Myśl dnia
Mikołaj Gogol
PONIEDZIAŁEK XII TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK I
PIERWSZE CZYTANIE (Rdz 12,1-9)
Powołanie Abrahama
Czytanie z Księgi Rodzaju.
Bóg rzekł do Abrama: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem. Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i Ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi”.
Abram udał się w drogę, jak mu Pan rozkazał, a z nim poszedł Lot. Abram miał siedemdziesiąt pięć lat, gdy wyszedł z Charanu. l zabrał Abram ze sobą swoją żonę Saraj, swego bratanka Lota i cały dobytek, jaki obaj posiadali, oraz służbę, którą nabyli w Charanie, i wyruszyli, aby się udać do Kanaanu.
Gdy zaś przybyli do Kanaanu, Abram przeszedł przez ten kraj aż do pewnej miejscowości koło Sychem, do dębu Morę. A w kraju tym mieszkali wówczas Kananejczycy.
Pan, ukazawszy się Abramowi, rzekł: „Twojemu potomstwu oddaję właśnie tę ziemię”. Abram zbudował tam ołtarz dla Pana, który mu się ukazał.
Stamtąd zaś przeniósł się na wzgórze na wschód od Betel i rozbił swój namiot pomiędzy Betel od zachodu i Aj od wschodu. Tam również zbudował ołtarz dla Pana i wzywał imienia Pana. Zwinąwszy namioty, Abram wędrował z miejsca na miejsce w stronę Negebu.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 33,12-13.18-19.20 i 22)
Refren: Szczęśliwy naród wybrany przez Pana.
Błogosławiony lud, którego Pan jest Bogiem, *
naród, który On wybrał na dziedzictwo dla siebie.
Pan spogląda z nieba, *
widzi wszystkich ludzi.
Oczy Pana zwrócone na bogobojnych, *
na tych, którzy czekają na Jego łaskę,
aby ocalił ich życie od śmierci *
i żywił ich w czasie głodu.
Dusza nasza oczekuje Pana, *
On jest naszą pomocą i tarczą.
Panie, niech nas ogarnie Twoja łaska, *
według nadziei, którą pokładamy w Tobie.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Hbr 4,12)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Żywe jest słowo Boże i skuteczne,
zdolne osądzić pragnienia i myśli serca.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Mt 7,1-5)
Drzazga i belka
Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.
Jezus powiedział do swoich uczniów:
„Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim wy sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą.
Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: «Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka», gdy belka tkwi w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata”.
Oto słowo Pańskie.
*********************************************************************
KOMENTARZ
Wolny od obłudy
Ty wiesz, Panie, jakie jest moje serce. Ty znasz wszystkie moje zranienia i ich źródła. Proszę, uzdrów moje serce i uczyń mnie człowiekiem szczerym i wolnym od obłudy.
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
#Ewangelia: Osądzanie jest bezużyteczne
Mieczysław Łusiak SJ
Jezus powiedział do swoich uczniów: “Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim wy sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą.
Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: «Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka», gdy belka tkwi w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata”. (Mt 7, 1-5)
Rozważanie do Ewangelii
Co z tego, że kogoś osądzę? Sądzenie nic nie daje. Chyba, że satysfakcję pod tytułem: jestem lepszy od innych.
“Nic po mnie w świątyni takiego bóstwa, które by roztrząsało wzrost i tuszę swoich wiernych, ani w domu takiego przyjaciela, który by nie przyjął gości kulawych lub kazał im tańczyć, aby ocenić, czy tańczą dobrze.
Dość spotkasz sędziów na świecie. Nieprzyjaciołom zostaw trud urabiania ciebie, abyś się stał innym, abyś stwardniał. To ich zadanie, tak jak zadaniem burzy jest rzeźbić pień cedru. Przyjaciel jest po to, aby cię przyjął. A kiedy wchodzisz do świątyni, wiedz także, że Bóg nie sądzić cię chce, ale przyjąć” (A. de Saint-Exupery).
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2467,ewangelia-osadzanie-jest-bezuzyteczne.html
*******
Na dobranoc i dzień dobry – Mt 7, 1-5
Mariusz Han SJ
Sądzenie innych…
Powściągliwość w sądzeniu. Obłuda
Jezus powiedział do swoich uczniów: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz?
Albo jak możesz mówić swemu bratu: Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka tkwi w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata.
Opowiadanie pt. “O płaszczu i pijaku”
Jordan z Saksonii (drugi generał dominikanów) oddał swój płaszcz pewnemu włóczędze, który udawał chorego nędzarza. Wkrótce też w najbliższej karczmie zamienił zdobycz na antałek wina.
Brat zakonny, który widział, co stało się z płaszczem, kpił ze swego przełożonego: – Ojcze, niezły podarunek zrobiłeś temu pijaczynie: za twój płaszcz leje się już wino…
Mistrz Jordan wówczas odpowiedział: – Zrobiłem to tak, ponieważ uwierzyłem, że jest biedakiem, chorym i potrzebującym. Wydawało mi się czymś zbożnym udzielić mu pomocy. Jeszcze teraz sądzę, że lepiej utracić płaszcz, niż wrażliwość na biednych.
Refleksja
Jakże łatwo przychodzi nam sądzenie innych. Oceniamy często na podstawie zasłyszanych informacji, a nie faktów. Zasłyszane “newsy” stają się głównym źródłem naszej wiedzy. Nie jest to dobre, bo możemy skrzywdzić przez to nie jedną osobę, wydając swoją opinie na podstawie wymyślonych często wydarzeń i sytuacji. Warto zatem zastanowić się i wczuć się w to, co przeżywa dana osoba…
Jezus widział, że każdy z nas ma tendencję do wyolbrzymiania win innych ludzi. Jednocześnie często próbujemy łatwo rozgrzeszać się z własnych: realnych i często ciężkich grzechów. Warto zatem popatrzeć na kogoś z własnej perspektywy widzenia rzeczywistości. Zamiast oceniać, powinniśmy raczej wczuć się w sytuację i miłosiernie przebaczyć danej osobie, wierząc jednocześnie, że się poprawi i zmieni dotychczasowe postępowanie…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Dlaczego tał łatwo sądzimy innych ludzi?
2. Dlaczego usprawiedliwiamy często nasze czyny?
3. Dlaczego tak ciężko widzieć czyjeś postępowanie z życzliwością?
I tak na koniec…
Bardzo powinny być nam podejrzane sądy przyjaciół, kiedy padają na naszą korzyść (Kartezjusz)
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,666,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-7-1-5.html
******
Św. Paulina z Noli
Okres zwykły, Mt 7, 1-5
Mt 7, 1-5
Jezus powiedział do swoich uczniów: «Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: „Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka”, gdy belka tkwi w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata».
Przez twoją głowę przelatują różne myśli. Św. Ignacy wskazuje w Ćwiczeniach Duchownych, że wszystkie myśli pochodzą albo od nas samych, albo od złego, bądź dobrego ducha. Podczas rekolekcji ignacjańskich można nauczyć się rozpoznawać źródła, skąd się one biorą. Ta umiejętność pozwala rozeznawać wolę Bożą i zastosować ją w życiu.
To bardzo naturalne, że człowiek, widząc różne zachowania,, przypisuje im jakąś wartość moralną. Niestety postrzeganie ludzkie jest bardzo zaburzone, z powodu niedostatecznych informacji o drugim człowieku. Czasami nasz bliźni przeżywa problemy, o których nie wiemy. Dlatego też Jezus uczy, aby sąd pozostawić Jemu.
„Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata” – jak jeszcze można zaobserwować zachowanie człowieka, przecież niemożliwym jest zajrzeć komuś do umysłu. Niektóre bowiem grzechy są tylko związane z myślami. Naprawdę rzadko Bóg daje umiejętność czytania w nich. Czasami jednak niektórzy otwarcie mówią o jakimś grzechu.
Pamiętaj, że jesteś człowiekiem i nie obiecuj sobie, że nie będziesz popełniać żadnego grzechu, zwłaszcza tego w myślach. Bóg pragnie cię zaprosić do życia pełną piersią, pomimo popełniania wielu błędów.
O muzyce
Utwór: Illuminare, In Epiphania Domini
Wykonanie: Dominikanie
Utwór: Wetland, The Garden
Wykonanie: Toni Iniguez
http://modlitwawdrodze.pl/modlitwa/?uid=3805
*******
Doroteusz z Gazy (ok. 500-?), mnich w Palestynie
List 1
Niektóre osoby zamieniają w złą naturę każde pożywienie, jakie połykają, choćby było zdrowe. Winny nie jest pokarm, ale temperament, który je psuje. Podobnie, jeśli nasza dusza ma złe usposobienie, wszystko dla niej obraca się w zło, nawet rzeczy przydatne zamienia w szkodliwe dla siebie. Jeśli wrzuci się nieco gorzkich ziół do słoika z miodem, czy nie zmienią smaku całej zawartości, czyniąc ją gorzką? Tak właśnie postępujemy: rozlewamy nieco naszej goryczy i niszczymy dobro w bliźnim, spoglądając na niego według naszego złego usposobienia.
Inni ludzie mają taki temperament, który zamienia wszystko w dobrą naturę, nawet złe pokarmy. Wieprze mają bardzo dobrą naturę. Jedzą strąki, pestki daktyli i odpadki. Jednakże przekształcają to pożywienie w wyborne mięso. Podobnie i my, jeśli mamy dobre przyzwyczajenia i dobry stan duszy, możemy czerpać korzyści ze wszystkiego, nawet z tego, co nie przynosi zysku. Księga przysłów mówi dobitnie: „Mąż prawy uniknie nieszczęścia” (12,13) I dalej: „Od człowieka głupiego się odsuń” (14,7).
Słyszałem od pewnego brata, który, odwiedzając innego, stwierdził, że w zaniedbanej celi panuje bałagan i mówił do siebie: „Jakże szczęśliwy jest ten brat, że potrafi oderwać się całkowicie od rzeczy ziemskich i tak wysoko wznosić swojego ducha, że nie znajduje przyjemności w sprzątaniu swojej celi!” Odwiedzając następnie innego brata, stwierdził że w celi panuje porządek, wszystko jest czyste i poskładane i mówił sobie: „Cela tego brata jest rówie czysta jak jego dusza. Jaki stan duszy, taki stan celi!” Nigdy nie mówił o kimś: „Ten jest bałaganiarzem” lub: „Tamten jest płochy”. Dzięki swojemu doskonałemu usposobieniu czerpał korzyść ze wszystkiego. Niech Bóg w swojej dobroci da także i nam dobrą naturę, abyśmy mogli korzystać ze wszystkiego i nigdy nie myśleli źle o bliźnim. Jeśli nasza uszczypliwość wzbudza w nas osądy lub podejrzenia, zamieńmy je szybko na dobre myśli. Z pomocą Bożą, jeśli nie szukamy zła w bliźnim to wzbudzamy dobroć.
