Słowo Boże na dziś – Środa, 12 sierpnia 2015 św. Joanny Franciszki de Chantal, zakonnicy

Myśl dnia

Żyj każdego dnia tak, jakby to był twój pierwszy i ostatni dzień.

Johann Scheffler

Naszym powołaniem jest zawsze troska o drugiego człowieka i o jego zbawienie.
Czyńmy to z szacunkiem i miłością.
ks. Mariusz Krawiec SSP

Najbardziej cierpi ten, kto nie znalazł swojej duszy
(Victor Frankl)


Jak niemowlę – tak we mnie jest moja dusza

(Ps 131, 2)

*************
c1388698860
Jezu, polecam Twojemu miłosierdziu wszystkie osoby, które pobłądziły w swoim życiu i wciąż nie potrafią uznać swoich błędów. Dotknij ich serc swoją uzdrawiającą łaską.
*************

ŚRODA XIX TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II

PIERWSZE CZYTANIE  (Pwt 34,1-12)

Śmierć Mojżesza

Czytanie z Księgi Powtórzonego Prawa.

Mojżesz wstąpił z równiny Moabu na górę Nebo, na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha. Pan zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dań; całą ziemię Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, całą krainę Judy aż po Morze Zachodnie; Negeb, okręg doliny koło Jerycha, miasta palm, aż do Soaru.
Rzekł Pan do niego: „Oto kraj, który poprzysiągłem Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi tymi słowami: «Dam go twemu potomstwu». Dałem ci go zobaczyć własnymi oczami, lecz tam nie wejdziesz”.
Tam, w krainie Moabu, według postanowienia Pana umarł Mojżesz, sługa Pana. I pochowano go w dolinie krainy Moabu naprzeciw Bet-Peor, a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień. W chwili śmierci miał Mojżesz sto dwadzieścia lat, a wzrok jego nie był przyćmiony i siły go nie opuściły. Synowie Izraela opłakiwali Mojżesza na stepach Moabu przez trzydzieści dni. Potem skończyły się dni żałoby po Mojżeszu.
Jozue, syn Nuna, pełen był ducha mądrości, gdyż Mojżesz włożył na niego ręce. Słuchali go synowie Izraela i czynili, jak im rozkazał Pan przez Mojżesza.
Nie powstał więcej w Izraelu prorok podobny do Mojżesza, który by poznał Pana twarzą w twarz, ani równy we wszystkich znakach i cudach, które polecił mu Pan czynić w ziemi egipskiej wobec faraona, wszystkich sług jego i całego jego kraju; ani równy mocą ręki i całą wielką grozą, jaką wywołał Mojżesz na oczach całego Izraela.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 66,1-3a.5 i 8.16-17)

Refren: Błogosławiony Bóg, co daje życie.

Z radością sławcie Boga wszystkie ziemie, *
opiewajcie chwałę Jego imienia,
cześć Mu wspaniałą oddajcie. *
Powiedzcie Bogu: „Jak zadziwiające są Twe dzieła!”

Przyjdźcie i patrzcie na dzieła Boga: *
zadziwiających rzeczy dokonał wśród ludzi.
Błogosławcie, ludy, naszemu Bogu *
i rozgłaszajcie Jego chwałę.

Przyjdźcie i słuchajcie wszyscy, którzy boicie się Boga, *
opowiem, co uczynił mej duszy.
Do Niego wołałem moimi ustami, *
chwaliłem Go moim językiem.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (2 Kor 5,19)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

W Chrystusie Bóg pojednał świat ze sobą,
nam zaś przekazał słowo jednania.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA  (Mt 18,15-20)

Braterskie upomnienie

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Jezus powiedział do swoich uczniów:
„Gdy twój brat zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź ze sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków opierała się cała prawda. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik.
Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie.
Dalej zaprawdę powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich”.

Oto słowo Pańskie.

 

 

KOMENTARZ

Upominać z szacunkiem

Upominanie nie jest rzeczą przyjemną i często nastręcza trudności tak jednej, jak i drugiej stronie – temu, kto upomina, i upominającemu. Jezus zwraca uwagę na rzecz bardzo ważną: aby przy upominaniu nikogo nie poniżyć. Chodzi o dobro osoby, o to, aby ją pozyskać, a nie zniszczyć. Dlatego proponuje, aby upominać najpierw w cztery oczy. Dopiero, gdy to nie skutkuje, rozciągnąć to na dwie lub trzy osoby (które też mogą zobiektywizować osąd). Naszym powołaniem jest zawsze troska o drugiego człowieka i o jego zbawienie. Czyńmy to z szacunkiem i miłością.

Jezu, polecam Twojemu miłosierdziu wszystkie osoby, które pobłądziły w swoim życiu i wciąż nie potrafią uznać swoich błędów. Dotknij ich serc swoją uzdrawiającą łaską.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
***********

#Ewangelia: Jak postępować ze złym człowiekiem?

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. shutterstock.com)

Jezus powiedział do swoich uczniów: “Gdy twój brat zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź ze sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków opierała się cała prawda. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik. Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie.
Dalej zaprawdę powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich”.

 

Komentarz do Ewangelii

 

Gdy ktoś nas skrzywdzi, nie powinniśmy zamykać się na tego człowieka. Jeśli to możliwe, powinniśmy upomnieć go w cztery oczy. Jeśli nie usłucha, powinniśmy upomnieć go razem z kimś. A wszystko tylko po to, by “pozyskać” go, a nie na przykład po to, by mu udowodnić, że jest złym człowiekiem, albo po to, by mu pokazać swoją wyższość nad nim. Jeśli nie uda nam się go pozyskać, powinniśmy traktować go jak “poganina” lub “celnika”, to znaczy powinniśmy kochać go i chętnie z nim się spotykać (jeśli nas zaprosi), bo i Jezus kochał celników i chętnie do nich chodził, gdy Go zapraszali.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2524,ewangelia-jak-postepowac-ze-zlym-czlowiekiem.html

***********

Na dobranoc i dzień dobry – Mt 18, 15-20

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. wili_hybrid / Foter / Creative Commons Attribution-NonCommercial 2.0 Generic / CC BY-NC 2.0)

Życzliwość jest podstawą…

 

Upomnienie braterskie
Jezus powiedział do swoich uczniów: «Gdy twój brat zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź ze sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków opierała się cała prawda. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik.

 

Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie.

 

Dalej zaprawdę powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich».

 

Opowiadanie pt. “O tym, jak powstają wojny”
– Tatusiu – zapytał pierwszoklasista – jak właściwie powstają wojny? – Moje dziecko, to jest tak: weźmy na przykład, że Anglia spiera się o coś z Ameryką… – Nie pleć głupot, Anglia i Ameryka nigdy się nie będą o nic spierać – wtrąciła się matka. – Tego wcale nie twierdzę. Ja tylko chciałem podać jakiś przykład – bronił się ojciec.
– Takimi nonsensami przewracasz tylko dziecku w głowie – ciągnęła swoje kobieta: – Co? Ja przewracam? Jeśli chodzi o to, to z twojej głowy by w ogóle nic nie wyszło! – Coś ty powiedział? Zabraniam ci w tej chwili, abyś…

Na to włącza się synek:Dziękuję, tato, teraz już wiem, jak powstają wojny.

 

Refleksja
Życzliwość w naszej relacji z drugim człowiekiem jest podstawą naszych relacji międzyludzkich. Jeśli jej nie ma, wtedy burzą się wszelkie relacje i pozostaje tylko “kwas uprzedzeń”, który będzie trzeba któregoś dnia z niesmakiem wypić. Brak życzliwości wobec innych ludzi objawia się min. obmową, kłamstwami, manipulacją, cichymi dniami, krzykiem, nieżyczliwością i widzeniem wszystkiego w czarnych kolorach. Potrzeba nam zatem choć trochę przebaczenia, aby zawrócić z tej chorej relacji na właściwy tor otwartości serca…

 

Jezus zachęca nas, abyśmy nasze konflikty załatwiali bezpośrednio z osobami zainteresowanymi. Nie da się bowiem zażegnać napięcia, jeśli próbujemy je załatwić z wszystkim, oprócz osoby tym najbardziej zainteresowanej. Powinniśmy zatem być otwarci na spotkanie i dialog. Konflikty zatem najlepiej załatwiać bezpośrednio bez pośredników, aby wyeliminować ewentualne nieporozumienia i nadinterpretacje. Niech wasza mowa będzie krótka: “tak-tak, nie-nie”. Tak powiedział i wskazał nam drogę sam Jezus…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Dlaczego życzliwość jest tak ważna w naszych relacjach?
2. Dlaczego trzeba zwalczać w sobie “kwas uprzedzeń”?
3. Dlaczego nasza mowa powinna być krótka: “tak-tak, nie-nie”?

 

I tak na koniec…
Ironista, nie mogąc – skutkiem swojej ogromnej dumy – okazać swego podziwu dla prostoty, zazdrości i zatruwa, deprecjonuje i jeży się. Dlatego o wiele prawdziwsza wydaje mi się ironia gorzka, tragiczna i agonalna, niż pogodna, która płynie z łatwego sceptycyzmu lubującego się w ulotnościach, mgiełkach i dwuznacznikach, silącego się na jasność i życzliwość (Emil Cioran)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,717,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-18-15-20.html

*********

UPOMINANIE

by Grzegorz Kramer SJ

Napominanie dla nikogo nie jest sprawą prostą. Szczególnie w dzisiejszym świecie, w którym większość z nas cierpi na „chroniczne przewrażliwienie na swoim punkcie”, które przerzucamy na innych, mówiąc o ich chamstwie.

Dziś nie każdemu można zwrócić uwagę. Można zostać posądzonym o brak poszanowania wolności. Można (na przykład) w szkole, na spotkaniach z rodzicami dużo mówić o wymaganiach, kulturze, zasadach. I wszyscy przyklasną. Jednak kiedy przyjdzie moment upomnienia konkretnego dziecka, zaczyna się problem, bo to naruszenie prywatności czy wtrącanie się w „prywatne sprawy”. Delikatną sprawą jest upominanie, dlatego też Jezus mówi o pewnych zasadach.

Najpierw rozmowa w cztery oczy. Kiedy ktoś cię zrani, zgrzeszy przeciw tobie, najłatwiej jest pogadać o tym z kimś innym. Ładnie to nazywamy „pożalić się”, tymczasem obmawiamy, wyrabiamy w kimś trzecim opinię o tym, kto nas zdradził. A Jezus mówi – idź pogadaj z tym człowiekiem w cztery oczy. Idź, sam się zepnij i powiedz mu, co ci na „wątrobie leży”. To jest trudne, bo trzeba się powstrzymać, bo trzeba zagryźć zęby. Trudne, ale najlepsze.

Jeśli to nie poskutkuje, podejmij kolejny krok. Krok świadków. Nie kogoś, kogo wcześniej negatywnie do tego człowieka nastawisz, ale kogoś bezstronnego, niezaangażowanego. Dopiero kolejnym krokiem jest doniesienie wspólnocie.

Napominanie jest wyrazem mojej troski o drugiego. Jest wyrazem miłości do niego, nie do siebie. To bardzo ważny szczegół – jaka jest moja intencja upominania. Czy chodzi mi tylko o moją urażoną dumę, poczucie „przegranej”, czy dobro tego, kto mnie skrzywdził. Tu musi być szczerość „do bólu”; jeśli nie ma we mnie czystej intencji, staję się gorszy od tego, kto mnie zranił.

Wspomniałem już o „poprawności politycznej”, która nie pozwala nam na upominanie, ale jest i inna postawa. Obojętność. Historia stara jak człowiek. Od Księgi Rodzaju. Kain swego czasu wyrzekł słowa, które my często wypowiadamy: czy jestem stróżem brata mego? To wygodna postawa, która pod płaszczykiem szanowania wolności i niezależności innych, pozwala nam schować się w wygodnym nienarażaniu się. A tak naprawdę nie chcemy wziąć odpowiedzialności za kogoś, bo nasz mały światek jest wygodny, więc po co brać coś jeszcze na siebie. A może ze strachu, że kiedy ja odważę się kogoś upomnieć, to ten ktoś mi zada proste pytanie: „a ty jak żyjesz, jesteś idealny”? A może upomnienie kogoś każe mnie samemu zadać sobie pytanie o jakość mojego życia. Więc żeby nie ruszać w sobie spraw niewygodnych, przymykam oko na zło?

I na końcu słowo komentarza do celnika i poganina. Prawda – Jezus tak powiedział. Jednak ten sam Jezus chodził na wspólne kolacje do celników, a poganom uzdrawiał dzieci. Morał z tego taki, że trzeba brać cały pakiet wskazówek o tym, jak się zachowywać, nie tylko kawałki wygodne. Powodzenia w zapraszaniu na kolacje i uzdrawianiu dzieci.

http://kramer.blog.deon.pl/2015/08/12/upominanie/

**********

Św. Joanny Franciszki de Chantal

Okres zwykły, Mt 18, 15-20

W dzisiejszym tekście Ewangelii Jezus przemawia do swoich uczniów, poruszając problem braterskiego upomnienia. Każdy z nas jest uczniem Chrystusa, spróbuj więc w ciszy i skupieniu dostrzec, co ważnego chce On tobie dziś powiedzieć.Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Mateusza
Mt 18, 15-20
Jezus powiedział do swoich uczniów: «Gdy twój brat zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź ze sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków opierała się cała prawda. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik. Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie. Dalej zaprawdę powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich».W słowach Chrystusa możemy odczytać dokładną instrukcję postępowania z człowiekiem, który nas skrzywdził. Chrystus mówi o bracie, czyli kimś, kto jest bliski naszemu sercu. Tym trudniejsze może być podejście do takiej osoby i upomnienie jej. Czy jesteś w stanie pokonać swój strach i wykazać się taką miłością, by upomnieć człowieka, który grzeszy?

Dzisiejszy fragment pokazuje nam, jak wielką władzę otrzymali apostołowie i jak ważny dla każdego chrześcijanina powinien być Kościół. Gdy grupa wierzących ludzi zwiąże lub rozwiąże coś na ziemi, w tym samym czasie i w taki sam sposób będzie to związane lub rozwiązane w niebie. Osoba żyjąca w grzechu i podająca się za chrześcijanina, wystawia na pośmiewisko nie tylko Kościół, ale i samego Chrystusa.

Słuchając kolejny raz tekstu Ewangelii, spróbuj usłyszeć dzisiejsze wezwanie Chrystusa do działania: nie pozostawaj bierny,  jeśli zostałeś skrzywdzony – idź i upomnij swego brata. Jeśli uczynisz to z miłością i szacunkiem, pozyskasz go dla nieba, bo każdy grzech we wspólnocie to wielki cios i każde przewinienie oddala nas i naszych braci od zbawienia.

Proś Jezusa, aby dał ci odwagę do wypełniania swoim życiem Jego Słowa i dostrzeżenia tego, jak wielka siła tkwi we wspólnocie ludzi wierzących.

