasami nadawał swoją twarz malowanym przez siebie osobom. Tym razem postąpił inaczej.
Jako anioła sportretował swojego ukochanego syna Tytusa, jedyne żyjące jeszcze wówczas dziecko artysty i ukochanej żony Saskii, zmarłej w 1642 roku. Tytus w chwili malowania obrazu miał 20 lat. Zmarł osiem lat później na ospę. Rembrandt przeżył go o kilka miesięcy.
http://kosciol.wiara.pl/doc/489273.Anielski-podszept
*********
Litania do św. Mateusza Apostoła (21 IX)
Kyrie elejson, Chryste elejson, Kyrie elejson.
Chryste, usłysz nas, Chryste, wysłuchaj nas.
Ojcze z nieba, Boże, – zmiłuj się nad nami.
Synu, Odkupicielu świata, Boże,
Duchu Święty, Boże,
Święta Trójco, Jedyny Boże,
Święta Maryjo, – módl się za nami.
Królowo Apostołów,
Królowo Męczenników,
Święty Mateuszu Apostole,
Święty Mateuszu Ewangelisto,
Święty Mateuszu Męczenniku,
Potrójna korono,
Wzorze gościnności,
Gorliwy kaznodziejo,
Nauczycielu wiary,
Nauczycielu mądrości,
Wierny uczniu Chrystusa,
Patronie celników,
Patronie naszej Parafii,
Opiekunie kapłanów,
Poprzedniku biskupów,
Współpracowniku świętego Piotra,
Posłańcu miłosierdzia,
Posłańcu przebaczenia,
Posłańcu miłości,
Gotowy na cierpienia,
Świadku pokory ewangelicznej,
Wzorze wytrwałości,
Wzorze nawracania grzeszników,
Wzorze powołania chrześcijańskiego,
Wzorze dusz konsekrowanych,
Wybrany Synu Maryi,
Gorliwy w modlitwie,
Przykładzie mocy,
Przykładzie odwagi,
Przykładzie wytrwałości,
Przykładzie ubóstwa,
Przykładzie posłuszeństwa,
Przykładzie cierpliwości,
Światło Chrystusa między ludźmi,
Uległy sługo powołania bożego,
Drogo, która prowadzi do Pana,
Strażniku nauczania chrystusowego,
Płonący ogniu miłości,
Heroldzie Ewangelii,
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, przepuść nam, Panie.
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, wysłuchaj nas, Panie.
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami.
K.: Módl się za nami, Święty Mateuszu.
W.: Abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się
Panie Boże, który w świętym Mateuszu dałeś nam radość poznania wielkich dzieł Twojej miłości do nas,+ spraw, abyśmy za jego wstawiennictwem + dostąpili radości kontemplacji chwały nieba. Przez Chrystusa Pana naszego.
W.: Amen.
za: http://www.mateusz.bydgoszcz.pl
http://www.laudate.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=5175&Itemid=37
*************
Jonasz, postać znana z kart Starego Testamentu, żył po śmierci proroka Elizeusza. Był piątym z kolei prorokiem zaliczanym do grona tzw. proroków mniejszych. O jego życiu opowiada m.in. Księga Jonasza.
Bóg posłał go, aby głosił wiarę narodu izraelskiego oraz nawracał na drogę skruchy i prawdy mieszkańców asyryjskiej stolicy – Niniwy. Obawiając się wypełniać polecenia Boga, Jonasz wsiadł na statek płynący w przeciwną stronę. Nagle na morzu zerwała się burza. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem marynarze rzucili losy, aby dowiedzieć się, co jest jej przyczyną. Los padł na Jonasza, który wyznał swój grzech i prosił, aby wrzucono go do morza. Tak też uczyniono. Proroka natychmiast połknęła wielka ryba, która po trzech dniach wyrzuciła go na brzeg.
Gdy mężczyzna odzyskał przytomność, ujrzał Niniwę. Przez cały dzień chodził po mieście, nawołując ludzi do modlitwy i postu oraz przestrzegając ich, że w przeciwnym razie miasto zostanie zburzone. Mieszkańcy uwierzyli słowom proroka. Nawrócili się, czyniąc pokutę. Bóg przebaczył im winy, a Niniwa została ocalona.
Trwający trzy dni pobyt Jonasza we wnętrzu wielkiej ryby oraz jego cudowne uratowanie jest pierwowzorem trwającej trzy dni śmierci Chrystusa i Jego cudownego zmartwychwstania.
Dlaczego Jonasz uciekał przed Bogiem?
BIBLIJNE PYTANIA O BOŻE MIŁOSIERDZIE
Jonaszowe zmaganie się z Bożym miłosierdziem
To, że trzeba napiętnować zło i demaskować zbrodnie nie budzi wątpliwości. Problem zaczyna się, gdy mamy zająć stanowisko wobec sprawców niesprawiedliwości. Karać czy przebaczyć? Jesteśmy skłonni raczej przebaczyć, ale czy nie będzie to przypadkiem gest przyzwolenia na zło? Przypomnieć sobie chociażby polskie dylematy związane z “grubą kreską”. Czy przebaczenie nie jest zaprzeczeniem sprawiedliwości?
Z powyższymi pytaniami zmagał się prorok Jonasz. Deklaruje wiarę w Boże miłosierdzie, lecz gdy ma je głosić mieszkańcom Niniwy, ucieka przed Bogiem. Skąd się wziął w Jonaszu ten bunt wobec miłosiernego Boga? Dlaczego nie chciał głosić Niniwitom prawdy o Bożym miłosierdziu?
Sąd Jonasza nad Niniwą
Misja Jonasza była niezwykle trudna. Bóg posłał go do Niniwy, stolicy Asyrii, by upomniał ją z powodu jej nieprawości (1,2). Dla Hebrajczyka mieszkańcy Niniwy byli kimś więcej niż tylko poganami. Izrael doświadczał przemocy ze strony wielu narodów, lecz okrucieństwo Asyryjczyków przewyższało w najwyższym stopniu zbrodnie innych krajów starożytnego Bliskiego Wschodu. Niniwa symbolizowała wszystko to, co było najbardziej nieprawe i okrutne. Trudno się dziwić, że Izraelici, w tym i Jonasz, byli przeciwni jakimkolwiek gestom życzliwości wobec Niniwitów. Zamiast ofiarować im drogę ku życiu poprzez wezwanie ich do nawrócenia, należałoby raczej zniszczyć ich tak, jak stało się to z Sodomą i Gomorą, innym starożytnym symbolem niegodziwości. Sprawiedliwość domagała się kary, a nie przebaczenia.
Otrzymawszy rozkaz od Boga, Jonasz wstaje, ale zamiast iść do Niniwy, “ucieka do Tarszisz przed Panem” (1,3). Jego ucieczka ma wymiar symboliczny. Tarszisz, miasto położone w południowej Hiszpanii było dla ówczesnych ludzi najbardziej wysuniętym na zachód punktem świata (por. Iz 66,19). Wędrówka ku krańcom świata zaczyna się dla Jonasza od “schodzenia” ku Jafie. Będąc już na statku, zostaje wyrzucony przez marynarzy w morze dla uspokojenia gwałtownego sztormu. W ten sposób “schodzi” w otchłań oceanu, w Szeol (2,3). Ucieczka przed Bogiem prowadzi zatem Jonasza w miejsce, o którym – jak wierzyli Izraelici – Bóg nie pamięta (por. Ps 143,7).
Sąd Jonasza nad Bogiem
Bóg jednak nie zapomniał o Jonaszu. Cudownie uratowany przez Boga, ponownie otrzymuje misję upominania Niniwitów (3,2). Tym razem idzie do Niniwy, głosi napomnienie, zaś sami mieszkańcy niegodziwego miasta nawracają się i dostępują Bożego przebaczenia (3,3-10). Jest to jednak tylko pozornie historia z happy endem, gdyż Jonasz do końca nie akceptuje sposobu postępowania Boga wobec Asyryjczyków. Jego przepowiadanie w Niniwie jest najkrótsze ze wszystkich wypowiedzi prorockich w Starym Testamencie: “Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona” (3,4). Nie wspomina nic o Bogu, który go posłał do nich, ani tym bardziej o możliwości ich ocalenia, jeśli się tylko nawrócą. Jonasz ma nadzieję, że jego słowa nie odniosą żadnego skutku. Kiedy jednak Niniwici zmienili swój sposób postępowania, a Bóg okazał im miłosierdzie, “nie spodobało się to prorokowi i był on oburzony” (4,1). Zamiast cieszyć się z ocalonymi przez Boga mieszkańcami, wyszedł z miasta i prosił Boga o śmierć (4,3). Wolał umrzeć, niż mieć coś wspólnego z “Bogiem łagodnym i miłosiernym, nieskorym do gniewu i bogatym w łaskę i litującym się nad niedolą” (4,2).
Sąd Boga nad Niniwą
Wiara Jonasza w miłosierdzie Boże jest deklaratywna i selektywna. Marynarzom na statku miotanym falami wyznaje, że “czci Jahwe, Boga nieba, który stworzył morze i ląd” (1,9), a tymczasem ucieka przed Nim. W otchłani morskiej sam doświadcza Bożego miłosierdzia (2,3.7-8), a równocześnie odmawia go Niniwitom. Historia Jonasza pokazuje, jak różne jest ludzkie i boskie rozumienie sprawiedliwości i miłosierdzia. Bóg i Jonasz patrzą na grzeszne miasto: sprawiedliwość ludzka pragnęłaby zniszczenia miasta, natomiast sprawiedliwość Boża domaga się litości (3,10). Bóg i Jonasz okazują współczucie: prorok jest miłosierny wobec krzewu rycynusowego, roślinki jednodniowej, ale nie wobec stu dwudziestu tysięcy mieszkańców stolicy Asyrii, wobec których okazuje się być miłosiernym tylko Pan Bóg (4,10-11).
Opowiadanie o Jonaszu objawia, że Boże miłosierdzie jest darmowe i niezasłużone. Miłość Boga przekracza wszelkie ograniczenia czy definicje ludzkie. Bóg nie odmawia swojego przebaczenia ani Izraelitom ani Niniwitom. Paradoksalnie to poganie, a nie prorok izraelski, mają właściwe wyobrażenie Jahwe. Poznając prawdę o Bogu bogatym w miłosierdzie, zawierzają się Mu pełni ufności, że wejrzy na ich modlitwy (1,6) i przyjmie ich nawrócenie (3,8). Ich doświadczenie Bożej miłości rodzi się w spotkaniu. Niniwici “odwracają się” od swego złego postępowania, czemu odpowiada ruch Boga, który “zwraca się” ku nim (3,9). Nie jest to z ich strony manipulacja Bogiem, lecz wiara, że Pan jest większy od ich grzechu i nieprawości.
Sąd Boga nad Jonaszem
Historia o Jonaszu nie zostaje domknięta. Narracja kończy się retorycznym pytaniem skierowanym przez Boga do proroka: “Czyż Ja nie powinienem okazać litości Niniwie?” (4,11). Wobec Bożego miłosierdzia ludzkie poczucie sprawiedliwości jest niewystarczające. W życiu nie wystarczy kierować się bezdusznym legalizmem czy tylko literą prawa. Bóg zaprasza Jonasza, by odkrył w sobie potrzebę współczucia wobec drugiego człowieka, nawet gdyby ten był wrogiem, a przez to nadzieję na nowy, Boży kształt świata. Nie znamy odpowiedzi proroka. Każdy z nas musi sam na to Boże pytanie odpowiedzieć. Nasze życie wciąż dopisuje ciąg dalszy do Księgi Jonasza.
Ks. Wojciech Pikor
http://www.katolik.pl/dlaczego-jonasz-uciekal-przed-bogiem-,797,416,cz.html
*********
«TWOJE SŁOWO JEST ŚWIATŁEM NA MOJEJ ŚCIEŻCE» MEDYTACJE NA WIELKI POST 2009
Znak upartego proroka
I Tydzień Wielkiego Postu, Środa, 4.03.2009
„Pan przemówił do Jonasza po raz drugi tymi słowami: „Wstań, idź do Niniwy, wielkiego miasta, i głoś jej upomnienie, które Ja ci zlecam”. Jonasz wstał i poszedł do Niniwy, jak Pan powiedział” (Jn 3, 1-2). „Jak bowiem Jonasz był znakiem dla mieszkańców Niniwy, tak będzie Syn Człowieczy dla tego plemienia” (Mt 11, 30).
Wszyscy prorocy sądzili, że nie dorastają do powierzonej im misji. Dlatego w pierwszym momencie opierali się Bożemu wezwaniu. Mojżesz przekonywał Boga, że nie potrafi przemawiać. Izajasz uważał się za nieczystego, a Jeremiasz za zbyt młodego. Eliasz rzucił się do ucieczki, gdyż obawiał się o swoje życie, a Amosowi słowa z trudem przechodziły przez gardło.
Jonasz jest wyjątkiem. Usłyszawszy wezwanie Jahwe, aby pójść do Niniwy, planuje ucieczkę, ale z zupełnie innych powodów. Jonasz ma zasady. Drażni go to, że Bóg chce okazać miłosierdzie pogańskiemu miastu. Podczas gdy niektórzy prorocy próbowali się wycofać, bo w tym, co głosili, nie widzieli nadziei, Jonasz, przeciwnie, odmawia, ponieważ wie, że nadzieja istnieje. Jeremiaszowi ciążyło, że musi zapowiadać zniszczenie, a Jonasz protestuje przeciwko miłości Boga.
Po wielu przejściach – sztorm, wyrzucenie za burtę, połknięcie przez wielką rybę, żarliwa modlitwa i wydostanie się na brzeg – Bóg przełamuje zewnętrzny opór Jonasza. Prorok, słyszy głos „po raz drugi” i udaje się do Niniwitów. Pełen rezygnacji dochodzi jednak do wniosku, że w sumie nie ma innego wyboru, chociaż wewnętrznie nie zgadza się z Jahwe. Niniwa nie lekceważy ostrzeżenia proroka i obleka się w wór pokutny. Ale Jonasz, opuszczając miasto, ciągle ma nadzieję, że nawrócenie mieszkańców jest tylko chwilowe. Prędzej czy później zniszczenie i tak nastąpi. W przeciwnym wypadku jego misja zakończy się fiaskiem. Kiedy jednak okazuje się, że akcja nie rozwija się po jego myśli, na jaw wychodzi skrywane oburzenie i pretensje. Jonasz narzeka, że stało się dokładnie tak, jak przypuszczał: Jahwe jest zbyt milosierny.