https://mail.google.com/mail/u/0/#inbox/14e18689666c93d0
*******
Święci męczennicy Jan Fisher, biskup, i Tomasz More
Tomasz More (Morus) urodził się w Londynie 7 lutego 1478 r. jako syn poważanego mieszczanina. Kiedy miał lat 12, umieszczono go na dworze kardynała Mortona, który sprawował równocześnie urząd królewskiego kanclerza. Później zapisał się na studia na uniwersytecie w Oksfordzie. Jednak ojciec wolał mieć syna prawnika. To bowiem otwierało przed nim drogę do kariery urzędniczej. Dlatego szesnastoletni Tomasz został umieszczony w Inns of Law w Londynie. Kiedy w 1499 roku Erazm z Rotterdamu nawiedził po raz pierwszy Anglię, zaprzyjaźnił się serdecznie z młodszym od siebie o 11 lat Tomaszem. Po ukończeniu studiów Tomasz został biegłym i wziętym adwokatem. Tomasz stanowić może doskonały wzór do naśladowania dla świata urzędniczego. Był w pracy swojej zdecydowanie sumienny. Powiedziano o nim, że gdyby pewnego dnia stawił się przed nim własny ojciec i diabeł, przyznałby rację szatanowi, jeśliby na nią zasługiwał. Kiedy otrzymał nominację na sędziego, zastał całe sterty zakurzonych teczek z aktami, które od lat czekały na rozpatrzenie. Rychło je załatwił, aby sprawy szły odtąd na bieżąco. Wszystkich traktował życzliwie. Przekupstwo czy kumoterstwo nie miały do niego przystępu. Nosił włosiennicę. Na modlitwę poświęcał dziennie po kilka godzin. Przy stole czytał Pismo święte i książki ascetyczne. Unikał pokut dawnych ascetów, wiedząc, że siły są mu potrzebne do wykonywania codziennych obowiązków. Rekompensował to cierpliwym znoszeniem kłopotów, rzetelnym wypełnianiem swoich zadań, zachowaniem przykazań Bożych i kościelnych. Nawet jako kanclerz państwa chętnie usługiwał do Mszy świętej i śpiewał w chórze kościelnym. W ikonografii św. Tomasz przedstawiany jest w stroju lorda. Jego atrybuty to czaszka, krzyż, łańcuch. Jan Fisher urodził się w 1469 r. w Beverley, w hrabstwie York. Po ukończeniu studiów teologiczno-filozoficznych w Cambridge przyjął święcenia kapłańskie. W Oksfordzie skończył studia prawnicze; tu poznał Małgorzatę Beaufort, matkę króla Henryka VII, i został jej spowiednikiem i kierownikiem duchowym. W 1503 r. objął ufundowaną przez nią katedrę teologii na uniwersytecie Cambridge i od 1504 r. do końca życia był kanclerzem tej uczelni. http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/06-22a.php3 ******* Modlitwa o dobry humorŚw. Tomasz MorusPanie, daj mi dobre trawienie i także coś do przetrawienia. Daj mi zdrowie ciała i pogodę ducha, bym mógł je zachować. Niedziela Ogólnopolska 50/2008 , str. 11E-mail: redakcja@niedziela.pl
Adres: ul. 3 Maja 12, 42-200 Częstochowa Tel.: +48 (34) 365 19 17 ******
Hojność wszechmogącego Boga, jest tak wspaniała, że nie tylko raczy być z ludźmi, ale również znajduje w tym upodobanie, jeśli są oni gotowi przyjąć Go prawymi i czystymi sercami, o czym sam mówi: Rozkoszą dla mnie przebywać wśród synów człowieczych (Prz 8,13). Nie uważa On za niegodnych tych ludzi, którzy dobrowolnie nie czynią siebie niegodnymi przyjęcia we własnym ciele błogosławionego Ciała, ku nieopisanemu pożytkowi własnej duszy. Co więcej, w swej najwyższej cierpliwości, nie broni się przed cielesnym wejściem w podłe ciała tych, których sprośne umysły bronią Mu wstępu do ich dusz. Tacy ludzie przyjmują Go tylko sakramentalnie, ale nie skutecznie, przyjmują bowiem w swoim ciele Jego błogosławione Ciało pod postacią znaku sakramentalnego, ale nie otrzymują istoty sakramentu, a więc mocy i skutku jego (to znaczy łaski, mocą której winni stać się żywymi członkami wcielonymi w święte, mistyczne ciało Chrystusa). Zamiast tej życiodajnej łaski idą na sąd i potępienie. Niektórzy tacy, przez przerażający ogrom swego śmiertelnie grzesznego zamiaru, w którym odważają się przyjmować to błogosławione Ciało, zasługują na to, by sam diabeł (z dopuszczenia Bożego) wkroczył do ich wnętrza i by nie doznali nigdy potem łaski wypędzenia go. Jak człowiek za pomocą cugli i ostróg ujeżdża i kieruje koniem, sprawiając że jedzie tam, gdzie on sobie życzy, tak też diabeł poprzez wewnętrzne pokusy rządzi i kieruje tym człowiekiem, odwodzi go od dobra i judzi go ku złemu, aż w końcu doprowadzi go do największej złości, jak to działo się z fałszywym zdrajcą Judaszem, który grzesznie przyjął to święte Ciało, choć uprzednio przyczynił się do zdradzieckiej śmierci tegoż samego błogosławionego Ciała kochającego go Mistrza (które dopiero co grzesznie przyjął), a w kilka godzin później sam z rozpaczy zniszczył siebie. Mamy zatem powód, by z wielkim drżeniem i czcią rozważyć stan naszej własnej duszy, kiedy przystępujemy do stołu Bożego i by na tyle na ile możemy (z pomocą jego szczególnej łaski, pilnie poprzednio wymodlonej) oczyścić i obmyć nasze dusze przez spowiedź, skruchę i pokutę, oraz stanowczo pozbyć się odtąd pysznych pragnień diabła, żarłocznych pożądań niegodziwych, światowych bogactw i brudnych uczuć obleśnego ciała, po to aby trwać i postępować dalej na drogach Bożych z duszą świętą i czystą. Baczmy przeto (jeżeli ośmielimy się przyjąć bez należnej czci ten drogocenny kamień, tę najczystszą perłę, jaką jest Ciało naszego Zbawiciela) byśmy jako trzoda świń ryjąca w ziemi i taplająca się w błocie, nie podeptali go zapaćkanymi racicami naszych brudnych pożądań, woląc chodzić i nurzać się w kałuży brudnego grzechu. Może bowiem wtedy Chrystus zezwolić legionowi diabłów, aby w nas weszły, tak jak pozwolił im wejść w świńską trzodę w Genezaret (Mt 8,28-32). Biegły one z nimi, i tak też z nami będą biec (chyba że Bóg w swym wielkim miłosierdziu powstrzyma je i da nam łaskę skruchy), aż z pewnością utopią nas w morzu niekończącego się smutku. Apostoł św. Paweł, życzliwie przestrzegał nas o tym strasznym niebezpieczeństwie, gdy w Pierwszym Liście do Koryntian rzekł: Kto spożywa chleb lub pije kielich Pański niegodnie, winny będzie Ciała i Krwi Pańskiej (1 Kor 11,27). Mamy tu zatem, dobrzy czytelnicy chrześcijańscy, zdanie okropne i przerażające, które Bóg ustami swego świętego apostoła wypowiada przeciw wszystkim tym, którzy niegodnie przyjmują ten Najświętszy Sakrament. Ich los będzie taki, jaki Piłata, Żydów i tegoż fałszywego zdrajcy Judasza, gdyż Bóg poczytuje jako haniebną zbrodnię wobec swego majestatu zarówno niegodziwe i okrutne zadanie Mu śmierci, jak i niegodne przyjmowanie i pożywanie Jego błogosławionego Ciała. Dlatego też, w celu uniknięcia śmiertelnego niebezpieczeństwa i takiego przyjęcia Ciała i Krwi Pana, aby Bóg w swej dobroci mógł nas uznać za godnych (to znaczy, by nie tylko wszedł ze swym błogosławionym Ciałem i Krwią w nasze ciało na sposób sakramentalny i cielesny, ale również by łaskawie razem ze swym Świętym Duchem zamieszkał w naszych duszach), św. Paweł we wspomnianym miejscu zaleca: Niech przeto człowiek baczy na siebie samego, spożywając ten chleb i pijąc z tego kielicha (1 Kor 11,28). Ale w jaki sposób mamy baczyć? Nie możemy pochopnie przystępować do stołu Pańskiego, winniśmy natomiast, jak już wspomniałem, przez stosowną chwilę rozważyć i przebadać stan naszej duszy. Byłoby jednak rzeczą nie tylko trudną, ale może nawet niemożliwą, osiągnąć własnym wysiłkiem, bez szczególnego Bożego objawienia, całkowitą, niezachwianą pewność w tej sprawie. Mówi bowiem Pismo: Nikt z żyjących nie wie, czy jest godny miłości, czy nienawiści Boga (Koh 9,1). A w innym miejscu: Czy jestem niewinny, to znaczy bez grzechu, tego umysł mój nie wie (Hi 9,21). Ale Bogu w Jego najwyższej dobroci wystarcza, jeżeli staramy się o to, by nie było w nas skłonności do grzechu śmiertelnego. Choć może się zdarzyć, iż pomimo naszej sumienności Bóg (którego spojrzenie głębiej niż nasze własne sięga do dna naszego serca) może dostrzec w nas grzech przez nas nie dostrzeżony – dlatego też św. Paweł mówi: Sumienie nie wyrzuca mi wprawdzie niczego, ale to mnie jeszcze nie usprawiedliwia (1 Kor 4,4). Przyjmuje jednak Bóg w swej łaskawości nasze pracowite poszukiwanie i nie zalicza takiego tajemnie ukrytego grzechu jako winę, niegodną przyjęcia Najświętszego Sakramentu, a co więcej, mocą i pokrzepieniem płynącym z tegoż Sakramentu oczyszcza i niweczy nie dostrzeżony grzech. W tym badaniu i sprawdzaniu samych siebie, o którym mówi św. Paweł, bardzo ważną sprawą musi być dopilnowanie, abyśmy mieli prawdziwą wiarę i przekonanie co do samego Przenajświętszego Sakramentu, to znaczy, że naprawdę wierzymy, iż jest to – jak jest w istocie – pod postacią chleba prawdziwe Ciało i Krew samego naszego Najświętszego Zbawiciela, Chrystusa; ta sama Krew, która została przelana, to samo Ciało, które umarło na krzyżu za nasz grzech, trzeciego dnia zmartwychwstało chwalebnie do życia i wraz z duszami świętych wyprowadzonymi z piekieł wstąpiło wspaniale do nieba, i tam siedzi po prawicy Ojca. W widzialny sposób zstąpi Ono w wielkiej chwale, by sądzić żywych i umarłych i wynagrodzić wszystkich ludzi po ich trudach. Musimy, powtarzam, dołożyć starań, abyśmy mocno wierzyli, że ten błogosławiony Sakrament nie jest samym tylko znakiem, typem lub namiastką świętego Ciała Chrystusa, ale że jest Ono na wieczne przypomnienie Jego okrutnej męki, którą poniósł dla nas, tym samym drogocennym Ciałem Chrystusa, które cierpiało. Z Jego to potężnej mocy i nie wyrażalnej dobroci jest Ono konsekrowane i nam darowane. Dla tych którzy mają właściwy wiek i rozeznanie, ta prawda wiary jest tak konieczna i o tak wielkiej wadze, że jeżeli ją się pomija, w oczywisty sposób Sakrament przyjmuje się na własne potępienie. A jeśli wierzy się w tę prawdę w pełni i mocno, musi ona z konieczności tak poruszyć każdego we wszystkich innych kwestiach, że przyjmie je dobrze. Pamiętaj więc o słowach św. Pawła: Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało Pańskie, wyrok sobie spożywa i pije (1 Kor 11,27). Jak widzisz, święty apostoł stwierdza tu wyraźnie, że kto pod jakimkolwiek względem niegodnie przyjmuje ten najdoskonalszy Sakrament, przyjmuje Go na swoje potępienie, bowiem złą postawą wobec Niego, gdy Go tak niegodnie przyjmuje, pokazuje wyraźnie, że ani nie rozpoznaje w Nim prawdziwego Ciała Pana naszego, ani Go za takie nie uważa, ani Go jako takie nie przyjmuje; a Sakrament ten jest w istocie prawdziwym Ciałem Pana naszego. I rzeczywiście, jeśli prawda ta jest głęboko zakorzeniona w naszym wnętrzu, powinna ona poruszyć całe nasze serce żarliwym pragnieniem godnego przyjęcia tego błogosławionego Ciała. Z drugiej strony nie ma wątpliwości, że jeśliby kto wierzył, iż to jest prawdziwie Ciało Chrystusa, a pomimo to nie zapaliłby się do pobożnego przyjęcia Go, to tym bardziej przyjąłby je zimno i bez żadnego nabożeństwa, gdyby wierzył, że jest Ono nie ciałem Chrystusa, ale tylko Jego namiastką. Ale gdy mamy już głęboką wiarę dotyczącą tej prawdy, mocno tkwiącą w naszym wnętrzu, że to co przyjmujemy, jest błogosławionym Ciałem Chrystusa, nie potrzeba już chyba żadnego specjalnego pouczenia, ani wzywania nas, by dodatkowo nas poruszyć i nastroić do przyjęcia Go z pokorą i ze czcią. Gdyż rozważmy tylko: jeśliby jakiś wielki dostojnik tego świata, dla okazania nam szczególnych względów, miał nas odwiedzić, ile troski i ile pracy włożylibyśmy w uporządkowanie naszego domu w najdrobniejszych szczegółach, i w zaplanowanie i ułożenie wszystkiego tak, aby nasz gość, przez godne przyjęcie jakiego by doznał, zobaczył, jakie uczucia oddania żywimy wobec niego i jakim szacunkiem go obdarzamy! Porównując tego ziemskiego pana z Panem niebios (a między nimi jest mniejsze podobieństwo niż między człowiekiem a myszą), wkrótce zrozumielibyśmy, z jak uniżoną postawą, z jak czule kochającym sercem, w jak pełen czci i pokory sposób powinniśmy usiłować przyjąć tego chwalebnego Króla niebieskiego, Króla królów, samego Boga wszechmogącego, który z tak wielką miłością raczy wejść nie tylko do naszego domu (a przyjęcia Go w swoim domu czuł się niegodny szlachetny celnik), lecz ze swoim drogim ciałem do naszego podłego i nędznego ciała, ze swoim Duchem Świętym do naszej biednej duszy. Jakaż gorliwość z naszej strony może tu wystarczyć Jakąż troskliwość możemy uznać tu za wystarczającą, wobec przyjścia tego wszechmocnego Króla, przychodzącego dla okazania nam tak niezwykle łaskawych względów, nie aby narazić nas na wydatek, nie aby wziąć z naszego, lecz aby ze swego nas ubogacić, i to po tak wielorakich przykrościach, któreśmy mu tak niegodziwie wyrządzili, gdy On wcześniej obdarzył nas wieloma nieporównywalnymi dobrodziejstwami. Jakże powinniśmy się teraz trudzić i zabiegać o to, aby w mieszkaniu naszej duszy, do którego Bóg przychodzi odpocząć, nie było żadnego jadowitego pająka lub pajęczyny grzechu śmiertelnego wiszącej u sufitu, ani nawet źdźbła słomy lub paprochu jakiejkolwiek