O muzyce

Utwór: Elevation Tierce en Taille-Craig Hanson, Messe a l’usage des Couvents
Wykonanie: Craig Hanson
Utwór: Canzona Seconda Detta La Bernadina (Frescobaldi), Sonatas For Trumpet And Organ
Wykonanie: Jonathan Freeman-Attwood and Iain Simcock

http://modlitwawdrodze.pl/modlitwa/?uid=3928

**********

Komentarz do Ewangelii:

Izaak ze Stella (? – ok. 1171), mnich cysterski
Kazanie 11, §11-14; PL 194, 1729; SC 130

 

„Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie”
 

Wszystko jest wspólne między Oblubieńcem i Jego oblubienicą, to znaczy między Chrystusem i Kościołem: zaszczyt wysłuchania spowiedzi i moc odpuszczenia grzechów. Taki jest powód tego słowa: „Idź, pokaż się kapłanowi” (Mt 8,4)… Kościół nie może niczego odpuścić bez Chrystusa, a Chrystus niczego nie chce odpuścić bez Kościoła. Kościół może odpuszczać jedynie penitentowi, to znaczy temu, który został wpierw dotknięty przez Chrystusa, a Chrystus nie chce dać rozgrzeszenia tym, którzy gardzą Kościołem.

Chrystus, który jest wszechmocny, może wszystko sam zrobić: chrzcić, konsekrować Eucharystię, wyświęcać, odpuszczać grzechy i wiele innych; ale ponieważ jest pokornym i wiernym Oblubieńcem, niczego nie chce uczynić bez swojej oblubienicy. „Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela” (Mt 19,6); „to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła” (Ef 5,32)… Strzeż się zatem by nie oddzielać Głowy od ciała (Kol 1,18), co mogłoby przeszkodzić Chrystusowi w pełnym istnieniu. Ponieważ Chrystus nigdzie nie istnieje w całości bez Kościoła, tak jak Kościół nie istnieje nigdzie w całości bez Chrystusa. Albowiem cały Chrystus to Głowa i ciało.

***********

**********

Egoświaty …

Napisał MKD
All rights reserved!

___________________

Każde z nas ma swój…
łatwo z niego nie rezygnuje,
nie przyjmuje, nie wychodzi
poza ogrodzony własnym ego…
W zakątkach swoich światów zagubieni –
trwamy…
… po nic, po horyzont pustych myśli,
głęboko zapieczonych goryczy,
znielubionych przyzwyczajeń,
niespełnionych tęsknot –
za innym, nieodkrytym
marząc…
…………………….. aż spotkamy…

________________________________ mkd ___ II.2015

http://www.wierszemkd.pl/?p=18891

 

**************************************************************************************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

12 SIERPNIA

****************

Święta Joanna Franciszka de Chantal, zakonnica
Święta Joanna Franciszka de Chantal Joanna urodziła się w Dijon (w tym samym mieście urodził się też św. Bernard z Clairvaux i dominikanin Lacordaire) 23 stycznia 1572 r. Jej ojciec był prezydentem parlamentu Burgundii. Mając niecałe 2,5 roku Joanna straciła matkę, która zmarła przy porodzie jej młodszego brata, Andrzeja. Odtąd wychowywała się pod okiem opiekunki. Otrzymała staranne wykształcenie.
W 1592 r. 20-letnia Joanna poślubiła Krzysztofa II, barona de Chantal, z którym miała sześcioro dzieci. Święta matka przyświecała swoim dzieciom przykładem życia chrześcijańskiego, a przede wszystkim wyczuleniem na potrzeby biednych. Toteż ci licznie nawiedzali codziennie jej dwór. Pan Bóg wynagrodził jej złote serce, bowiem gdy pewnego dnia zabrakło ziarna, a był głód, cudownie je rozmnożył. W 1601 r. w czasie polowania przyjaciel – przez lekkomyślną nieostrożność – zabił jej męża. Owdowiawszy w 29. roku życia, poświęciła się wychowaniu dzieci i podjęła głębokie życie wewnętrzne. Cios przeżyła tak boleśnie, że omal nie przypłaciła go utratą zdrowia. Wspaniałomyślnie jednak darowała nieumyślnemu zabójcy wyrządzoną jej i jej dzieciom krzywdę.
Przeniosła się teraz do ojca, do Dijon, a potem do teścia w Monthelon. Ten jednak okazał się dla niej bardzo przykry i na każdym kroku dawał jej odczuć, że jest dla niego ciężarem. Jeszcze więcej Joanna cierpiała ze strony wszechwładnej na zamku służącej-metresy. Zachęcana do ponownego zamążpójścia, pomimo obiecujących ofert, Joanna postanowiła oddać się wyłącznie wychowaniu dzieci i służbie Bożej.
W marcu 1604 r. spotkała św. Franciszka Salezego. Od tego czasu datuje się ich wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju przyjaźń duchowa. Święty zaszczepił w niej własny styl życia: dobroci i życzliwości dla wszystkich, naturalnego sposobu życia, przepojonego stałą pamięcią o obecności Bożej i czynienia wszystkiego dla Boga. Joanna zarzuciła więc dotychczasowy surowy styl życia, a oddawała się w wolnych chwilach posłudze chorym i ubogim. W trzy lata później św. Franciszek przedstawił baronowej projekt zgromadzenia akcentujący umartwienie wewnętrzne. W 1610 r. Joanna, zapewniwszy przyszłość dzieciom, opuściła Dijon. W Annecy założyła pierwszy klasztor nowego zgromadzenia Sióstr Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny – wizytek. Święty umyślnie dał tę nazwę swojemu zakonowi, gdyż w planie pierwotnym był on przeznaczony dla posługi ubogim. Niestety, Rzym na to nie zezwolił. Obawiał się, że to nowość zbyt śmiała, bez precedensu, by zakonnice wychodziły poza mury klasztoru i w pracy czynnego posługiwania bliźnim narażały własną duszę na niebezpieczeństwo. Św. Robert Bellarmin oraz Joanna zachęcali Franciszka, by nie ustępował. Może by i wygrał, ale pod naciskiem Rzymu ustąpił w obawie, że zakonu jego nie zatwierdzi.Święta Joanna Franciszka de Chantal W 1611 roku trzy pierwsze wizytki złożyły profesję. Jako pieczęć i herb dla swojego zakonu Franciszek Salezy obrał Serce Pana Jezusa, otoczone koroną cierniową z wyrastającym z niego krzyżem, oraz dwa miecze przecinające to Serce, wyobrażające miłość Boga i bliźniego.
28 grudnia 1622 roku Franciszek zmarł. Dzięki energicznym zabiegom Joanny jego ciało zostało umieszczone w Annecy, w kościele wizytek. Joanna zajęła się również bardzo troskliwie zebraniem wszystkich pism Franciszka. Rozpoczęła także proces wstępny do kanonizacji Założyciela zakonu. Oddała teraz swój zakon pod bezpośrednią opiekę duchową św. Wincentego a Paulo. Przez 40 lat Wincenty udzielał rad i wskazań oraz prowadził siostry na wyżyny doskonałości chrześcijańskiej. Przez następne lata Joanna założyła 87 fundacji. Ostatnie lata życia spędziła na niezmordowanym wizytowaniu i umacnianiu powstałych klasztorów, jak też na zakładaniu nowych. Ostatnim domem przez nią założonym był klasztor w Turynie (1638).
Zmarła podczas podróży 13 grudnia 1641 r. Wincenty a Paulo miał widzieć jej duszę idącą do nieba. Serce Joanny zatrzymano w Moulins, a jej ciało przewieziono uroczyście do Annecy, gdzie złożono je obok relikwii św. Franciszka Salezego w kościele wizytek. Uroczystej beatyfikacji dokonał w bazylice Św. Piotra papież Benedykt XIV w 1751 roku, a niedługo potem – w 1767 r. – papież Klemens XIII dokonał jej kanonizacji. Jest patronką sióstr wizytek. Do Polski zakon ten sprowadziła już w 1650 r. królowa Maria Ludwika Gonzaga, żona Jana Kazimierza.
Św. Joanna zostawiła po sobie wiele pism. Jej duchowe córki zebrały je wszystkie z pietyzmem i wydały w ośmiu tomach. Składają się na nie listy i pouczenia duchowe, ascetyczne oraz okólniki organizacyjne.
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-12a.php3
**********
Zobacz także:
************
Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Katanii, na Sycylii – św. Euplusa, męczennika. Posiadamy wczesne dowody oddawanej mu czci, ale wiadomości o nim samym nie są jasne ani precyzyjne. Śmierć poniósł prawdopodobnie w roku 304.W Mediolanie – św. Euzebiusza, biskupa. Gdy św. Leon przysłał mu swój List do Flawiana, zwołał synod prowincjonalny. W czasie najazdu Attyli zmuszony był uchodzić. Zmarł około roku 460, prawdopodobnie w dniu 8 sierpnia, ale w dawnych martyrologiach widniał pod dniem dzisiejszym.oraz:

świętych męczenników w Nikomedii Aniceta i Fotina (+ ok. 305); świętych męczennic Digny, Euprepil i Eunomii, oraz Hilarii, męczennicy – matki św. Afry (+ 304); św. Herkulana, biskupa w Brescii (+ VI w.); świętych męczenników Juliana, Krescencjana, Kwiriaka, Largiona i Nimii (+ 304); świętych męczenników w Syrii Juliana i Makarego (+ IV w.); św. Porkariusza, opata i męczennika (+ VIII w.)

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-12a.php3

**************************************************************************************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

*********

Teologia z sercem

Miłość, wszędzie miłość

Dlaczego tak trudno przepłynąć między Scyllą straszenia piekłem i potępieniem a Charybdą niedostrzegania zła i grzechu?

love-580248_1280

W ostatnim wpisie Przepis na blog pozwoliłem sobie dać ironiczne rady, dzięki którym blog będzie pisał się niemal sam. Dwie z nich można streścić tak: pisz, że należy pokazywać Miłość Boga, bo dopiero, gdy człowiek ją zobaczy, będzie mógł się nawrócić, że Bóg jest nam bliski, że kocha nas bezwarunkowo, że największym problemem Boga jest to, że człowiek nie przyjmuje Jego miłości, że Bóg kocha nas w naszej grzeszności, że nie zależy mu na tym, byśmy nie grzeszyli, ale na tym, byśmy mu zaufali, że nas nie rozlicza, nie grozi, ale nas kocha, bo gdyby było inaczej, nie byłaby to miłość; podkreślaj, że nasze zbawienie jest Jego problemem. Na Facebooku czytelniczka zapytała jednak, czy gdy w 1 Liście Jana czytamy, że „Bóg jest miłością” (4, 8.16), to nie wywołuje to niechęci podobnej do tej wywoływanej przez krytykowanych blogerów, którzy piszą to samo.

Problem w tym, że krytykowani blogerzy, czy inni podobni im autorzy, nie piszą tego samego. Całe podobieństwo sprowadza się bowiem w gruncie rzeczy do słów „Bóg jest miłością”. Nawet sam 4 rozdział Listu Jana, w którym znajdują się wskazane słowa, mówi o konieczności wzajemnej miłości, którą uzasadnia to, że Bóg tak nas umiłował, że „posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy” (1J 4,10). Ale przecież w liście tym znajdują się również inne rozdziały, a w nich chociażby takie słowa: „Każdy, kto nienawidzi swego brata, jest zabójcą, a wiecie, że żaden zabójca nie nosi w sobie życia wiecznego” (3,15). Autor listu przekonuje wprost, że kto trwa w Bogu, nie grzeszy, a „kto grzeszy, jest dzieckiem diabła, ponieważ diabeł trwa w grzechu od początku” (1J 3,8). Czyli chyba grzech i miłość trochę jednak się wykluczają.

W krytykowanych tekstach, a napotykam ich w internecie – zwłaszcza w nim – wiele, przeraża naiwność i pewna jednostronność w rozumieniu miłości Boga. W skrajnej postaci sprowadza się ona do tego, że Bóg w zasadzie niczego od nas nie wymaga (inaczej nie byłaby to miłość), no, może z wyjątkiem tego, byśmy łaskawie pozwolili Mu zaprowadzić się do nieba. Tymczasem autor 1 Listu Jana mówi trochę co innego: „Przykazanie zaś Jego jest takie, abyśmy wierzyli w imię Jego Syna, Jezusa Chrystusa, i miłowali się wzajemnie tak, jak nam nakazał. Kto wypełnia Jego przykazania, trwa w Bogu, a Bóg w nim” (3,23-24); „Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga” (4,7). Wygląda więc na to, że jednak wymaga się od nas czegoś więcej niż tylko zaufania i powierzenia się miłości Bog. Znakiem narodzenia się z Boga jest miłość bliźniego.

W niedawno wydanej książce Zrozumieć wiarę. Niecodzienne rozmowy z Bogiem pytałem, czy poglądy zwolenników nadziei powszechnego zbawienia – według których ludzie jawią się jako ci, którzy nawet jeśli czynią zło, nie są na tyle zamknięci na Boga, by niemożliwe było przekonanie ich siłą miłości do opowiedzenia się za Nim, a popełnione zło jest najczęściej wynikiem zranień z dzieciństwa, zła strukturalnego, układów społecznych, każdemu zaś w zasadzie udało się zrobić coś dobrego, więc nikt nie jest z gruntu zły, niemożliwe jest zamknięcie człowieka na Boga na wieki, a ten, kto w pełni rozumie konsekwencje swoich wyborów i wolny jest od zniewolenia przez zwodnicze iluzje i grzeszne pragnienia, nie będzie skłonny do odrzucenia Bożego daru zbawienia – nie onaczają, że człowiek jest taki sam jak Bóg, że jest to wizja „człowieka miłości”. Jednak jeśli nawet taka wizja „człowieka miłości” w tych poglądach zwolenników nadziei powszechnego zbawienia się kryje, to jest ona niczym w porównaniu z wizją „człowieka hipermiłości”, w której o czynieniu zła i grzechu wspomina się z pewnym zażenowaniem, bo przecież miłość, wszędzie miłość.

Oczywiście na drugim biegunie jest wizja, zgodnie z którą grzech, wszędzie grzech. Zastanawiające jest jednak to, dlaczego tak trudno, mimo że przecież takie ujęcie problemu obecne jest w Piśmie Świętym, przepłynąć między Scyllą straszenia piekłem i potępieniem a Charybdą niedostrzegania zła i grzechu. Czy może dlatego, że łatwo zwolnić się z odpowiedzialności i wszystko przerzucić na Boga?

http://rynkowski.blog.deon.pl/2015/08/11/milosc-wszedzie-milosc/

************

PATRZ NA JEZUSA

PATRZ NA JEZUSA

· by Marek Krzyżkowski CSsR

Noszę w sobie ostatnimi tygodniami naprawdę wiele spraw. Ten czas był i jest dla mnie wyjątkowo inny. Cały czas zostaje zaskakiwany. Ktoś się nagle pojawia i znika bez powodu. Coś mam i nagle wszystko tracę. Chyba pierwszy raz w życiu tak mocno doświadczam niemocy w planowaniu życia i ogarnięcia tego, co się w nim dzieje. Nigdy w tak krótkim czasie nie wydarzyło się co teraz. Bywały takie dni, gdy pytałem się i co jeszcze? Jako odpowiedź i jednocześnie lekarstwo przyszło mi wczorajsze, niedzielne czytanie św. Pawła napisanego do wspólnoty w Efezie. Zapraszam do lektury.