Dopiero teraz będziemy mogli lepiej zrozumieć, o co chodzi Jezusowi w dzisiejszej Ewangelii. We wcześniejszej scenie faryzeusze oskarżają Go o konszachty z władcą złych duchów, Belzebubem, a następnie żądają specjalnego potwierdzenia boskiego autorytetu Chrystusa. W odpowiedzi Jezus odwołuje się do przedziwnej postaci ze Starego Testamentu, mówiąc, że nie ma zamiaru usprawiedliwiać swojego działania poza udzieleniem znaku proroka Jonasza. Na czym polega ten znak?
W Ewangelii św. Mateusza chodzi o trzydniowy pobyt proroka we wnętrzu wielkiej ryby, który symbolicznie wskazuje na Chrystusa pozostającego trzy dni i trzy noce w grobie. Ale w relacji św. Łukasza Jezus twierdzi, że to sam prorok jest znakiem. W jakim sensie? W kontekście jego burzliwej historii wydaje się, że znak jest ambiwalentny. W pierwszym znaczeniu w centrum pojawia się wyłącznie misja podjęta przez proroka. Jezus porównuje siebie do Jonasza, który przemierzając pogański kraj, głosił słowo i wzywał do pokuty. Głoszenie słowa jest wyraźnym znakiem obecności Boga.
Chociaż Jonasz nie zabłysnął płomiennymi mowami, lecz powtarzał w kółko to samo: „Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa będzie zniszczona” (Jn 3,4), poganie przejęli się jego słowami. Nie potrzebowali szczególnych dowodów. Od słuchania przeszli do czynu. Siła znaku Jonasza tkwi w prostocie zwykłego słowa, a nie w nadzwyczajnościach. Boże Słowo, głoszone ludzkim językiem, samo w sobie jest cudem wystarczającym do tego, aby zachwycić człowieka albo skłonić go do zawrócenia ze złej drogi. Jeśli ktoś nie słucha Ewangelii, sądząc, że samo słowo to za mało, będzie oczekiwał cudów i wyrafinowanych potwierdzeń. W przypowieści o bogaczu i Łazarzu Chrystus sugeruje, że jeśli słowo nie dociera do człowieka, nie pomoże nawet spotkanie z przybyszem z zaświatów (Łk 16, 31).
W swojej Ewangelii Łukasz bardzo mocno akcentuje motyw dialogu Boga z człowiekiem. Słów Pana słucha Maryja, (Łk 1, 38); tłum cisnący się nad jeziorem (Łk 5,1), rzymski oficer, który wierzy, że dzięki słowu sługa odzyska zdrowie (Łk 7,7); Maria siedząca u stóp Mistrza (Łk 11, 39); wszyscy grzesznicy i celnicy (Łk, 15, 1); uczniowie z Emaus (Łk 24, 27.32). Wygląda na to, że tylko faryzeusze i uczeni w Piśmie próbują się wyłamać i udowodnić całej reszcie, że tkwi w błędzie.
Drugie znaczenie Jonaszowego znaku odnosi się szczególnie do nich. Ciekawe, że w opowieści o upartym proroku wszyscy okazali się posłuszni Bogu (żywioły, żeglarze, mieszkańcy Niniwy, król, nawet zwierzęta i rośliny), prócz Jonasza. Wprawdzie ostatecznie zrobił to, co do niego należało, ale do końca obwiniał Boga za to, że „nie postępuje z nami według naszych grzechów, ani według win naszych nam nie odpłaca”(Ps 103, 10). Jonasz trwał konsekwentnie w swoich przekonaniach. Być może sądził, iż jest lepszy od asyryjskich pogan, dlatego próbował doradzać Bogu jak powinien postępować. Faryzeusze i uczeni w Piśmie wielokrotnie mają za złe Chrystusowi, że brata się z grzesznikami i celnikami. Podobnie jak Jonasz nie zgadzają się ze sposobem, w jaki Jezus obchodzi się z grzesznymi poganami.
Zauważmy jednak dwie rzeczy. Po pierwsze, Jahwe pozwala wyżalić się Jonaszowi, słucha jego marudzenia, stara się delikatnie tłumaczyć jak ojciec starszemu synowi w przypowieści o synu marnotrawnym. Podobnie jest z faryzeuszami. Jezusowi na nich zależy. Po drugie, wola Boża zostaje przeprowadzona, nawet jeśli Jonasz nie do końca się z nią zgadza i nie biegnie do Niniwy w podskokach.
Czasem jesteśmy podobni do Jonasza. Zdarza się, że musimy zrobić coś, do czego nie jesteśmy przekonani. Szef w pracy chce, abyśmy wykonali jakieś zadanie wedle jego pomysłu, chociaż uważamy, że istnieją lepsze sposoby i inne wyjścia. Bierzemy się do roboty, ale czujemy się nieswojo, trochę sfrustrowani, narzekający.
Czasem jesteśmy podobni do faryzeuszów z dzisiejszej Ewangelii. Nie pasuje nam prostota słowa, nie docierają do nas fakty, żądamy dowodów, stajemy się drażliwi, a nawet agresywni. W każdym z nas tkwi taka tendencja. Mark Twain napisał kiedyś: „Nie przeszkadza mi to, czego nie rozumiem w Piśmie św., ale to, co rozumiem”. Można przypuszczać, że Twainowi chodzi o te fragmenty w Biblii, które domagają się z jego strony zmiany postawy i zachowania. Czy jesteśmy cali w skowronkach, kiedy ktoś zwraca nam uwagę? Czy z radością słuchamy o naszych błędach, słabościach i grzechach? Zazwyczaj pierwszą reakcją jest obrona i zrzucanie winy na innych. Nawet w ostrych słowach Jezusa, skierowanych do faryzeuszy, ukrywa się dobra wola wyprowadzenia ich z duchowej ślepoty.
Jakże często wpadamy w rezygnację, albo w furię, bo nie możemy przeforsować własnej wizji i, naszym zdaniem, jedynie słusznych przekonań. Wydaje nam się, że jesteśmy najmądrzejsi na świecie. Fortyfikujemy się. Budujemy szańce i barykady. Ale Bóg z nas nie rezygnuje i nie dziwi się, ale równocześnie próbuje zachwiać tym, przy czym uparcie obstajemy. Znosi cierpliwie nasze uniki, ale stara się, czy to przez próby, czy przez perswazję, zminimalizować naszą skłonność do okopywania się. Ni stąd, ni zowąd umieszcza nas pośrodku różnych sztormów i sytuacji pozornie bez wyjścia – jak proroka w brzuchu ryby. Dziwimy się, dlaczego tak się dzieje. Czyż wszystko nie powinno układać się po naszej myśli? W ten sposób Bóg robi wyłom w naszej wewnętrznej twierdzy. Wszystko w niej tak ładnie poukładane i zabezpieczone. Wszystko powinno przebiegać według naszego planu, wszak, oczywiście, żaden doskonalszy nie istnieje.
Często sytuacja zewnętrzna i okoliczności zmuszają nas do kapitulacji, jak w przypadku Jonasza. Ale nawet wówczas nasze działania mogą przynieść pożytek innym. Gdybyśmy w naszym życiu polegali wyłącznie na upodobaniach, gustach i własnych wyobrażeniach, rozwój byłby niemożliwy. Po prostu czasem musimy działać wbrew uczuciom, stając się kanałami i narzędziami czegoś, co przychodzi spoza nas. Oczywiście, idealnie byłoby, aby nasze emocje zawsze zgadzały się z tym, co robimy. Być może wówczas oszczędzilibyśmy sobie niepotrzebnej szamotaniny i cierpienia. Niemniej taka pełna harmonia istnieje tylko w Bogu. My jesteśmy w drodze i najwyraźniej momenty ucieczki, buntu i rezygnacji są nieodzowne na drodze wzrastania.
Dariusz Piórkowski SJ
Email do autora: darpiorko@mateusz.pl. Inne teksty: www.mateusz.pl/mt/dp
http://mateusz.pl/mt/dp/wp2009/20090304/
***********
W Pesaro, we Włoszech – bł. Marka z Modeny, dominikanina. Dobry kaznodzieja i przykładny zakonnik, zmarł w roku 1499. Jego kult zaaprobowano w roku 1857.
oraz:
św. Pamfila, męczennika (+ ok. III w.)
*********************************************************************************************************************
TO WARTO PRZECZYTAĆ
**********
4 myśli o uchodźcach
ks. Wojciech Węgrzyniak
“Każdy niech przeto postąpi tak, jak mu nakazuje jego własne serce, nie żałując i nie czując się przymuszonym, albowiem radosnego dawcę miłuje Bóg” (2 Kor 9,7)
Myśląc o uchodźcach, parę spraw jak bumerang wraca mi do serca.
1. Generalnie jest problem z pomocą innym. Bardzo zaskoczyły mnie pierwsze dane, ile to rodzin zadeklarowało przyjęcie młodzieży na nocleg podczas ŚDM w Krakowie. Wydawało się, że skoro 1/3 chodzi do Kościoła, a 1/3 z tej 1/3 to super twardy elektorat, co i na nabożeństwa i na rekolekcje przyjdzie, to 10% powinno przyjąć młodych jak nic. Ilu się zgodziło? Kilkanaście, kilkadziesiąt rodzin z największych parafii krakowskich? A przecież tym młodym trzeba tylko miejsca na podłodze. Nawet po ludzku patrząc, czy nie jest to szansa poznania fajnych ludzi z zagranicy, których można będzie kiedyś odwiedzić?
Generalnie mamy problem z pomocą. I to nie jest kwestia ksenofobii ani nacjonalizmu. To jest kwestia znieczulającego się serca, nawet na najbliższych. Od wielu lat codziennie umierają tysiące dzieci z głodu a my dalej jemy aż po nadwagę. Od wielu lat śpimy w domach i nawet obok pustych łóżek, nie myśląc o bezdomnych. Od wielu lat tysiące Polaków wyjeżdża za granicę, a my dalej nie umiemy im zrobić miejsca nad Wisłą. Od wielu lat są tacy, co cierpią bezrobocie a my dalej ciągniemy dwa etaty, żeby zdążyć przed śmiercią. Na świecie nie brakuje chleba dla wszystkich. Brakuje miłości bliźniego. Sprawa uchodźców, jakkolwiek na nią patrzeć, powinna obudzić choć trochę sumienia na potrzebujących.
2. Jest problem z bezmyślnością. Nie da się ukryć, że nasz stosunek do drugiego zależy w dużym stopniu od tego, kim on jest. Gdyby z zasady wszystkim trzeba było dać, to co chcą, to Ewę należałoby pochwalić za to, że nie odrzuciła węża, a Boga oskarżyć za eksmisję zbuntowanych aniołów. Zanim komuś podam rękę, chcę wiedzieć, czy jest potrzebującym biedakiem, czy korzystającym z mojej naiwności złodziejem. Każdy kto zamyka swoje mieszkanie na klucz mówi tym samym, że nie można wszystkich wpuścić do własnego domu. Każdy, kto uważa, że w naszej ojczyźnie jest miejsce dla wszystkich, rani bardziej niż śmierć tych, którzy życie oddali za to, żeby najeźdźca nie był gospodarzem w naszym kraju. Jezus powiedział: “Byłem głodny, a daliście mi jeść” a nie “Byłem leniwy, a daliście się nabrać”. Św. Paweł mówił, że jeśli nie chce się komuś pracować, to lepiej, żeby był głodny. Syracydes jeszcze mocniej: “Lepiej umrzeć, niż żebrać” (Syr 40,28 ). A Didache z I w.: “Niech nawet spoci się w twoich rękach twoja jałmużna, dopóki nie dowiesz się, komu ją dajesz” (I,VI). To jest temat na inny wpis, ale często myślę o tym, że może okazać się w niebie, że to, co my nazywamy pomaganiem biednym, było tylko zniszczeniem bezpowrotnym ludzi, bo zamiast pomóc stanąć im na nogi, złotówkami przybiliśmy ich do ulicy.
W sprawie uchodźców nie można uciec od zasadniczego pytania, kim są ludzie, którzy chcą mieszkać u nas. Oczywiście można powtarzać bezmyślnie uchodźcy, imigranci ekonomiczni, terroryści. Jednak fundamentalną zasadą pomocy każdego lekarza jest rzetelna diagnoza. Bez diagnozy pomoc może być nawet zabójstwem. Zastanawiam się tylko, czy my w Europie jesteśmy jeszcze w stanie postawić trafną diagnozę, nie zniewoloną poprawnością polityczną, interesami ekonomicznymi, islamofobią, naiwnością niemyślenia czy Bóg wie, czym jeszcze.
3. Jest problem z konkretami. Nie rozumiem w ogóle tej całej wojny w mediach. Bo przecież zdrowy rozsądek kazałby zrobić tak: Niech do każdej parafii czy gminy zgłoszą się ci, którzy chcą pomóc uchodźcom, czy to udostępniając mieszkanie, czy proponując pracę, czy nawet naukę języka polskiego. Po tygodniu można by mieć dane z całej Polski i stwierdzić, że Polska przyjmie tylu a tylu. A niechby nawet każdy określił, kogo chce przyjąć! Kościół: “My chcemy chrześcijan”. Wyborcza: “My muzułman”. Fronda: “My ekstremistów”. I już by było parę tysięcy. A my prawie całą energię tracimy na przekonanie inaczej myślących. Absurd! To samo z WOŚP. To samo z pomocą żebrakom na ulicy. Chcesz. Pomagasz. Nie chcesz. Nie dajesz. Widzisz przestępstwo, to je zgłoś. Ale na miłość boską, nie grajmy nowej Matki Teresy z Kalkuty, która ulice służby zmienia na dyskusyjne forum. Bo jeszcze się okaże, że nikomu nie chodziło o pomaganie ani uchodźcom ani biednym Polakom, tylko o wykorzystanie dramatu, żeby dowalić tym, których się nie cierpi. I to dowalić w imię miłości bliźniego.