próżnej albo występnej myśli; gdybyśmy takie rzeczy spostrzegli na podłodze, czyż nie zamietlibyśmy ich natychmiast? A zatem, skoro nie jesteśmy w stanie osiągnąć tak wysokiego stopnia wiary ani jakiejkolwiek innej cnoty, jak tylko przez szczególną łaskę Boga, z którego wielkiej dobroci pochodzi wszelkie dobro, gdyż jak mówi św. Jakub: Każde dobro, jakie otrzymujemy, i wszelki dar doskonały zstępują z góry, od Ojca świateł (Jk 1,17), módlmy się o Jego łaskawą pomoc w osiągnięciu wiary i w oczyszczeniu naszej duszy na Jego przyjście, tak aby uczynił nas godnymi przyjąć Go godnie. Z naszej strony obawiajmy się zawsze niegodności, a z Jego strony z ufnością spodziewajmy się dobroci, pod warunkiem że nie zaniedbamy naszej z Nim współpracy. Jeśli bowiem dobrowolnie pominiemy nasz własny wysiłek, licząc na Jego pocieszającą dobroć, to wówczas nasza nadzieja nie będzie żadną nadzieją, ale bardzo szpetną zarozumiałością. Gdy zatem przystępujemy do Jego świętego stołu, gdy stajemy wobec Jego świętego Ciała, rozważmy Jego przechwalebny majestat, który dzięki Jego wielkiej dobroci kryje się tam przed nami, i rozważmy właściwą postać Jego świętego Ciała ukrytego pod postacią chleba; ukrytego zarówno po to, aby uchronić nas od odczucia naszej nicości, którego być może nie potrafilibyśmy znieść, gdybyśmy w naszym obecnym stanie ujrzeli i przyjęli Go w Jego własnym kształcie, jak i po to, by wzrosła zasługa naszej wiary, gdy zgodnie z Jego przykazaniem posłusznie wierzymy w tę rzeczywistość, co do której nasze oczy i nasz rozum wydają się świadczyć inaczej. I chociaż w to wierzymy, jednak wiara wielu z nas jest bardzo słaba i daleka od wiary o takiej żarliwości i sile, jaką Bóg chciałby, abyśmy mieli. Mówmy więc do Niego wraz z ojcem, który miał syna niemowę: Wierzę Panie, ale zaradź memu niedowiarstwu (Mk 9,23), i z jego świętymi apostołami: Przymnóż nam, Panie, wiary (Łk, 17,5). Świadomi naszej niegodności, w pokorze serca mówmy wraz z biednym celnikiem: Boże, miej litość dla mnie, grzesznika (Łk 18,13), i z setnikiem: Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój (Mt 8,8). Święta Elżbieta, w chwili nawiedzenia i powitania naszej błogosławionej Pani, chociaż z racji jej stanu i różnicy wieku między nimi mogła się spodziewać i uważać za stosowne nawiedziny młodej kuzynki, jednak (wiedząc z całą pewnością dzięki objawieniu, że Maryja poczęła Chrystusa) wielce się zdziwiła z odwiedzin matki naszego Pana, i uznała siebie za całkiem niegodną. Rzekła więc do niej: Skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? (Łk 1,43) Pomimo jednak zakłopotania spowodowanego własną niegodnością, doznała Elżbieta takiego radosnego pocieszenia, że jej dziecię, święty Jan Chrzciciel, podskoczył z radości w jej łonie; i rzekła: Skoro głos twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie (Łk 1,44). Dzięki Duchowi Bożemu Elżbieta doznała więc świętych uczuć zarówno czci, uznając się niegodną nawiedzin matki Boga, jak i wielkiej wewnętrznej radości z tego. W tym zaś wspaniałym nawiedzeniu to nie Matka Boża przychodzi do świętej Elżbiety, ale ktoś stojący nieporównywalnie wyżej, niż Matka Boża nad św. Elżbietą, raczy przyjść i nawiedzić każdego z nas swą przebłogosławioną obecnością, i przychodzi On nie do naszego domu, ale do naszego wnętrza. Wezwijmy więc pomocy tego samego świętego Ducha, który ją natchnął, i prośmy Go w tym cudownym i świętym nawiedzeniu, aby natchnął nas, byśmy byli podobnie przejęci pełnym czci przerażeniem z powodu własnej niegodności, a jednak znaleźli radosną pociechę i wsparcie rozważając nieocenioną dobroć Boga, oraz by każdy z nas z podobnym uniżonym lękiem i podziwem zawołał: A skądże mi to, że mój Pan przychodzi do mnie? (Łk 1,43), i nie tylko przychodzi do mnie, ale wchodzi we mnie. Prawdziwie więc możemy radosnym sercem powiedzieć na widok jego obecności: Dziecko w mym łonie – tzn. dusza w moim ciele, która winna być niewinna, jak niewinne było niemowlę św. Jan – podskakuje, dobry Panie, z radości (Łk 1,44). Teraz gdy przyjęliśmy naszego Pana i jest On w naszym ciele, nie pozostawiajmy Go samego, zabierając się do innych spraw, a na Niego już nie zważając (niepoważny byłby ten, kto by gościowi nie usłużył), lecz niech cała nasza uwaga skupia się na Nim. W nabożnej modlitwie zwracajmy się do Niego, w pobożnym rozmyślaniu rozmawiajmy z Nim. Mówmy wraz z prorokiem: Posłucham tego, co Pan mówi we mnie (Ps 85,9). Bo przecież, jeśli odłożymy na bok wszystkie inne rzeczy i będziemy Mu usługiwać, nie poskąpi nam dobrych natchnień, mówiąc do nas i w nas o takich rzeczach, które przyniosą wielką pociechę i pożytek naszej duszy. A zatem wraz z Martą starajmy się, aby całe nasze zewnętrzne działanie zwracało się ku Niemu, gdy troszczy się o Niego i o Jego towarzyszy ze względu na Niego – to znaczy gdy troszczymy się o biednych, których uważa On nie tylko za swoich uczniów, ale każdego z nich jakby za siebie samego. Powiedział bowiem sam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt25, 40). Usiądźmy też z Marią w nabożnej medytacji i słuchajmy uważnie, co nasz Zbawiciel, który jest teraz naszym gościem, powie nam w naszym wnętrzu. Teraz jest dla nas szczególny czas modlitwy, gdyż Ten który nas stworzył, Ten który nas wykupił, Ten którego obraziliście, Ten który będzie nas sądził, Ten który albo nas potępi, albo zbawi – stał się dzięki swej wielkiej dobroci naszym gościem i jest w nas obecny we własnej osobie, a to nie dla czego innego, jak tylko abyśmy Go prosili o przebaczenie i aby nas przez to zbawił. Nie marnujmy przeto tego czasu, nie pozwólmy, aby ta sposobność nam się wymknęła, gdyż nie wiemy, czy jeszcze się kiedyś nadarzy, czy już nigdy. Starajmy się zatrzymać Go przy sobie i mówmy wraz z dwoma uczniami, którzy szli do Emaus: Zostań z nami, Panie (Łk 24,29), a wtedy będziemy pewni, że nas nie opuści, chyba że sami niegrzecznie Go odtrącimy. Nie postępujmy jak ludzie znad Genezaret, którzy prosili Go, by odszedł z ich stron, ponieważ przez Niego utracili swe świnie, nie bacząc na to, że uratował człowieka, z którego wypędził legion diabłów, które później zniszczyły świnie (Mk 5,17). Nie odpychajmy Boga na bok pod wpływem nieprawej miłości do światowych korzyści lub obleśnych pożądliwości, a raczej dla dobra duszy powstrzymajmy je. Bo na pewno, gdy tak roztopi się nasza wola, Bóg z nami nie pozostanie, a my Go niegrzecznie odsuniemy. I nie czyńmy jak lud Jerozolimy, który w niedzielę palmową przyjął Chrystusa po królewsku i pobożnie w procesji, a w następny piątek skazał Go na haniebną mękę; w niedzielę wołali: Błogosławiony który idzie w imię Pańskie! (Mt,21,9), a w piątek: Nie tego, lecz Barabasza! (J 18,40). W niedzielę wołali: Hosanna na wysokości (Mk 11,10), a w piątek: Precz! Precz! Ukrzyżuj Go! (J 19,15) Co z tego, że przyjmujemy Go tak dobrze i pobożnie na Wielkanoc, jeżeli potem wpadamy w tak podłe grzeszne życie, że wypędzamy naszego Pana z naszych dusz, i łaska Jego nie pozostaje z nami. Ukazujemy wtedy, że przyjmujemy Go tak jak owi Żydzi. Nasze postępowanie jest ponownym ukrzyżowaniem Chrystusa. Krzyżują ponownie Syna Bożego (Hbr 6, 6). A więc, dobrzy chrześcijańscy czytelnicy, przyjmijmy Go tak jak dobry celnik Zacheusz. Gorąco pragnął on zobaczyć Chrystusa, a że był niskiego wzrostu, wylazł na drzewo, zaś nasz Pan widząc jego przywiązanie zawołał go i rzekł: Zacheuszu zejdź, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu (Łk 19,5). Pospieszył zatem i zszedł, i radośnie przyjął Go w swoim domu. Ale nie tylko przyjął Go z płochym i przemijającym uczuciem radości, lecz aby było widoczne, że przyjął Go cnotliwym i gorliwym umysłem, poświadczył to swymi cnotliwymi uczynkami. Zgodził się odtąd zadośćuczynić wszystkim, których skrzywdził, i to hojnie, za każdy grosz dając cztery, a co więcej zaofiarował się dać połowę swego majątku ubogim natychmiast, bez żadnej zwłoki. I dlatego nie powiedział: “Posłyszysz, że dam”, ale rzekł: Oto, spójrz, dobry Panie, połowę moich dóbr daję ubogim (Łk 19,8). Niech Pan nasz udzieli nam łaski, abyśmy z taką gorliwością, z takim ochoczym sercem, z taką radością i z takim weselem ducha, z jakim ten człowiek przyjął naszego Pana do swojego domu, przyjęli Jego błogosławione Ciało i Krew, Jego świętą duszę i Jego wszechmocne Bóstwo – zarówno do naszych ciał, jak i do naszych dusz, tak by owoce naszych dobrych uczynków mogły świadczyć wobec naszego sumienia, że przyjmujemy Go godnie i z tak pełną wiarą i mocnym postanowieniem dobrego życia, jak to nam czynić należy. A wtedy Bóg zwróci się do nas łaskawie i powie naszej duszy, jak powiedział Zacheuszowi: Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu (Łk 19,9) – zbawienie, którego dobrzy chrześcijańscy czytelnicy, Przenajświętsza Osoba Chrystusa, dana nam zaiste w Najświętszym Sakramencie, niech nam wszystkim raczy udzielić przez zasługi swojej gorzkiej męki, którą z Jego polecenia wspominamy w tym Najświętszym Sakramencie. http://www.remi.jezuici.pl/teksty/more.html ****** List Apostolski «motu proprio» o ogłoszeniu św. Tomasza Morusa Patronem rządzących i polityków1. Z życia i męczeństwa św. Tomasza Morusa wypływa przesłanie, które dociera poprzez stulecia do ludzi wszystkich czasów i mówi im, że sumienie ma niezbywalną godność, jest bowiem – jak przypomina Sobór Watykański II – «najtajniejszym ośrodkiem i sanktuarium człowieka, gdzie przebywa on sam z Bogiem, którego głos w jego wnętrzu rozbrzmiewa» (Gaudium et spes, 16). Gdy człowiek jest posłuszny wezwaniom prawdy, sumienie kieruje nieomylnie jego czyny ku dobru. Właśnie ze względu na swoje świadectwo o prymacie prawdy nad władzą, składane aż do przelania krwi, św. Tomasz Morus jest czczony jako zawsze aktualny wzór wierności wyznawanym zasadom moralnym. Również poza Kościołem, zwłaszcza wśród tych, którzy powołani są, aby kierować losami narodów, jego postać postrzegana jest jako źródło inspiracji dla polityki, która za swój najwyższy cel uznaje służbę człowiekowi. W ostatnim czasie docierały do mnie prośby, kierowane przez głowy państw i rządów, licznych polityków, niektóre Konferencje Episkopatów i poszczególnych biskupów, o ogłoszenie św. Tomasza Morusa Patronem rządzących i polityków. Wśród sygnatariuszy są osobistości wywodzące się z różnych środowisk politycznych, kulturowych i religijnych, co świadczy o żywym i powszechnym zainteresowaniu myślą i dokonaniami tego wybitnego polityka. 2. Tomasz Morus zrobił w swoim kraju niezwykłą karierę polityczną. Urodzony w Londynie w 1478 r., wywodził się z powszechnie szanowanej rodziny i już w młodym wieku został oddany na służbę arcybiskupa Canterbury Jana Mortona, kanclerza królestwa. Studiował później prawo w Oxfordzie i Londynie, rozszerzając swoje zainteresowania na rozległe obszary kultury, teologii i literatury klasycznej. Opanował doskonale język grecki oraz nawiązał kontakty i przyjaźnie z wybitnymi twórcami renesansowej kultury, m.in. z Erazmem Dezyderym z Rotterdamu. Wrażliwość religijna skłoniła go do poszukiwania cnoty poprzez praktykę wytrwałej ascezy: utrzymywał przyjazne stosunki z franciszkanami obserwantami z klasztoru w Greenwich i przez pewien czas mieszkał u kartuzów w Londynie. Były to wówczas dwa główne ośrodki gorliwego życia religijnego w kraju. Czując się powołany do małżeństwa, życia rodzinnego i działalności w świecie, poślubił w 1505 r. Joannę Colt, z którą miał czworo dzieci. Gdy Joanna zmarła w 1511 r., ożenił się powtórnie, biorąc za żonę Alicję Middleton, wdowę z córką. Przez całe swoje życie był czułym i wiernym mężem i ojcem, poświęcającym wiele wysiłku religijnemu, moralnemu i intelektualnemu wychowaniu dzieci. W swoim domu przyjmował zięciów, synowe i wnuki, gościł też wielu młodych przyjaciół, poszukujących prawdy i swego powołania. W życiu rodzinnym wiele czasu poświęcano modlitwie i lectio divina, nie brakło też miejsca na godziwe i zdrowe formy wspólnego wypoczynku. Każdego dnia Tomasz uczestniczył w Mszy św. w kościele parafialnym, ale jego surowe praktyki pokutne znane były tylko najbliższym członkom rodziny. 