(Ef 4,30-5,2)
Nie zasmucajcie Bożego Ducha Świętego, którym zostaliście opieczętowani na dzień odkupienia. Niech zniknie spośród was wszelka gorycz, uniesienie, gniew, wrzaskliwość, znieważenie – wraz z wszelką złością. Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni! Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg nam przebaczył w Chrystusie. Bądźcie więc naśladowcami Boga, jako dzieci umiłowane, i postępujcie drogą miłości, bo i Chrystus was umiłował i samego siebie wydał za nas w ofierze i dani na wdzięczną wonność Bogu.

Pamiętam jak dosyć niedawno byłem w Krościenku w ramach Dnia Wspólnoty, który przeżywały wspólnoty rekolekcji oazowych. Pamiętam mój stan wtedy. Chyba bardziej sucho już nie dało się być. Jak wysuszony badyl stałem na Mszy z pytaniem do Boga – no ciekawe co mi powiesz? I wtedy tak niespodziewanie – nawet już o to nie prosiłem, bo nie śmiałem – On wlał w moje serce jakiś taki pokój. Poczułem jak przenika mnie powoli. Ta Eucharystia na długo zapadnie w mojej pamięci. I choć nic z niej nie pamiętam :) to był to czas, gdy czułem jak On przychodził i koił i nawadniał to, co sam sobie wysuszyłem. I przyszło życie i znów zająłem się suszeniem życia i serca. I gdy wczoraj usłyszałem słowa Pawła, by nie zasmucać Bożego Ducha Świętego to zrozumiałem, że to są słowa do mnie i o mnie. Zawsze, gdy wracam do starego życia zasmucam Ducha Świętego. Zawsze, gdy patrzę wstecz w swoje grzechy i badziewia życiowe zasmucam Bożego Ducha. Zawsze, gdy mówię sobie, że dam już rady i się poddaje to zasmucam Tego, który został mi dany. Zawsze, gdy narzekam i celebruje gorycz to zaprzeczam sobie i temu, co doświadczyłem przez 31 lat mojego życia.

Wczoraj w nocy napisałem tu na blogu (wybacz, że to wykasowałem) wiele rzeczy, które towarzyszą mi od wielu miesięcy. A może inaczej – napisałem to, co mi się wydawało, że to jest. Skupiłem się na goryczy, która spowodowana jest wieloma aktualnymi wydarzeniami. Widzę, że zbyt często towarzyszy mi złość, uniesienie czy gniew – na siebie, innych, a często i na Boga. Piękne jest to czytanie o Eliaszu. Przecież ja też taki jestem. Tyle rzeczy Bóg w moim życiu uczynił, a ja się poddaje i uciekam, gdy pojawi się jakaś mała porażka życiowa. Patrząc na niego mówię sobie – przecież to ja, przecież ja tak samo się zachowuje. Dziś przychodzi do mnie światło słowa, podpowiadające, że Bóg jest niedaleko, ale zobaczę Go dopiero w totalnej ciszy i w totalnym osamotnieniu. Wtedy dopiero zapłonie we mnie ogień mocy Ducha Bożego. To jest dla mnie nadzieja, która daje mi siłę, by nie siedzieć w tych poranionych i głupich myślach. Ta nadzieja to nadzieja Ducha Świętego. Ale najpierw trzeba mi pójść do Bożej Góry Horeb – ale mocą pokarmu, czyli Eucharystii.

Dlaczego o tym piszę? Bo ja stale chcę, by Bóg mi udowadniał, że jest. Potrzebuję wydarzeń i jasnych wielkich cudów i znaków. Gdy jechałem w połowie lipca na rekolekcje oazowe to chciałem, by działy się tam rzeczy wielkie, żeby ludzie od pierwszego dnia czuli Jego moc. Chciałem, by słyszane Słowo poruszało nasze serca tak, że nie będziemy mogli wyjść z podziwu. No i działo się, ale zupełnie inaczej niż ja chciałem. Była totalna cisza. Osoby z II stopnia mówiły o wielkim spokoju i ciszy. Dla mnie to też był czas wielkiej walki. Od pierwszego dnia Bóg postawił mnie w takim miejscu, bym zobaczył kim naprawdę jestem i jak bardzo Go potrzebuje. Nigdy w życiu nie czułem w sercu tak przerażającej samotności i jednocześnie nigdy tak jasno nie dostawałem odpowiedzi i natchnień od Ducha Świętego. Wiem i jestem przekonany, że były to natchnienia, bo gdy krzyczałem w modlitwie o odpowiedź to stale i z uporem maniaka dostawałem prozaiczną może, ale dla mnie najważniejszą odpowiedź – Mareczku, JA JESTEM. Te trzy słowa są dla mnie najważniejszymi słowami mojego życia. Trzy proste słowa – może dlatego tak łatwo mi przychodzi o nich zapomnieć. Wróciłem z rekolekcji jednak z odpowiedzią i wiem, że ja po te trzy słowa pojechałem do Łomnicy.

Dalej Paweł wzywa do tego, byśmy sobie nawzajem przebaczali.  Patrzę na siebie i widzę jak pierwszy oceniam ludzi. Szybko osądzam, a trudniej przychodzi mi zrozumieć. Trudno mi zobaczyć innych, a wolę patrzeć na to co dla mnie jest najlepsze – bo przecież mi się należy, bo ja chcę, bo tak mi źle itd. 

Chciałbym dzisiaj wstać i pójść do wielu osób, które pojawiły się w moim życiu. Chciałbym podejść z miską wody i umyć im nogi w geście przebaczenia. Chciałbym zburzyć mury, które wybudowałem w swoim życiu pomiędzy sobą i ludźmi, którzy kiedyś byli. Jest we mnie wielkie pragnienie zasypania dołów i rowów wspólnie wykopanych przez głupie i nieprzemyślane decyzje.

Ostatnio wpada w moje ręce wiele przeróżnych artykułów na temat kim ma być ksiądz i od czego ma być specjalistą. Hmm i dochodzę do wniosku, że kiepsko mi wychodzi w byciu specjalistą od spraw duchowych i prowadzenia do Boga. Nie umiem za bardzo prowadzić czy doradzać tak, by w rzeczywistości to komuś pomogło.  Ale wiem jedno i proszę cię bracie, siostro – choć ja nie poprowadzę cię nigdzie to idź za Jezusem, a dojdziesz do celu. Ja to mogę zaprowadzić, ale w kozi róg i wtedy co dalej. Słuchaj, patrz i idź tylko za Jezusem. Rób w życiu to co On. To jest przepis i wskazówka jak żyć.

I powiem ci coś jeszcze – przeżyłem mimo wszystko najpiękniejszą niedzielę. To bowiem, co się stało jest największym cudem dnia. Usłyszałem słowo, wstrząsnęło mną i na koniec nakarmiłem się Ciałem Boga. Zostawiam gorycz i złość, gniew i wrzaskliwość.

I ostatnia myśl. Ostatnio dużo jeżdżę na rowerze. Korzystam z ostatnich tygodni pobytu w Szczecinku. Przebywanie w takich pięknych okolicznościach przyrody sprzyja wielu przemyśleniom. Tak było przedwczoraj, gdy szczerze zadałem sobie pytanie lub lepiej powiedzieć stanąłem w prawdzie – dlaczego mimo tylu rzeczy, które się podziały ja tu jeszcze jestem i jestem tym kim jestem. Co za moc mnie trzyma. I złapałem się na tym, że ja choć może czasem nie mam siły się modlić i jestem ja wysuszony badyl na pustyni, jak kamień leżący gdzieś w osamotnionym miejscu to jest Ktoś, kto nieustannie jest i jest wierny temu, co powiedział. Powiem wam, że ja przez ten cały czas słuchałem Słowo. Gdy nie miałem sił czytać, to zakładałem słuchawki i puszczałem sobie ludzi, którzy mówili mi o Bogu. Żyje tylko i jestem tylko dlatego, że On jest. Pamiętam jak w czasie rekolekcji przychodziło zniechęcenie i z jakim oporem szedłem na Eucharystię. Wiem dzisiaj, że to On mnie ciągnął przed ołtarz, posyłał i posyła wciąż mi swego anioła, by mnie kopał, prowokował. Eucharystia za każdym razem przemienia moje serce. Czas rekolekcji mogłem przeżyć tylko dzięki Eucharystii. Potrafiłem przebaczyć tylko dzięki mocy tego świętego Pokarmu. Nie wiem kim bym był i co by się ze mną podziało gdyby nie Jezus, gdyby nie Jego Słowo i to, że mogę codziennie Go mieć w swoim sercu. Naprawdę nie wiem czy bym jeszcze tu był gdyby nie Jezus.

Cokolwiek dzieje się w Twoim życiu to proszę Cię o jedno – patrz na Jezusa, słuchaj (próbuj chociaż usłyszeć) to, co On do Ciebie mówi, skup swoje myśli na Nim i karm się tylko Bogiem. Nie patrz na mnie – patrz tylko na Jezusa.

Dobrego dnia + Pamiętaj, On jest!

http://marekcssr.blog.deon.pl/2015/08/10/patrz-na-jezusa/

**********

 

Krzysztof Wons SDS

Być synem, aby stać się ojcem

Pastores

Być może ktoś zmierzy tytuł tego tekstu nieufnym wzrokiem, zmarszczy brwi i wewnętrznie się najeży, czując swąd „psychologicznego determinizmu”. Znowu to psychologizowanie, znowu psychopedagogiczne dywagacje pod tytułem „takie ojcostwo, jakie dzieciństwo”, „taka relacja z Bogiem Ojcem, jaka relacja z tatą”, „poranione dzieciństwo – poranione kapłaństwo” itp. I choć nie należy wykluczać, że w tych skojarzeniach jest coś na rzeczy, to jednak jakiekolwiek myślenie podszyte determinizmem jest nieusprawiedliwione i nie ma nic wspólnego z podejmowanym tu tematem. Problem jest bardziej teologiczny niż się wydaje. Znajduje swoje wyjaśnienie bardziej w Biblii niż w psychopedagogice. Dlatego poniższa refleksja ma przede wszystkim charakter biblijny. Kilka intuicji, cennych w osobistej refleksji i modlitwie, sugerują rozważania J. Ratzingera Bóg Jezusa Chrystusa [1].

Życie ukryte w Ojcu
O człowieczeństwie, procesie dojrzewania i ojcostwie najwięcej może nam powiedzieć Jezus – „najpiękniejszy z synów ludzkich” (Ps 45,3). Często powtarzamy prawdę, że „Syn Boży stał się człowiekiem”, nie zawsze jednak wstrząsa ona nami na tyle mocno, by na wskroś przeszyła nas świadomość, iż Syn Boży, tak jak my, przeżywał człowieczeństwo „w każdym calu”: od stanu embrionalnego w łonie mamy, przez dzieciństwo, dorastanie, wiek dojrzały i śmierć. Tymczasem jeśli jeszcze w Boże Narodzenie potrafimy modlić się do nowonarodzonego Dziecięcia, to krótko potem, gdy nadchodzą zwykłe dni per annum, rzadko, albo wcale, modlimy się do Jezusa dwunastoletniego chłopca, osiemnastoletniego młodzieńca, trzydziestoletniego mężczyzny, aby rozmawiać z Nim o tym, jak przeżywał swoje dorastanie, dojrzewanie i męskość, i szukać u Niego światła dla zrozumienia naszej historii dzieciństwa, dorastania i dojrzewania. Bogactwo Jego ludzkiego życia zawiera się nie tylko w trzech latach publicznej posługi, lecz także w 30 latach życia ukrytego. Tajemnicze 30 lat życia Jezusa nie było próbą chowania się przed życiem publicznym, ale naturalnym czasem wychowywania Dziecka… przez Ojca. Jezus był cały w „sprawach” Ojca, dosłownie: „w tych Ojca” (en tois tou patros – Łk 2,49), co można rozumieć także „w domu Ojca”; był zanurzony we wszystkim, co najdroższe Ojcu. Ukryte życie Jezusa było jak credo. Wierzył, że Ojciec „widzi w ukryciu” i daje to, co dla życia najistotniejsze (Mt 6,4.6.18).
Ukryte życie dorastającego Jezusa pokazuje nam, gdzie jest źródło dojrzałego przeżywania kapłaństwa. Nasze prawdziwe życie „jest ukryte z Chrystusem w Bogu” (Kol 3,3), to znaczy, że także nasze kapłaństwo będziemy przeżywali na tyle prawdziwie, na ile, jak Jezus, zadbamy o synowską relację z Ojcem. Wszelka aktywność intelektualna, zdobywanie wiedzy teologicznej, szlifów duszpasterskich bez tego synowskiego wymiaru życia prędzej czy później mogą okazać się niewystarczające, nużące, a nawet puste. Wszystko, co przez trzy lata posługi Jezus mówił i dawał z siebie ludziom, płynęło z Jego 30 lat życia ukrytego w Ojcu. Bliskość z Ojcem była stanem Jego życia i odegrała decydującą rolę w Jego misji, a zwłaszcza w „szokującym i publicznym akcie śmierci na krzyżu” [2]. Musimy koniecznie przejąć Jego synowski styl życia, jeśli chcemy zrozumieć i z mocą głosić Jego słowo, tak by nie ślizgać się jedynie po powierzchni retoryki, intelektualizmu czy moralizatorstwa. Bez głębokiej relacji z Ojcem, jaką miał Jezus, nie przekażemy głębi Jego słów. „Dopiero gdy dochodzimy do milczenia Pana, przebywającego ze swoim Ojcem, od którego pochodzą słowa, możemy rzeczywiście zacząć pojmować głębię Jego słów. (…) Z tej milczącej komunii z Ojcem, z zanurzenia w Ojcu (…), dochodzimy do prawdziwej głębi słowa i możemy stać się prawdziwymi wyrazicielami słowa.” [3]
Więź z Ojcem i brzemię własnej historii
Ukryte życie Jezusa nie toczyło się gdzieś w zaświatach. Toczyło się pośród „kurzu codzienności”, było przeniknięte zwyczajnością, na wskroś ludzkie, z twardym stąpaniem po ziemi. Ojciec wychowywał Go „po męsku”, zważywszy na trudną historię życia, z jaką musiał się zmierzyć, w surowych warunkach, wśród bardzo prostych i ubogich ludzi. Chyba rzadko myślimy o tym, że od samego poczęcia Jezus był całkowicie zdany na innych, radykalnie zależny od tych, którzy przekazali Mu życie: „Ukształtował się w łonie kobiety, od której otrzymał swoje ciało i swoją krew, swoje bicie serca, swoje gesty, swój język. Otrzymał życie z życia innego człowieka. Takie pochodzenie tego, co własne, od innych nie jest sprawą samej tylko biologii. Oznacza ono, że również formy myślenia i widzenia świata, znamiona swojej ludzkiej psychiki otrzymał Jezus od ludzi żyjących przed Nim i na koniec od swojej Matki. Oznacza ono, że wraz z dziedzictwem przodków przyjął w siebie całą skomplikowaną drogę, jaka od Marii prowadzi wstecz do Abrahama, a w końcu aż do Adama. Nosił w sobie brzemię tej historii” [4].
Historia Jezusa była naznaczona osobistą traumą. Żył z „syndromem ocaleńca”, z traumą dziecka śmiertelnie zagrożonego w łonie matki, której groziło ukamienowanie z powodu podejrzenia o cudzołóstwo. Urodzony „na bruku”, w miejscu dla bydła, w brudzie i zimnie; od urodzenia prześladowany i ścigany, dzielił los uchodźców w Egipcie. Ssał mleko z piersi matki drżącej o Jego życie, ukrywany przez rodziców żyjących w permanentnym lęku o Jego bezpieczeństwo. Należał do dzieci, które miały wspaniałą opiekę, ale pogmatwaną historię życia. Ani ludzkie biedy międzypokoleniowe, ani brzemię historii trudnego dzieciństwa nie determinowały dorastania i dojrzewania Jezusa. A jednak, chociaż nosił w sobie skutki zranionej natury, ani ludzkie biedy międzypokoleniowe, ani brzemię historii trudnego dzieciństwa nie determinowały Jego dorastania i dojrzewania. Co więcej, kiedy słucha się Jezusa, z jaką miłością i szacunkiem mówił o dzieciach, z jaką delikatnością je traktował, ma się nieodparte wrażenie, że traumy z dzieciństwa stały się w sposób cudowny „błogosławionym środowiskiem”. Czytamy w Biblii, że w tych, a nie innych warunkach „nabierał mocy, czynił postępy w mądrości i latach, a łaska Ojca spoczywała na Nim” (por. Łk 2,40.52). Jezus, wzrastając w łasce u Boga i u ludzi, stał się niezwykle wrażliwy na los odrzuconych dzieci, na ich ubóstwo i bezbronność. Kiedyś mocno rozgniewał się na uczniów, bo zauważył, że zabraniali maluchom zbliżyć się do Niego. Marek napisał, że „wybuchnął oburzeniem” (eganaktesen). Tylko raz jeden został użyty ten czasownik w Ewangeliach w odniesieniu do Jezusa (Mk 10,14). Innym razem, nie przebierając w słowach, wołał „biada” do tych, którzy stają się gorszycielami najmniejszych (Mt 18,6).
Tożsamość: Syn
Dziecięctwo było dla Niego „najczystszą formą człowieczeństwa” [5]. Nie dlatego, jakoby dzieci były pod każdym względem idealne. Mają swoje „za uszami”. Jezus był daleki od romantycznego idealizowania dzieci. Dostrzegał w nich jednak pewną cechę dziecięctwa, którą uważał za najświętszą i niezastąpioną. To cecha, która kształtuje najgłębsze poczucie godności i nadaje sens ludzkiemu życiu. Przenikała Jego bóstwo i człowieczeństwo. Wyrażała Jego tożsamość. Całe życie Jezusa można by streścić w jednym słowie: „Syn”. Wyszedł z łona Ojca i wracał do Ojca. Oto sedno życia. Vado ad Patrem – powtarzał (J 14,28). Relacja z Ojcem Go konstytuowała. Żadna sytuacja, najbardziej traumatyczna, nie zachwiała Nim, bo był jedno z Ojcem. Kiedyś zwierzył się uczniom, że Go wszyscy zostawią, i… od razu dodał: „Ale Ja nie jestem sam, bo Ojciec jest ze Mną” (J 16,32). Bez więzi z Ojcem „nie byłby On tym samym, kim jest” [6]. Jego najważniejszy tytuł brzmiał nie „Pan” czy „Król”, ale „Dziecko”. Wszystkie inne godności pochodzą od tej jednej – godności Dziecka.
______________________
Przypisy:
[1] J. Ratzinger, Bóg Jezusa Chrystusa. Medytacje o Bogu Trójjedynym, tłum. J. Zychowicz, Wydawnictwo Znak, Kraków 1995.
[2] G. Aschenbrenner SJ, Życie z Jezusem, tłum. I. Dziasek, P. Kaźmierczak, WAM, Kraków 1992, s. 9.
[3] Benedykt XVI, Homilia podczas Mszy świętej na zakończenie sesji plenarnej Międzynarodowej Komisji Teologicznej, 6 października 2006. Cyt. za: „L’Osservatore Romano” (wyd. polskie), 1/2007, s. 31.
[4] J. Ratzinger, Bóg Jezusa Chrystusa, dz. cyt., s. 71.
[5] Tamże, s. 72.