4. Jest jeszcze problem z motywacją. Dlaczego mamy pomóc akurat im i akurat teraz? Bo nie mają domu? Pracy? Bo szukają lepszego życia? Bo jesteśmy chrześcijanami? Gdyby to było naszą prawdziwą motywacją, to już dawno sprowadzilibyśmy Polaków ze Wschodu, zajęli się porządnie bezdomnymi i rezygnowali z siebie, by tysiące młodych zachęcić do pozostania w Polsce. Myślę się, że główną motywacją w sprawie uchodźców jest siła. Mamy im pomóc, bo jest wywierana gigantyczna presja. Mamy pomóc, bo tak ktoś chce i żąda, i przekonuje, że to absolutnie koniecznie i najlepsze, Ale jeśli pomagamy tylko dlatego, że ktoś pomoc wymusza siłą, to nie jest to żadna miłość. To może być nawet tchórzostwo. Granica między biedakiem a przestępcą leży w przestrzeni siły. Biedak będzie prosił o pomoc a odrzucony umrze jak Łazarz. Przestępca nie będzie czekał na swoją śmierć. Siłą weźmie, to co inni mu dać nie chcą. Oczywiście, wzrastająca siła ubogich jest poważnym – nawet egoistycznym – argumentem za tym, by ich bardziej kochać. Bo jeśli nie zajmiemy się porządnie ubóstwem świata, to ta siła zmiecie nas jak Rewolucja Francuska zmiotła wieki królów.
Ewangelia jest jednak przede wszystkim wolnością, gdzie siłą każącą kochać jest miłość – nie siła. Bóg wolał umrzeć za ludzi, niż potęgą wszechmocy zmusić ich do miłości. Pomaganie jednym biednym dlatego, że są mocniejsi niż inni biedni jest de facto uznaniem prymatu siły nad miłością i wspieraniem przemocy jako środka rozwiązującego problemy.
Nie. Nie boję się o to, że chrześcijanie znikną znad Wisły. Jako chrześcijanin lękam się, by zamykając drzwi na ubogich, nie zabić w sobie resztki miłości, Chrystusa, sensu mego życia. Jako człowiek wiem, że mieć serce a nie mieć rozumu i mieć rozum a nie mieć serca, tak samo nieludzkie. Jako Polak, chcę by Polska nie była folwarkiem histerycznie rządzących, ale domem rodaków, gdzie Bóg w dom, gdy gość w dom i broń w dom, gdy wróg przed domem.
Tekst pierwotnie ukazał się na stronie wegrzyniak.com
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,2136,4-mysli-o-uchodzcach.html
**********
Co Józef może powiedzieć kobiecie?
Grzegorz Kramer SJ
Czy św. Józef jest tylko dla mężczyzn? Co takiego Józef może powiedzieć kobiecie?
“Niepewność jest męska” – przekonywał 13 września 2015 r. w Łasku o. Grzegorz Kramer, jezuita, duszpasterz powołań i bloger. Spotkanie zainaugurowało nowy rok cyklu “Ale Gość w Kolegiacie”.
“Duch świata nie docenia słów Jezusa”
KAI / psd
O godz. 17. 30 czasu lokalnego (23.30 czasu polskiego) Franciszek przybył w towarzystwie kard. Jaime Ortegi y Alamino katedry p.w. Niepokalanego Poczęcia NMP w Hawanie. W drodze z Pałacu Rewolucji entuzjastycznie witały go rzesze wiernych. Papież-jezuita zatrzymał się także na chwilę w stołecznym kościele swoich współbraci – jezuitów.
Po przybyciu do katedry Następca św. Piotra w towarzystwie rektora świątyni, udał się do kaplicy Najświętszego Sakramentu, gdzie zatrzymał się na chwilę modlitwy w milczeniu.
Witając Ojca Świętego arcybiskup kubańskiej stolicy przedstawił zgromadzonych, biskupów, kapłanów, diakonów, zakonników, seminarzystów i osoby konsekrowane. Podkreślił wielkie znaczenie, jakie dla tamtejszego Kościoła ma posługa misjonarzy. Zaznaczył, że cechą charakterystyczną tamtejszego duchowieństwa jest ubóstwo, przyczyniające się do jego solidarności i braterstwa. Poprosił Franciszka o umocnienie zgromadzonych w zaangażowaniu i nadziei swoim apostolskim błogosławieństwem.
Następnie świadectwo złożyła zakonnica Yailena Ponce Torres, należąca do zgromadzenia sióstr miłosierdzia. Mówiła o swojej posłudze pośród osób niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo w domu zarządzanym przez Ministerstwo Zdrowia Publicznego. Nie kryła pierwotnych oporów wewnętrznych, ale i odkrycia z czasem radości, jaką daje posługiwanie najsłabszym, rozpoznając w tej posłudze obecność Boga. Zaznaczyła, że podobną posługę pełnią także inne zakony świadcząc miłość miłosierną wzglądem chorych, dzieci, osób starszych, niepełnosprawnych, uznając godność każdego człowieka. Stanowi ona nieodłączną część Dobrej Nowiny jakiej świadkiem jest Kościół na Kubie – podkreśliła zakonnica.
Po odśpiewaniu psalmów oraz odczytaniu fragmentów z 2 listu do Koryntian (1,3-4) oraz fragmentu Modlitwy Arcykapłańskiej Pana Jezusa głos zabrał Ojciec Święty.
Zaznaczył, że choć przygotował już tekst, przekazał go kard. Ortedze y Alamino. Sam natomiast postanowił powiedzieć spontanicznie o proroctwie życia zakonnego. Nawiązując do słów arcybiskupa Hawany zatrzymał się na słowie “ubóstwo”, którego nie zna świat, bo pogardza ubóstwem. Duch świata nie docenia bowiem słów Jezusa, który uniżył się aby być jednym z nas. Zauważył, że dobra domagają się właściwego zarządzania, bo otrzymaliśmy je od Boga.
Papież przypomniał słowa św. Ignacego, że ubóstwo jest murem i matką życia konsekrowanego. Zauważył, że bogactwo nas ogałaca z tego, co najważniejsze – ducha ubóstwa. Zacytował słowa starego kapłana, który stwierdził, że jeśli ktoś gromadzi bogactwa, to jego życie nie opiera się na Bogu, ale na towarzystwie ubezpieczeniowym.
Franciszek wyraził też uznanie za pracę charytatywną Kościoła i jego troskę o najbardziej zapomnianych, w tym dzieci nienarodzone.
Zachęcił kapłanów do świadczenia miłosierdzia, zwłaszcza w konfesjonale, naśladując Jezusa, bowiem tam gdzie jest miłosierdzie, tam jest także duch Jezusa. “Niech Pan obdarzy nas swoimi łaskami ubóstwa i miłosierdzia, bo tam znajdujemy Jezusa” – zakończył swoją improwizowaną homilię Ojciec Święty.
Po odśpiewaniu “Magnificat” papież udał się do przylegającego do katedry budynku Centrum ks. Felixa Vareli, na spotkanie z młodzieżą. Wcześniej jednak poprosił zgromadzonych o modlitwę w swojej intenecji.
http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,3440,duch-swiata-nie-docenia-slow-jezusa.html
**********
Cierpisz na kompleks niższości?
John Powell SJ / slo
Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że zanim zacznie się szukać właściwych rozwiązań, należy najpierw dokładnie zdefiniować problem. Zapytajmy więc: dlaczego samoakceptacja jest tak trudna dla wielu z nas? Odpowiedź, jak sądzę, brzmi: Ponieważ wszyscy mamy kompleks niższości. Ci, którzy zdają się nie cierpieć na ten rodzaj kompleksów, po prostu udają.
Przychodzimy na świat zadając pytania, na które nie znajdujemy odpowiedzi. Najbardziej oczywiste pytanie brzmi: Kim jestem? Od dnia narodzin aż do piątego roku życia odbieramy średnio 431 negatywnie nacechowanych przekazów dziennie. “Zejdź stamtąd”. “Jesteś na to za mały”. “Oddaj mi to! Mogłeś się skaleczyć”. “Znowu nabałaganiłeś”. “Daj spokój, proszę. Miałem ciężki dzień”. Pewien mój przyjaciel zaklina się, że aż do ósmego roku życia był przekonany, iż jego imię brzmi “Freddy-Nie wolno”. Z całą pewnością takie wczesne wrażenie własnej nieodpowiedniości pozostaje w nas głęboko zakorzenione.
Na pewno przeszkody na drodze do samoakceptacji są równie zindywidualizowane jak osobiste koleje życia każdego z nas. Powody, dla których ja nie potrafię w pełni cieszyć się z tego, kim jestem, różnią się nieco od przyczyn, dla których ty nie potrafisz w pełni cieszyć się z tego, kim jesteś. Żeby zatem jasna definicja problemu stała się możliwa, zacznijmy od pięciu ogólnych kategorii, które wymienimy poniżej. Którą spośród nich jest mi najtrudniej zaakceptować? Którą najłatwiej? Spróbujcie notować (chociażby w myśli) spostrzeżenia na ten temat. Ułóżcie je w kolejności od najłatwiejszej do najtrudniejszej do pokonania przeszkody na drodze ku akceptacji samego siebie. Oto owe kategorie:
- moje ciało,
- mój rozum,
- moje błędy,
- moje uczucia i emocje,
- moja osobowość.
Czy akceptuję moje ciało?
Wygląd zewnętrzny jest siłą rzeczy pierwszym i najczęstszym przedmiotem porównań i uwag. Co za tym idzie, staje się dla wielu z nas poważną przeszkodą w akceptacji samego siebie. Psychologowie kliniczni twierdzą często, że wygląd zewnętrzny jest najistotniejszym czynnikiem samooceny. Większość z nas chciałaby zmienić przynajmniej jedną cechę swojego wyglądu. Chcielibyśmy być wyżsi lub niżsi, mieć gęstsze włosy lub mniejszy nos. Trafiłem kiedyś na test samooceny. Zaczynał się od polecenia stanięcia przed lustrem obejmującym całą sylwetkę, a dalsze instrukcje brzmiały następująco: “obracaj się w lewo i w prawo, uważnie i krytycznie przyglądając się swojemu wyglądowi; następnie spójrz w oczy swojego odbicia w lustrze i zadaj sobie pytanie – Czy podobam się sobie fizycznie?” Zdarza się, że osoby piękne nie potrafią ładnie “opakować” swojej urody. Dlatego trzeba sobie również zadać szczere pytanie: “W jakim stopniu moje ubranie wpływa na moją samoakceptację?” Najdrobniejsza nawet nieszczerość oznacza start z niewłaściwej pozycji.
Zdaniem chirurgów plastycznych efektem operacji usuwających wady fizyczne jest niemal natychmiastowa zmiana w psychice pacjenta. Osoba, która wygląda lepiej, staje się bardziej towarzyska, sympatyczniejsza i okazuje innym większe zaufanie. Pewien chirurg-ortopeda mówił mi kiedyś, że doradza swoim starszym pacjentkom, aby robiły sobie makijaż i dbały o fryzurę. Odpowiednich rad udziela również starszym mężczyznom. Opowiedziawszy mi o tym uśmiechnął się i dodał:
– To niewiarygodne, jak poprawa wyglądu podnosi wyobrażenie o sobie i samopoczucie moich pacjentów.
Akceptacja własnego wyglądu zewnętrznego wiąże się także z problemem zdrowia. Silni ludzie niekoniecznie są wyposażeni w silne ciała. Wielu z nas, z powodów np. genetycznych, musi żyć z taką czy inną wadą fizyczną: słabymi płucami lub oczami, kurczami w jelitach, wrzodami żołądka, kłopotami ze skórą, padaczką czy cukrzycą. Nie powinniśmy lękać się pytania – zadawanego samemu sobie – w jakim stopniu te ułomności fizyczne wpływają na naszą samoakceptację. I znowu – jedynym prawidłowym punktem wyjścia jest całkowita szczerość. Tylko prawda czyni nas wolnymi.
Czy akceptuję swój rozum?
Niemal każda szkoła i niemal każdy pracodawca kładzie nacisk na inteligencję. Współzawodnictwo intelektualne może odgrywać istotną rolę w stosunkach międzyludzkich. Większość z nas nosi gdzieś w pamięci bolesne wspomnienie sytuacji, w której zostaliśmy wyśmiani lub zawstydzeni na forum klasy lub w innej sytuacji towarzyskiej. Pamiętamy, jak inni spoglądali na nas z politowaniem lub też obśmiewali nasze wypowiedzi, pytania, zachowanie.
Musimy zatem zadać sobie pytanie, czy zadowala nas taka ilość i jakość inteligencji, jaką zostaliśmy obdarzeni. Czy mam zwyczaj porównywać moją inteligencję z innymi? Czy odczuwam lęk przed towarzystwem ludzi, którzy są bystrzejsi albo wiedzą więcej ode mnie? Pytania te i odpowiedzi na nie mogą mieć poważny wpływ na moją samoocenę i – co za tym idzie – na moje szczęście.
Czy akceptuję moje błędy?
Natura ludzka jest słaba. Dlatego wymyślono gumki do ołówków. Wszyscy popełniamy błędy. Pan Bóg wyposażył zwierzęta i ptaki w nieomylny instynkt, ale ludzie muszą uczyć się większości rzeczy metodą prób i błędów. Pewien mędrzec powiedział: “Spróbuj uczyć się na błędach innych. Zycie jest zbyt krótkie, aby pozwolić sobie na popełnianie ich wszystkich samemu”. Większość ludzi uważa za oczywiste, że nie popełniając błędów, nie dochodzi się też zazwyczaj do żadnych odkryć. Jedynymi prawdziwymi błędami są te, które nie uczą nas niczego. Błędy są doświadczeniami w procesie uczenia się. A więc powitajmy je wśród nas!
Podobnie jak większość cnót, duch zrozumienia i tolerancji zaczyna się na własnym podwórku. Tak już jest, że większość z nas musi przeżyć “rozpacz ego”, zanim będziemy w stanie zaoferować samemu sobie odrobinę przyjaznego zrozumienia. Musimy sięgnąć przysłowiowego dna, zanim znowu będziemy mogli się wznieść.
Muszę zatem zadać sobie pytanie: Gdzie jestem? Czy wciąż roztrząsam “naszpikowaną błędami przeszłość”? Czy udało mi się pozbyć uczucia zakłopotania w obliczu niepowodzeń i przykrości? Czy mogę szczerze i ze spokojem powiedzieć: “Oto osoba, którą byłem, dawny ja. To nie jest osoba, którą jestem obecnie, nowy, teraźniejszy ja”? Wielu z nas nie uświadamia sobie, że popełnione w przeszłości błędy czegoś nas nauczyły, że po prostu trochę wydorośleliśmy. Czy zdaję sobie sprawę z tego, że dawny ja nauczył nowego ja wielu rzeczy?