3. W 1504 r., za panowania Henryka VII, został po raz pierwszy wybrany do parlamentu. Henryk VIII odnowił jego mandat w 1510 r., mianując go zarazem przedstawicielem korony w stolicy, przez co otworzył mu drogę do błyskotliwej kariery w administracji publicznej. W następnym dziesięcioleciu król wysyłał go wielokrotnie z misjami dyplomatycznymi i handlowymi do Flandrii i na terytorium dzisiejszej Francji. Mianowany członkiem Rady Królewskiej, sędzią-przewodniczącym jednego z głównych trybunałów i wiceskarbnikiem, wyróżniony tytułem szlacheckim, w 1523 r. został przewodniczącym Izby Gmin. Powszechnie ceniony za nieskazitelną postawę moralną, błyskotliwą inteligencję, otwarte i pogodne usposobienie oraz niezwykłą erudycję, został mianowany przez króla w 1529 r. – gdy kraj przeżywał kryzys polityczny i gospodarczy – kanclerzem królestwa. Tomasz był pierwszym człowiekiem świeckim na tym stanowisku i piastował je w niezwykle trudnym okresie, starając się służyć królowi i krajowi. Wierny swoim zasadom, troszczył się o sprawiedliwość i próbował ograniczyć szkodliwe wpływy tych, którzy dbali jedynie o własne interesy kosztem słabszych. W 1532 r., nie chcąc udzielić poparcia zamiarom Henryka VIII, który pragnął przejąć kontrolę nad Kościołem w Anglii, podał się do dymisji. Wycofał się z życia publicznego, godząc się z ubóstwem, jakie przyszło mu znosić wraz z całą rodziną, opuszczony przez wielu fałszywych przyjaciół, którzy w chwili próby odwrócili się od niego. Gdy król przekonał się, że Tomasz, wierny swemu sumieniu, kategorycznie odrzuca wszelkie kompromisy, w 1534 r. polecił go wtrącić do londyńskiego więzienia Tower, gdzie poddawano go różnorakim naciskom psychologicznym. Tomasz Morus nie uległ presji i odmówił złożenia przysięgi, jakiej od niego żądano, gdyż oznaczałoby to akceptację systemu politycznego i kościelnego, który przygotowywał teren dla despotyzmu wolnego od wszelkiej kontroli. W trakcie procesu, jaki mu wytoczono, wygłosił płomienną mowę w obronie swych przekonań na temat nierozerwalności małżeństwa, poszanowania tradycji prawnej inspirowanej wartościami chrześcijańskimi, wolności Kościoła wobec państwa. Skazany przez sąd, został ścięty. Z upływem stuleci dyskryminacja w stosunku do Kościoła złagodniała. W 1850 r. została odtworzona w Anglii hierarchia katolicka. Dzięki temu stało się możliwe otwarcie procesów kanonizacyjnych licznych męczenników. Tomasz Morus wraz z 53 innymi męczennikami, wśród których był także biskup Jan Fisher, został beatyfikowany przez papieża Leona XIII w 1886 r. Z kolei Pius XI kanonizował go wraz z tymże biskupem w 1935 r., w czterechsetlecie męczeństwa. 4. Wiele racji przemawia za ogłoszeniem św. Tomasza Morusa Patronem rządzących i polityków. Jedną z nich jest odczuwana w środowisku polityki i administracji państwowej potrzeba wiarygodnych wzorców, które wskazywałyby drogę prawdy w obecnym momencie dziejowym, gdy mnożą się trudne wyzwania i trzeba podejmować bardzo odpowiedzialne decyzje. Zupełnie nowe zjawiska ekonomiczne przekształcają dziś bowiem struktury społeczne, zdobycze naukowe w dziedzinie biotechnologii stwarzają coraz pilniejszą potrzebę obrony ludzkiego życia we wszystkich postaciach, zaś obietnice zbudowania nowego społeczeństwa, łatwo znajdujące posłuch zagubionej opinii publicznej, pilnie domagają się podjęcia stanowczych decyzji politycznych sprzyjających rodzinie, młodym, ludziom starszym i zepchniętym na margines. W takim kontekście warto odwołać się do przykładu św. Tomasza Morusa, który wyróżniał się niezłomną wiernością prawowitym władzom i instytucjom właśnie dlatego, że pragnął w ten sposób służyć nie władzy, ale najwyższemu ideałowi sprawiedliwości. Jego życie poucza nas, że rządzenie jest przede wszystkim praktykowaniem cnoty. Mając tak mocny fundament moralny, angielski mąż stanu swą działalnością publiczną służył człowiekowi, zwłaszcza słabemu i ubogiemu; rozstrzygał sporne kwestie społeczne kierując się niezwykłym zmysłem sprawiedliwości; opiekował się rodziną i nie szczędził wysiłków w jej obronie; rozwijał wszechstronne kształcenie młodzieży. Głęboki dystans wobec zaszczytów i bogactw, pokora wsparta pogodnym i żartobliwym usposobieniem, trzeźwe spojrzenie na ludzką naturę i na ulotność sukcesów oraz trafność sądu zakorzenionego w wierze dały mu wewnętrzną moc i ufność, która wspierała go w przeciwnościach i w obliczu śmierci. Jego świętość zajaśniała pełnym blaskiem w chwili męczeństwa, ale została przygotowana przez całe życie poświęcone pracy w służbie Boga i bliźniego. Nawiązując do takich przykładów doskonałej harmonii między wiarą a postępowaniem, w posynodalnej adhortacji apostolskiej Christifideles laici napisałem, że «ogromne znaczenie posiada spójność życia wiernych świeckich jako tych, którzy winni dążyć do świętości w normalnych warunkach życia zawodowego i społecznego. Dlatego w odpowiedzi na swe powołanie winni traktować codzienne zajęcia jako okazje do tego, by zbliżać się do Boga, spełniać Jego wolę i służyć innym ludziom» (n. 17). Ta harmonia między sferą przyrodzoną a nadprzyrodzoną jest cechą, która bardziej może niż jakakolwiek inna znamionuje osobowość wielkiego angielskiego męża stanu: w swym bogatym życiu publicznym odznaczał się on prostotą i pokorą, zachowując swój słynny «dobry humor» nawet w obliczu śmierci. Do takiego bowiem celu doprowadziło go umiłowanie prawdy. Człowiek nie może oderwać się od Boga ani polityka od prawdy: oto jest światło, które rozjaśniało jego sumienie. Jak powiedziałem już przy innej okazji, «człowiek jest stworzeniem Bożym i dlatego prawa człowieka biorą początek z Boga, wpisane są w zamysł stworzenia i są objęte planem odkupienia. Można by wręcz powiedzieć, używając śmiałego sformułowania, że prawa człowieka są także prawami Boga» (przemówienie z 7 kwietnia 1998 r.). Właśnie na polu obrony praw sumienia przykład Tomasza Morusa zajaśniał szczególnie mocnym blaskiem. Można powiedzieć, że w bardzo szczególny sposób doświadczał on wartości sumienia, które jest «świadectwem samego Boga, którego głos i sąd przenikają wnętrze człowieka aż do tajników jego duszy» (Veritatis splendor, 58), chociaż w tym, co dotyczyło działań przeciw heretykom, podlegał ograniczeniom kultury swojej epoki. Powszechny Sobór Watykański II w konstytucji Gaudium et spes zauważa, że we współczesnym świecie rośnie «świadomość niezwykłej godności, jaka przysługuje osobie ludzkiej, która przerasta wszystkie rzeczy, i której prawa oraz obowiązki mają charakter powszechny i nienaruszalny» (n. 26). Życie Tomasza Morusa bardzo wyraźnie ukazuje pewną fundamentalną prawdę etyki politycznej. Otóż obrona wolności Kościoła przed nieuprawnionymi ingerencjami państwa jest jednocześnie obroną – podejmowaną w imię prymatu sumienia – wolności człowieka w relacji do władzy politycznej. Zawiera się w tym podstawowa zasada wszelkiego ładu społecznego zgodnego z naturą człowieka. 5. Ufam zatem, że ogłoszenie Patronem rządzących i polityków postaci tak wybitnej jak św. Tomasz Morus służyć będzie dobru społeczeństwa. Akt ten jest zresztą w pełni zgodny z duchem Wielkiego Jubileuszu, który wprowadza nas w trzecie tysiąclecie chrześcijaństwa. Dlatego po dojrzałym namyśle, przychylając się chętnie do kierowanych do mnie próśb, ustanawiam i ogłaszam niebieskim Patronem rządzących i polityków św. Tomasza Morusa, zezwalając, aby oddawano mu cześć we wszystkich formach i przyznano wszelkie przywileje liturgiczne, jakie zgodnie z prawem przysługują patronom kategorii osób. Niech będzie błogosławiony i uwielbiony Jezus Chrystus, Odkupiciel człowieka wczoraj, dziś i na wieki. Rzym, u św. Piotra, http://www.niedziela.pl/artykul/2184/List-Apostolski-laquomotu-proprioraquo-o ****** Oto fragment modlitwy napisanej przez Tomasza Morusa po ogłoszeniu wyroku śmierci:
Wszechmogący Boże, zabierz ode mnie wszelkie pyszne myśli, wszelkie pragnienia mojej własnej chwały, wszelką zazdrość, wszelką chciwość, obżarstwo, lenistwo i lubieżność, wszelkie uczucia gniewu, wszelką żądzę zemsty, wszelkie pragnienie albo radość z nieszczęścia innych, wszelką przyjemność z doprowadzania ich do złości i gniewu, wszelkie zadowolenie z zarzutów lub ze znieważania kogokolwiek będącego w nieszczęściu i niedoli.
A we wszystkich moich czynach i we wszystkich moich słowach, i we wszystkich moich myślach obdarz mnie, dobry Boże, sercem pokornym, skromnym, cichym, zgodnym, cierpliwym, miłosiernym, łaskawym, czułym i litościwym, tak abym zakosztował Ducha Świętego. Daj mi, dobry Boże, prawdziwą wiarę, mocną nadzieję i żarliwą miłość; taką miłość do Ciebie, dobry Boże, która przewyższałaby nieporównanie miłość siebie samego, abym nie kochał niczego co mogłoby Ci się nie podobać, lecz wszystko co kocham, abym kochał w Tobie. http://www.deon.pl/religia/swiety-patron-dnia/art,63,sw-tomasz-morus-meczennik-sumienia.html
******
|
|
Święty Paulin z Noli, biskup
Urodził się w 353 r. w pobliżu Bordeaux. Był potomkiem możnego rodu patrycjuszowskiego; naprawdę nazywał się Pontius Meropius Anicius Paulinus. Zaliczany jest do grona mędrców, którzy tworzyli zręby wczesnochrześcijańskiego piśmiennictwa. Jego pierwszym nauczycielem w Bordeaux, a potem protektorem i przyjacielem, był wybitny retor i poeta Auzoniusz, który zarządzał prowincją i cieszył się względami cesarzy rzymskich. Rychło więc rozpoczął karierę urzędniczą, został konsulem i gubernatorem Kampanii. Prawdy wiary poznał od samego św. Ambrożego. W 379 r. poślubił Tharasię, chrześcijankę z Hiszpanii, i wkrótce przyjął chrzest z rąk św. Delfina, biskupa Bordeaux. Z Tharasią miał syna Celsusa, który jednak szybko zmarł; małżonkowie złożyli wówczas ślub czystości i postanowili poświęcić się wyłącznie Bogu. Młodzi małżonkowie powrócili do Francji, nawiedzając grób św. Marcina w Tours. Tu Paulin doznał niezwykłej łaski uzdrowienia z choroby oczu. http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/06-22b.php3 ***** Żywot świętego Paulina z Noli,
|
|
Błogosławiony Innocenty V, papież
Piotr urodził się około 1224 w Tarantaise, w diecezji lyońskiej, albo w miejscowości o tej samej nazwie, położonej w Sabaudii. Mając szesnaście lat, wstąpił w Lyonie do dominikanów. W 1255 r. udał się do Paryża na zakonne studium generale. W czasie, gdy rozgorzała kampania przeciw zakonom żebrzącym, podjął wykłady jako bakałarz nauk biblijnych. Swój staż ukończył pod patronatem Hugona z Metzu i Bartłomieja z Tours. W 1259 r. wraz ze św. Albertem Wielkim, św. Tomaszem z Akwinu i kilkoma innymi braćmi został powołany na kapitułę generalną do Valenciennes. Utworzyli wtedy komisję ad promotionem studii. Na początku roku szkolnego 1259/1260 generał zakonu wyznaczył go na stanowisko, które nazywano wówczas katedrą Francuzów. Gdy w 1263 r. generałem został bł. Jan z Vercelli, anonimowy denuncjator przedłożył mu 108 twierdzeń, wyjętych z komentarza Piotra do Sentencji Lombarda. Dominikanin musiał wtedy opuścić katedrę. Rok później wybrano go prowincjałem prowincji francuskiej, natomiast Tomasz z Akwinu, zapytany o zdanie, wyraził o nim opinię pozytywną. W 1267 r. powrócił do nauczania, ale już w dwa lata później na nowo objął urząd prowincjała. W rządzeniu opowiadał się za ograniczaniem liczby fundacji; zalecał rezygnację z tych, które miałyby powstać w małych miasteczkach, popierał natomiast otwieranie domów w wielkich ośrodkach. Nakazywał ostrożność w przyjmowaniu nowicjuszy, zachęcał przełożonych do korzystania z prawa upominania. http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/06-22c.php3 *****
|
Ponadto dziś także w Martyrologium:
św. Albana, męczennika (+ 287); św. Eberharda (+ 1164); św. Flawiusza Klemensa, konsula, męczennika (+ I w.); św. Jana, biskupa Neapolu (+ ok. 432)
|
Kanonizacja rodziców św. Teresy z Lisieux
KAI / psd
18 października, w trakcie obrad synodu biskupów o rodzinie Ojciec Święty dokona kanonizacji Ludwika i Zelii Martin – podaje powołując się na agencję I-Media francuski dziennik katolicki “La Croix”. Po raz pierwszy w dziejach papież zaliczy podczas jednej uroczystości małżeństwo do grona świętych. Są to jeszcze dane nieoficjalne, bowiem 27 czerwca odbędzie się konsystorz, podczas którego ustalone będą ostatecznie daty kanonizacji. Tym niemniej Prefektura Domu Papieskiego podała, że 18 października będą miały miejsce kanonizacje.
Beatyfikowani w 2008 r. Zelia i Ludwik Martin mieli dziewięcioro dzieci. Okres dzieciństwa przeżyło tylko pięć córek, z których wszystkie zostały zakonnicami, w tym Teresa (karmelitanka, kanonizowana w 1925 r.) i Leonia (s. Franciszka Teresa, wizytka, której proces beatyfikacyjny rozpoczął się we Francji w styczniu br.).
Franciszek jest wielkim czcicielem św. Teresy od Dzieciątka Jezus, która jest patronką misji, a właśnie 18 października obchodzony będzie Światowy Dzień Misyjny. Na jego życzenie relikwie małżonków Martin były obecne podczas Mszy św. inaugurującej Synod Nadzwyczajny w październiku ub. roku. Do ich kanonizacji posłużył cud małej Carmen Perez Pons, urodzonej 15 października 2008 r. w Walencji w Hiszpanii, we wspomnienie św. Teresy od Dzieciątka Jezus, a na cztery dni przed kanonizacją Ludwika i Zelii Martin. Będąc wcześniakiem miała wiele komplikacji zdrowotnych zagrażających jej życiu, w tym wylew krwi do mózgu. Jej rodzice modlili się o cud za wstawiennictwem rodziców św. Teresy.