W Prologu do czwartej Ewangelii znajdujemy jedną z najpiękniejszych ikon Jezusa. Jan napisał, że Jezus jest nieustannie zwrócony „ku łonu Ojca” – tak można by przetłumaczyć słowa Ewangelisty (J 1,18). Obraz łona Ojca (ho kolpos), w którym wiecznie przebywa Jego Syn, najgłębiej wyraża intymną więź, o której sam powiedział: „Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie” (J 14,11). Wszystko, co czyni i co mówi, związane jest z najbardziej osobistą tajemnicą Jego życia – z Jego synostwem. „Jezus nie zanurzony ustawicznie w Ojcu, bez nieustannej najgłębszej z Nim komunii, byłby zupełnie inną istotą niż Jezus Biblii, rzeczywisty Jezus historii.” [7] Powinniśmy na kolanach rozważać tę tajemnicę, ponieważ zawiera najgłębszą prawdę o naszej historii i naszym kapłaństwie. Konstytuuje to, kim jesteśmy. Celebrując Eucharystię, zwracamy się do Ojca: „Dziękujemy, że nas wybrałeś…” (Druga Modlitwa Eucharystyczna). Za co tak naprawdę dziękujemy? Św. Paweł mówi, że jeszcze przed założeniem świata zostaliśmy wybrani przez Ojca w Jego Synu (Ef 1,4). Św. Grzegorz z Nazjanzu zauważył, że Ojciec, stwarzając nas, był wpatrzony w swojego Syna. Każdy z nas nosi w swojej osobowości niepowtarzalne rysy Oblicza Jezusa Kapłana. Jest to nasze powołanie w powołaniu. Każdy z nas jest sekretem Ojca, który stworzył nas na obraz Syna. Każdy z nas nosi w sobie jakąś cząstkę Jego piękna i doskonałości, która ma się objawić w naszej posłudze. Nie możemy zapominać, że nasza kapłańska osobowość rodzi się nieustannie z zażyłej relacji Ojciec – Syn. Kiedy dbamy o naszą więź z Ojcem i Synem, dbamy tym samym o naszą ludzką i kapłańską osobowość; kiedy ją zaniedbujemy, zaniedbujemy naszą tożsamość.
Ksiądz o obliczu ojca
Gdy będziemy zanurzeni w relacji z Ojcem, będziemy jak Jezus przybliżali światu ojcowskie oblicze Boga. Jezus miał oblicze Ojca. Kto widział Jego, widział i Ojca (J 14,9).
To jest także sedno naszej misji, aby inni, widząc nas, widzieli w Bogu Ojca. Mamy być ojcowscy! Lecz nie staniemy się w kapłaństwie ojcami, jeśli sami nie odkryjemy i nie doświadczymy, że jesteśmy wybranymi i umiłowanymi synami. Brak tego doświadczenia w kapłaństwie to największe kalectwo, jakie mogłoby się nam przydarzyć. To właśnie ten brak staje się często powodem, że niechcąco kaleczymy, a nie leczymy. Największe kalectwo w człowieczeństwie, w powołaniu, wcale nie wynika z braków czy zranień w osobistej historii życia, ale z braku bliskiej osobowej relacji z Jezusem. Jeśli nie zbliżymy się do Ojca, nie będziemy wiedzieli, jak być ojcami w kapłaństwie. Jeśli zaniedbamy bliską relację z Jezusem, nie będziemy mogli przyjść do Ojca (J 14,6), jeśli nie zbliżymy się do Ojca, nie będziemy wiedzieli najistotniejszej rzeczy o naszej misji: jak być ojcami w kapłaństwie. W konsekwencji, nie będziemy umieli innych przybliżać do Ojca.
Jezus przyszedł po to, aby objawić Ojca. To była istota Jego misji. Nasza misja nie jest inna. Nie ma ważniejszej. Czym byłaby nasza praca kapłańska, nasze wysiłki duszpasterskie, nasze projekty i dzieła ewangelizacyjne, czym byłoby to wszystko razem, gdyby w naszym życiu oddanym Jezusowi nie mógł objawiać się Ojciec? Jezus wybrał nas i włączył w swoje kapłaństwo, aby spełniało się w świecie Jego największe pragnienie: „A to jest życie wieczne: aby znali Ciebie…” – mówił do Ojca (J 17,3). Objawiać Ojca i prowadzić do Niego: oto samo sedno ewangelizacji.
Obserwujemy narastający kryzys ojcostwa, niestety, także wśród księży. Jeśli sobie z nim nie poradzimy, skutki mogą być bardzo bolesne. Szerząca się pustka z powodu braku doświadczenia ojcostwa będzie prowadziła do pustki w doświadczeniu Boga. Możemy urobić się „po pachy”, ale jeśli sobą nie będziemy ukazywali ojcowskiego oblicza Boga, pustka z powodu braku Boga będzie się powiększała. Joseph Ratzinger stwierdza stanowczo, że „tam, gdzie tego ojcostwa już nie ma, gdzie rzeczywiste ojcostwo jako zjawisko nie tylko biologiczne, lecz zarazem ludzkie i duchowe nie jest już doświadczane, tam również mówienie o Bogu Ojcu jest czymś pustym. Gdzie zanika ojcostwo ludzkie, tam o Bogu nie sposób już mówić ani myśleć. To nie Bóg jest martwy, lecz w człowieku obumarło w znacznym stopniu to, co stanowi warunek, aby Bóg żył w świecie. Kryzys ojcostwa, jaki obecnie przeżywamy, należy do samej istoty zagrażającego nam kryzysu człowieczeństwa” [8]. Jeśli Bóg nie mógłby objawiać się przez nas w swoim Ojcostwie, to na co przydałyby się wszelkie duszpasterskie wysiłki? Groteskowe i żałosne stałyby się doskonale działające urzędy kościelne, sprawowane funkcje, zajmowane przez nas stanowiska, gdyby zabrakło na nich duchownych, w których odbija się ojcowska twarz Boga. Tam, gdzie w kościelnych instytucjach i urzędach nie słyszy się już bicia serca Boga Ojca, gdzie Kościół utracił boskie i ludzkie oblicze, straszyć będzie jedynie szkielet kościelnej instytucji, który ludzie będą omijali jak straszydło. A Jezus będzie żalił się i płakał nad takimi miejscami w Kościele, jak żalił się i płakał nad świątynią i Jerozolimą, że już nie przypominają domu Ojca. Tam, gdzie Kościół utracił boskie i ludzkie oblicze, straszyć będzie jedynie szkielet kościelnej instytucji. Będzie powtarzał z rozdartym sercem: „Oto wasz dom zostanie wam pusty” (Mt 23,38). Oby do żadnego miejsca w Kościele nie musiał posyłać proroków ze słowami: „Opuściłem swój dom, pozostawiłem swoje dziedzictwo. To, co umiłowałem, oddałem w ręce mych nieprzyjaciół” (Jr 12,7).
Kryzys ojcostwa w kapłaństwie ma swoje źródło w kryzysie synostwa. Jeśli nie czujemy się dziećmi kochanymi przez Ojca, to sami będziemy przeżywali deficyt miłości i zamiast, jak Jezus, rozdawać siebie i tracić mężnie życie dla innych, będziemy je zawłaszczali i zazdrośnie hołubili dla siebie; zamiast dawcami, będziemy żebrakami, zamiast adorującymi Boga, będziemy narcyzami adorującymi samych siebie; ojcostwo będziemy mylili z władzą, chwałę Bożą z własną, a służenie z panowaniem. Wszelkie schorzenia i patologie mają swój początek właśnie w owym podstawowym braku doświadczenia umiłowania przez Ojca. Brak ten nie odnosi się wyłącznie do tego, co w nas ludzkie, ale także do tego, co w nas boskie, co otrzymaliśmy od Ojca jeszcze przed założeniem świata, niezależnie od przebiegu naszej historii życia. Musimy koniecznie uczyć się od Jezusa doświadczania swego życia jak dzieci, jako umiłowani synowie Ojca. Jezus swoim życiem mówi mi, że jestem tym, kim jestem, przez zażyłą relację z Ojcem. Jaki poziom dziecięcej więzi z Bogiem, taki poziom przeżywania kapłaństwa. Jeśli moja relacja z Nim będzie tylko zewnętrzna, zewnętrzne będzie także moje posługiwanie. Jeśli moja relacja z Bogiem Ojcem jest zamrożona, istnieje prawdopodobieństwo, że swoim zachowaniem i słowami będę mroził innych. Być może będę wspaniałym organizatorem, charyzmatycznym menedżerem spraw kościelnych, zdolnym administratorem majątku, wybitnym urzędnikiem, ale nie będę księdzem o sercu ojca. Owszem, można nawet pozostawać wiernym zasadom Ewangelii, wzorowo wypełniającym wszelkie praktyki i posługi, i jednocześnie żyć na zewnątrz kapłaństwa, będąc pozbawionym duchowości, która płynie z mocnej więzi z Jezusem i Ojcem. Bez relacji osobowej z Bogiem można naprawdę oszaleć: robić w Kościele wiele rzeczy poza tym, co najważniejsze – poza byciem księdzem, poza byciem duchownym. A to prawdziwe szaleństwo! Kard. Tomáš Špidlik porównał taką sytuację do casusu bohatera z powieści Dostojewskiego Idiota – księcia, który działał według zasad Ewangelii, lecz nie znał osobiście Jezusa i nigdy się nie zwracał do Ojca niebieskiego. Skończył w szpitalu dla umysłowo chorych. Ludzie nie potrzebują w nas menedżerów, lecz duchowych ojców. Bez żywej więzi z Ojcem i Jego Synem można zwariować w kapłaństwie i skończyć na najcięższym oddziale szpitalnym z wpisem na karcie chorego: „utrata tożsamości”. Ludzie nie potrzebują w nas menedżerów, lecz duchowych ojców. Jeśli nie będziemy dobrymi menedżerami, administratorami, to nam wybaczą, jeśli nie będziemy dla nich duchowymi ojcami, to się nami rozczarują.
______________________
Przypisy:
[7] Tamże, s. 39.
[8] Tamże, s. 35.
Walczyć z pokusą niezależności
Jezus stał się człowiekiem, mężczyzną, także po to, aby przekonać nas o jeszcze innej prawdzie: nigdy bardziej nie jesteśmy sobą, nigdy nie jesteśmy bardziej męscy, nigdy bardziej nie żyjemy pełnią powołania, jak wtedy, gdy jesteśmy radykalnie zależni od Ojca. Istnieje taka zależność, która w niczym nas nie determinuje, nie zniewala, nie zabiera nam godności, ale ciągle ją daruje i pozwala żyć w pełni – zależność, która wprowadza nas w najgłębsze doświadczenie własnej wartości. Największą zaś pokusą, która uderza w istotę naszej godności i tożsamości, jest pokusa uniezależnienia się od Boga. Wydaje się niewiarygodne, że także my, przebywający codziennie w prezbiterium, możemy tej pokusie ulec. A jednak. Wobec nas zachowuje się ona bardzo subtelnie. Jeśli z nami wygra, uczyni z nas ludzką karykaturę, a karykatura człowieka w sutannie czy habicie jest szczególnie odrażająca. Jeśli dobrze się w siebie wsłuchamy, zauważymy, że gdzieś z tyłu naszej męskiej głowy nierzadko nawiedza nas myślenie, że będziemy wreszcie sobą, męscy, silni i autonomiczni, gdy będziemy niezależni. Jeśli zaczniemy tym myślom ulegać, zorganizujemy sobie w Kościele własny skrawek „raju”, w którym będziemy chcieli być „jak Bóg”.
A musimy przyznać, że potrafimy nieraz ubóstwiać siebie, dbać o nasze „kapłańskie przywileje”, podkreślać naszą posługę, zazdrośnie bronić swojego terytorium i naszych duszpasterskich racji, adorować własną klerykalną zarozumiałość. Można się tego nauczyć już w seminarium. Nie daj Bóg! Potrafimy nieraz podkreślać naszą posługę, adorować własną klerykalną zarozumiałość. Ilekroć tak się dzieje, w sposób bardziej lub mniej świadomy zaczynamy traktować kapłańską łaskę stanu jako przywilej stanu. Tymczasem łaska stanu związana z sakramentalnym kapłaństwem nie ma nic wspólnego z przywilejem stanu. Przypomina, że w naszej kapłańskości wszystko jest łaską. Kapłaństwo sakramentalne ze swej natury domaga się od nas postawy synów, którzy czują się wybrani bez jakiejkolwiek zasługi, zdolni dzielić się darem kapłaństwa jedynie na mocy łaski! Jesteśmy bezradnymi dziećmi w sutannach i habitach, które bez łaski stanu nie potrafią „przesylabizować” nawet jednego słowa z Credo tak, aby stało się słowem zrozumiałym i życiodajnym dla naszych owieczek. Ks. Henri Nouwen, ceniony wykładowca na największych amerykańskich uczelniach, zrezygnował z kariery, będąc u szczytu profesorskiej sławy, i zamieszkał z upośledzonymi w jednej ze wspólnot Arki, w której wszystkie jego atrybuty nie były już do niczego potrzebne. Gdy stanął przed nimi ze swoim nagim człowieczeństwem, pozbawionym tytułów i naukowych sukcesów, uświadomił sobie coś, co jak dziecko wyznał w jednym z esejów: „Jesteśmy grzesznymi, połamanymi i słabymi ludźmi, którzy potrzebują tyle samo troski, co każda z tych osób, które zostały nam powierzone. Tajemnica posługi kapłańskiej polega na tym, że zostaliśmy wybrani do tego, aby naszą ograniczoną i bardzo warunkową miłość uczynić bramą dla nieograniczonej i bezwarunkowej miłości Bożej” [9].
Historia naszych prarodziców z trzeciego rozdziału Księgi Rodzaju przestrzega, że kiedy zaczniemy chorować na niezależność i przestaniemy słuchać w Kościele Ducha Ojca, który mówi do nas także przez maluczkich, kiedy zaczniemy postrzegać siebie jako jedyny punkt odniesienia, kiedy zawłaszczymy nie nasze kapłaństwo, zamieniając je na prywatny urząd, kreując się na nieznośnych bogów, wtedy będziemy marnieli w naszym człowieczeństwie i kapłaństwie, a ludzie Kościoła, w pierwszej kolejności ci najmniejsi, będą od nas uciekali. A gdy pewnego dnia odsłoni się nasze nagie człowieczeństwo, już nie skryjemy się za „krzakami” naszych pożądanych urzędów czy funkcji, nie przykryjemy go „listkiem figowym” naszych pozorów.
Jak długo nie będziemy potrafili stanąć przed Bogiem i ludźmi w całej prostocie, jak długo nie staniemy się w Kościele jak dzieci, tak długo nie będziemy potrafili być także ojcami. Zamiast ojcami, staniemy się tyranami. Będziemy dominować zamiast kochać, panować zamiast służyć, rządzić zamiast prowadzić i towarzyszyć. Musimy bardzo uważać, aby nie pomylić boskości kapłaństwa, która z namaszczenia Ducha pochodzi od Ojca i Jezusa, z klerykalnym bałwochwalstwem. Jeśli naszą posługę, podobnie jak Jezus, będziemy budowali na dziecięcej zależności od Ojca, na pokornym posłuszeństwie Kościołowi, na wsłuchiwaniu się w maluczkich, zachowamy w sobie synowskie dziecięctwo i wstąpimy wraz z Synem w boskość [10]. Ludzie prości, którzy „mają wyjątkowego nosa”, rozpoznają nas z daleka. Będą mówili: „To jest Boży kapłan” i będą do nas lgnęli.
Albo dziecięctwo, albo maska
Tym, co może nam pomóc rozwijać w kapłaństwie postawę dziecka i chronić przed pychą władzy, jest ubóstwo. „Dziecko – zauważa J. Ratzinger – samo z siebie nie posiada nic. Żyje dzięki innym i właśnie tak, nie mając żadnej władzy i niczego nie posiadając, jest wolne. Nie ma jeszcze żadnej pozycji, która jak maska przesłania to, co jego specyficznie własne. Posiadanie i władza to dwie wielkie pokusy człowieka, który staje się niewolnikiem swego mienia i oddaje mu swoją duszę” [11]. Trzeba dokonać wyboru: albo ubóstwo, albo maska, albo dziecięca prostota, albo zewnętrzne nadymanie własnego ego. Jeśli, nie daj Boże, pozbędziemy się dziecięcej prostoty i ubóstwa, będziemy musieli zaopatrzyć się w maski. Dziecko potrafi być sobą w każdym miejscu i w każdej sytuacji. Kto nie potrafi być dzieckiem, ten w głębi siebie czuje się zagubiony, zmuszony zakładać maski na różne okazje. W życiu można nagromadzić wiele masek. I można tak się z nimi zżyć, że uwierzymy, iż to one są naszą prawdziwą twarzą. Zakładanie masek może stać się sposobem na życie. Można uczynić maskę nawet z kapłańskich posług. Zajmowana pozycja, funkcja, urząd w Kościele, zamiast być służbą pełnioną z prostotą, mogą stać się rodzajem maski, za którą będziemy próbowali ukryć wewnętrzną pustkę po utracie bliskiej relacji z Ojcem. Można zamienić życie w żałosną maskaradę, zakładając maski wszędzie i przed wszystkimi, nawet przed Bogiem. Ksiądz w masce przed Bogiem to żałosna sytuacja, która może zrujnować wiarę. Wiarę bowiem można przeżywać jedynie w postawie dziecka, bez maski. Wiara księdza, podobnie jak każdego innego wierzącego, rośnie w takiej mierze, w jakiej na duszy staje się on dzieckiem. Trzeba stawać przed Bogiem z całą prawdą o swoim ubóstwie. Trzeba, jak dziecko, nauczyć się rumienić przed Ojcem, gdy widzimy, jak patrzy na nasze „umorusane życie” i nie przestaje nas kochać. To wielka zdolność: umieć się zarumienić przed Bogiem. „Niektórzy z nas – pisze Abraham Joshua Heschel – rumienią się, inni wkładają maskę. Wiara to rumieniec wywołany obecnością Boga” [12]. Albo rumieniec, albo maska! Ksiądz, który ma duszę dziecka, umie się zarumienić przed Bogiem, także wtedy, gdy jest „wziętym” teologiem, wykładającym z charyzmą Boże prawdy. Jeśli natomiast zabraknie mu dziecięcej więzi z Bogiem, którego „wykłada”, to może wydarzyć się najgorsze: żyjące i skuteczne (energes) słowo Boże (Hbr 4,12) w ustach księdza – teologa bez energii będzie jedynie zimną, martwą literą, która mrozi a nawet zabija w owieczkach pasję poznawania Boga o sercu ojca. Św. Grzegorz Nazjanzu powiedziałby o takich teologach, że „zamienili teologię w technologię”. Kard. Tomáš Špidlik z dozą humoru dopowiada, że o jednym z takich racjonalistów w sprawach wiary mówiło się żartobliwie, że gdyby umarł i spotkał Boga twarzą w twarz, powiedziałby Mu: „Panie kolego!” [13]. Dziecko natomiast, nieważne, ile ma lat i jakie funkcje pełni, w sutannie czy bez, gdy spotka Boga, rzuci Mu się na szyję i zawoła: „Ojcze!”. Najbardziej spełnieni w kapłaństwie będziemy wtedy, gdy inni, patrząc na nasze posługiwanie, słuchając naszych słów, nie zobojętnieją, nie oddalą się od Boga, ale będą mieli ochotę podbiec do Niego i rzucić Mu się na szyję.
Krzysztof Wons SDS 
Pastores 67(2)2015 
fot. Barney Moss Orange Tunnel, Man and Boy – 124/365 
Flickr (cc)
______________________
Przypisy:
[9] H. J. M. Nouwen, W imię Jezusa. Refleksja nad chrześcijańskim przywództwem z praktycznym przewodnikiem, tłum. D. Chabrajska, Wydawnictwo SALWATOR, Kraków 2004, s. 57.
[10] Zob. J. Ratzinger, Bóg Jezusa Chrystusa, dz. cyt., s. 73.
[11] Tamże, s. 74.
[12] A. J. Heschel, Prosiłem o cud. Antologia duchowej mądrości, tłum. A. Gomola, W drodze, Poznań 2001, s. 19-20.