Pułapką może się okazać identyfikacja z ciemną stroną osobowości i błędami przeszłości. Polega ona na utożsamianiu się z sobą dawnym. Ktoś np. w dzieciństwie był gruby, a jako dorosły jest szczupły. Istotne pytanie brzmi: czy myśli on o sobie jako o grubym, czy szczupłym? Rzecz jasna, rozwój zakłada zmiany, a zmienić oznacza “pozwolić odejść”. Czy jest to dla ciebie łatwe czy trudne? W jakim stopniu? Pamiętaj, musimy startować z pozycji bezwzględnej szczerości albo nigdy nie dojdziemy do prawdy. A bez prawdy nie ma rozwoju, nie ma radości.
Czy akceptuję moje uczucia i emocje?
Większość z nas przeżywa wahania nastroju: wzloty i upadki. Istnieją jednak również takie uczucia, które na wygnanie skazuje sposób, w jaki zostaliśmy “zaprogramowani” we wczesnych latach życia. Ja na przykład zawsze odczuwam niechęć do przyznania się do strachu, ponieważ mój ojciec utrzymywał, iż “mężczyzna nie boi się nikogo ani niczego”. Niektórzy czują się zobowiązani do tłumienia uczuć zazdrości lub samozadowolenia. Ktoś musiał ich kiedyś nauczyć, że takie uczucia są niedozwolone. Litowanie się nad samym sobą jest uzasadnionym uczuciem, które niemal powszechnie zostało skazane na potępienie. Każdemu chyba zdarzyło się usłyszeć – a może nawet uczynić – taką uwagę: “Ty to się wiecznie nad sobą użalasz”.
Wydaje się, że na to jak sobie radzimy z różnymi emocjami wpływają nasze o nich sądy. Trzeba sobie zatem zadać również takie pytanie: Czy są we mnie uczucia, którym pozwalam stać się przeszkodami na drodze do radosnej akceptacji samego siebie? Czy odczuwając strach, ból, złość, zazdrość, niechęć, samozadowolenie lub litość dla samego siebie, potrafię się wyzbyć uczuć krytycznych w stosunku do mojej osoby i nie potępiać siebie? Czy istnieją we mnie uczucia, które chciałbym ukryć, mając przy tym nadzieję, że po prostu przeminą?
Czy akceptuję swoją osobowość?
Nie wdając się w szczegóły, można chyba założyć, nie narażając się na ryzyko, że istnieją określone typy osobowości. Wydaje się, że są one częściowo zakodowane genetycznie, a częściowo kształtują się we wczesnych etapach ludzkiego życia. Rzecz jasna, w obrębie każdego typu osobowości zdarzają się osobniki zdrowe i chore.
Zawsze znajdzie się także miejsce dla zmian. Niemniej zasadniczy typ jest zazwyczaj dobrze ugruntowany w każdym z nas. I tak jedni z nas są ekstrawertykami, inni introwertykami; jedni są urodzonymi przywódcami, inni lojalnymi naśladowcami; jedni są milczący, inni gadatliwi; jedni są zabawni, inni nie potrafią nawet właściwie odebrać dowcipu; jedni są gruboskórni, inni nadwrażliwi. Ale każdy z nas jest jedyny i niepodobny do innych. Odróżniają nas indywidualne dary. Określają nas indywidualne ograniczenia. Co w mojej osobowości sprawia, że cieszę się, że jestem sobą? Czy mój typ osobowości wydaje mi się atrakcyjny, czy nieciekawy?
Chcąc lepiej zrozumieć swoją osobowość, można na przykład spróbować sporządzić spis cech, które określają nas najlepiej: cichy, szczery, dyplomata, dowcipny, elokwentny uczuciowy, skomplikowany, samotnik, pełen radości, zamartwiający się itd. Następnie należy poprosić bliskiego i szczerego przyjaciela, aby ułożył podobną listę, która będzie się do nas odnosić – aby spróbował uchwycić najważniejsze, według niego, cechy naszej osobowości. Zestawienie tych dwóch list powinno dać do myślenia. Moja osobowość to ja-w-działaniu. Czy podoba mi się to, co widzę, czy też jestem sobą rozczarowany? Czy chciałbym przeprowadzić radykalne zmiany w mojej osobowości, czy też poprzestanę na tym, kim jestem? Czy chciałbym, żeby ktoś taki jak ja został moim serdecznym przyjacielem?
Więcej w książce:Twoje szczęście jest w tobie – John Powell SJ
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,225,cierpisz-na-kompleks-nizszosci.html
***********
Papież do młodych: nadzieja nie jest optymizmem
KAI / psd
Przed sąsiadującym z katedrą Centrum Kultury Ks. Felixa Vareli odbyło się spotkanie Ojca Świętego z kubańską młodzieżą. Franciszek w improwizowanych słowach zachęcił ją do odważnego marzenia, umiejętności poświęcania siebie i budowania kultury spotkania.
Witając Ojca Świętego, rektor Centrum Kultury Ks. Felixa Vareli, ks. Yosvany Carvajal podkreślił, że jest to miejsce w którym gromadzą się studenci Hawany. Jest też ono symboliczne dla tożsamości narodowej Kubańczyków. Bowiem ten sługa Boży nauczył patriotyzmu, będąc wybitnym nauczycielem wartości obywatelskich i chrześcijańskich. Był też wiernym uczniem Jezusa, przebaczając wrogom i pomagając biednym. Podkreślił także znaczenie papieskiej encykliki “Laudato si’” inspirującej do troski o wspólny dom. Wskazał, że Franciszek zachęca w niej do docenienia bogactwa kulturowego, nierozerwalnie związanego z pojęciem dobra wspólnego. Poprosił też o pobłogosławienie krzyża, który będzie towarzyszył młodym Kubańczykom w przygotowaniach do przyszłorocznego Światowego Dnia Młodzieży w Krakowie.
Natomiast młody człowiek, Leonardo mówił o nadziejach na lepszą przyszłość w swej ojczyźnie. Prosił o modlitwę za rodziny, przyjaciół i znajomych, mieszkających w kraju lub którzy wyemigrowali. Prosił o słowa odnawiajcie nadzieję, pobudzające do nauki, pracy, bycia szczęśliwym w tej skomplikowanej rzeczywistości, w jakiej żyją młodzi. Zapewnił, że chodzi o budowanie ojczyzny dla dobra wszystkich i ze wszystkimi, niezależnie od tego co myślą.
Zwracając się do młodych Ojciec Święty zachęcił ich do odważnego marzeń. Podkreślił potrzebę umiejętności wspólnego działania z ludźmi innych przekonań, innych ideologii, w tym komunistycznej, aby działać na rzecz dobra wspólnego. Przestrzegł przed nienawiścią, niezdolnością do spotkania i rozmawiania ze sobą. Bowiem nienawiść społeczna zabija duszę.
Inne słowo, nad którym zatrzymał się papież to “nadzieja”, która nie jest optymizmem, lecz umiejętnością poświęcania sią dla przyszłości. Jest ona płodna, dając życie, przyjaźń społeczną.
Franciszek powiedział także o występującym w Europie problemie bezrobocia młodzieży. Naród, który nie troszczy się o to by dać pracę młodym nie ma przyszłości – stwierdził. Stanowczo potępił kulturę odrzucenia młodych, dzieci, starców, apelując o budowanie kultury spotkania. Udzielając błogosławieństwa papież prosił młodych o modlitwę w swej intencji.
Z Centrum Kultury Ks. Felixa Vareli Ojciec Święty powrócił samochodem panoramicznym do swej rezydencji w nuncjaturze apostolskiej.
http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,3441,papiez-do-mlodych-nadzieja-nie-jest-optymizmem.html
**********
Franciszek: 3 sposoby na podtrzymanie nadziei
KAI / kw
We fragmencie przemówienia do znajdującej się w trudnej sytuacji kubańskiej młodzieży, papież wskazał trzy sposoby na podtrzymanie nadziei.
Fragment papieskiego przemówienia z 20 września (podkreślenia pochodzą od redakcji):
“Nie mogę wyobrazić sobie młodego człowieka, który się nie rusza, który jest sparaliżowany, który nie ma marzeń ani ideałów, który nie dąży do czegoś więcej.
Ale – jaka jest nadzieja młodego Kubańczyka na obecnym etapie dziejów? Ni mniej ni więcej jest taka sama jak każdego innego młodego w każdej części świata. Albowiem nadzieja mówi nam o rzeczywistości zakorzenionej w głębi istoty ludzkiej, niezależnie od konkretnych okoliczności i uwarunkowań historycznych, w jakich żyje.
Mówi nam o pragnieniu, o dążeniu, o pożądaniu pełni, spełnionego życia, o chęci dotknięcia czegoś wielkiego, czegoś, co wypełnia serce i wznosi ducha ku wielkim rzeczom, jak prawda, dobro i piękno, sprawiedliwość i miłość.
Niewątpliwie pociąga to za sobą pewne ryzyko. Wymaga gotowości do nieulegania pokusie pójścia za tym, co przemijające i nietrwałe, fałszywym obietnicom próżnej szczęśliwości, natychmiastowej i egoistycznej przyjemności, życia miałkiego, skupionego na samym sobie, a które pozostawia po sobie jedynie smutek i gorycz w sercu.
Nie, nadzieja jest odważna, potrafi spoglądać dalej, poza osobistą wygodę, poza małe pewności i zadowolenia, które zawężają widnokrąg, aby otwierać się na wielkie ideały, czyniące życie piękniejszym i godniejszym. Zapytam każdego z was: co nadaje bieg twemu życiu? Co jest w twoim sercu, gdzie są twoje dążenia? Czy zawsze jesteś gotów podjąć ryzyko w imię czegoś większego?
Ktoś może mi powiedzieć: “No tak, ojcze, ideały te są bardzo atrakcyjne. Czuję ich przyciąganie, ich piękno, blask ich światła w swej duszy. Ale jednocześnie rzeczywistość mojej słabości i moich niewielkich sił jest zbyt silna, abym się zdecydował kroczyć drogą nadziei. Cel jest bardzo wzniosły a moje siły bardzo wątłe. Lepiej zadowolić się tym co niewiele, rzeczami może mniejszymi, ale bardziej realnymi, bardziej w zasięgu moich możliwości”.
Rozumiem taką reakcję, to normalne czuć ciężar tego, co wzniosłe i trudne, a jednak trzeba uważać, aby nie ulec pokusie rozczarowania, paraliżującego umysł i wolę ani nie pozwolić, aby ogarnęła nas rezygnacja, będąca radykalnym pesymizmem w obliczu pełnej możliwości osiągnięcia tego, o czym marzymy.
Tego rodzaju działania kończą się albo ucieczką od rzeczywistości w sztuczne raje, albo zamykaniem się w osobistym egoizmie, w swego rodzaju cynizmie, który nie chce słuchać wołania sprawiedliwości, prawdy i człowieczeństwa, jaki rozlega się w naszym otoczeniu i w naszym wnętrzu.
A zatem co robić? Jak znaleźć drogi nadziei w sytuacji, w jakiej żyjemy? Jak postępować, aby te marzenia o pełni, o prawdziwym życiu, o sprawiedliwości i prawdzie stały się rzeczywistością w naszym życiu osobistym, w naszym kraju i na świecie? Sądzę, że są trzy idee, które mogą być użyteczne, aby podtrzymać żywą nadzieję.
1. Nadzieja – droga na którą składa się pamięć i rozeznanie
Nadzieja jest cnotą tego, kto jest w drodze i kieruje się w jakąś stronę. A zatem nie chodzi o zwykłe wędrowanie dla samej przyjemności wędrowania, ale ma swój cel, swój kres i to jest to, co nadaje sens i rozświetla drogę.
Jednocześnie nadzieja karmi się pamięcią, ogarnia swym spojrzeniem nie tylko przyszłość, ale również przeszłość i teraźniejszość. Aby wędrować przez życie, oprócz wiedzy o tym, dokąd chcemy iść, ważna jest także wiedza o tym, kim jesteśmy i skąd przychodzimy.
Osobie lub narodowi, który nie ma pamięci i zaciera swą przeszłość grozi utrata swej tożsamości i zniszczenie swej przyszłości. Dlatego potrzebna jest pamięć o tym, kim jesteśmy i co tworzy nasze dziedzictwo duchowe i moralne. Sądzę, że takie jest doświadczenie i nauczanie tego wielkiego Kubańczyka, jakim był ks. Félix Varela.
I potrzeba także rozeznania, gdyż zasadnicze znaczenie ma otwarcie się na rzeczywistość i umiejętność odczytywania jej bez obaw i uprzedzeń. Nie nadają się do tego lektury stronnicze czy ideologiczne, które zniekształcają rzeczywistość, aby mieściła się w naszych małych schematach pełnych uprzedzeń, wywołując zawsze rozczarowanie i poczucie beznadziejności.
Rozeznanie i pamięć, gdyż rozeznanie nie jest ślepe, ale dokonuje się na gruncie mocnych kryteriów etycznych, moralnych, które pomagają rozpoznać to, co jest dobre i słuszne.
2. Nadzieja – droga towarzysząca
Pewne afrykańskie przysłowie mówi: “Jeśli chcesz iść szybko, idź sam, jeśli chcesz iść daleko, idź w towarzystwie”.
Izolowanie się lub zamykanie w samym sobie nigdy nie rodzą nadziei, a dla odmiany bliskość i spotkanie z innym – owszem. Sami nie dojdziemy nigdzie. Również przez wykluczenie nie buduje się przyszłości dla nikogo, nawet dla samego siebie.
Droga nadziei wymaga kultury spotkania, dialogu, który przezwycięża przeciwieństwa i jałową konfrontację. Dlatego podstawowe znaczenie ma uznanie różnic w sposobie myślenia nie jako zagrożenia, ale jako bogactwa i czynnika rozwoju.
Świat potrzebuje kultury spotkania, potrzebuje młodych, którzy chcieliby się poznawać, kochać się, którzy chcieliby wędrować razem i budować kraj, o jakim marzył José Martí: “Ze wszystkim i dla dobra wszystkich”.
3. Nadzieja – droga solidarna
Kultura spotkania winna prowadzić oczywiście do kultury solidarności. Bardzo cenię to, co powiedział Leonardo na początku, gdy mówił o solidarności jako sile, pomagającej pokonywać wszystkie trudności. Rzeczywiście, jeśli nie ma solidarności, nie ma przyszłości dla żadnego kraju.
Ponad wszelkimi rozważaniami czy zainteresowaniami musi być konkretna i rzeczywista troska o istotę ludzką, która może być moim przyjacielem, moim towarzyszem a także kimś, kto myśli odmiennie, kto ma swoje idee, ale która jest taką samą istotą ludzką i takim samym Kubańczykiem jak ja.