27 czerwca podczas konsystorza zwyczajnego, któremu będzie przewodniczył Ojciec Święty ogłoszona będzie oficjalnie data kanonizacji błogosławionych Ludwika (1823-1894) i Zelii (1831-1877) Martin, Wincentego Grossi, kapłana (1845-1917), oraz hiszpańskiej zakonnicy Marii od Niepokalanego Poczęcia (1926-1998) (Marii Isabel Salvat Romero), znanej jako “matka chorych i starców”.
Ludwik Józef Stanisław (Louis Joseph Stanislas) Martin (22 VIII 1823-29 VII 1894) urodził się w Bordeaux. Zelia Maria (Zélie Marie) z domu Guèrin (23 XI 1831-28 VIII 1877) pochodziła z Gandelain koło Alençon.
Ludwik był synem kapitana wojska francuskiego. Przez pewien czas mieszkał w Paryżu, ale niebawem wrócił do rodziców, którzy mieszkali w Alençon, gdzie otworzył zakład zegarmistrzowsko-jubilerski. Pracę łączył z ćwiczeniami duchowymi i działalnością dobroczynną. 13 lipca 1858 r. poślubił poznaną trzy miesiące wcześniej Zelię Guèrin, która – jak sama później wyznała – gdy pierwszy raz spotkała go na ulicy, usłyszała głos wewnętrzny: “To ten, którego przygotowałem dla Ciebie”.
Przyszła pani Martin uczęszczała na kursy koronczarskie, których współorganizatorką była matka Ludwika. Zelia była osobą przedsiębiorczą i już w wieku 20 lat założyła własne przedsiębiorstwo. Ona także, podobnie jak jej mąż i wraz z nim, dzieliła pracę zawodową z głębokim życiem wewnętrznym i pobożnością oraz z pełnieniem dzieł miłosierdzia wobec potrzebujących.
Oboje małżonkowie doczekali się łącznie dziewięciorga dzieci, urodzonych w latach 1860-73, z których najmłodszą była ta, która najbardziej rozsławiła rodzinę – św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Niestety, z całej tej gromadki potomstwa czworo, w tym dwóch chłopców, zmarło w bardzo młodym wieku. Te, które przeżyły – same córki – zostały zakonnicami i doczekały, poza św. Teresą, sędziwego wieku (dwie zmarły w wieku prawie 90 lat).
Wielkim źródłem wiedzy o codziennym życiu małżonków, a jeszcze bardziej o ich uczuciach, religijności i życiu duchowym, są listy. Zachowało się 218 listów Zelii do męża i 16 Ludwika do niej. Teresa, późniejsza wielka święta, patronka misji i doktor Kościoła, napisała o swych rodzicach, że byli oni “godni bardziej nieba niż ziemi”.
Proces beatyfikacyjny państwa Martin prowadzono w latach 1957-60 w diecezjach Bayeux-Lisieux i Sées, a następnie w Rzymie. W 1994 r. Jan Paweł II zatwierdził ich cnoty heroiczne, zaś w 2008 r. Benedykt XVI zezwolił na wyniesienie obojga małżonków na ołtarze po uznaniu cudu, przypisywanego ich wstawiennictwu – uzdrowieniu z ciężkiej choroby płuc włoskiego chłopca Pietro Schilirò Monzy.
Ludwik i Zelia Martinowie są drugim małżeństwem, beatyfikowanym przez Kościół w naszych czasach. Pierwszymi byli Alojzy i Maria Beltrame Quattrocchi, których Jan Paweł II ogłosił błogosławionymi w 2001 r.
Wincenty Grossi urodził się 4 marca 1845 w Pizzighettone, koło Cremony w Lombardii. W 1869 r. został wyświęcony na kapłana. Był wikariuszem w kilku parafiach. W1883 r. został proboszczem w Vicobellignano. W parafii tej pełnił posługę do śmierci przez 44 lata.
Szczególną opieką otoczył młodzież. Spośród chłopców utworzył grupę animatorów apostolskich, zaś dla dziewcząt – instytut Córki Oratorium, który był początkiem przyszłego Zgromadzenia Córek Oratorium. Siostry prowadziły apostolstwo wśród młodzieży wiejskiej.
Mimo różnych trudności (początkowo biskup Cremony nie przyjmował do wiadomości istnienia nowego zgromadzenia) ks. Grossi nie zniechęcał się. Założone przez niego zgromadzenie uzyskało aprobatę biskupa Cremony w1901 r., a w1926 r. Stolicy Apostolskiej.
Papież Paweł VI beatyfikował ks. Grossiego 1 listopada 1975 r. W homilii beatyfikacyjnej zwracał uwagę na jego zaangażowanie na rzecz apostolstwa młodzieży i gorliwość duszpasterską.
María Isabel Salvat Romero urodziła się 20 lutego 1926 w Madrycie w zamożnej i szanowanej, a przy tym bardzo pobożnej rodzinie. Między innymi jej młodszy brat w 1956 został księdzem. Ona sama w wieku 18 lat 8 grudnia 1944 wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Towarzystwa Krzyża, wspólnoty zakonnej założonej w 1875 przez jej rodaczkę bł. Anielę od Krzyża (1846-1932).
Wcześniej jednak, w latach 1932-42 uczęszczała do szkoły podstawowej, a następnie do kolegium – obie placówki prowadziło zgromadzenie “Matki Irlandzkie”. Wtedy też, jeszcze jako dziecko, odczuła na własnej skórze uciążliwości wywołane przez wojnę domową w Hiszpanii (1936-39), gdyż z jej powodu zgromadzenie musiało, wraz z uczennicami, schronić się na kilka lat do Portugalii.
W 1939 r. 13-letnia wówczas dziewczyna wróciła do Madrytu, gdzie w 1944 zdała maturę i 8 grudnia tegoż roku rozpoczęła nowicjat we wspomnianym Towarzystwie Krzyża. 9 czerwca następnego roku przywdziała habit, przyjmując imię zakonne Maria de la Purísima de la Cruz (Maria od Najczystszej od Krzyża). Wyróżniała się głęboką wiarą i pobożnością, a przy tym będąc osobą wykształconą (m.in. znała trzy języki obce, co w ówczesnej Hiszpanii było rzadkością, zwłaszcza wśród kobiet), dość szybko zaczęła pełnić ważne stanowiska w zgromadzeniu.
W 1950 kierowała kolegium w Valladolid, w 3 lata później powierzono jej podobny urząd w Sewilli, a od 1965 pełniła różne stanowiska we władzach swej wspólnoty zakonnej. Była m.in. przełożoną prowincjalną i radczynią generalną, po czym 11 lutego 1977 na 13. kapitule generalnej wybrano ją na przełożoną generalną. Funkcję tę pełniła przez 4 kolejne kadencje aż do śmierci. Kierowała zgromadzeniem z niezmordowaną energią i gorliwością. Za jej kadencji wspólnota bardzo się rozrosła, powstały nowe domy w różnych częściach Hiszpanii.
Przez cały ten czas, niezależnie od obowiązków administracyjnych, nie zaniedbywała swych zadań, wynikających z powołania zakonnego – troski i opieki nad chorymi, osobami w starszym wieku, opuszczonymi i ubogimi. Gdziekolwiek mieszkała i działała, poświęcała wiele uwagi tym grupom osób potrzebujących. Sama żyła bardzo skromnie, mając niewielkie potrzeby. Sama myła i karmiła swych podopiecznych, prała im ubranie i wykonywała inne, ciężkie i mało przyjemne prace.
Zmarła w opinii świętości w domu macierzystym zgromadzenia w Sewilli 31 października 1998 podczas rekolekcji.
Jej proces beatyfikacyjny na szczeblu diecezjalnym trwał w latach 2004-05, po czym sprawę przekazano do Rzymu. W grudniu 2008 komisja lekarska Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych uznała cud, dokonany za wstawiennictwem Sługi Bożej, a 27 marca br. Benedykt XVI potwierdził to i postanowił, że beatyfikacja hiszpańskiej zakonnicy odbędzie się 18 września w Sewilli.
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22548,kanonizacja-rodzicow-sw-teresy-z-lisieux.html
******
Święci rodzice Małej Teresy z Lisieux
Marek Wójtowicz SJ
Każdy człowiek, a zwłaszcza chrześcijanin, powołany jest do świętości życia. Kościół przypomina, że ludźmi świętymi powinni być także małżonkowie, którzy trudzą się i podejmują wiele ofiar, by wychować swoje dzieci. Święta Teresa z Lisieux darzyła swoich rodziców wdzięczną miłością i pisała o nich w Dziejach duszy z najwyższym uznaniem. Ojciec Święty Benedykt XVI zadecydował o ich beatyfikacji w 2008 roku.
Ludwik Martin nosił się z zamiarem wstąpienia do augustianów. W tym celu wybrał się na Przełęcz św. Bernarda w Alpach, by wstąpić do tamtejszego klasztoru. Pewien doświadczony zakonnik powiedział mu otwarcie, że to nie jego droga. Z pokorą przyjął taką decyzję i zaczął szukać towarzyszki życia. Bóg sprawił, że w 1858 roku spotkał Zelię, kobietę głęboko religijną i od razu ją bardzo pokochał. Po trzech miesiącach wzięli ślub. Fundamentem ich wzajemnej miłości było umiłowanie nade wszystko Boga, miłość do bliźnich i do swoich dzieci. Pomiędzy nimi zaistniała głęboka duchowa więź.
Ludwik Martin był cenionym w Lisieux zegarmistrzem, zaś jego żona Zelia prowadziła zakład koronkarski. Po pewnym czasie Ludwik zamknął warsztat zegarmistrzowski i pomagał żonie. Do zatrudnionych przez żonę kobiet małżonkowie odnosili się zawsze z wielkim szacunkiem.
Byli szczęśliwym małżeństwem. Pani Zelia z domu Guerin lubiła powtarzać: „Bóg jest Panem, Mistrzem, więc czyni, co chce”. Ulubionym westchnieniem Ludwika Martin było: „Bóg, pierwszy, któremu służę”. Stwórca obdarzył ich dziewięciorgiem dzieci, czwórka z nich zmarła bardzo wcześnie. Pozostałe z piątki dziewcząt po kolei wstępowały do Karmelu, jedna z nich została wizytką. Najbardziej znaną z córek jest najmłodsza, św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Swojego ojca nazywała królem. Podziwiała go za to, że wspomagał chorą na raka piersi mamę Zelię, a po jej śmierci 28 sierpnia 1877 roku, sam wychowywał dziewczęta, troszcząc się o ich religijną formację. Czynił to przede wszystkim przez solidną pracę i modlitwę.
W 1889 roku Ludwik bardzo zachorował na miażdżycę, przeszedł paraliżujące dwa udary mózgu i przez trzy lata był hospitalizowany. Wszystko znosił z wielka cierpliwością, cały powierzając się Bożej Opatrzności. Zmarł 29 lipca w 1894 roku. Mała Teresa napisała o swoich rodzicach, że bardziej byli godni nieba niż ziemi.
Pomyślmy dzisiaj z wdzięcznością o naszych rodzicach, o tych żyjących i tych, którzy już odeszli do Pana. Podziękujmy Bogu, że nauczyli nas, jak Go kochać i jak się do Niego modlić. Podziękujmy żyjącym rodzicom za wszelkie dobro, a za zmarłych pomódlmy się do Ojca niebieskiego o wieczny pokój. Prośmy też Boga, by rodziny na całym świecie pragnęły być, podobnie jak rodzina błogosławionych Ludwika i Zelii, Bogiem silne.
http://www.deon.pl/religia/swiety-patron-dnia/art,57,swieci-rodzice-malej-teresy-z-lisieux.html
******
Św. Teresa – Mistrzyni wiary wątpiącej
ks. Tomasz Halik
Kiedy rozmyślałem o “ludziach z obrzeża”, o niewierzących, o solidarności z wątpiącymi i o tym, gdzie właściwie znajduje się centrum, a gdzie obrzeże tej tak niezwykłej wspólnoty, jaką jest Kościół, przyszła mi na myśl pewna młoda kobieta, która w swoim dzienniku zapisała kiedyś słowa: W sercu Kościoła, mojej Matki, będę miłością.
Przez wiele lat św. Teresa z Lisieux pozostawała na obrzeżach mojego zainteresowania. Przypominam sobie, że akurat w dzień jej święta – ten dzień nie był nawet celowo wybrany – rozpoczynałem w roku 1972 swoje systematyczne przygotowanie do kapłaństwa w Kościele podziemnym; czekałem w praskim kościele św. Ignacego na człowieka, którego miałem rozpoznać po umówionym znaku i który potem na tej drodze miał mnie przez szereg lat prowadzić do święceń. Pamiętam dobrze wszystko, co rozgrywało się wówczas nie tylko we mnie, ale wokół mnie – także tę znaną kiczowatą figurkę świętej z tacą pełną róż, przed którą – ponieważ była to jej uroczystość – płonęła wielka świeca.
Tekst pochodzi z książki ks. Tomasza Halika, Cierpliwość wobec Boga
Co wówczas wiedziałem o tej świętej? Postrzegałem ją jedynie przez pryzmat przesłodzonych figurek i obrazków, tchnących dziewiętnastowieczną pobożnością. W tamtym czasie miałbym gotową odpowiedź na jej słowa o misji w sercu Kościoła: ile to już pobożnych zakonnic pozostawiło nam w swoich dziennikach sentymentalne westchnienia o miłości. Podobne wyznania i lamenty rozszyfrowujemy dzisiaj głównie za pomocą teorii Freuda o sublimacji libido, teorii, którą nam częściowo wpojono, a którą częściowo jesteśmy skażeni.
“Mała droga” Tereski czy może Heidegger?
Kiedy po raz pierwszy czytałem coś o “małej drodze” czy “drodze dzieciństwa”, której ta właśnie święta uczyła, natrafiłem na jej sformułowanie, wypowiedziane w jednej ze smutnych i nieprzyjemnych chwili, jakich pewnie przeżyła w klasztorze niemało, że zostawia Bogu swobodę postępowania z nią w taki sposób, w jaki dziecko obchodzi się ze swoją zabawką. Czy zabawka może wyrzucać dziecku, że się nią stale nie zajmuje, że na chwilę zostawiło ją gdzieś w kącie? To mi wystarczyło.