[13] T. Szpidlik SJ, Czy znasz Ojca?, tłum. ks. A. Duda CR, Wydawnictwo Zmartwychwstańców ALLELUJA, Kraków 1999, s. 43.

[6] Tamże, s. 40.
http://www.katolik.pl/byc-synem–aby-stac-sie-ojcem,24978,416,cz.html?s=3
*********
Krzysztof Mądel SJ

Z powrotem do kontemplacji

Życie Duchowe

Z profesorem Stefanem Swieżawskim rozmawia Krzysztof Mądel SJ
 
Panie Profesorze, jest Pan filozofem, znawcą i miłośnikiem Średniowiecza. Redaktor Jerzy Turowicz był przekonany, że jest Pan najwybitniejszym intelektualistą katolickim naszych czasów. Proszę powiedzieć, co się stało dzisiaj ze średniowiecznym uniwersalizmem? Myśl średniowieczna obficie czerpała z dorobku Greków i Rzymian, a z drugiej strony, była silnie zakorzeniona w Biblii i tradycji chrześcijańskiej. Średniowiecznej humanistyce właściwe było dążenie do przedstawienia całościowego, integralnego obrazu świata, człowieka, życia społecznego, Boga. Ten śmiały i bardzo „optymistyczny” projekt przyniósł interesujące wyniki na przykład w antropologii. Z tych osiągnięć korzystamy po dziś dzień. Średniowieczna wizja człowieka opiera się na platońskim rozróżnieniu między tym, co racjonalne, a tym, co wolitywne. Intelekt i wola to odrębne „władze duszy”. A jednocześnie dana jest nam pamięć. To rozróżnienie da początek rozmaitym szkołom filozoficznym. Jak to wyglądało w Średniowieczu? Przecież Duns Szkot i Tomasz z Akwinu to dwie odrębne tradycje myślenia…
Szczerze powiedziawszy, chciałbym mówić o czymś zupełnie innym, mianowicie o pewnych związkach, jakie zachodzą między teoriami życia duchowego a filozofią i teologią. Tutaj istnieje pewna nić pokrewieństwa. Oczywiście, wątek racjonalizmu i woluntaryzmu, a także problem pamięci stale się pojawia w historii filozofii, jednak naprawdę wielkim problemem filozoficznym, zagadnieniem ważnym zwłaszcza dla historiozofii filozoficznej, jest przesunięcie akcentu z problematyki metafizycznej na problematykę podmiotowości ludzkiej. Mówi o tym bardzo słusznie encyklika Fides et ratio. To przesunięcie następuje już u schyłku Średniowiecza. Dokonuje się „przełom”. Jestem przekonany, że ów przełom bardzo mocno rzutuje także na problemy duchowości, obecny jest w tak zwanych szkołach duchowości. Muszę powiedzieć, że moja sympatia, moje uznanie leży po stronie filozofii metafizycznej, to znaczy tej wielkiej filozofii, która konserwuje tradycje starożytne i jest jakby kontynuacją starożytności, a nawet więcej – zachowuje ciągłość z kulturą Dalekiego Wschodu (mówi się tutaj o koneksjach z Indiami, te koneksje rzeczywiście sięgały bardzo daleko).
Otóż ta filozofia klasyczna różni się od nowożytnej nie tym, że w nowożytnej nie ma metafizyki, ale że metafizyka traci swoją centralną pozycję, którą zajmowała w okresie klasycznym. Na jej miejsce wchodzi teoria poznania i etyka. To one zastępują metafizykę. Myślę, że to ma ogromny wpływ na typ duchowości.
Na pewno odkrycie podmiotowości jest wielką rzeczą. Przyczyniło się ono do pogłębienia problemu sumienia, problemu osobistej odpowiedzialności, wszystkich uwarunkowań życia itd. Niemniej, jeżeli problemy podmiotowe stają w centrum, zmienia to naszą postawę wobec całej rzeczywistości. Jeśli wolno mi zrobić osobiste wyznanie – to tak jak w filozofii odpowiada mi model klasyczny, dlatego że przynosi on skoncentrowanie na problemie bytu, problemie istnienia, zaś wszystkie inne są w tym centralnym problemie zakotwiczone, tak też prawdziwa duchowość musi być dla mnie duchowością skierowaną o wiele bardziej na przedmiot niż na podmiot. Dlatego osobiście sympatyzuję z tymi wielkimi szkołami duchowości – bardzo „prymitywnymi”, w których duchowość jest ściśle związana z życiem sakramentalnym, z liturgią, Mszą świętą i z całym nastawieniem nie na analizowanie własnego „ja”, lecz na jak największe zapomnienie swego „ja” i zwrócenie się do centrum, czyli do Boga. Jest to duchowość teocentryczna i chrystocentryczna. Dlatego podoba mi się duchowość pierwszych Ojców, duchowość prawosławna, wschodnia. Tam jest to wszystko bardzo mocno zachowane. Powiedziałbym jeszcze inaczej, mnie się wydaje, że również teologia powinna być, jak w Kościele wschodnim, związana bardzo ściśle z liturgią. Wydaje mi się, że liturgia jest nie tylko najlepszą szkołą życia duchowego, ale również teologii. Takie jest moje credo. Dlatego wydaje mi się, że pewne uzupełnienia, pewne elementy, które pojawiają się w epoce nowożytnej, są cenne, ale one nigdy nie mogą być w centrum. Jeśli one stają w centrum, to wtedy następuje jakiś zgrzyt – i w życiu duchowym, i w teologii, i w filozofii. Ja trochę inaczej postrzegam historię niż Ojciec Święty w Fides et ratio. Wydaje mi się, że nie dlatego filozofia odeszła od centralnej pozycji metafizyki, że odeszła od wiary, tylko raczej dlatego odeszła od wiary, że zagubiła centralną pozycję metafizyki. Filozofia zdradziła samą siebie. Stąd „kontemplacja i zdradzony świat” w tytule moich niedawno wydanych wspomnień.
Zgodzi się Pan zapewne, Panie Profesorze, że to przenoszenie akcentu z metafizyki na podmiot zbiega się w czasie z tak zwanym złotym wiekiem mistyki hiszpańskiej, którego przedstawicielami są święci Jan od Krzyża, Teresa z Avila, ale również Ignacy Loyola. Indywidualne doświadczenia i osobiste dylematy znacznie częściej pojawiają się w pismach tych autorów niż na przykład u tak zwanych mistyków nadreńskich…
Niewątpliwie ci ostatni należą do szkoły klasycznej…
A zgodzi się Pan z opinią, że to przesunięcie akcentów w myśleniu wiąże się z pewną zmianą ludzkich doznań i zainteresowań, jaka się wtedy dokonała? Pod koniec Średniowiecza obraz świata bardzo się zmienia. Pewien rodzaj universum wiary, którego symbolem była idea cesarstwa rzymskiego, powoli przestaje istnieć. Pojawiają się „protestantyzmy”…
To wszystko się łączy. Wielkie przemiany w ogólnej wizji świata wpływają na filozoficzną zmianę. My jesteśmy w czasie, w którym na nowo odkrywamy filozofię i całą duchowość klasyczną. „Na nowo” – dlatego że tutaj pewne rzeczy się zagubiły, inne zostały „wykręcone”. Oczywiście, nie chodzi tu o to, żeby przekreślić całą nowożytność – nigdy w życiu – tylko trzeba ją po prostu bardzo umiejętnie ująć. Tak żeby wszystkie jej elementy odnalazły właściwe miejsce. One jakby odeszły od swego locus naturalis, jak by powiedział Arystoteles.
Potrzeba nam zatem jakiejś generalnej fenomenologii…
Fenomenologia jest szukaniem, ale jest jeszcze daleka od znalezienia.
A czy w tym przejściu od zainteresowania sprawami ogólnymi i powszechnymi do subiektywizmu nie zauważa Pan Profesor również przejścia od zagadnień w gruncie rzeczy poznawczych do zagadnień natury agatologicznej, a to z kolei później wydaje owoce w postaci teorii wartości? Tego typu „przesunięcie” byłoby chyba pozytywne. Nie byłoby zresztą odejściem od pierwotnych ideałów, bo przecież tak zwana tradycja franciszkańska w filozofii, Bonawentura, woluntaryzm, zajmują się już w Średniowieczu tym, czym później zajmie się Suárez, Kartezjusz, Nietzsche, Scheler…
Tak, tylko ja mam wrażenie, że pozytywny wkład filozofii wartości byłby bez porównania pełniejszy, gdyby umiała wykorzystać w pełni dorobek antropologii i filozofii klasycznej. Tu bowiem pojawia się problem, że tak powiem „metafizycznej” antropologii i etyki, czyli problem habitusu, cnoty itd., który nie jest takim sobie scholastycznym terminem, tylko bardzo fundamentalną sprawą w całym wychowaniu. Nie kładzie się bowiem wtedy nacisku na kazuistykę, lecz na etykę zupełnie innego typu. Moim zdaniem kazuistyka jest dość typowym wynaturzeniem mentalności subiektywistycznej, opartej na metafizyce esencjonalistycznej, to znaczy podkreślającej problem istoty z pominięciem problematyki istnienia. Piszę o tym szczegółowo w książce U źródeł nowożytnej etyki. Filozofia moralna w Europie XV wieku [Kraków 1987]. Żeby to oczyścić, trzeba wrócić do źródeł…
To prawda, ale dostęp do źródeł możliwy jest przez kontemplację, a więc przez jakieś zjednoczenie podmiotu z przedmiotem kontemplacji. Chodzi tu może najpierw o umiejętność rozpoznawania w universum wagi zjawisk, później – samej podstawy tych zjawisk, a wreszcie o dotarcie do istoty. W przeżyciu religijnym chodzi o rozpoznanie piękna stworzeń oraz ich Stwórcy. Czy to nie kontemplacja właśnie, jako metoda, mogłaby skierować silnie subiektywistyczne nurty ku klasyce myślenia? W duchowości ignacjańskiej kontemplacja, będąca prostym, niemal naiwnym „oglądaniem scen” Ewangelii, jest zarazem najdoskonalszą i, prawdę powiedziawszy, najtrudniejszą formą modlitwy…
Może należałoby się wpierw gruntownie zastanowić nad tym, co to jest kontemplacja. W klasycznym rozumieniu „kontemplacja” należy do najbardziej podstawowej działalności intelektualnej i nie tylko intelektualnej człowieka. Jest „pierwszym działaniem” (prima operatio) intelektu, a jednocześnie „prostym ujęciem” (simplex apprehensio). Ta kontemplacja ma dwa oblicza: jest ujęciem zarazem „przyrodzonym” i „nadprzyrodzonym”. Przejście od kontemplacji przyrodzonej – która jest zasadniczą funkcją mądrości, podstawą budowania mądrości w człowieku – do kontemplacji modlitewnej jest właściwie nieuchwytne. To przejście dokonuje się wtedy, kiedy kontemplacja zaczyna dotyczyć samego źródła rzeczywistości – czy je nazwiemy Bogiem, czy nie – wtedy kontemplacja staje się modlitwą. Myślę, że może istnieć modlitwa człowieka niewierzącego, jeśli tylko on naprawdę dąży do owego Centrum. Zrozumieć, co to jest kontemplacja…
W tym pokoju odbyłem kiedyś wielogodzinną rozmowę z młodymi filozofami na temat roli kontemplacji w filozofii. Zrodziła się z tego maleńka książeczka, która ukaże się wkrótce pod tytułem O kontemplacji, kaligrafii i innych sprawach. W tej rozmowie starałem się wykazać, że zupełnie nie chodzi o to, żeby w filozofii likwidować ważność logiki i racjonalizmu, nigdy w życiu, ale chodzi o przestawienie akcentów. Logika bez kontemplowanej treści to czyste narzędzie. Dlatego konieczny jest powrót do kontemplacji. Zresztą Maritain zwrócił na to uwagę, pod wpływem, jak myślę, Bergsona, mówiąc o intuition métaphysique. Konieczne jest zwrócenie uwagi na treść pojęć. Bergson chciał się uwolnić od pojęć, ale to nie jest możliwe. Wnikanie w treści intelektualne drogą wpatrywania się w nie, drogą coraz głębszego „wglądu”. To nie jest ani Wesensschau Husserla i fenomenologów, ani też Bergsonowskie odejście od pojęć. Ten bardzo ważny krok został zarysowany w Maritainowskiej interpretacji świętego Tomasza. Myślę, że ta kontemplacja jest czymś bardzo ważnym. Tylko że w samej kontemplacji akcent może być położony na podmiot kontemplujący albo na przedmiot kontemplowany, czyli na to, co jest kontemplowane.
Chrześcijańska tradycja stworzyła rozbudowany traktat o kontemplacji. Wielu mistyków zabrało głos na ten temat, w różny sposób podchodząc na przykład do roli tak zwanego wewnętrznego doświadczenia zmysłowego. O ile u Platona kontemplacja jest przede wszystkim zwróceniem się w stronę idei, o tyle kontemplacja chrześcijańska opiera się na przekonaniu, że idea może zapisać się w rzeczywistości historycznej, tak jak bóstwo Chrystusa zapisało się w Jego człowieczeństwie. Jedno wydarzenie zbawcze staje się oknem ku wieczności. Czy filozofia potrafi łatwo przejść od sytuacji egzystencjalnej do sedna? Czy kontemplacja filozoficzna nie jest tylko teorią? 

Filozofia jest tylko jedna. Nie ma filozofii chrześcijańskiej, chyba że za taką uznamy filozofię uprawianą przez chrześcijan. Otóż myślę, że w dobrze rozumianej filozofii klasycznej, jeśli tylko mamy do czynienia z naprawdę uczciwym usiłowaniem zrozumienia struktury rzeczywistości, to właśnie ono staje się próbą dochodzenia do tego, co jest sednem owej rzeczywistości. Już sam Arystotelesowski podział filozofii na teoretyczną i praktyczną wiele nam mówi, dlatego że tu słowo „teoretyczny” oznacza tyle co „kontemplacyjny”. Theoria nie jest synonimem naszej „teorii”, myśmy zmienili sens tego słowa. Dla Greka theorein znaczyło „kontemplować”. Hermolaus Barbaro tłumaczył to rozróżnienie Arystotelesowskie nie jako philosophia theoretica, tylko jako philosophia contemplativa. Dlatego mnie się wydaje, że główną zasługą tak zwanego egzystencjalnego tomizmu, czyli interpretacji podanej przez Maritaina, Gilsona, Krąpca i innych, jest to, że właściwie nie ma tu podziału na metafizykę ogólną i metafizykę szczegółową, teodyceę itd., bo przy kontemplacji metafizycznej od razu się dochodzi do Boga, jeżeli tylko uwzględnimy problem istnienia. Dlatego tak ważne są tu dokonania Awicenny, Majmonidesa, ale potem Tomasza w rozwoju tej problematyki, która jest już zarysowana w starożytności. Oczywiście, kontemplacja nabiera pełnego sensu dzięki Objawieniu, ale jest to już drugi etap kontemplacji, kontemplacji wyraźnie już religijnej, modlitewnej, kiedy to „problem Boga” zostaje wypełniony przez chrystologię. W jednym z wywiadów przypominałem słowa Husserla: każda filozofia muss Religionszentriet sein. Każda filozofia jest „skoncentrowana na sednie rzeczywistości” – czy nazwiemy to sedno Bogiem, czy nie, ona pozostaje otwarta na to sedno.
Jak osiągnąć postawę takiej autentycznej, cierpliwej, doskonałej kontemplacji? Starożytni byli przekonani, że jest to bardzo trudne. Platon powiadał, że w całej Helladzie nie ma nikogo, kto mógłby być filozofem i królem. Ale i w chrześcijaństwie kontemplacja nie udaje się zbyt często. Jest chyba równie rzadka jak świętość. Właściwie wszystkie pomoce, jakie tu mamy, to chyba tylko deontologia: żeby się dobrze modlić, trzeba być uczciwym człowiekiem. A czego możemy nauczyć się od metafizyków? Czy dopracowali się oni jakiejś własnej metody? 