Nie wystarczy zwykła tolerancja, należy iść dalej i przechodzić od postawy podejrzliwej i obronnej do postawy przyjęcia, współpracy, konkretnej służby i skutecznej pomocy. Nie lękajcie się solidarności, służby, wyciągania ręki do drugiej osoby, aby nikt nie znalazł się poza drogą.
Tę drogę życia rozświetla wyższa nadzieja: ta, która pochodzi z wiary w Chrystusa. On stał się naszym towarzyszem podróży i nie tylko dodaje nam otuchy, ale towarzyszy nam, jest obok nas i wyciąga do nas rękę przyjaciela. On – Syn Boży – zechciał stać się jednym z nas, aby przemierzać również naszą drogę.
Wiara w Jego obecność, Jego miłość i Jego przyjaźń zapalają i rozświetlają wszystkie nasze nadzieje i marzenia. Z Nim uczymy się rozeznawać rzeczywistość, przeżywać spotkanie, służyć innym i kroczyć w solidarności.
Drodzy młodzi Kubańczycy, jeśli sam Bóg wszedł w naszą historię i stał się człowiekiem w Jezusie, jeśli wziął na swe barki naszą słabość i grzech, nie lękajcie się nadziei, nie lękajcie się przyszłości, ponieważ Bóg stoi z wami, wierzy w was, pokłada w was nadzieje.
Drodzy przyjaciele, dziękuję za to spotkanie. Niech nadzieja w Chrystusie, waszym przyjacielu, prowadzi was zawsze w waszym życiu. I proszę, nie zapominajcie modlić się za mnie. Niech Pan wam błogosławi.
http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,3444,franciszek-3-sposoby-na-podtrzymanie-nadziei.html
*********
Wpatrywać się w Jezusa [WYWIAD]
Krzysztof Pałys OP / Malwina Kocot
“Być podobnym do Jezusa oznacza chcieć tego, czego chce Jezus, a nie chcieć tego, czego On nie chce. To także umiejętność patrzenia na świat Jego oczami, dostrzegając w każdym człowieku coś świętego i nietykalnego” – wyjaśnia o. Krzysztof Pałys OP w rozmowie z Malwiną Kocot.
Malwina Kocot: Dlaczego mówimy o naszym podobieństwie do Jezusa, pomimo naszej grzeszności i słabości?
Krzysztof Pałys OP: Nie słabość jest tutaj przeszkodą, ale nasza wolna wola. Co to byłby za Bóg wszechmocny, gdyby sobie z naszym grzechem nie mógł poradzić? W Starym Testamencie Bóg był kimś Najwyższym, Mocnym – kimś, kogo żaden Żyd nie ośmieliłby się przedstawić w jakikolwiek sposób.
Jednak po przyjściu Jezusa otrzymujemy zachętę, aby zwracać się do Boga jak do kogoś najbliższego. W jakiej innej religii mogę mówić do Boga: “Ojcze”, “Tato”?
A jak mamy Boga poznawać i naśladować?
Nie ma innego sposobu, niż poprzez wejście na drogę Ewangelii. Kiedy zaczyna się żyć Bożym Słowem, nagle pewne rzeczy jakby dzieją się same. Nasza niemoc i poczucie nieodpowiedniości nie jest tutaj żadną przeszkodą.
Bohaterowie Biblii bardzo często nie czuli się ani silni, ani odważni. Stawali się tacy dopiero w odpowiednim czasie i miejscu, nagle i niespodziewanie. Samsona nazywano silnym, a jednak on sam nie czuł nadnaturalnej siły, którą go Pan obdarzył.
Ale jeśli zachodziła taka potrzeba, Bóg dawał mu siłę do pokonania lwów i nieprzyjaciół. Bóg nie robi niczego na próżno. Nie daje nam charyzmatów, jeśli nie ma potrzeby ich zastosowania.
Dlaczego jedni potrafią rozpoznawać w drugim człowieku Jezusa, a inni nie? Czy jesteśmy w stanie kochać każdego człowieka?
Kochać to chcieć dla kogoś dobra. W Filokaliach, ogromnym zbiorze tekstów z zakresu ascetyki chrześcijańskiej, nieustannie powtarza się wątek dotyczący oczyszczenia serca.
Mnisi, dzieląc się swym doświadczeniem, mówią, że jeśli człowiek ma czyste serce – może nie tylko otrzymać Jezusowy pokój, ale i zobaczyć świat w taki sposób, w jaki widzi go Bóg. Pomaga w tym mądrze przeżywana asceza (która jest prawdziwą “dietą oczyszczającą”), modlitwa, Słowo Boże i łaska uświęcająca. Dzięki temu “duchowe zmysły” stają się wyostrzone.
Czy spotkał Ojciec ludzi naprawdę podobnych do Jezusa? Po czym można ich poznać?
Po tym, że kontakt z taką osobą wzbudza we mnie tęsknotę za czymś więcej, otwiera na duchową rzeczywistość.
Spotkałem w swoim życiu ludzi, którzy doświadczyli ogromnego cierpienia i zła, a jednak są przepełnieni jakimś niewytłumaczalnym pokojem i światłem. Jezusa często zdarza mi się odkrywać także w nieoczekiwanych miejscach.
Kilka lat temu jechałem z sześćdziesięcioma studentami autostopem do Rzymu, na spotkanie z Benedyktem XVI, w ramach zlotu Taizé. Wraz ze współbratem utknęliśmy na północy Włoch i siedemnaście godzin spędziliśmy na stacji benzynowej. Był przeraźliwy mróz, nie mieliśmy noclegu ani możliwości ogrzania się.
Po nieprzespanej nocy miałem wrażenie, że zaraz zemdleję – tak bardzo byłem zmęczony. Choć byliśmy w habitach, patrzono na nas z politowaniem, a czasem i z pogardą. Poczułem się jak bezdomny – zupełnie bezsilny.
Pomógł nam wówczas Giuseppe, mężczyzna wychowany w środowisku neapolitańskiej Camorry, oraz jego przyjaciel Ali, muzułmanin z Algierii. Takich przykładów, kiedy doświadczałem od ludzi bezinteresownej życzliwości – mógłbym przytoczyć dziesiątki. Tam, gdzie jest dobro, zawsze spotkamy Pana Boga.
W życiu często spotykamy ludzi trudnych – skrzywdzili nas, nie potrafimy im wybaczyć i trudno nam uwierzyć, że jest w nich coś świętego. Jak sobie z tym poradzić? Przecież gdybym miała świadomość tego, że w tym człowieku jest Jezus, to nie miałabym ochoty go rozszarpać.
Przebaczyć, według Jezusa, to myśleć o tym, jak doznane zło wykorzystać w budowaniu dobra. Ewangelia podpowiada: jeśli potrafisz – ofiaruj swoje zranienie w intencji osoby, która cię zraniła. A wówczas zło przemieni się w dobro. To jest jednak życie nadprzyrodzone.
Zadana rana może być tym, co pomoże ci bardziej zjednoczyć się z Bogiem. Kto wie, może kiedyś On podeśle do ciebie ludzi z podobnym doświadczeniem i wówczas będziesz najlepszą osobą, aby kogoś takiego zrozumieć i wesprzeć?
Mam jednak świadomość, że przebaczenie to bardzo trudny temat. Zranienie ma bowiem tendencję do tego, aby umacniać nasze skupienie na sobie. A wtedy rozpamiętujemy i rozdrapujemy doznaną krzywdę, ewentualnie planujemy odwet. Problem w tym, że taka postawa przypomina picie trucizny z nadzieją, że zaszkodzi tej drugiej osobie. Nie przyniesie nam to ani pokoju, ani wolności.
Słyszałem kiedyś relację byłego więźnia nazistowskiego obozu koncentracyjnego. Po trzydziestu latach od wyzwolenia był w odwiedzinach u przyjaciela, który wraz z nim przebywał w Auschwitz:
– Nadal nie mogę przebaczyć nazistom i ciągle trawi mnie nienawiść do nich – wyznał przyjacielowi.
– W takim razie oni nadal mają nad tobą władzę i nadal jesteś ich więźniem – usłyszał w odpowiedzi.
A po czym poznam, że już przebaczyłam? Po braku urazy i nienawiści?
Przebaczenie to najpierw decyzja, uczucia są uzdrawiane w dalszej kolejności. Na początku modlitwa może polegać jedynie na tym, że szczerze i uczciwie mówię Bogu, że nie potrafię tego człowieka kochać takim, jaki jest. “Ale pomóż mi, Panie, bym nie chciał dla niego zła.”Modlitwa skargi ma ogromną moc, tak modlili się psalmiści, prorocy – nierzadko przepełnieni goryczą. Choćby wówczas, gdy pytali Boga: “Dlaczego złe rzeczy przytrafiają się dobrym ludziom?”.
Nienawiść zabija najpierw nas samych. Jeśli żyjemy nienawiścią do kogoś i wciąż rozdrapujemy wyrządzoną nam krzywdę, to gdy taki stan trwa zbyt długo – krzywdziciel dalej nas więzi. Stajemy się ludźmi zgorzkniałymi i nieszczęśliwymi.
Podobnie jeśli zbyt długo wpatrujemy się w zło – zaczyna zalewać nas ciemność. Prorok Amos dał nam kapitalną wskazówkę na szczęśliwe życie: “Szukaj dobra, a nie zła, a będziesz żył” (por. Am 5,14). Wpatrywanie się w ciemność sprawia, że staje się ona częścią nas samych. Kontakt ze światłem natomiast – przynosi życie. Jednak to od nas zależy, co chcemy w sobie pielęgnować.
Przebaczenie zawsze wymaga czasu?
Przeważnie tak, ale najpierw wymaga decyzji. Kilka lat temu miałem okazję podróżować autostopem po Bałkanach. Jechaliśmy ze współbratem przez rejony, w których widać jeszcze było ślady po wojnie. Wyczuwaliśmy napięcie.
Momentami musieliśmy ściszać głos, choćby wówczas, gdy rozmawialiśmy z kombatantami wojennymi, z osobami, które musiały strzelać do innych. Młody chłopak z Sarajewa pokazywał blizny na brzuchu po odłamkach granatu. Wielu straciło na wojnie najbliższych.
Kosowo, Bośnia, Serbia, Hercegowina – wiele pretensji do siebie nawzajem, wiele żalu i bólu, żaden z tych krajów nie może powiedzieć, że zyskał na wojnie. Wszyscy stracili. Ogromna ilość żalu i nienawiści do siebie nawzajem – każdy ma swoje racje, więc można tak w nieskończoność.
Przebaczenie nie jest dowodem słabości człowieka, lecz jego mocy. Tu przebaczający odnosi zwycięstwo, gdyż uzyskuje wolność od krzywdziciela. Przebaczyć to nie oznacza zapomnieć, ale przestać żyć nienawiścią, która zabija mnie samego. A z pomocą Chrystusa to wyzwolenie jest możliwe.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1991,wpatrywac-sie-w-jezusa-wywiad.html
*********
Już prawie chciałem być księdzem
ks. Marcin Boryń
Wielokrotnie w rozmowie ze studentami słyszałem takie zdanie:
– Proszę księdza, kiedyś myślałem o tym, aby pójść do seminarium, ale się nie zdecydowałem.
– A to dlaczego? – pytam.
– Sądzę, że poradziłbym sobie z kwestią celibatu – ale to, co mnie najbardziej przeraża to kwestia SAMOTNOŚCI.
Hmm – pomyślałem sobie – no jest to jakiś argument, choć osobiście trudno mi go zrozumieć. Jakoś tak się składa, że osobiście szukam samotności. Napiszę więcej: jestem “żebrakiem samotności”.
Swego czasu dość intensywnie zastanawiałem się nad pójściem do kamedułów, mówiąc sobie, że tam znajdę spokój. Nie wszystko stracone… – choć jeszcze nie odpowiedziałem sobie, czy byłoby to powołanie, czy może ucieczka przed światem?
Jaki z tego wniosek? Nie zawsze musi być tak, że samotność będzie wielkim “monstrum” straszącym potencjalnego kandydata do seminarium.
Sądzę, że kwestię samotności powinno się rozpatrywać w innym wymiarze. Nie chodzi o to, że mogę mieć pusto w domu, choć to też dość ważna sprawa. Bardziej chodzi o to, że mogę odczuwać pustkę – nawet będąc wśród ludzi.
Samotność ma różne wymiary. Jednym z nich jest ta, której sam najbardziej się boję. Jako ksiądz nie powinienem narzekać na samotność. Nie ma dnia, abym nie spotykał się z ludźmi. Jest to zawsze okazja do tworzenia relacji.
Takie okazje należy dobrze wykorzystywać, aby poczuć radość spotkania. Są jednak takie osoby, które nie umieją tych szans wykorzystać. Można widzieć ludzi, spotykać się z nimi, ale jednocześnie żyć jakąś pustką. Ta samotność rzeczywiście może wzbudzać lęk.
Niby jestem wśród ludzi, a jest tak jakbym był ciągle obok. Może to wynik jakiejś pustki duchowej?
W jednej ze swoich krótkich audycji ks. M. Maliński powiedział, że samotność, której często się boimy, jest nam potrzebna. Ona jest jednym z dwóch kół, przy czym to drugie symbolizuje zgiełk, hałas itp.
Żeby życie mogło się rozwijać (i żeby wózek mógł dalej jechać), to jedno i drugie kółko muszą być jednakowe. Jeśli któreś jest za duże, to można się obracać tylko wokół własnej osi.
Potrzebujemy w życiu samotności. Nie można jej odrzucać. Ważne jest jak ją wykorzystamy. Jak ją pojmujemy.
A co do kapłaństwa: sądzę, że wszystko zależy od danej osoby. Bo albo ktoś będzie sobie zjednywał ludzi i zawsze będzie miał się z kim spotkać, albo będzie księdzem “nie do życia”. Wtedy nie ma się co dziwić, że plebania będzie miejscem tabu, a każdy będzie miał lęk przed odwiedzeniem jej.
Osobiście lubię plebanię pełną ludzi. W swoim kapłaństwie doświadczyłem wielu księży, którzy zawsze progi tego parafialnego domu otwierali. Jeden z moich proboszczów nawet mawiał: “Cieszę się, że jesteście, bo dzięki wam plebania żyje”.
Znam też niestety proboszczów, którzy byli tak nieufni do ludzi, że zawsze wejście na plebanię było utrudnione. No cóż, może i czasami zdarzały się jakieś kradzieże, ale mimo wszystko osobiście wolę zaryzykować i ludziom zaufać. Pusta plebania świadczy też o duszpasterzu.