“Czyżbyśmy byli zabawkami w Bożych rękach? I czy Bóg jest jakimś zapominalskim dzieckiem?” – powiedziałem do siebie i zdegustowany natychmiast tę książkę zamknąłem, postanawiając nie tracić czasu na tak infantylne metafory, a potem wróciłem do mojej rozpoczętej lektury Heideggera. Nie mam nic przeciwko Heideggerowi – ale po wielu latach w konkretnej sytuacji przypomniało mi się tamto sformułowanie Teresy. I pomogło mi bardziej niż Sein und Zeit. Uświadomiłem sobie, jak wiele jest w nim autoironii – zdrowego humoru, pomagającego w chwilach niepowodzeń stawić czoło pokusie użalania się (jałowego spekulowania, dlaczego Bóg pozwolił na to lub owo, dlaczego nie uratował akurat tak wspaniałego człowieka jak ja) oraz cichego przerzucania win na wszystkich wkoło, łącznie z samym Bogiem.
Ale to był tylko początek mojej “przygody z Teresą”. Stopniowo kobieta, ogłoszona przez Jana Pawła II Doktorem Kościoła – choć w odróżnieniu od wszystkich wielkich myślicieli, którym przyznawano to właśnie epitetum ornans, nie pozostawiła po sobie żadnego dzieła teologicznego, a jej wykształcenie teologiczne było bardziej niż wątpliwe – zaczęła intrygować mnie coraz bardziej. Przeczytałem wiele jej tekstów i jej biografii, a w końcu udałem się na pielgrzymkę do grobu Teresy; fotografię jej twarzy mam stale na swoim biurku.
Gdy przed kilku laty ukończyłem książkę prowokacyjnie broniącą “małej wiary” przed “wielką”, “niewzruszoną” i pewną siebie, wielką lekcją pokory stała się dla mnie konstatacja, że właściwie nie odkryłem niczego nowego. To, co kiedyś sprawiło, że w chrześcijaństwie i Kościele katolickim znalazłem swój duchowy dom, to uświadomienie sobie, iż jest to religia paradoksu – a wszystko, co z takim wysiłkiem rozważałem i tropiłem u Pascala, Kierkegaarda, Chestertona czy Grahama Greena – wcześniej odkrył, przeżył i swoim (na pewno całkiem innym) językiem i stylem opisał właśnie ten Mały Kwiatek. Była to w gruncie rzeczy widziana z innej perspektywy jej “mała droga” lub droga duchowego dzieciństwa, która z infantylizmem – a tak niestety bywa często interpretowana i propagowana – nie ma naprawdę nic wspólnego.
Świętość bliska Nietzschemu?
W jednym z wykładów sprzed lat prowokacyjnie porównałem Małego Kwiatka do Fryderyka Nietzschego i tych dwoje tak odmiennych od siebie rówieśników nazwałem duchowym rodzeństwem – nie podejrzewając jeszcze wówczas, że nie jestem ani pierwszy, ani jedyny, który użył takiego porównania. (Nawiasem mówiąc, przy moim zamiłowaniu do paradoksów uświadamianie sobie co pewien czas, że człowiek dochodzi do czegoś, co już ktoś mądry wymyślił przed nim, dostarcza mi doskonale paradoksalnej mieszanki zadowolenia i frustracji, dumy i upokorzenia jednocześnie).
Oboje – Nietzsche i Teresa – żyli w świecie dziewiętnastowiecznego optymizmu nauki i postępu – mało kto wówczas zdawał sobie sprawę, jak wiele kryje się w nim iluzji i naiwności i czym już wkrótce optymizm ten zostanie zastąpiony – a równocześnie w czasach pobożności, która z jednej strony była słodko sentymentalna, z drugiej zaś pełna smutnego moralizowania, rygoryzmu, zyskiwania zasług, zdobywania cnót (w owej nabożnej wersji dawnego pelagianizmu) i obsesyjnie neurotycznej fascynacji grzechem. I oboje do tych właśnie cech swojej epoki, wyrafinowanych pokus w duchowym klimacie swojego świata – aczkolwiek w bardzo różny sposób i w różnych okolicznościach – odwrócili się plecami.
Młoda karmelitanka przed swoją śmiercią przeżywała wielkie duchowe zmagania i wewnętrzną ciemność; w tej nocy próby także zbliżająca się śmierć ukazała się jej któregoś razu – jak napisała wprost – jako noc nicości. “Już nie wierzę w życie wieczne: wydaje mi się, że po tym śmiertelnym życiu nic już nie ma” – pisze dosłownie ta Doktor Kościoła. “Dręczą mnie myśli najgorszych ateistów” – brzmi inne z jej autentycznych powiedzeń. Całkowicie zawalił się jej nie tylko ów słodki pobożny świat, w którym przeżyła całe swoje dotychczasowe życie, ale także wcześniejsze głębokie doświadczenia Bożej bliskości pochłonęła mgła, ciemność i pustka. Znalazła się precz od wszystkich słońc – jeśli tego rodzaju doświadczenie można opisać słowami, którymi człowiek oszalały Nietzschego wśród gejzeru sugestywnych metafor opisuje sytuację świata w owym słynnym fragmencie o śmierci Boga. Teresa opisuje, jak Chrystus wprowadza ją w ciemną przestrzeń, gdzie jej duszę spowijają najgęstsze ciemności.
Ateizm w wierze ukryty
Z pewnością – na progu śmierci także niemało ludzi głęboko wierzących przechodzi przez podobne próby; jak gdyby mieli udział w bolesnej tajemnicy Chrystusowej agonii, której możemy się tylko co nieco domyślać z Jego okrzyku Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? (Mk 15, 34) – okrzyku, który odważył się odnotować tylko jeden z Ewangelistów. Ale tutaj chodzi jeszcze o coś innego. Matka Agnes, która prowadziła ostatnie rozmowy z umierającą Teresą i była pierwszą redaktorką (oraz surowym cenzorem) jej pism, interpretowała stan Teresy w duchu mistyki karmelitańskiej jako “ciemną noc duszy” – i wedle tego wzoru stylizowała także jej wypowiedzi – ale i tak rozminęła się z czymś, w czym Teresa z Lisieux była naprawdę oryginalna, nowa i wyjątkowa, i czego oczywiście nie znajdziemy ani u Wielkiej Teresy, z Avili, ani u Jana od Krzyża.
Dewizą Małej Teresy było: z miłości do Boga przyjmować także najdziwniejsze myśli. A zatem najbardziej niezwykły u Teresy jest jej sposób, z jakim przyjęła i potraktowała swoje zmagania z Bogiem, z ciemnością i wewnętrznym opuszczeniem, swoje doświadczenie Bożej nieobecności, zaćmienie swojej wiary. Przyjęła je jako przejaw solidarności z niewierzącymi.
Ta dziewczyna wyrosła w drobnomieszczańskim, raczej bigoteryjnym niż pobożnym środowisku; w środowisku, z którego nie wyzwoliła się, nawet odchodząc do klasztoru (gdzie wstąpiły kolejno także jej trzy siostry) i pewnie w życiu żadnego ateisty z bliska nie widziała. W swoim dzienniku pisze, że aż do tragicznej Wielkanocy 1896 roku – gdy podczas krwotoku w Wielki Piątek zrozumiała, że sama jest już przybita do krzyża nieuleczalnej choroby i bliskiej śmierci – nie mogła uwierzyć, że istnieją bezbożnicy, niemający wiary, uważała ich za ludzi, którzy właściwie “czynią to wbrew swemu wewnętrznemu przekonaniu”. (Notabene, w taki sposób do dzisiaj reagują na wieść o ateistach miliony ludzi spoza zachodniej cywilizacji: nie potrafi ą sobie wyobrazić, że taki światopogląd jest w ogóle możliwy).
Ale wtedy – kontynuuje – Chrystus objawił jej, że rzeczywiście są ludzie, którzy żyją całkowicie bez wiary. I ten fakt – że ateizm nie jest jedynie “pozorem” czy grzesznym oszukiwaniem samego siebie i innych, że trzeba traktować go bardzo poważnie – potwierdził się w jej życiu w taki sposób, że sama pozbawiona została pewności wiary. Nie może się już cieszyć ze swego wcześniejszego doświadczenia religijnego, nie może używać światła i radości wiary dziecięcej. Jeden z jej biografów zwraca uwagę, że słowo jouissance – “pociecha”, którego tutaj użyła, znaczył po francusku w owym czasie tak naprawdę “przyjemność” w sensie możliwości korzystania z jakiegoś dobra, cieszenia się posiadaniem jakiejś rzeczy; Teresa nie będzie już mieć wiary, nie będzie posiadać jej pewności.
Niewierzący bracia chrześcijan
Teresa oznajmia, że traktuje niewierzących jak swoich braci, z którymi teraz siedzi przy wspólnym stole i je ten sam chleb – i prosi Jezusa, żeby nie została od tego stołu odsunięta, ponieważ w odróżnieniu od nich poznała, czym jest radość Bożej bliskości (mimo że wspomnienie o niej jedynie pogłębia jej ból), podczas gdy ludzie obojętni wobec Boga w ogóle nie uświadamiają sobie wagi i tragizmu swojej sytuacji.
Właściwie tylko dzięki poprzedniemu doświadczeniu wiary może do głębi przeżyć dramat opuszczenia przez Boga, odkryć i poznać ową ukrytą twarz ateizmu, na który wielu naraża się z tak lekkomyślną oczywistością. (Podobnie człowiek oszalały Nietzschego przychodzi do tych, którzy w Boga nie wierzą i którzy w swoim oczywistym ateizmie nie widzą już żadnego problemu, aby odsłonić przed nimi prawdziwy charakter i prawdziwe konsekwencje ich lekkomyślnego lub wypartego do podświadomości zabicia Boga).
Takiego stosunku do niewierzących Kościół tamtych czasów w ogóle nie zna. Ateizm jest dla niego herezją, a przede wszystkim grzechem. Być może wśród sióstr znajdą się takie, które modlą się i ofiarują za niewierzących, chcą być matkami i chrzestnymi ich nawróceń – ale Teresa chce być ich siostrą, postrzega ich dosłownie jako swoich braci.
Kościół francuski w tamtych czasach zajęty jest zaciekłą walką obronną przeciwko wzmagającemu się ateizmowi. Im mocniej uświadamia sobie i przyznaje, że jego wyschnięta i zakurzona teologia przyczyniła się do niewiary współczesnych mu ludzi, tym bardziej kurczowo szuka zewnętrznych wrogów i ich zakonspirowanych agentów we własnych szeregach. Wszystkiemu winny jest ogólnoświatowy spisek żydomasoński – w tym właśnie czasie Drumont wymachuje sztandarem wojującego antysemityzmu i nacjonalizmu (“Francja dla Francuzów”), gorliwie czytana jest “biblia antysemityzmu” Gougenota de Mousauxa, w masonerii upatruje się “narzędzie żydostwa do zniszczenia chrześcijaństwa i ustanowienia kościoła Szatana”).
W Kościele nabrała impetu wściekła paranoidalna kampania przeciwko “modernizmowi”, odrzucano jakikolwiek inny stosunek do nowoczesnej myśli niż postawa “oblężonej twierdzy”. Podczas gdy wielu księży tamtego czasu pisze apologetyczne dzieła i wygłasza płomienne kazania przeciwko ateizmowi – czy to dlatego, że należy to do ich profesji, czy też dlatego, żeby przekrzyczeć swoje własne skrywane wątpliwości – ta dziewczyna z Normandii jest na swój sposób z ateistami solidarna, traktuje ateizm jako kielich boleści, z którego teraz pełnymi haustami pije w noc swojego Getsemani.
François Mauriac w Życiu Jezusa, ukazując scenę w Ogrójcu, gdy Apostołowie już posnęli, a Jezus poci się krwią podczas modlitwy, napisał: “Syn Człowieczy stał się wahadłem między snem człowieka a nieobecnością Boga – od nieobecnego Ojca do śpiącego przyjaciela”. Tereska podobnie stała się wahadłem między niewierzącym światem a głuchym niebem – i to jest jej misja, to jest lekcja tej nauczycielki Kościoła dla Kościoła naszych czasów.
Dopiero z tego miejsca może padać “deszcz łaski”, deszcz róż, który obiecała posyłać na ziemię i z którymi przedstawiana jest na owych słodkich kiczowatych figurkach prawie w każdym katolickim kościele na naszej planecie. To nie są żadne sztuczne kwiaty, żadne perfumowane papierowe róże: nie ma róż bez cierni.
Tylko “miłość nigdy nie ustaje”
W ubiegłym roku czytałem najobszerniejszy chyba i najgłębszy życiorys Teresy, pióra amerykańskiego teologa Thomasa Nevina. Autor – dokładnie zaznajomiony z autentycznymi tekstami Teresy, pozbawionymi ingerencji cenzorskich i słodko-nabożnego lukru wcześniejszych wydań – dochodzi do dość szokującego wniosku, że ta święta i Doktor Kościoła zmarła bez wiary, konkretnie bez wiary w niebo i życie wieczne. Autor nie zatrzymuje się na analizie stanów psychologicznych umierającej dziewczyny; temat ten stanowi poważny problem teologiczny. Czy jest tu bowiem coś, co może “zastąpić wiarę”, gdy umiera ona na krzyżu naszych bólów, wątpliwości i pytań bez odpowiedzi?
Teresa na progu śmierci wyznaje, że “straciła wiarę”, całą jej pewność i światło – potrafi już tylko kochać. Boga “nie widzi” światłem wiary, ale wciąż czuje wobec Niego żar miłości. Tym samym jej młodzieńcza decyzja, by przyjąć jako swoją misję bycia miłością w sercu Kościoła, traci całą swą sentymentalną otoczkę. Bóg jest strasznie daleko, umierający doświadcza jedynie bezdennej pustki. Nie potrafi wypełnić jej wiarą, ponieważ wiara zagubiła w gęstej mgle swój “przedmiot”, jest jak most w Awinionie, który nie sięga drugiego brzegu. Mimo to jednak na dnie cierpienia pozostaje to, czemu poświęciła się na granicy dzieciństwa i dojrzałości i w czym ćwiczyła się cierpliwie, a także w owych przykrych drobnostkach, kiedy musiała stawiać czoło przejawom złośliwości innych sióstr zakonnych – cierpliwa miłość. Miłość cierpliwa jest […], wszystko znosi […], miłość nigdy nie ustaje – pisze Apostoł Paweł (1 Kor 13, 4. 7-8).