Myślę, że jesteśmy w sytuacji trudnej. Właśnie te wieki, które zmieniły układ wspomniany na początku, są konsekwencją wieków średnich, w których nastąpiła pewna niedobra rzecz. Mimo wpływu średniowiecznych zakonów kontemplacyjnych, nastąpiło wtedy pewne przesunięcie ważności z pierwszego działania umysłu (czyli owej simplex apprehensio) na inne. Z biegiem czasu, na skutek rozwoju nauki i techniki, coraz ważniejsza wydawała się trzecia operacja, mianowicie rozumowanie. Wydawało się, że należy tak działać, żeby jak najsprawniej rozumować. To jest oczywiście niezbędne w naukach szczegółowych, zwłaszcza fizyko-matematycznych, ale to nie jest najważniejsze w filozofii. W filozofii najważniejsza jest wspomniana prima operatio. U schyłku Średniowiecza dał się we znaki esencjonalizm i hiperracjonalizm. To, z czym tak bardzo walczyli humaniści, a czemu oponował Luter, prawosławie, Wschód, to nie była już klasyczna metafizyka, tylko metafizyka, filozofia i etyka całkowicie poddane trzeciemu działaniu intelektu, czyli rozumowaniu, oraz skutkom esencjonalizmu, czyli skoncentrowaniu się na problemie istoty. Piszę o tym więcej w trzecim tomie Dziejów filozofii europejskiej w XV wieku [Warszawa 1974-1980]. Rozumowanie jest ważne, ale nie jest jedyne i najważniejsze. Zupełnie inaczej podchodzi się do wielu spraw, jeśli uzna się, że struktura logiczna jest czymś najważniejszym. Wtedy dochodzi się do tego, do czego doszedł ojciec Bocheński OP, który był świetnym znawcą logiki, ale w gruncie rzeczy odrzucał całą filozofię, bo właściwie przyjmował tylko logikę i wiarę – logikę, która, jak sam powiadał, „jest potrzebna do czyszczenia rur”. Mam wrażenie, że to jest śmierć prawdziwej filozofii kontemplatywnej.
Starożytność chciała zagwarantować poprawność kontemplacji, podając bardzo praktyczne wskazówki: człowiek jest sobą tylko wtedy, gdy pozostaje w fizycznym spoczynku, gdy medytuje, gdy rozmawia, gdy trudni się „sztukami wyzwolonymi”, a więc tymi, które można uprawiać z zamkniętymi oczami, z założonymi rękami…
Przede wszystkim chodzi o to, żeby treści były przedmiotem tego bardzo spokojnego, dogłębnego wnikania w nie. Takiego „zatrzymania się” i „spojrzenia” na rzeczy, które absolutnie nie wyklucza poprawności rozumowania, przeciwnie – ono musi iść z nim w parze. Poprawność sądu, czyli druga działalność intelektu, jest tu nie mniej ważna. Myślę, że w szkołach duchowości wszystkie te problemy dochodzą do głosu. Ktoś, kto jest zorientowany na rozumowanie, będzie wszystkie sprawy prowadził w ten właśnie sposób: będzie robił rachunki sumienia niemal jak w książkach rachunkowych… A przecież nie o to chodzi.
Czy to wszystko nie zależy od dominującego modelu wychowania? Grecy uczyli swoich synów kontemplacji posyłając ich do szkoły (w niektórych miastach helleńskich dzieci wszystkich obywateli pozostawały w szkole aż do osiągnięcia pełnoletności), ale w tej szkole ważne było wspólne dochodzenie do prawdy, wspólna rozmowa, a nie wykład. Na dobrą sprawę, bardzo długo uczyli się tylko mówić i rozumieć świat. Nie zdobywali wiedzy tak jak my, ucząc się czegoś na egzamin, ale uczono ich umiejętności odnajdywania tej wiedzy w człowieku i w świecie…
Myślę, że od samego początku całe wychowanie rodzinne, a później wychowanie w przedszkolu, w szkole, jest niesłychanie ważne. Trzeba, żeby dziecku, młodemu człowiekowi zostawić jak najwięcej swobody, ale i spokoju, ciszy. Byłem kiedyś pod wrażeniem filmu Mały Budda, który oglądaliśmy razem z żoną. W ciekawy sposób pokazano tam życie klasztoru tybetańskiego, który ogromnie przypomina wychowanie w wielkich monastycznych zakonach. Chodzi mi o iluminowanie rękopisów, przepisywanie. Czasem, z takim uśmieszkiem, mówimy: „A święty Jan Kanty przepisywał nie wiem ile, a cóż on tam zostawił?” A tymczasem kaligrafia to rzecz wspaniała! Oddanie całego umiłowania piękna i dokładności, sumienności w tym małym wykonywaniu drobnych elementów pisma. Młodzi mnisi w klasztorze tybetańskim układają przez cały dzień przepiękny dywan z małych kamyczków, a wieczorem jednym pociągnięciem miotły mają to „sprzątnąć”. Z jednej strony jest tu znaczenie każdego najmniejszego czynu, piękna, wykonanego ze zrozumieniem, z oddaniem, a jednocześnie towarzyszy temu świadomość, że to tylko przejście. I dlatego mówię, że odpowiada mi duchowość pierwszych wieków. Pamiętam, jak jeszcze ksiądz Korniłłowicz nam tłumaczył, że styl gotycki był już pewnym odejściem od właściwego życia liturgicznego. To wydłużenie nawy kościoła – ołtarz daleko, Bóg wie gdzie – było odejściem od wspólnotowości. To są rzeczy blisko związane ze stylem.
Maria Swieżawska: Muszę powiedzieć, że kiedyś, po powrocie z wakacji, nasz prawnuk, dziesięcioletni Ksawery, przyszedł do nas do kuchni i zapytał: „Jak Agusia widzi Pana Boga, bo ja widzę taką kulę, w której jest pełno oczu?” Starałam się troszeczkę mu wytłumaczyć, że Pana Boga się nie widzi i dlaczego, a potem mówię: „Wiesz, idź do pradziadunia, on ci to najlepiej powie”. I ten chłopaczek przyszedł do mego męża, siadł naprzeciwko przy stole, wyprostowany jak struna – dzieci hałasowały, a on w ogóle nie reagował – i stawiał pytania.
Stefan Swieżawski: Muszę powiedzieć, że to był najtrudniejszy wykład w moim życiu, bo musiałem wytłumaczyć temu chłopcu, który słuchał z niezwykłym otwarciem…
Maria Swieżawska: …był zupełnie zahipnotyzowany.
Stefan Swieżawski: Dlaczego Boga nie widzimy? Cur Deus homo, dlaczego Bóg stał się człowiekiem? Właśnie po to, żeby temu biednemu człowiekowi móc przybliżyć siebie. Istnieje niezmierna wyższość teologii negatywnej nad pozytywną – wszystko to było bardzo trudno wyjaśnić. Ale potem było sporo radości, bo Ksawery serdecznie mnie wyściskał. A później powtórzył wszystko dokładnie swojej matce.
Maria Swieżawska: Ona zatelefonowała i ja ją pytam: „Czy coś ci powiedział?” „Wszystko mi powiedział” – mówi – ”w najdrobniejszych szczegółach”.
Najważniejsze, że dziecko może porozmawiać z rodzicami, z dziadkami, na każdy ważny temat…
Stefan Swieżawski: Wydaje mi się, że cała pedagogia domaga się jakiejś głębokiej korektury. To wszystko musi być inaczej postawione. Wydaje mi się, że jest rzeczą ogromnie ważną, aby wrócić do dobrego, bardzo gruntownego nauczania języków. Najpierw języka ojczystego, co zawsze podkreślał ojciec Woroniecki OP, oraz tych języków, które są naszymi korzeniami, a więc łaciny i greki. Moim zdaniem łacina powinna absolutnie wrócić do szkół średnich. Jednym z głównych powodów, dla których studenci odchodzą od filozofii klasycznej, pisanej w języku greckim i łacińskim, jest praktyczna nieznajomość tych języków. Łatwiej nauczyć się francuskiego czy angielskiego niż łaciny. Poza tym ta nauka daje pewną samodyscyplinę, która jest bardzo ważna.
Mam wątpliwości co do komputera. Dziś już wszyscy moi uczniowie zdołali przejść na komputer, ale czy to nie jest jeden ze środków, które niszczą w człowieku działanie kontemplacyjne? Bo jednak ono ułatwia pewne twórcze działania. Przecież w pracy intelektualnej, artystycznej czy w jakiejkolwiek pracy twórczej jest bardzo duży element kreacji – i ta kreacja absolutnie wymaga spokoju. Tymczasem komputer to maszyna, która w pewien sposób mnie krępuje. Pisząc swoje dzieło z historii filozofii, przy każdym rozdziale odczuwałem konieczność, żeby wziąć taki duży kawał papieru i z notatek zrobić „mapę” całości. Czegoś takiego nie można zrobić przy komputerze. Dla człowieka, który wyposażony jest w wyobraźnię i pamięć przestrzenną, zrobienie takiego schematu, który nawet jakoś artystycznie go zadowala, jest bardzo ważne. Wtedy poznaje piękno. Jest to potrzebne także w edukacji. Boję się, że edukacja komputerowa, bardzo ważna i potrzebna, w samej twórczości zawodzi.
Wróćmy może jeszcze na chwilę do tematu pamięci. Czy i jej rola nie zredukowała się w naszych czasach? A przecież jest ona tak ważna w doświadczeniu religijnym…