Bracie, jeśli więc myślisz o kapłaństwie, a boisz się samotności, to raczej najpierw zadaj sobie pytania: czy samotność cię zabija? Dlaczego się jej boisz? Oraz: czy ludzie Cię lubią?
Jeśli wolisz, by ludzie od Ciebie uciekali, to rzeczywiście nie ma co iść w kapłaństwo. Tam ludzi spotkasz na każdym kroku, więc może lepiej oszczędzić im traumy. Ale jeśli kochasz ludzi, to zapraszam w progi seminarium. Zresztą to samo tyczy się małżeństwa: ono też rodzi się w relacjach!
* * *
Tekst pochodzi z bloga ks. Marcina Borynia: boryn.blog.deon.pl
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2004,juz-prawie-chcialem-byc-ksiedzem.html
***********
Sprawdźmy, czy Bóg jest silny
Dariusz Piórkowski SJ
Konsumpcja, pogoń za przyjemnością i skupienie na sobie wzrastają wtedy, gdy człowiek powoli wyklucza z codzienności sferę ducha i nie ma nadziei na życie z Bogiem, bądź o nim zapomina. Ta pokusa nie omija również ludzi wierzących.
“Zobaczmy, czy prawdziwe są jego słowa, wybadajmy, co będzie przy jego zejściu. Jeśli sprawiedliwy jest synem Bożym, Bóg ujmie się za nim i wyrwie go z rąk przeciwników” (Mdr 2, 17-18).
Na tę prawidłowość wskazuje wiele tekstów starożytnych, także biblijna księga Mądrości, z której wyjęte zostało dzisiejsze pierwsze czytanie. Ten stosunkowo późny tekst ( I wiek przed Chr.) napisany przez Żydów egipskich zawiera już ugruntowane przekonanie o życiu wiecznym i nieśmiertelności człowieka. Jest częścią Objawienia.
Trzeba wspomnieć, że najstarsze księgi Starego Testamentu przekazują jedynie mgliste wyobrażenie o życiu pośmiertnym. Właściwie przez wieki Izraelici uważali, że życie kończyło się na ziemi, ale zachowywali przykazania, by Bóg błogosławił im na co dzień. Dopiero z wolna dojrzewała wiara w życie z Bogiem po śmierci.
Dzisiejsze czytanie stawia nam przed oczy ludzi bezbożnych, którzy zaplanowali sobie okrutny test na istnienie Boga, a przynajmniej pragną wybadać, czy jest silniejszy od śmierci. Pełni cynicznej pogardy dla sprawiedliwego, chcą dotknąć go torturami, bo skoro twierdzi, że zna Boga, nic tak naprawdę mu nie grozi. Sprawdzian ma być prosty, wręcz czarno-biały.
Jeśli Bóg istnieje i jest silny, to powinien wybawić sprawiedliwego od bólu i cierpienia. Jeśli tego nie uczyni, mamy namacalny dowód, że Bóg to mrzonka. Autor księgi Mądrości wyraźnie podkreśla, że przekonanie, w myśl którego wierzącemu wiatr zawsze powinien wiać w plecy, a Bóg miałby być stale gotów, by ratować człowieka z każdej opresji, wywodzi się z “bezbożnego myślenia”.
Na czym ono polega? Jego założenia księga Mądrości opisuje zwięźle w drugim rozdziale, w zdaniach poprzedzających “test” sprawiedliwego. Bezbożne myślenie zdradza pewne echa niektórych starożytnych poglądów filozoficznych: stoicyzmu, epikureizmu i hedonizmu, z którymi księga Mądrości polemizuje, przynajmniej w odniesieniu do religii.
Z grubsza rzecz ujmując, te trzy filozofie życia odrzucają istnienie ducha, a całą rzeczywistość sprowadzają do materii. Wskutek tego nie uznają jakiegokolwiek życia człowieka po śmierci, ale każda z nich nieco inaczej uczy, jak kształtować obecne życie.
Stoicy, którzy rozpoznawali pewien ład w świecie, stawiali na zdyscyplinowane życie rozumu, odrzucające wszelkie uczucia i namiętności, by po śmierci w “rozpłyniętej” bezkształtnej formie zjednoczyć się z zasadą rzeczywistości. Epikurejczycy, wyznający subtelniejszą wersję hedonizmu, promowali umiar i roztropne korzystanie z przyjemności, bo wiedzieli, że nieokiełznana przyjemność może przerodzić się w cierpienie, a przecież szukają przyjemności. W końcu hedoniści, chyba najbardziej cyniczni, za cel swoich działań obrali maksymalizację przyjemności, bez większych ograniczeń, i w tym upatrywali jedyne źródło szczęścia ludzkiego.
Księga Mądrości krytykuje zwłaszcza myślenie hedonistyczne, typowe także dla wielu współczesnych. Bije z niego ogromny pesymizm, brak nadziei na lepsze życie. Bezbożni są zapatrzeni w śmierć, kontemplują ją nieustannie, bo “uważają ją za przyjaciółkę” i “zawarli z nią przymierze”. Są nad wyraz przejęci śmiercią, aż do bólu. Ciekawe, bo wiele ludzi czyni dokładnie na odwrót: ucieka od myśli o śmierci. Owoce tej kontemplacji są marne. Bezbożni wzdychają: “nasze życie jest krótkie i smutne; nie ma lekarstwa na śmierć człowieka. I nie wiadomo, by ktoś wrócił z Otchłani” ( Mdr 2, 1). Przekonani o nieuchronności rozpaczliwego losu człowieka, uważają, że nikt nie może wyrwać ich ze szponów śmierci, postrzeganej nie tyle jako określony moment, lecz stan. Są z nią zlepieni na wieczność. Po śmierci biologicznej będą nadal trwać w śmierci, bez tożsamości, zamknięci w więzieniu. Bo nawet jeśli Bóg istnieje, to nic nie może zrobić. Śmierć silniejsza jest od Niego.
Ponieważ nie można w świecie odczytać żadnego racjonalnego planu, człowiek, życie i śmierć to dzieła przypadku i chaosu. Istnieje tylko ciało i materia, więc po śmierci nic nas nie czeka. Żaden Bóg, żadne życie, żaden duch. Wszystko się kończy, rozpada, przemija. Sam człowiek rozwiewa się jak poranna mgła: “Dech w nozdrzach naszych jak dym, myśl – jak iskierka z uderzeń serca naszego, gdy ona zgaśnie, ciało obróci się w popiół” (Mdr 2, 2-3)
Skoro tak się rzeczy mają – skoro przeznaczeniem człowieka jest wieczna śmierć, to jedyną słuszną receptą na życie wydaje się hedonizm, czyli ubóstwienie przyjemności. Tylko ona może dać człowiekowi pociechę. Trzeba więc z niej korzystać, dopóki się żyje. Dlatego bezbożni w księdze Mądrości wołają: “Upajajmy się winem wybornym i wonnościami (…) Nikogo z nas braknąć nie może w swawoli, wszędzie zostawmy ślady uciechy, bo to nasz dział, nasze dziedzictwo” (Mdr 2, 7-9).
Drugim zamiennikiem nadziei, której człowiek głęboko pragnie, chociaż równocześnie ją przewrotnie odrzuca, jest pokaz siły i nadużycie władzy: “Nasza siła będzie nam prawem sprawiedliwości, bo to, co słabe gani się jako nieprzydatne” (Mdr 2, 11). Wykorzystywanie biednego i uciskanie starców, wdów i dzieci, ma dać demoniczne poczucie boskości.
W gruncie rzeczy wiele kierunków filozoficznych to próba poradzenia sobie z tajemnicą zła i śmierci. Przyjemność może być jednym z lekarstw na zło i śmierć. Lekarstwem połowicznym, ale łatwodostępnym. Księga Mądrości nie krytykuje przyjemności jako takiej, ale intencję, z jaką się jej szuka, wzbudza i przeżywa.
Przyjemność może stać się świadomie lub nieświadomie namiastką nieśmiertelności, bo sprawia, że człowiek chociaż przez chwilę zapomina o swoich stresach, problemach, troskach i zmęczeniu. Daje mu to chwilowe poczucie szczęścia. Wydaje mu się, jakby nagle wyrwał się z padołu łez, ze swego fatalnego położenia. Niestety, przyjemność sama w sobie jest ulotna, trzeba ją ciągle ponawiać, bo ciągle pozostawia po sobie niedosyt.
Sama przyjemność jest darem Bożym i rzeczywiście, w pewnym sensie, zapowiedzią wiecznego szczęścia. Ale jeśli staje się celem ludzkiego działania, ucieczką od rzeczywistości i filozofią na życie, gotuje człowiekowi powolną zgubę. Hedonizm i epikureizm jest błędny, bo nie da się ich pogodzić z miłością ewangeliczną.
To miłość sprawia, że człowiek przestaje myśleć tylko o sobie, staje się zdolny do poświęcenia, także do cierpienia i straty, co z zasady nie jest przyjemne. Ale miłość jest równocześnie możliwa, jeśli człowiek nie traci z oczu swego przeznaczenia do wieczności, a przynajmniej jeśli wierzy w jakiś rodzaj wartości duchowych na tym świecie. Bo wiele osób niewierzących również potrafi kochać i brać odpowiedzialność za innych.
Istnieje pewna subtelna odmiana tej pokusy. Wszyscy w którymś momencie życia doświadczamy chwil zwątpienia. Patrzymy na własną słabość, która się nie zmniejsza, a nawet narasta. Usiłujemy się zmienić, ale nam nie wychodzi. Widzimy tyle zła wokół nas, w innych, bo chaos niewątpliwie też istnieje w naszym świecie. Jako wierzący przyjmujemy sakramenty, modlimy się i po pewnym czasie odnosimy wrażenie, jakbyśmy stali w miejscu. Prosimy o coś Boga, ale mamy poczucie, że On nas w ogóle nie słucha.
I właśnie w takich sytuacjach może pojawić się w nas pokusa “bezbożnego myślenia”: A może wiara i Bóg to jedna wielka ściema? Może tylko mi się wydaje, że Bóg jest i działa? Może Bóg jest po prostu bezsilny? Może w wierze, Kościele i Ewangelii znalazłem sobie jakąś formę krótkotrwałego pocieszenia, które jest czystym ludzkim wymysłem, żeby było mi chociaż trochę lżej? Może sakramenty to puste rytuały, które nic nie dają?
Wtedy właśnie przychodzą na myśl różne inne rozwiązania, drogi na skróty. Człowiek lgnie do magicznych recept, które mają szybko poprawić jego los. Podatny jest na różnego rodzaju uzdrowicieli, którzy obiecują błyskawiczną zmianę.
Można patrzeć na życie z perspektywy zła i nicości – jak owi bezbożni, lub z perspektywy dobra i życia wiecznego – jak autor księgi Mądrości. To jest kwestia nie tylko poznania, ale i wyboru. Możemy się zastanowić, co jest lepsze, spodziewać się zła, nicości, pustki i trwać w beznadziei? Czy raczej widzieć wszystko przez pryzmat dobra?
Gdyby bezbożne myślenie było prawdziwe, to czy ludzie mimo wszystko poświęcaliby swoje siły, by tworzyć, budować, powstawać z ruin, oddawać życie za drugiego człowieka, za kraj? Czy byłoby to w ogóle możliwe, gdyby naszym końcem była nicość?
Jeśli w myśleniu nie pojawia się jakaś wyraźna forma życia wiecznego lub wartości duchowych, które opierają się na życiu, a nie na śmierci (nawet jeśli ktoś nie wierzy w Boga), niezrozumiała jest nierozerwalność małżeńska, wierność małżonka, księdza i przyjaciela.
Łatwiej też zrezygnować z podjęcia odpowiedzialności za innych na całe życie. Bez idei nieśmiertelności, życia wiecznego i przekonania o istnieniu sfery ducha, powolne dojrzewanie człowieka, pomimo trudności i oporów, traci rację bytu. Kto bowiem chciałby dobrowolnie cierpieć tylko po to, by jakoś dożyć do końca swoich dni na tym świecie, a potem zetknąć się z pustką? I nie chodzi o nagrodę za dobre życie, czy uniknięcie kary potępienia, ale o dojrzewanie do dalszego ciągu dobrego życia.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2011,sprawdzmy-czy-bog-jest-silny.html
*********
Naucz się rezygnować
Kingma Daphne Rose / slo
Kiedy twoje życie się rozpada, naturalnym impulsem jest trzymać się kurczowo: jego albo jej; tego, jakim było twoje życie lub chciałeś, aby takie było, tego, jakim chcesz je teraz.
Ale żeby przebrnąć przez kryzys, musisz pozbyć się zawady stojącej ci na drodze bądź będącej przyczyną problemu; to kula u nogi, puste puszki przywiązane do ogona. Musisz pozbyć się wszystkiego, co ci nie służy, wszystkiego, czego już nie potrzebujesz, co nie pozwala ci ruszyć do przodu, do czegokolwiek jesteś tak przywiązany, że nie możesz przez to zobaczyć, dokąd zmierzasz.
Być może musisz zrezygnować z małżeństwa lub przyjaciół, wyrzec się kariery zawodowej albo domu, swojego wizerunku we własnych oczach, sposobu, w jaki radzisz sobie ze wszystkim, swojej przeszłości, marzeń na przyszłość. Nie wiem, z czego musisz zrezygnować, co musisz odpuścić, komu pozwolić odejść. To ty sam musisz to odkryć, ale wiem, że czegoś musisz się wyrzec.
Wyrzekanie się jest straszne. To jak swobodne spadanie, jak akt poddania się. To rezygnacja ze sposobu bycia i rzeczy, o których sądziłeś, że są bardzo ważne, a potem oswojenie się z faktem, że już ich nie ma. Choć możesz mieć wrażenie, że jest to zachowanie bierne, rezygnacja z czegoś jest tą zmianą w świadomości, która stanowi fundamentalny element sposobu rozwiązania problemu. Trzeba nie lada odwagi, aby przyjrzeć się własnemu życiu i powiedzieć: tkwię po uszy w bagnie i żeby móc się z niego wykaraskać, muszę pozbyć się obciążenia – finansowego, emocjonalnego czy jakiegokolwiek innego – dopiero wtedy będę w stanie zająć się swoimi aktualnymi problemami.