Czy w ten oto dziwny sposób Teresa przeżyła w bramach śmierci coś z owego ostatecznego stanu, o którym mówi św. Paweł w Liście do Koryntian, że kiedyś wszystko przeminie, zapewne także wiara i nadzieja, ponieważ “spełniły swoje zadanie” doprowadzenia nas do doliny cieni w tym wieloznacznym świecie – ale nadal trwać będzie miłość? Czy owo piekło jej cierpień i duchowych ciemności nie było już paradoksalnie wejściem “do nieba” – tam, gdzie ze wszystkich cnót trwa już tylko jedna?
Teresa to mistrzyni paradoksów; jej “mała droga” nie jest niczym innym jak konsekwentnie przeżywanym paradoksem, znanym z Listów św. Pawła: wielkie rzeczy mogą objawiać się tylko w małych, Boża mądrość objawia się w ludzkiej głupocie (i na odwrót), Boża siła objawia się w ludzkiej słabości. Teresa uczy wiary, która jest kreatywna przez to, że potrafi reinterpretować sytuacje życiowe, znajdować w nich nowy, ukryty, głębszy sens – który jest często przeciwieństwem tego, jak dana sytuacja na pierwszy rzut oka wygląda z zewnątrz.
Cnota czy wdzięczność za łaskę?
Podczas gdy rygorystyczna ascetyka i etyka Kościoła jej czasów każe bać się grzechu i systematycznie dążyć do szczytów cnoty, do duchowej i moralnej doskonałości, Teresa w tych samych czasach uczy – całkowicie w duchu Pawłowych Listów – przyjmowania z radością i wdzięcznością własnych słabości jako przestrzeni, gdzie tym bardziej wkroczyć może Boża łaskawość i miłosierdzie (których dumna cnota już dalej nie wpuszcza).
Pisze, że człowiek, który długo wspinał się na górę cnoty, powinien z pokorną radością przyjmować także swoje osunięcie się i (chciany przez Boga) upadek, ponieważ nie na wymarzonej “górze”, ale właśnie na dole, “w głębi urodzajnej doliny pokory” oczekuje go Bóg. W czasach, gdy kierownicy duchowi uczyli wierzących gromadzenia, liczenia i starannego zapisywania dobrych uczynków, Teresa zdecydowanie odrzuca tego rodzaju buchalterię: Niczego nie podliczam, wszystko robię po prostu z miłości – a jeśli pośród tych, którzy nagromadzili, podliczyli i zapisali sobie swoje zasługi, stoję przed Bogiem z pustymi rękami, zupełnie uboga, czyż nie jest to w końcu owo ubóstwo, o którym Chrystus powiada w Kazaniu na górze: Błogosławieni ubodzy?
Hans Urs von Balthasar przedstawia tę młodą zakonnicę (jedna z fotografii ukazuje ją podczas występu w klasztornym teatrze w przebraniu jej ulubionej bohaterki, Joanny d’Arc) jako urodzoną bojowniczkę, w której tekstach aż roi się od symboli walki: “walczyła ze wszystkim, w czym wyczuwała kontynuację starego faryzeizmu, z ludzkim dążeniem do władzy za pośrednictwem religii, z dążeniem do własnej wielkości w miejsce wielkości Bożej, z każdą próbą ascezy, która ma za cel nie Boga, lecz własną «doskonałość» i nie jest niczym innym jak tylko duchową kosmetyką”.
W tym właśnie duchu Teresa stara się reinterpretować także swoje bolesne doświadczenie opuszczenia przez Boga jako szczególny dar i wyzwanie (ale równocześnie jako krzyż, pod którym jednak upada; przyznając się do tego, nie godzi się, aby siostry przedstawiały jej umieranie jako “heroiczne cierpienie” w duchu kiczowatych żywotów świętych). I jeśli swoje stany opuszczenia przez Boga interpretuje jako zajęcie miejsca przy stole z niewierzącymi, to jednocześnie otwiera możliwość reinterpretacji ich ateizmu: to, co przyjmują z obojętnością i oczywistością (jak owi ludzie na targu, do których przemawiał “człowiek oszalały” Nietzschego), jest przebywaniem w ciemności, w krainie “precz od wszystkich słońc”.
Dla Nietzschego spojrzenie w otchłań, która otwiera się po śmierci Boga, oznacza okazję i wezwanie do wypełnienia uwolnionej przestrzeni nowym typem człowieczeństwa, nadczłowiekiem. W przypadku Teresy można by zakładać, że swoje doświadczenie z otchłanią będzie pojmować tradycyjnie jako ofiarę zastępczą, która ma pomóc przyprowadzić niewierzących ponownie na łono Kościoła – znaleźlibyśmy oczywiście jej teksty (nie chcę się tutaj wdawać w dość skomplikowane rozważania, do jakiego stopnia można rozpoznać autentyczny głos Teresy pod ingerencjami cenzury, przeinaczeniami i przemalowaniami jej pobożnych edytorek), które sugerują takie właśnie rozumienie.
Niepewna wiara
W tej sytuacji jednak nie można byłoby się dziwić, gdyby ateiści odrzucali tego rodzaju pojmowanie ukrytego oblicza ich ateizmu jako “niepożądaną łaskawość”, jako romantyczną projekcję jej własnego obrazu, który nie szanuje ich, ich poczucia tożsamości, odmienności i prawa do samostanowienia, a także stara się ich – być może nawet z jakimś emocjonalnym szantażem – zmanipulować i wciągnąć z powrotem tam, gdzie nie mają ochoty być.
Jeśli jednak dobrze rozumiem Teresę oraz jej drogę przez paradoksy i nieustanne reinterpretacje, chodzi jej o coś innego: nie o wciągnięcie owych niewierzących do wnętrza Kościoła, ale raczej o to, by owo wnętrze rozszerzyć o doświadczenie ciemności; ona swoją solidarnością z niewierzącymi zdobywa dla zbyt dotychczas zamkniętego Kościoła nowe terytorium razem z tymi, którzy je zamieszkują.
Teresa inspiruje nas do wiary, która wobec wyzwań ateizmu nie ucieka tchórzliwie do twierdzy swoich pewników, aby stamtąd ponad fosą nieporozumień ostrzeliwać ateizm z bezpiecznej odległości argumentami wojujących apologetów, ale z daleko większą odwagą idzie “bez broni” – jak kiedyś św. Franciszek do obozu sułtana – do “obozu niewierzących” i stamtąd przynosi do skarbca wiary “nowe trofeum”, ich doświadczenie Bożego oddalenia. Ta egzystencjalna “prawda ateizmu”, to przeżycie bólu, który dotychczas był “skałą ateizmu”, jest już teraz także częścią skarbnicy wiary. Wiara w taki sposób pojęta i do głębi nocy prawdziwie, cierpliwie przeżyta zawiera już w sobie także owo egzystencjalne doświadczenie. Nie traci nic z tego, co ludzkie. Dźwiga również jego noc.
Przez sam fakt, że Teresa jest “miłością w sercu Kościoła” – miłością, która płonie nawet w nocy wiary, która trwa także tam, gdzie miłość już “obumarła” – udowadnia, że ta właśnie miłość – a więc i tajemnicze “serce Kościoła”, jego ukryty głębinowy wymiar – jest daleko szersza, głębsza i bardziej wspaniałomyślna, niż się dotychczas wydawało i niż wydaje się z zewnątrz. Jest tam też miejsce dla tych, których pewność (również “religijna pewność”) doznała wstrząsu, została wyrwana z korzeniami, zanurzona w ciemności. Czy właśnie ci ludzie nie są już o krok od owego duchowego ubóstwa, “wyzucia”, o którym mówił Mistrz Eckhart: “Nic nie wiedzieć, nic nie mieć, niczym nie być”?
Owa dialektyka pustki i pełni bliska jest wielu mistykom (nie tylko chrześcijańskim). Jedynie Bóg może ten rodzaj ubóstwa napełnić. Dopiero z samego dna owej otchłani można dostrzec całą Szerokość, Długość, Wysokość i Głębokość i poznać miłość Chrystusa, przewyższającą wszelką wiedzę, jak pisze o tym Paweł (Ef 3, 18-19). Jeśli miłość wyprzedza wiarę na drodze do ostatecznego celu i przeżywa “śmierć wiary”, wtedy jest zdolna objąć także niewierzących i ich niewiarę. Wypowiedzmy tutaj po raz pierwszy to, co jeszcze kilkakrotnie z różnych stron ukaże się nam w rozważaniach niniejszej książki: niewiarę wiara może przezwyciężyć jedynie wtedy, gdy ją obejmie.
Doktor Kościoła mówi do niewierzących
Tak, Teresa rzeczywiście słusznie stała się Doktorem Kościoła naszych czasów, mimo że nie napisała ani jednej rozprawy teologicznej: jej doświadczenie Bożego oddalenia i jej stosunek do niewierzących stają się dla nas właśnie dzisiaj być może pilniejszym przekazem nieba niż wielotomowe dzieła innych katolickich uczonych i Ojców Kościoła. Mała Teresa wyraźniej niż inni święci ukazuje nam, gdzie jest serce Kościoła i co się w nim dzieje; może wnieść w samo serce Kościoła coś, czego naprawdę właśnie teraz powinniśmy się pilnie nauczyć.
Hans Urs von Balthasar dostrzega wyraźne paralele między akcentowaniem przez Teresę łaski (przeciwko rozpowszechnianemu wówczas akcentowaniu czynów, zasług, pielęgnowaniu “doskonałości” i ćwiczeń ascetycznych, a zwłaszcza przeciwko nieustannemu panicznemu lękowi z powodu grzechu) a tym, o co chodziło Lutrowi i reformatorom. I mówi rzecz niezwykłą: Luter popełnił błąd, sprowadzając mistyczną wypowiedź, zakładającą intymny związek między duszą a Bogiem, do poziomu uogólniającej wypowiedzi o relacji między Bogiem a grzesznikiem; Teresa popełniła błąd, ograniczając ową szeroką problematykę relacji między Bogiem a człowiekiem do swojego jednostkowego przypadku. I więcej von Balthasar już tego tematu nie porusza.
Z mistycznego “przeżycia w wieży” Marcina Lutra wyrosła teologia usprawiedliwienia na podstawie ufającej wiary; z mistycznego doświadczenia Teresy pozostała w pamięci Kościoła “mała droga” jako jeden ze stylów prywatnej duchowości, osobistej drogi duchowego dojrzewania. Czy nie nadszedł już czas, aby duchowa droga Teresy, zwłaszcza jej “solidarność z niewierzącymi” (wewnętrzne zmagania o nich i za nich, nie przeciwko nim), inspirowała nas jako klucz hermeneutyczny do nowej teologicznej refleksji nad współczesnym społeczeństwem, jego duchowym klimatem i misją Kościoła w naszych czasach?
Czy nie narzuca się tu niewykorzystana dotychczas nowa droga, by znacznie radykalniej niż do tej pory urzeczywistnić wezwanie ostatniego Soboru do “dialogu z ateizmem naszej epoki”, czyli całkowicie oddemonizować “niewierzących” i zreinterpretować przynajmniej określony rodzaj “niewiary” jako spojrzenie na stromy, “zakryty obłokiem” wysokogórski szczyt nieprzeniknionej Bożej Tajemnicy “z drugiej strony”? Ukazać ateizm nie jako kłamstwo, ale niedopowiedzianą prawdę? Ukazać żywą wiarę nie jako zbiór zakurzonych formułek, ale jako drogę dojrzewania, która zna także dolinę “Bożego milczenia”, w odróżnieniu jednak od wielbicieli “pewników” (czy to religijnych, czy ateistycznych) wcale ich nie omija ani nie rezygnuje w nich z dalszego poszukiwania, tylko cierpliwie kroczy dalej?
“Oddemonizować niewierzących”, znaczy urzeczywistnić zasadę, iż trzeba “oddzielić grzech od grzesznika”. Czy ateizm jest grzechem? Tak – ale raczej w sensie długu (jak określa się pojęcie winy w niektórych językach łacińskim wyrazem debitum czy niemieckim Schuld) – jest to nieukończona praca, nierozwiązane zadanie, niedokończony budynek. To niedogotowany i dlatego niestrawny jeszcze pokarm, do którego należy dodać szczyptę soli. Ateizm jest użyteczną antytezą naiwnej, wulgarnej religii – ale trzeba iść dalej, ku dojrzałej wierze. Dojrzała wiara zna wdech i wydech, noc i dzień – ateizm jest tylko jej fragmentem.
W niniejszych rozważaniach nie możemy jednak popaść w triumfalizm i pychę – musimy być świadomi, że “dojrzała wiara” pozostaje także dla nas wciąż niezrealizowanym zadaniem (żeby je spełnić, musimy potraktować poważnie doświadczenie ateizmu), a nie czymś, czym już dysponujemy i co moglibyśmy uważać za swoją “własność”. Także z tego względu stale aktualne jest niespełnione wezwanie z Listu do Hebrajczyków: Pominąwszy podstawowe nauki o Chrystusie, przenieśmy się do tego, co doskonałe. […] A i to uczynimy, jeśli Bóg pozwoli (Hbr 6, 1-3).
Tekst pochodzi z książki ks. Tomasza Halika, Cierpliwość wobec Boga
http://www.deon.pl/religia/swiety-patron-dnia/art,153,sw-teresa-mistrzyni-wiary-watpiacej,strona,2.html
******
Życie jako twórcze naśladowanie
Zdzisław Józef Kijas OFMConv
Wzięcie na siebie jarzma Chrystusa nie rozwiązuje sprawy do końca. Nadal pojawiają się pytania, nadal jest ich wiele.