Pamięć ma wyjątkowo wielkie znaczenie u Platona i w platonizmie. W antropologii świętego Tomasza sprawa wygląda nieco inaczej. Pamięć nie jest osobną władzą, lecz pewną sprawnością, należy do zmysłów wewnętrznych. Problem antropologii filozoficznej to ciekawa rzecz. Zajmując się młodym Lutrem zauważyłem, że on usilnie szukał pewnej całościowej wizji człowieka, totus homo, i tej wizji nie miał. Myślę, że antropologia świętego Tomasza jest przykładem takiego totus homo. Ważny jest tu rozdział o zmysłach wewnętrznych, których organem jest mózg. Materialiści sądzą, że mózg jest organem intelektu, tymczasem to nie tak – mózg jest organem zmysłów wewnętrznych. Całe to zanalizowanie owych zmysłów wewnętrznych byłoby sprawą bardzo ważną dla pedagogów – i poprowadzenie wychowania w kierunku rozwinięcia wyobraźni, w kierunku rozwinięcia pamięci, jednej i drugiej, a potem tak zwanych ratio particularis i sensus communis, czyli uchwytywania z uświadomieniem istnienia, które jest tak ważne. Tymczasem przy całym uznaniu dla etyki Tomasza w różnych tomizmach, które później się rozwijały, właściwie pominięto całą jego antropologię. Antropologia Tomasza nigdy nie weszła w krwiobieg Kościoła, duszpasterstwa. My raczej, jak powiedział Nietzsche, żyjemy „ochrzczonym neoplatonizmem”. Myślę, że odpowiednie postawienie antropologii, pewnej całościowej koncepcji człowieka, wśród dyscyplin filozoficznych, a potem w samym wychowaniu byłoby ogromnie ważne dla samego życia duchowego. Bo jeżeli ta antropologia jest niedostatecznie rozwinięta, to na tym traci cała etyka i pedagogika. Myślę, że ćwiczenie pamięci jest ogromnie ważne. Miałem w dzieciństwie katechetę, który kazał nam uczyć się pewnych cytatów z Pisma Świętego, które potem zostały mi na całe życie. Również liturgia jest taka ważna, bo ona umacnia pamięć. Jestem zmartwiony, że Liturgia Słowa jest tak słabo rozwijana. To chyba jeden z najsłabszych punktów recepcji Drugiego Soboru Watykańskiego. Dobre, mądre liturgiczne wychowanie dzieci nigdy nie prowadzi do buntu i zniechęcenia. Natomiast tak zwana pobożność dewocyjna odstrasza.
Jak już wspomniałem, dobrze odprawiona Liturgia Słowa może i powinna stać się najlepszą teologią dla wszystkich, bo przecież każdy chrześcijanin powinien być w jakimś sensie teologiem, tak jak każdy człowiek, według słów Pico della Mirandola, musi być filozofem, jeśli chce być naprawdę człowiekiem.
Rozmawiał Krzysztof Mądel SJ
Życie Duchowe, Jesień 20 (6) 1999
fot. Robert Cheaib Candles 

Flickr (cc)

http://www.katolik.pl/z-powrotem-do-kontemplacji,24982,416,cz.html?s=3
**********
Ks. Krzysztof Grzywocz

Infantylizm a postawa dziecięctwa

Życie Duchowe

Najbardziej cierpi ten, kto nie znalazł swojej duszy
(Victor Frankl)


Jak niemowlę – tak we mnie jest moja dusza

(Ps 131, 2)

Zostanie tu podjęta próba odróżnienia infantylizmu od postawy dziecięctwa. Próba ta podobna jest do spaceru ulicami starego miasta, gdzie każdy krok odsłania nowe uliczki i zaułki zapraszające do zwiedzania. Nie wszystko można zobaczyć w tak krótkim czasie, ale pozostanie być może pragnienie powrotu do tego tematu i nowe inspiracje. Pozostanie także ciche przekonanie, że linia podziału pomiędzy tym, co infantylne, a tym, co dziecięco-dojrzałe, nie przebiega tylko na zewnątrz – pomiędzy ludźmi, lecz w głębi człowieka.

W Psalmie 131 odnajdujemy słowa: Jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę – tak we mnie jest moja dusza (Ps 131, 2). W osobie, która wypowiada słowa tej modlitwy, odróżnić można jak gdyby dwie postaci: tę, która mówi, i tę, o której mówi – niemowlę. To antropologiczne rozróżnienie (dorosły – dziecko) ukazuje w człowieku wewnętrzny dialog, intymną relację pomiędzy dzieckiem (wręcz niemowlęciem) a tym, który powinien się nim opiekować. Postać dziecka znajduje się w głębi człowieka – w jego duszy (“jak niemowlę jest we mnie moja dusza”), postać dorosłego (opiekuna) – jak gdyby na zewnątrz, tworząc reprezentacyjno-ochronną osłonę. Im bardziej wchodzimy w głębię człowieka, tym mniejsze jest to metaforyczne dziecko – aż po bezradne niemowlę, aż po nicość.

W pierwszym rozdziale Ewangelii św. Jana znajdują się słowa o Chrystusie, Jednorodzonym Bogu, który jest w łonie Ojca i o Nim pouczył (por. J 1, 18). Na łonie Ojca jest dziecko – niemowlę, na “zewnątrz” – dorosły mężczyzna, gotowy oddać życie. W życiu i nauczaniu Chrystusa wielokrotnie można zauważyć wewnętrzną strukturę osoby: dorosły-dziecko. Pedagogia chrześcijańska oparta jest na tym antropologiczno-teologicznym rozróżnieniu.

Dziecko czy sierota?

Różnica pomiędzy infantylizmem a postawą dziecięctwa ma swoje zakorzenienie w relacji dziecko-dorosły. W dojrzałej postawie dziecięctwa “wewnętrzne niemowlę” otrzymuje nieustannie troskę, zainteresowanie i opiekę ze strony “dorosłego”. To on modli się (por. Ps 131) i powierza Bogu swoją wewnętrzną wrażliwość. Wie, że nie jest na tyle dojrzały, aby unieść odpowiedzialność za losy tego “niemowlęcia”, i dlatego – analogicznie jak Maryja – przynosi swoje dziecię do świątyni, aby powierzyć je Bogu.

Wewnętrzna relacja “dorosły-dziecko” jest jak rodzinny album fotograficzny, który przywołuje całą historię życia człowieka. Tak jak człowiek był traktowany jako dziecko przez swoich rodziców, opiekunów, kulturę, tak traktuje dzisiaj siebie. Infantylizm może być z jednej strony spowodowany brakiem miłości, a z drugiej – jej nadmiarem, który nie pozwolił stać się dorosłym: “Będziesz zawsze naszym maleńkim dzieckiem, nie pozwolimy ci stać się dorosłym, nigdy nas nie opuścisz”. Nadopiekuńcza miłość jest subtelną formą jej braku. A gdy w końcu “przeterminowanemu dziecku” uda się opuścić dom, czuje się jak sierota otoczona obcym światem.

Zauważ mnie!

Infantylizm zakorzenia się w braku odpowiedzialnej troski o dziecko, jest utrwalonym wołaniem sieroty: “Zauważ mnie, pokochaj mnie wreszcie”. Osoba infantylna robi wszystko, aby być zauważoną i nieustannie wyczekuje na kogoś, kto ją pokocha. Infantylizm jest niedojrzałą, regresywną formą powrotu do pozostawionej przed laty sieroty, której doświadczenie braku miłości jest na tyle silne, że nie pozwala rozwinąć się dorosłej postaci – nieustannie zakłóca jej dojrzały rozwój. Dorosła, kochająca postać musi przyjść najpierw z zewnątrz, aby mogła się pojawić w wewnętrznej strukturze człowieka. Poziom dojrzałości wewnętrznego opiekuna jest taki, jaki był lub jest u opiekunów zewnętrznych.

W relacji do Boga sierota pozostawiona jest sama sobie albo musi liczyć na niedojrzałą pomysłowość swojego opiekuna. Osoby infantylne są, pomimo wszelkich pozorów, łatwowierne i niedojrzale refleksyjne. Niepostrzeżenie manipulują innymi, ale nade wszystko nimi samymi łatwo można manipulować. Duchowe drogi nie zawsze trafiają do celu. Naznaczone są “teologicznymi” zabobonami wewnętrznego opiekuna, który często pozbywa się swojego dziecka, karmiąc je fanatyczno-sekciarskimi potrawami. Ich gorliwe pielgrzymki nie zawsze trafiają do właściwej świątyni, a sierocy głód napina duchowe życie pomiędzy wyczerpującym “mistycyzmem” a dezintegrującym zniechęceniem.

Nadzieja i sen

To, co bardzo wyraźnie przynależy do świata dziecka, to nadzieja i zaufanie. Dziecko śpi, ponieważ ufa, że jest bezpieczne. Budzi się ze snu i ma nadzieję, że będzie kochane, że otrzyma wystarczająco wiele miłości, by żyć. Nadzieja dziecka jest poza obszarem jego świadomej refleksji. Ukryta jest głęboko, należy do istoty dziecka. Nadzieja dziecka, jego ufność jest tak wielka, że można powiedzieć, że dziecko jest nadzieją, jest “archetypem nadziei” (Ferdinad Ulrich). Dziecko zasypia wtulone w matkę albo w ojca, ponieważ kołysanie jest zapewnieniem, że wszystko będzie dobrze, że o poranku przywita je życzliwy świat.

Największą krzywdą uczynioną dziecku jest podeptanie jego nadziei. Ludzie infantylni to ci, których nadzieja i ufność zostały skrzywdzone. Na zewnątrz, w pierwszym kontakcie, mogą się jawić jako ludzie o naiwno-dziecięcej ufności. Za tą powłoką znajduje się jednak pesymizm, lęk, brak zaufania i jakby wdrukowany zbyt głęboko przekaz brzmiący jak niepodważalny dogmat: “I tak ci się w życiu nic nie uda, na końcu czeka zawsze jakaś beznadziejna katastrofa”. Naiwna ufność, często zbyt mocno eksponowana na zewnątrz, ma ukryć wewnętrzny pesymizm. Osoba infantylna jest w głębi bardzo nieszczęśliwa. Nierzadko sama doprowadza do dramatu, który służy potwierdzeniu przekazu ukrytego w głębi. Naiwna ufność prowokuje wręcz sytuacje kończące się porażką, aby wykazać beznadziejność wszelkiej nadziei i poprawność wewnętrznego “dogmatu”. Ostatecznie nigdy nie jest zadowolona, rozsiewa wewnętrzny pesymizm, jest jak dziecko, któremu “przygrywano, a nie tańczyło, a gdy słyszało żal innych, nie zawodziło” (por. Mt 11, 16-19). Paraliżuje je coraz bardziej zmęczenie, ponieważ nie potrafi zasnąć, a gdy mu się w końcu uda, budzi je lęk i cicho opowiada o urojonych i nieurojonych koszmarach, które na nie czekają.

W życiu duchowym osoby infantylne swój brak nadziei okazują Bogu, ukrywając się często za maską podejrzanie silnie wyeksponowanej dziecięcej ufności. Podejmują się zadań, które przerastają ich możliwości, których cel jest na tyle urojeniowy, że porażka jest często niemożliwa do uniknięcia. Ostatecznie, najczęściej nieświadomie, chcą skompromitować Boga, któremu “bezgranicznie zaufali”, a który im nie pomógł. W postawie dziecięctwa Bożego “miłujący dorosły” zna swoje możliwości i ograniczenia – nie gonię za tym, co wielkie albo co przerasta moje siły (Ps 131, 1) i rozpoznaje w Bogu źródło wszelkiej nadziei – Izraelu, pokładaj w Panu nadzieję (Ps 131, 3).