Tak jak łzy są drzwiami do przyszłości, tak samo otwiera je na oścież rezygnacja, wyrzeczenie się, odpuszczenie. Kiedy z czegoś bądź kogoś rezygnujesz, zaczynasz odgrywać aktywną rolę w kształtowaniu własnego życia, bowiem przejmujesz odpowiedzialność nie tylko za bezpośrednią, natychmiastową zmianę, lecz również za to, co nadejdzie później. Kiedy świadomie zadecydujesz o tym, aby pozwolić komuś czy czemuś odejść z twojego życia, cokolwiek nadejdzie potem nie przytrafia się ot tak. Przestajesz być pionkiem w grze. Kiedy podejmujesz decyzję o rozwodzie, sprzedaży domu, podarciu na strzępy pamiętnika czy rzuceniu pracy – gdy dokonujesz wyboru i podejmujesz to działanie, wówczas rezygnujesz aktywnie. Z rozmysłem ruszasz w nowym kierunku.
Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego, by odpuszczać, by z czegoś rezygnować. Przyzwyczajeni jesteśmy, aby trzymać się kurczowo i z całych sił. Dzieje się tak z wielu powodów: ponieważ to coś lub ktoś jest swojskie, znajome; ponieważ przeszłość jest dobrze znana, a przyszłość jest znakiem zapytania; ponieważ brakuje nam wyobraźni i nie możemy wyobrazić sobie przyszłości lepszej niż nasza przeszłość; ponieważ te “kołderki” (nieważne, jak wytarte i postrzępione) i te związki (nieważne, jak bardzo są już skończone albo jak niewłaściwe mogą się stać) dają nam poczucie bezpieczeństwa i wygody. Trzymamy się ich, gdyż nauczono nas w dzieciństwie, że wytrwałość jest cnotą i że nigdy nie powinniśmy się poddawać. Albo po prostu boimy się swobodnego spadania, boimy się żyć jako my sami.
Konieczność odpuszczenia w którymś momencie, zrozumienie, że nie da się dalej tego utrzymywać, że nie ma czego trzymać się tak kurczowo – czy to chodzi o rzeczy, czy o to, jak toczyło się nasze życie lub o wyobrażenia naszej przyszłości – często prowadzi do kryzysu tożsamości. Chcielibyśmy żyć zgodnie z naszymi wspomnieniami o nas samych, tego, jacy byliśmy, jakie było nasze życie. Wewnątrz nas są matryce tych wspomnień, jakby szkielety, na których warstwa po warstwie nałożyliśmy naszą tożsamość. Myślimy, że nadal jesteśmy tą osobą, jaką byliśmy kiedyś w naszych myślach, ale zmieniające się okoliczności mogą nas zmusić do zmiany zdania.
Podobnie jak wałęsającej się po ulicach bezdomnej alkoholiczce, która wciąż myśli oobie jako o królowej balu maturalnego, jak najlepszej uczennicy w liceum, która nagle staje się przeciętną studentką prawa, nam również trudno jest wyrzec się starej tożsamości i iść naprzód. Ale jeśli nie zrezygnujesz z tego, kim i czym niegdyś byłeś, nie będziesz w stanie skorzystać z możliwości, jakie otwiera przed tobą aktualny kryzys, i stać się tym nowym kimś i czymś. Na przykład, gdyby właścicielowi małego przedsiębiorstwa, tymczasowo zarabiającemu jako taksówkarz, nauczycielce wyspecjalizowanej w nauce dzieci specjalnej troski chwilowo pracującej jako kelnerka czy młodemu księgowemu, który czasowo wrócił pod dach rodziców, zabrakło odwagi, aby rezygnować ze starego życia, odpuścić – to nie staliby się doradcą personalnym, właścicielem firmy cateringowej i kierownikiem administracyjnym szpitala. Oczywiście, łatwiej jest kurczowo trzymać się tożsamości osoby, jaką kiedyś byliśmy, niż wyobrazić sobie, kim moglibyśmy się stać. Ale pójście na łatwiznę – tak szczerze mówiąc – nie otwiera przed nami żadnej przyszłości.
Zarazem wyrzeczenie się, rezygnacja, nakłania cię do tego, abyś uwierzył, że po przeciwnej stronie wielkiego namiotu życia jest jeszcze jeden trapez, którego możesz się uchwycić po tym, jak puściłeś pierwszy. To równocześnie czyn przerażający i uwalniający, oznaka ufności i wiary, że kiedy odpuścisz, zrezygnujesz z czegoś, znajdziesz coś nowego, innego, lepszego.
Często jednak, w przeciwieństwie do odsuniętego na tor boczny prezesa zarządu, nie potrafimy odejść z wdziękiem, zachowując się jak małpa, która wsadziła rękę do dzbana z wąską szyjką i znalazła na dnie kokosa. Nie może wyjąć ręki, bo nie jest w stanie puścić kokosa. Często u podłoża kryzysu leży nasze pragnienie, by mieć więcej, i musimy z tego pragnienia zrezygnować. Choćbyśmy nie wiem jak lubili zakupy, nie możemy wrócić do domu z każdą rzeczą, jaka była do kupienia w centrum handlowym. Uciekinier nie ucieknie daleko z płytą kuchenną na plecach. Każda forma wolności ma swoją cenę. Nie możesz w tym samym czasie mieć wszystkiego, co już masz, i wszystkiego, czego jeszcze nie masz. Salon nie jest dostatecznie duży, aby pomieścić starą kanapę i nową kanapę równocześnie. Musisz z czegoś zrezygnować; musisz coś wybrać.
Zrezygnowanie uwalnia zarówno twoją energię, jak i uwagę. Na otwartym polu wyrzeczenia się leży ziarno nowych możliwości. Czasami zawartość nowej możliwości jest pusta – rezygnujesz z czegoś i zostajesz z niczym, z pustką. To, samo w sobie, może przynieść ulgę: lekkość bycia tobą odczuwana po tym, jak udało ci się w końcu zrzucić dodatkowe 20 kilo, miękki spokój w domu, kiedy pozbyłaś się wreszcie z domu awanturującego się męża.
Rezygnacja z czegoś oznacza, że wyzbywasz się nadziei, iż “rzeczy się zmienią”, bez targowania się czy układów – odpuszczę, jeśli…, zrezygnuję, kiedy… Nie oznacza przechowywania skostniałego trupa twojej przyjaźni (albo małżeństwa, albo pracy) w zamrażarce. To przyznanie, że ta część twojego życia, ten związek, ten sposób postępowania osiągnął zamierzony cel i nadszedł czas, aby całkowicie się go pozbyć.
Mniej oznacza więcej. W pustce jest tyle miejsca na tak wiele.
Więcej w książce: DAPHNE KINGMA – DZIESIĘĆ RZECZY które powinniście zrobić gdy życie wam się rozpada
Wyd. Fronda
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,393,naucz-sie-rezygnowac.html
*********
Co zrobić, by miłość się nie skończyła?
Jolanta Such-Białoskórska / slo
Jeżeli Basia myśli, że kocha Marka dlatego, że przeżywa silną fascynację emocjonalną i całymi dniami i nocami myśli o nim, to nie jest jej wola, tylko reakcja jej zmysłowego ciała i psychiki.
Zdarza się, że w dniu ślubu młoda para słyszy od szczerze życzliwych gości weselnych życzenia: “abyście się za 20 lat kochali tak samo jak dzisiaj”. Jest to życzenie wynikające z pragnienia, aby owi młodzi byli zawsze tak szczęśliwi jak w tym szczególnym dniu. Wynika ono z często przykrego doświadczenia, że po ślubie już nie jest tak wspaniale.
Skoro więc gość weselny przyjmuje założenie, że lepiej nie będzie, to życzy aby było chociaż tak pięknie jak w dniu ślubu. Co to jednak oznacza dla miłości? Tylko tyle, żeby się zatrzymała na tym etapie rozwoju, na którym jest. W konsekwencji taka miłość umrze! Używając porównania do kwiatu: wręczając piękny kwiat, np. różę w doniczce z ziemią, życzymy aby nie przekwitła i nie wydała owocu, aby więcej nie urosła i nie wypuściła nowych pąków. Czy tego rzeczywiście chcemy dla miłości oblubieńczej?
Spróbujmy tę miłość sklasyfikować i podzielić na etapy.:
Wrażenie i wzruszenie czyli zakochanie
Kiedy kobieta i mężczyzna, nazwijmy ich dla potrzeb artykułu: Basia i Marek, ujrzą się po raz pierwszy, wywierają na sobie jakieś wrażenie. Na początku wcale to nie musi być pozytywne wrażenie. Jednak po jakimś czasie znajomości może się zmienić na pozytywne. Będzie tak wtedy, gdy odkryją w sobie jakaś wartość. Dla Marka tą wartością może być uroda Basi, jej inteligencja, sposób zachowania, mówienia, ale także wrażliwość, delikatność, itp. Na Basi Marek może zrobić wrażenie swoją siłą fizyczną, odwagą, wiedzą w jakiś dziedzinie, itd.
Wrażenie jest przeżyciem zmysłowym. Bodźce wysyłane przez drugiego człowieka odbieramy naszymi zmysłami. Kiedy pod wpływem tego wrażenia Basia i Marek doświadczą wzruszenia, które jest doświadczeniem emocjonalnym, to jest to reakcja na wartość drugiej osoby. Marek postrzega Basię jako wartość, a Basia Marka jako wartość i to wywołuje u nich odczucie wzruszenia czyli emocje.
Emocje na tym etapie zwykle nazywamy zakochaniem, fascynacją, zauroczeniem. Jest to reakcja bez udziału woli człowieka. Dzieje się sama z siebie. Duża siła emocji, zwłaszcza doświadczanych przez kobiety, często jest traktowana jako wielka miłość. I oboje marzą o tym, aby tak zostało na zawsze.
Zmysłowość ciała, pożądanie seksualne.
Kobieta i mężczyzna zostali przez Boga cudownie stworzeni jako istoty duchowo-cielesne. Ciało człowieka ma określony sposób zmysłowego odbierania bodźców zewnętrznych, komunikacji z drugim człowiekiem i także możliwość łączenia się osobnikiem płci przeciwnej w celu przekazywania życia. Dlatego ciała mężczyzny i kobiety będą na siebie reagowały w sposób fizyczny przez podniecenie seksualne. Popęd seksualny jest darem od Boga, jest naturalną właściwością i energią ludzkiego bytu. Jednak w relacji osób, naszych przykładowych Basi i Marka zmysłowość ma być połączona z przeżyciem wartości seksualnej drugiej osoby, wartości związanej z ciałem drugiej płci.
Pożądanie seksualne oddzielone od spostrzegania wartości drugiej osoby nie będzie miało nic wspólnego z miłością, ale z użyciem tej osoby jako przedmiotu. Często, niestety, odczuwanie silnego pożądania, zwłaszcza przez mężczyzn, jest przez nich uważane za miłość.
Ciało jest integralną częścią osoby, nie można go oderwać od całości osoby. Zmysłowość jest czymś spontanicznym, jest tworzywem miłości małżeńskiej, sama w sobie jednak nią nie jest.
Emocje i pożądanie seksualne, czyli zmysłowość, to dwie dominujące siły, które pchają ku sobie Basię i Marka. U Basi prawdopodobnie będą dominowały emocje, u Marka zmysłowość. Od ich indywidualnego, wewnętrznego przeżywania, zależeć będzie, które energie psychiczne będą dominujące i sprawią, że ich związek stanie się silnym zaangażowaniem emocjonalnym, czy namiętnym pożądaniem. Jednak, niezależnie od siły tego zaangażowania, mamy do czynienia dopiero z początkiem rozwoju miłości. To etap zasiania ziarenka krzewu różanego w ziemię, które teraz z dużą intensywnością czerpie ze środowiska: substancje odżywcze, wodę, ciepło i zaczyna kiełkować.
Na tym etapie Basia i Marek są zachwyceni sobą przez cały czas. Korzystają z każdej okazji aby się spotkać. Mając telefony komórkowe, rozmawiają ze sobą idąc na spotkanie, a potem z niego wracając po rozstaniu. Budzą się rano przez telefon i mówią “dobranoc” przed snem. Jest to też czas, kiedy wyobraźnia buduje obraz ukochanej osoby jako ideału, wyolbrzymia zalety, nie dostrzega słabych stron, rozwija ogromne oczekiwania i marzenia. Nad realną osobą zostaje nadbudowane wyobrażenie o niej. Jest to etap, kiedy roślinka wypuściła już korzonek, łodygę i mały pączek kwiatu. Ślicznego kwiatu.
Jeżeli Basia i Marek w doświadczeniu swojego szczęścia i uniesienia będą myśleli, że to już jest dojrzała miłość i taka zostanie na zawsze, i że nic ich nie rozdzieli, to po jakimś czasie przeżyją ogromne rozczarowanie.
Poznanie i wolność
Przychodzi taki moment, w każdym związku w innym czasie, kiedy intensywne uniesienia emocjonalne, wzruszenia słabną w swojej sile. To się może stać przed ślubem, albo po ślubie. I co wtedy? Wielu mówi, że “miłość się skończyła”, “przestałe/am cię kochać”, “zostało przyzwyczajenie”, albo “zakochałem/łam się w kimś innym”. Jeżeli słyszymy takie stwierdzenia to znaczy, że prawdopodobnie miłość Basi i Marka zatrzymała się na etapie emocji i zmysłowości.
Czy to jest etap, na którym należy się rozstać? Jeżeli nastąpi przed zawarciem związku małżeńskiego, to powiem: może tak, może nie. Jeżeli po ślubie: zdecydowanie NIE.
Jest to moment, kiedy roślinka, po czasie pięknego kwitnienia, będąc śliczną , zaczyna przekwitać. Budzi się zawód, rozczarowanie, smutek.
Co z tym zrobić? Jak się zachować?
Miłość jest sprawą ducha, woli człowieka i jego wolności. Opiera się na wolności i prawdzie. Człowieka nie można zmusić do miłości. Pan Bóg stworzył nas wolnymi tak, że i On sam nie może nas zmusić do miłości. Dlatego miłość potrzebuje zaangażowania woli człowieka. Nie wystarczą wrażenia, wzruszenia, emocje, zmysłowość, pożądanie. Musi być zaangażowana wola. Jeżeli Marek uważa, że kocha Basię dlatego, iż czuje do niej silne pożądanie seksualne, to nie jest to jego wola, ale reakcja jego ciała. Jeżeli Basia myśli, że kocha Marka dlatego, że przeżywa silną fascynację emocjonalną i całymi dniami i nocami myśli o nim, to nie jest jej wola, tylko reakcja jej zmysłowego ciała i psychiki. Determinacja i przymus wewnętrzny.