Zaciekawienie i zadziwienie

Dziecko, które się rodzi, nie ma przeszłości. Wszystko jest dla niego nowe, interesujące i nieznane. Z zaciekawieniem przyjmuje nowe doświadczenia: pierwszy śnieg, pierwsze spotkanie z kotem sąsiada, pierwszą wędrówkę na plac zabaw, pierwsze spotkanie z innymi dziećmi. Jego zadziwione oczy kontemplują otaczający świat dużo wcześniej, zanim pojawią się pojęcia, logiczne osądy i zdania. Jego dziecięce spojrzenie, ufne i wolne jeszcze od wszelkich uprzedzeń, dotyka być może samej istoty rzeczy -wrażliwej na miłość. Gdy dziecko doświadcza miłości ze strony dorosłych, zaciekawione spojrzenie pozostaje i nierozerwalnie łączy się z kreatywnością. Ci, którzy potrafią się zainteresować, sami stają się interesujący. Zdolność do twórczości, zainteresowanie światem, odpowiedzialna kreatywność są znakami postawy dziecięctwa.

Gdy dziecko nie doświadcza w sposób wystarczający miłości, wtedy jego spojrzeniom przekazana zostaje informacja, że istota bytu nie jest wypełniona miłością i dlatego nie jest interesująca. Otaczający świat przestaje być ciekawy, zanika zainteresowanie i zachwyt. Osoby infantylne eksponują często wyjątkowe zainteresowanie światem: “Jestem zainteresowany muzyką Mahlera, malarstwem Tycjana, poezją Celana”. Robią to jednak po to, aby zwrócić na siebie uwagę. Za tym zainteresowaniem kryje się przelękniony apel sieroty: “Zobacz, jaki jestem oczytany, zauważ mnie wreszcie, pokochaj mnie”. Gdzieś w głębi potwornie się nudzą, a jeśli są czymś zainteresowane, to jedynie sobą. Wewnętrzny brak zainteresowania, brak zaciekawienia i lęk odbierają odwagę i pragnienie twórczości. Ludzie infantylni są najczęściej odtwórcami, a nie kreatorami rzeczywistości. Wszelkie próby kreatywności, pozbawione dojrzałego namysłu wewnętrznego opiekuna, skazane są zazwyczaj na porażkę i kpinę otoczenie. Najczęściej obwiniają wtedy innych i ewentualnie od ich zmiany uzależniają swoje dalsze próby.

W przestrzeni duchowej postawa dziecięctwa manifestuje się pragnieniem modlitwy kontemplacyjnej. Zaciekawione spojrzenie skierowane na sprawy Boże otwiera drogę do zrozumienia i działania. Odwaga chrześcijańskiego czynu, podjęcie ryzyka kreatywnego zaangażowania w Kościele i świecie są owocem modlitwy kontemplacyjnej. Osoby infantylne boją się samodzielności i ryzyka podejmowania decyzji. Dlatego często rezygnują z wolności na rzecz “posłuszeństwa” Bogu. “Kontemplując” swój własny obraz Boga, jako “dzieci Boże” oczekują od Niego precyzyjnych decyzji i nadużywają sformułowania: “Pan mi powiedział”.

Przejrzysta obecność

W postawie dziecięctwa uwidacznia się umiejętność bycia “tu i teraz” – zaciekawienie otaczającym światem, ufność wobec tego, co się jawi, zakorzenia w chwili, która jest. Pomiędzy doświadczeniem miłości a przeczuciem własnej wartości istnieje nierozerwalny związek: “Jestem kochany, jestem cenny, mam prawo być, nie jestem zbędnym przedmiotem, który zajmuje tylko miejsce w autobusie”. Umiejętność bycia “tu i teraz” jest owocem przeczucia własnej wartości i zadziwienia otaczającym światem. W tej postawie nie istnieje potrzeba udowadniania swojej wartości poprzez chowanie się za tytułami i pozycjami społecznymi – Nie gonię za tym, co wielkie (Ps 131, 1). Wewnętrzne przeświadczenie o swej wartości promieniuje poprzez proste, jednoznaczne słowa, czynności i uczucia.
Postawa ludzi infantylnych nie jest przejrzysta. Na zewnątrz przesadnie miła, łagodna, kryje w głębi dużo lęku, agresji i egocentryzmu, co ostatecznie budzi niepokój i agresję u osób najbliższych. Trudność z zakorzenieniem w chwili obecnej, sieroca tęsknota, każe szukać w przeszłości albo w marzeniach obiecuje lepszą przyszłość.

Dziecięca, niejasna maska pełni rolę ochronną (“Dziecka się nie bije”) albo jest formą ucieczki od realności, od odpowiedzialności: “Mój mąż – opowiadała pewna kobieta – to takie duże dziecko, z niczym sobie nie radzi”.

Ten brak przejrzystości ujawnia się także w życiu duchowym. “Często myślę o Bogu, ale mało z Nim rozmawiam” – zwierzał się pewien mężczyzna. Niepewność swojej wartości wiąże się z niepewnością do prawa bycia przed Bogiem “tu i teraz”. Ukrywane uczucia – takie jak lęk, agresja, żal – dosięgają także Boga. Powoduje to jeszcze większe poczucie winy i “ekskomunikowanie” siebie z chwili, która jest: “Stanę przed Bogiem wtedy, gdy będę dobrym człowiekiem – wtedy spojrzę Mu w oczy”. Oczywiste jest, że człowiek, który czeka, aż będzie bez skazy i grzechu, aby stanąć przez Bogiem, nigdy przed Nim nie stanie. U podstaw życia duchowego jest zapewnienie Boga, które On wypowiada w czasie chrztu i nieustannie powtarza: “Ty jesteś moim dzieckiem umiłowanym, w tobie mam upodobanie, jesteś wartościowy w moich oczach” (por. Łk 3, 22).

Wrażliwość i wspólnota

Człowiek infantylny jest istotą niezwykle wrażliwą – ostatecznie na punkcie swojej własnej osoby. Ta wrażliwość staje się dla otoczenia drażliwa. Najczęściej mamy do czynienia z “zamaskowanym infantylizmem” – na początku człowiek infantylny jawi się jako ktoś absolutnie bezinteresowny, miły, dojrzały, kompetentny w każdej dziedzinie i urzekająco wrażliwy na potrzeby i krzywdy innych. Po pewnym czasie okazuje się, że czyni coś tylko dlatego, by otrzymać to samo, a gdy tak się nie stanie, obraża się na obdarowanych i zrywa z nimi kontakt. Ludzie infantylni podczas pierwszych spotkań jawią się jako mistrzowie wspólnoty. Gdy jednak natrafiają na trudności, na inność drugiej osoby, jej granice i inne od swoich oczekiwania – tracą grunt po nogami. Nie umieją żyć w związkach partnerskich. Wchodzą w związki “skośne”: matka – syn albo syn – matka. Dziecko chce mieć matkę na własność i uporczywie głosi tezę, że prawdziwego przyjaciela ma się tylko jednego. Infantylizm prowadzi do izolacji, do “tyranii intymności”, stopniowo rozbija każdą więź. Infantylne “ja” nie dorosło jeszcze do “my”.

Postawa dziecięctwa Bożego charakteryzuje się pragnieniem i umiejętnością budowania więzi – tworzenia wspólnoty. Dotyczy to relacji z człowiekiem, ale nade wszystko relacji z Bogiem, która – w przypadku osób infantylnych – skazana jest często na krótkotrwałą, symbiotyczną intensywność. W specyficznym znaczeniu powierza się Bogu “wszystko” – jak niemowlę. Lecz człowiek to nie tylko wewnętrzne “niemowlę”. Istnieje w nim jeszcze ten, który mówi: “jak niemowlę jest we mnie moja dusza”. To właśnie on zostaje wyłączony z modlitwy, gdyż jest zbyt słaby, by dojść do głosu, lub zbyt skonfliktowany z “dzieckiem” i w poczuciu winy woli się Bogu nie pokazywać na oczy. Więź z Bogiem, często bardzo intensywna, kończy się rozczarowaniem dziecka albo buntem opiekuna, dla którego ta wewnętrzna schizofrenia jest trudna do utrzymania.

Dar i daremność

Cechą ludzi infantylnych jest duży egocentryzm. Często bywa on ukryty pod maską niezwykłej i przesadnie eksponowanej chęci obdarowywania innych. Ta gotowość bycia bezinteresownym darem dla innych budzi zwykle niepokój, wręcz agresję, ponieważ to pragnienie “obdarowywania” innych jest często zbyt nachalne, nie puka do drzwi i jest ostatecznie formą manipulacji, by postawić w centrum uwagi swoje zatroskane o siebie “ja”. Ludzie infantylni dużo więcej obiecują, niż dają. Gdy ktoś da się oszukać ich “bezinteresowną proegzystencją”, wtedy bardzo szybko przemieniają się w bezwzględnych, egocentrycznych “biorców”. Dają się oszukać najczęściej inne osoby infantylne, zbyt mocno spragnione miłości.
Istnieje ścisły związek pomiędzy darem i daremnością. Obdarowujący przyjmuje, że jego dar może okazać się daremny. Akceptuje, że to, co daje, może zostać nieprzyjęte, wręcz odrzucone. Ofiarowując dar, ofiarowuje wraz z nim jego daremność. U osób infantylnych doświadczenie daremności rodzi zniechęcenie, pretensje, żal i agresję. Często stawia pod znakiem zapytania dalsze próby obdarowywania.
Ten związek “dar – daremność” dotyczy także przyjęcia daru. Akceptuję to, że przyjęty przeze mnie dar może się okazać daremnie przyjęty. To często nieświadome przeświadczenie budzi u osób infantylnych lęk przed przyjęciem daru.

Weź dwa

Pojawia się wtedy niezrozumiała dla otoczenia sprzeczność pomiędzy ogromnym pragnieniem bycia obdarowywanym a lękowym odrzucaniem daru czy chęcią manifestowania swojej samowystarczalności. Lęk przed daremnością jest lękiem przed odrzuceniem. Lepiej więc może nie przyjmować, aby nie rozczarować obdarowującego. Przelękniony opiekun nie pozwala więc “wewnętrznemu dziecku” przyjmować, aby uchronić go w ten sposób od lękowo przewidywanej krzywdy. Dziecko musi więc wykradać, manipulować – na przykład pod pozorem “bezinteresownej” służby karmić swoje własne potrzeby. Pewien zakonnik opowiadał o chłopcu i jego ojcu, który nie pozwalał mu na żadne przyjemności. Pewnego dnia chłopiec zakradł się do takiego pomieszczenia w domu, w którym przechowywane były cukierki. Gdy ojciec zorientował się, co się stało, zapytał: “Co ci Bóg powiedział, gdy kradłeś cukierka?”. Chłopiec odparł: “Bóg mi powiedział: «Jesteśmy sami. Weź dwa»“.

To zakłócenie “tradycji miłości” (przyjęcie – danie) uobecnia się w relacji do Boga. Jego dary przyjmowane są wybiórczo i lękowo. Można się cieszyć darem kwiatka na łące i śpiewem ptaka, a nie zauważyć daru powołania. Mężczyzna może się zachwycać darem “niebiańskiej muzyki organowej”, a nie zauważyć daru swojego syna. Wszystkie dary Boga kierowane w stronę “dorosłego” są dla niego zagrożeniem, dlatego często się przed Nim chowa. Szuka Boga, ale jest zadowolony, gdy Go nie znajduje.

Ojcostwo i macierzyństwo

Postawa dziecięctwa Bożego objawia się poprzez zdolność do ojcostwa i macierzyństwa. Miłosna troska o dziecko, zakorzeniona w ojcostwie Boga, prowadzi – poprzez cały proces wychowawczy – do narodzenia ojcostwa i macierzyństwa. Wewnętrzna postawa dziecka, chroniona postawą dorosłego, który na swoich dojrzałych dłoniach poleca swoją niemowlęcą słabość Bogu, zachowuje życiodajną więź z “łonem Ojca” i ostatecznie jawi się poprzez promieniowanie Ojcostwa.
Infantylność jest “bezpłodna” i prowadzi do śmierci. Samotne, niezrozumiałe przez siebie i innych dziecko nie chce stać się ojcem czy matką, ponieważ jego własne potrzeby nie zostały jeszcze zaspokojone. Powstrzymuje narodzenie ojcostwa i macierzyństwa, ponieważ nie zna prawdziwej odpowiedzialności, nie widziało mądrej troski, nie doświadczyło ojcostwa i macierzyństwa. Boi się, ponieważ nie wie, co ma ofiarować. “Trzeba uważać ze stwierdzeniem, że ludzie nie chcą kochać – mówiła pewna kobieta – często nie potrafią”. Infantylizm jest ucieczką od odpowiedzialności życia – a ostatecznie (często w pobożnej masce) od Boga – Misterium Ojcostwa i Macierzyństwa.

Metafora dwóch postaci w człowieku (jak niemowlę jest we mnie moja dusza), ich obecność, wzajemne odniesienia i dojrzałość są kluczowe w odróżnieniu infantylizmu od postawy dziecięctwa. Trzeba dużo odwagi, pokory i męstwa, aby zobaczyć i zaakceptować w sobie bezgraniczną słabość, która miesza się z nicością. Potrzeba ludzkiej i nieludzkiej siły, aby unieść ukryte w głębi jestestwa “niemowlę”, które obdarowane tylko ludzką troską ostatecznie NIC nie może uczynić (por. J 15, 5). Znakiem największej dojrzałości człowieka jest ofiarowanie – w dojrzałych, silnych, ludzkich dłoniach – wewnętrznej wrażliwości, ofiarowanie jej Bogu i ukrycie w głębi Jego “łona”. Tylko ci, którzy doświadczyli dziecięctwa Bożego, zdolni są do męstwa, odważnego zaangażowania w świecie, ponieważ wiedzą, że “ich życie ukryte jest z Chrystusem w Bogu” (por. Kol 3, 3).

Sierota jest dzieckiem

Jeszcze jedno ważne dopowiedzenie. Pytanie: “Dziecko czy sierota?” zostało prowokacyjnie źle postawione. Sierota jest dzieckiem. Nikt nie rodzi się z zamiarem bycia osobą infantylną – w tle kryje się często nieludzka krzywda, przed którą ludzie wrażliwi chylą głowę. Jestem przekonany, że Bóg w sposób wyjątkowy kocha swoje infantylne dzieci i nie uzależnia swojej miłości od przebiegu fachowej psychoterapii. Kocha ich puste, bezradne dłonie, pachnące chlebem jałmużników. I tak jak kiedyś zadziwił zaradnych uczniów rozmnożeniem chlebów, tak często i dzisiaj zadziwia, przemieniając zapach dłoni swoich bezradnych sierot w nieoczekiwane dary.
Ks. Krzysztof Grzywocz

http://www.katolik.pl/infantylizm-a-postawa-dzieciectwa,2399,416,cz.html?s=3



 

 

 

O autorze: Słowo Boże na dziś