Miłość musi być integralna z całym człowiekiem: emocjami, ciałem i wolą. Miłość może się rozwijać w wolności za sprawą woli człowieka. Dopiero wtedy będzie w pełni osobowa.
Jest to przełomowy moment w rozwoju miłości między Markiem i Basią. Dochodzą do głosu władze umysłu: poznanie i wola. Emocje i ciało zrobiły swoje: zbliżyły do siebie kobietę i mężczyznę, zafascynowały ich sobą wzajemnie, dały czas na poznanie siebie. Często na tym etapie zakochani mówią do siebie: “ty się zmieniłeś/łaś, nie jesteś taki/a, jak na początku znajomości”, ktoś tu czuje się oszukany. Mówi się wtedy, że “klapki z oczu opadły”.
Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze dlatego, że rzeczywiście zaczyna się dostrzegać ukochana osobę w większej pełni jej realnych zalet i wad. Po drugie dlatego, że entuzjazm zabiegania o względy ukochanej/ukochanego powoli słabnie. Po trzecie dlatego, że w dłuższych znajomościach, albo nawet dopiero w małżeństwie, trudności życia codziennego (problemy finansowe, z pracą, zdrowiem, brakiem mieszkania) testują charakter obojga. Sprawdzają ich sposób rozwiązywania problemów, radzenia sobie ze stresem, pokazują na ile są samodzielni, odpowiedzialni.
Akt woli
Kwiat naszej symbolicznej róży przekwita. Zaglądamy , czy został zapylony, czy znajdziemy zalążek owocu? Jeżeli nie, to znaczy, że między Basią i Markiem była tylko fascynacja i nie powstał odpowiedni grunt do rozwoju miłości. Jeżeli tak, to trzeba nadal krzew pielęgnować i czekać aż dojrzeją owoce.
To jest moment decyzji: “czy chcę (chodzi o chcenie woli) żyć z tobą, żyć dla ciebie, czy jesteś dla mnie dobrem, czy przyjmuję cię takim jakim jesteś?” Te pytania muszą sobie zadać oboje. Odpowiedź twierdząca jest aktem woli w wyniku poznania. Ważne jest to, aby oboje mieli świadomość, że mają przyjąć siebie takich jakimi są, a nie wyobrażenia o drugiej osobie.
Wtedy następuje przekształcenie miłości emocjonalnej i pożądliwości w miłość integrującą całego człowieka. Wolność uzdalnia człowieka do wyboru dobra. Tutaj realizuje się miłość poprzez oddanie osoby miłującej osobie miłowanej, oraz przyjęciu tego oddania – tajemnica wzajemności.. Basia przyjmuje Marka. Marek przyjmuje Basię. I są za siebie wzajemnie odpowiedzialni, są odpowiedzialni za swoją miłość. Dopiero to wzajemne, wolne i osobowe oddanie budujące zjednoczenie w miłości może zostać wyrażone, po zawarciu sakramentalnego związku małżeńskiego, przez współżycie seksualne obojga, które nazywamy aktem miłości, aktem małżeńskim.
Przyjaźń.
Może komuś wydać się dziwne, że pisząc o miłości, wtrącam rozdział o przyjaźni. Często oddzielamy od siebie pojęcia miłości i przyjaźni, jako dotyczące różnych osób, a nie tych samych. A jednak przyjaźń w relacji miłości Marka i Basi jest nieodzowną składową. To jak twarda tkanka w łodydze róży, która jest szkieletem utrzymującym cały ciężar rośliny, dzięki której róża wznosi się ku górze.
Przyjaźń buduje się dzięki poznaniu i woli. Paradoksalnie, małżonkowie często nie mają świadomości, że są dla siebie przyjaciółmi, bo nie potrafią dostrzec cech przyjaźni w swojej miłości. Może występować konflikt w rozumieniu pojęcia przyjaźni między Basią i Markiem. I dlatego nie dostrzegą jej w swojej relacji. Jest to kwestia ustalenia wspólnej definicji. Przyjaźń to akt woli wyrażający się w słowach: “Ja chcę dobra dla ciebie, tak jak chcę go dla siebie samego.” W ten sposób “twoje “ja” staje się niejako moim, żyje w moim “ja”, tak jak ono samo w sobie”. Tak moglibyśmy tłumaczyć słowo przyjaźń: jaźń przy jaźni. Na to potrzeba czasu. Dlatego przyjaźń jest również dynamiczna i rozwija się wraz z miłością. Przyjaźń jest przekształcaniem zakochania i pożądliwości w miłość.
Kryzys
Psycholodzy mówią, że kryzys jest szansą na rozwój, a nawet że jest konieczny do rozwoju. Kryzys miłości zdarza się w okresie narzeczeńskim i na pewno w czasie małżeństwa. Jest to pewna zmiana. Trudna zmiana, może nawet ryzykowna. I rzeczywiście wiele związków się rozpada w kryzysie.
Kryzysem może być wszystko: pojawienie się dziecka, utrata lub zmiana pracy przez jednego z małżonków, choroba, wypadek, romans z osoba trzecią, słabość wiary, itd. Nie miejsce w tym artykule na rozpisywanie się o kryzysach. Chcę tu zasygnalizować, że on też jest potrzebny do rozwoju. Nie jest to moment na rozstanie – co najczęściej małżonkowie czynią. Jest to zadanie, przez które mają przejść razem. Wyjdą wtedy z niego umocnieni.
Co może być kryzysem dla naszego krzewu różanego? Np. ucięcie czubka łodygi. Co się wtedy dzieje? Roślina wypuszcza obok jeden albo nawet trzy pędy. Rozkrzewia się! Rozrasta, bujniej kwitnie! Często jednak trzeba korzystać ze specjalistycznej pomocy ogrodnika, który uratuje różę. I dlatego nie należy się wstydzić pójścia do poradni rodzinnej. Trzeba ratować małżeństwo – to też jest akt woli.
P.S. Gdzie jest ta moja druga połówka pomarańczy?
Młodzi lubią przytaczać bajkę o dwóch połówkach pomarańczy, które, jak się znajdą, to będą szczęśliwe i będą się kochać na wieki. To jest takie romantyczne marzenie o idealnej kobiecie , idealnym mężczyźnie.
– Gdzie go/jej szukać?
– NIGDZIE!
— Gdzie ona jest?
– NIE MA JEJ.
Dla niektórych może to być brutalna prawda, ale to prawda. Naukowcy mówią, że nie ma dwóch takich samych płatków śniegu. (jak oni to sprawdzili, nie wiem). Więc nie da się dopasować do siebie płatków śniegu. Ale gdyby połączyć ze sobą dwa, to powstanie zupełnie nowa konfiguracja, niepowtarzalna, piękna. Dodawanie w miłości, to nie jest 0,5+0,5=1, to jest 1+1=1.
I takiej miłości z połączenia dwóch całości życzę Szanownemu Czytelnikowi i sobie.
Na podstawie : Karol Wojtyła “Miłość i odpowiedzialność”, rozdział “Osoba a miłość”.
Jak być pewnym siebie i walczyć o swoje?!
Sylvia Schneider / slo
Dlaczego ciągle – choć jesteśmy czujni – wchodzimy w sytuacje, w których nasza uprzejmość i gotowość pomocy są wykorzystywane? Dlaczego tak trudno wytyczać nam granice i tak samo – samemu ich się trzymać? Dlaczego często jesteśmy wobec innych milsi, niż byśmy chcieli? Przyczyn tego stanu rzeczy trzeba – jak wielu innych – szukać w dzieciństwie.
Psychologowie mówią, że taka postawa wynika z naszych własnych niedostatków. To one sprawiają, że mamy skłonność do rezygnowania z własnych przekonań, wartości i korzyści na rzecz innych ludzi. Niedostatki te wiążą się ze sferą miłości, seksu, potrzebą romantyczności, przygód, władzy, z pieniędzmi, poczuciem własnej wartości czy brakiem poczucia własnej wyjątkowości. Tam gdzie ludzie toczą z sobą zmagania o władzę, one najczęściej zajmują pozycję podporządkowaną, ponieważ nie mają odwagi na nic się zdobyć.
Niektórzy całkiem świadomie to wykorzystują. Gdyż nas, dziewczynki, uczono jeszcze, że mamy być “miłe”, grzeczne i dopasowywać się do sytuacji i dawano nam odczuć, że nie jest mile widziane, kiedy protestujemy, kiedy jesteśmy silne i czegoś się domagamy. Chłopcom – naszym braciom na przykład – wolno było takimi być, choć nie byli ani mili, ani grzeczni.
Jeśli w twoim dzieciństwie nie traktowano poważnie twoich uczuć czy dawano ci do zrozumienia, że nie jesteś kimś ważnym, albo gdy surowym wychowaniem tłumiono twą wolę, nie nauczyłaś się, jak być pewnym siebie i walczyć o swoje. Konflikty są dla ciebie sytuacją niemiłą, trudną do wytrzymania. Jest to ten wzór zachowania, według którego wychowana została większość kobiet. Dla kobiet jest ważne, by czuły się kochane i lubiane. Mężczyźni pragną władzy i dominacji. Wynika to z predyspozycji, z którymi przychodzimy na świat i które dodatkowo wzmacnia sposób wychowania. Powiemy o tym jeszcze w następnym rozdziale. Ten wzór postępowania głęboko nas zaprogramował. Zauważysz może, że działając według niego, sama niejednokrotnie podstawiasz sobie nogę. Ponieważ jesteś zbyt uległa, ciągle bywasz wykorzystywana w podobnych sytuacjach, ponieważ pozwalasz za bardzo zbliżyć się do siebie różnym ludziom, zbyt łatwo tracisz cierpliwość albo pozostawiasz mylne wrażenie.
Pewność siebie i walka o swoje
- Poznaj własny styl postępowania. Zastanów się spokojnie, jak reagujesz w sytuacjach typowych konfliktów albo sytuacjach dla ciebie nieprzyjemnych. Co ci przeszkadza we własnym zachowaniu? Gdzie jest – prawdopodobnie – ten moment, od którego rzeczy zaczynają się toczyć na twoją niekorzyść? Jak myślisz, co może być powodem twojego reagowania? Czy masz jakiś pomysł, jak mogłabyś zmienić swoje reakcje?
- Zanim rzeczywiście dojdzie do sytuacji konfliktowej, jeszcze raz uzmysłów sobie z całą wyrazistością, jak najprawdopodobniej, powielając swoje błędy, zareagujesz: niewiele brakuje, a zaraz zaczniesz być o wiele bardziej miła, niż ktoś na to zasługuje; zaczniesz w panice myśleć, jak uniknąć kłótni, gdy na to się zanosi; wszystkiemu przytakniesz; na wszystko się zgodzisz, wszystkiemu powiesz “tak” i “amen”, zanim zdążysz pomyśleć, czy naprawdę tego chcesz.
- Spróbuj przerwać ten automatyczny bieg spraw. Postanów sobie, że uzbroisz się w “zderzak” – na krótko opuszczając pomieszczenie, w którym dzieją się wypadki, żeby zrobić głęboki wdech, albo że będziesz się w duchu bronić, przywołując sobie w pamięci jakieś ostrzeżenie.
- Spraw sobie tarczę ochronną. Kiedy trzeba się bronić przed ludźmi, którzy ci szkodzą, jest rzeczą ważną nie tylko jasno wyrazić własne stanowisko, lecz również izolować się od nich emocjonalnie. Spróbuj zrobić tak: zamknij oczy i wyobraź sobie, że wokół ciebie jest kilka kół, których nie da się przekroczyć. Mogą one być z różnych tworzyw, kolorów i form. Na wszelki wypadek odradź swoim oponentom, by nie zbliżali się do ciebie za bardzo. Kiedy znajdziesz się w nieprzyjemnej dla siebie sytuacji, wyobraź sobie swoją tarczę ochronną i moment, gdy twój przeciwnik odbija się od niej, odpada. Jeśli wyćwiczysz sobie ten obraz, twój a podświadomość zacznie cię wzmacniać.
- Jeśli tego zechcesz, możesz też bez obaw dać upust swoim emocjom negatywnym. Nie tłum ich w sobie, wybuchnij śmiało. Z początku będzie ci pewnie z wrażenia gorąco i zimno na przemian, może będziesz też obawiać się reakcji otoczenia albo przestraszy cię siła własnych emocji.
Najważniejsze to odważyć się po raz pierwszy. Niezależność może rozwinąć się wtedy, kiedy wszystkim uczuciom pozwalamy dojść do głosu i gdy nie żyje się w poczuciu, że ciągle z trudem musimy coś w sobie tłumić.
Fragment książki: Kochać szczęśliwie. 7 podpowiedzi dla kobiet – Sylvia Schneider
*********
Legalizacja cudzołóstwa?
dodane 2015-09-04 20:57
RADIO WATYKAŃSKIE |
„11 kardynałów o małżeństwie i rodzinie” – to tytuł książki, opublikowanej przez wydawnictwo Ignatius Press z San Francisco, która będzie bez wątpienia ważnym głosem w dyskusji przed październikowym Synodem.
Autorzy reprezentują wszystkie kontynenty i niektórzy z nich zostali wybrani przez swoje konferencje episkopatów jako delegaci na Synod Biskupów o rodzinie.
Emerytowany niemiecki kardynał Paul Cordes przestrzega przed teologiczną akrobatyką, która stara się o udzielanie komunii rozwodnikom, zamiast skutecznie głosić prawdę o nierozerwalności małżeństwa. Z „lekarzem, który pod wpływem źle rozumianego miłosierdzia bandażuje ranę zamiast wpierw ją wyleczyć” porównuje kard. Carlo Caffarra z Bolonii propozycję dopuszczania do komunii rozwodników bez wcześniejszego wezwania ich do nawrócenia. A kard. Willem Eijk z Utrechtu zauważa, że udzielanie komunii tym, którzy nie uzyskali stwierdzenia nieważności pierwszego związku lub nie przyrzekli powstrzymania się od współżycia, byłoby niczym innym jak „legalizacją cudzołóstwa”. Kilku autorów książki podkreśla, że wielkim problem są nie tyle rozwodnicy, co rozwodniona i słaba katechizacja wiernych w ciągu ostatnich dziesięcioleci. „Młodzi nie wierzą, że małżeństwo może być na zawsze, ale to oznacza w rzeczywistości kryzys wiary w Boga, i zarazem kryzys wiary w ludzką miłość” – pisze w książce afrykański kard. Robert Sarah.
http://kosciol.wiara.pl/doc/2684156.Legalizacja-cudzolostwa
*********
Dodaj komentarz