Apostoł Jan mówi, że ostateczna prawda o człowieku jest jeszcze przed nami i że jest ona do odkrycia. Człowiek jest viator – pielgrzymem, który jest ciągle w drodze, w poszukiwaniu miejsca wypoczynku. Także życie jest sequelą – kroczeniem, podążaniem za (kimś lub czymś). Jest ono wyjątkową formą twórczego naśladowania Mistrza, który mi mówi, że dopiero na końcu tej drogi, w chwili zwieńczenia się mojego czasu ziemskiego pielgrzymowania, poznam ostatecznie, kim jestem, co uczyniłem ze swoim życiem, jaką perłę miałem w ręku i w jaki sposób się z nią obszedłem. Wiara dopowiada mi, że dokona się to w Chrystusie, przez przeglądanie się w Nim, w Jego obrazie, ponieważ objawia On pełnię mojej natury i mojego powołania. To wychylenie ku przyszłości, zwrócenie się w stronę historii, która nadejdzie, to ciągłe wychodzenie na spotkanie Tego, który jest i który ciągle przychodzi, jest równie trudnym, co nieodzownym powołaniem człowieka. Jeżeli jednak zgodzi się na tę propozycję, jeżeli wyruszy w drogę, jeżeli zgodzi się na trud i niewygody pielgrzymowania, pozna prawdę i osiągnie szczęście. Jak to jest możliwe? Zbawiciel odpowiada:
Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie (Mt 11, 29-30).
A więc szczęście nie przychodzi od razu. Ono nie spada niespodziewanie z nieba. Wymaga przygotowania. Jest niewątpliwie darem łaski, ale tej udziela Bóg tym, którzy o nią proszą i pracują. W powyższym tekście Jezus zachęca, aby wziąć na siebie Jego jarzmo, aby uczynić to w cichości i pokorze, bez obnoszenia się, że dźwiga się Bożą wolę, bez chełpienia się ewentualnym cierpieniem, trudnościami (bo przecież można również w ten sposób nieść krzyż życia), i iść za Panem. Czyniąc to, znajdziemy ukojenie dla dusz naszych. Pokora i cichość są więc “skrzydłami” duszy, która wznosi się do Boga i znajduje w nim szczęście i radość. Może pozwoli nam to zrozumieć pewna bajka.
Otóż pewnego dnia mistrz powiedział do swojego najzdolniejszego ucznia: – Masz talent. Pamiętaj, nie wszyscy rodzimy się ze skrzydłami. Prawdą jest, że nie masz obowiązku latania, ale myślę, że szkoda by było, abyś ograniczył się wyłącznie do chodzenia, dysponując talentem, który dobry Bóg ci dał. Świat z góry wygląda inaczej. Piękniej i prościej.
– Ale ja przecież nie umiem latać – odpowiedział uczeń.
– A podejmowałeś próby? Skąd wiesz, że nie umiesz… -rzekł mistrz.
Wszedł z uczniem na górę i stanął nad przepaścią.
– Widzisz? To jest przestrzeń. Kiedy zdecydujesz się latać, przyjdziesz tutaj, nabierzesz powietrza, skoczysz w przepaść, rozłożysz skrzydła i polecisz.
Uczeń zwątpił: – A jak spadnę?
– Może spadniesz, ale nic ci się nie stanie, nie umrzesz. Może będziesz miał parę zadraśnięć, parę siniaków, może coś sobie złamiesz; ale to wszystko uodporni cię na kolejną próbę – odparł mistrz.
Uczeń wrócił do dojo. Spotkał się z innymi uczniami, ze swoimi przyjaciółmi i kompanami. Opowiedział, co mówił mistrz. Niektórzy z nieukrywaną zazdrością nie chcieli słuchać.
Ci z najbardziej ograniczoną zdolnością myślenia, którzy z reguły mówią najgłośniej, odezwali się w te słowa: – Zgłupiałeś? Po co? Mistrz oszalał do reszty… Do czego potrzebne ci latanie? Jesteś dobry tu na ziemi. Nie wygłupiaj się! Zresztą, komu potrzebne jest dzisiaj latanie?
Najlepsi przyjaciele radzili mu tak: – A jeśli to prawda i mistrz ma rację? Czy to nie jest jednak zbyt niebezpieczne? Czemu nie zaczniesz stopniowo? Spróbuj skoczyć najpierw ze stołu, potem może z drabiny, potem wybierz jakieś drzewo. Ale… od razu ze szczytu w przepaść? Zastanów się.
Rada ta wydała się rozsądna. Uczeń wszedł więc na wierzchołek drzewa i, nabrawszy odwagi, skoczył. Rozwinął skrzydła, ale nie zdążył nimi nawet zamachać, gdy z całym impetem runął na ziemię.
Z wielkim guzem na głowie natychmiast pobiegł do mistrza.
– Oszukałeś mnie! Nie mogę utrzymać się w powietrzu, a co dopiero latać. Spróbowałem i zobacz, jak się uderzyłem! Nie jestem taki jak ty. Moje skrzydła są do ozdoby.
– Mój drogi – rzekł mistrz – żeby szybować, trzeba mieć swobodę i szeroki horyzont, trzeba najpierw stworzyć sobie przestrzeń wolnego powietrza do rozłożenia skrzydeł. Potrzebujesz pewnej wysokości, by wypełniły się wiatrem. Aby latać, trzeba zacząć brać na siebie ryzyko. Zobacz, wszyscy mamy to samo niebo nad głową, ale jakże różne horyzonty.
Ale nie musisz. Jeśli nie chcesz, to możesz oczywiście zrezygnować i zawsze tylko chodzić… patrząc w górę i zazdroszcząc innym. Być może tak jest lepiej”.
Poznanie jest podobne do latania. Pozwala spojrzeć z określonej perspektywy na to, co dzieje się wokół nas, mieć daleki horyzont, nadać wszystkiemu, co porusza się pod nami, odpowiednią wartość i znaczenie.
Poznanie pozwala odkryć albo też nadać sens mojemu życiu. Pozwala znaleźć odpowiedź na pytania, jakie stawia życie, np. o to, kim jestem, co jest sensem mojego życia, jaki czeka mnie los, gdzie jest prawdziwa kraina szczęścia. Jest wielkim ukojeniem duszy, a ukojenie daje pewność. Lecz aby je zyskać, potrzeba, jak w powyższej bajce, odwagi, gotowości do podjęcia ryzyka, że mogę je zyskać, że może stać się moją własnością, że mogę być szczęśliwy, że radość, którą cieszą się inni, może być również moja. Czy jestem gotów do wysiłku? A może z niego dobrowolnie rezygnuję, nie chcę uwierzyć, że jest także dla mnie? Pokusą nie jest jedynie egoistyczne obnoszenie się ze swoim szczęściem, ale także dobrowolna rezygnacja ze starania się o nie.
Chrystus uczy, że najpierw muszę wziąć Jego jarzmo, że muszę brać je ciągle od nowa, ciągle z nowym przekonaniem, za każdym razem z głębszą intencją, z większą miłością i cierpliwością. Raz wzięte, musi być brane ciągle, od nowa, lecz za każdym razem na innym odcinku drogi, w innym kontekście, w innym wymiarze. Warto wiedzieć, że jarzmo Chrystusa jest to samo i nie to samo, ponieważ jest dopasowane zawsze do sytuacji, w jakiej stawia mnie życie. Jeżeli bowiem “pełny” człowiek jest ciągle jeszcze przed nami, jeżeli pełnia chrześcijaństwa jest nadal przed nami, oznacza to, że również branie Jego jarzma musi być przed nami, ciągle na nowo, z nowym zapałem, z nowym przekonaniem i miłością. Oczywiście, to, co już uczyniliśmy, jest nasze, ale Pan chce, abyśmy latali jeszcze wyżej, abyśmy widzieli jeszcze dalej, dlatego zachęca nas do wzięcia nowego jarzma.
Wzięcie na siebie jarzma Chrystusa nie rozwiązuje sprawy do końca. Nadal pojawiają się pytania, nadal jest ich wiele. Jeżeli jarzmem jest wiara i wymagania, które stawia, to jej przyjęcie nie rozwiązuje bynajmniej wszystkich problemów – życia, świata, cierpienia, starości… Nadal, jako wierzący, stawiamy Bogu bardzo wiele trudnych dla nas pytań, oczekując odpowiedzi. Ważne, oczywiście, i bardzo niewygodne są to pytania, ale nie mniej ważny jest sposób, w jaki je niesiemy, jak je stawiamy, jak wyznajemy wiarę w Zmartwychwstałego, jak bardzo jesteśmy przekonani o Jego mocy? Sposobów wyznawania wiary może być wiele. Niezależnie jednak od nich Chrystus zawsze zachęca do przyjęcia postawy cichości i pokory. Cichość i pokora, tymczasem, nie są tylko postawą. One wyznaczają także określoną formę życia: bycie cichym i bycie pokornym dotykają samej istoty essere, naszego istnienia, naszej natury. W równym stopniu, jak samo jarzmo, również cichość i pokora zorientowane są ku przyszłości. Ich znaczenie jest nadal do odkrycia, nadal do przeżycia na nowo, czyli z nowym przekonaniem i nową mocą, z nowym entuzjazmem, z nowym zapałem. Winniśmy zapomnieć, w jaki sposób przeżywaliśmy je dotąd, odradzając się na nowo, odkrywając nowe sposoby i nowe energie, które daje nam Boża łaska.
Początkiem “ukojenia” jest już sama gotowość, sama chęć przyjęcia na siebie ciężaru pytania i gotowość “niesienia” go w cichości i pokorze. Czy zastanowiłem się nad tą sekwencją następstw? Chcąc znaleźć ukojenie w życiu, zdobyć wiedzę i poznanie, poznać Boży zamysł, Jego plany względem mnie i względem świata, nie mogę brać siebie, nie mogę obciążać się wyłącznie swoimi problemami i pytaniami, ale muszę wziąć w życie Jego i nieść Go pokornie. Ponieważ On jest miłością i dobrocią, ponieważ tylko On jest prawdziwą drogą, dlatego wszystko, co czynię, jeżeli nawet nie obejmuję tego rozumem, dzieje się ze względu na mnie, z miłości do mnie, z troski o mnie. Lecz to wszystko wymaga wielkiej pokory. Bauman wypowiada ważną prawdę w tym względzie: “Tylko poczucie własnej omylności i niepewność własnej mądrości uczyni nas dobrymi dla siebie nawzajem i powstrzyma przed popełnianiem okrucieństw”. W momencie agonii naszej stworzonej pewności odsłania się jeszcze pełniejszy obraz Boga, nowy, dotychczas ignorowany lub pomijany obszar Jego działania.
Rozważanie pochodzi z książki: Znalazłem perłę
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1049,zycie-jako-tworcze-nasladowanie.html
******
Możliwości Boga i człowieka
Krzysztof Osuch SJ
Znużenie codziennością, a jeszcze bardziej duch obecnego czasu sprawiają, że nie olśniewają nas wielkie możliwości Boga. Coś o nich wiemy, ale na co dzień o nich zapominamy. A szkoda, bo pamięć o nieskończonych możliwościach Boga odmieniałaby sposób naszego życia. Ile otuchy wlewałoby się w nasze serca, gdybyśmy żywo pamiętali, że Bóg wielkodusznie dzieli się z nami swymi Boskimi możliwościami!
A ta najważniejsza możliwość?
Rozważanie pochodzi z najnowszej książki o. Krzysztofa Osucha SJ pt.: Przyjde niebawem. Rozważania na czas kryzysu, lęku i powrotu Jezusa
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,742,mozliwosci-boga-i-czlowieka.html
********
Skarbem jest to, co się ceni
Zdzisław Józef Kijas OFMConv
Relacja jest ważna, lecz znacznie ważniejszy jest jej obiekt, czyli to, co człowiek ceni, z kim lub z czym nawiązuje relację, jaka jest intensywność i siła jego odniesień. Ważne jest, czy się identyfikuje z obiektem swoich pragnień, czy może traktuje go nazbyt luźno, sądząc, że związek z nim jest chwilowy i niewiele znaczący.
Wiele mówi się o relacji, często jednak zapomina o jej odniesieniach, o celu tęsknoty i pragnień. Tymczasem na wartość i znaczenie relacji wpływa to, co się ceni i z czym pragnie się nawiązać kontakt. Piękną rzeczą jest otaczać szacunkiem drugiego, lecz sprawą jeszcze piękniejszą, kiedy ów ktoś jest kimś wewnętrznie pięknym i duchowo bogatym, osobą szlachetną i o wzniosłych ideałach. Z takiego związku rodzą się piękni ludzie. Przyjaźnie tworzą człowieka, który w nich uczestniczy, wychowują go, nadają mu rysy szczególności, podnoszą go z upadku lub, kiedy są negatywne, mogą upadek powodować.
Relacja i religia są czymś do siebie zbliżonym, ponieważ celem jednej i drugiej jest identyfikacja z obiektem pragnień. Celem ich starań jest zjednoczenie z Bogiem lub z określonymi ideami, które uznane zostały za wartościowe, bezcenne dla szczęścia. W konsekwencji to, z kim (lub z czym) osoba się identyfikuje, ma wpływ na jej stan, w jakimś stopniu ją definiuje, sytuuje ją wewnątrz lub na zewnątrz pewnej hierarchii wartości. Obiekt będący celem pragnień rozwoju osoby jest ważny, ponieważ zależy od niego jej szczęście i jego intensywność. Jeżeli więc człowiek identyfikuje się z rzeczą, jeżeli wchodzi w mocną relację z przedmiotem, to zaczyna się proces jego karłowacenia: duchowego, intelektualnego, emocjonalnego itd. Staje się duchowo i intelektualnie kruchy, jak rzecz, której zawierzył swoje życie. Kiedy natomiast przedmiotem identyfikacji osoby jest Bóg, staje się Jemu podobna.
Bóg nie jest rzeczą ani też jakimś martwym przedmiotem. Nawet jeżeli często słyszy się, że Boga traktuje się jako “coś” bliżej nieokreślonego i bezimiennego, On bynajmniej tym “czymś” nie jest. Nie można cieszyć się, że się Go “posiada”, że jest On “moim” Bogiem, że w każdym czasie i miejscu mogę zwracać się do Niego o pomoc i ją otrzymywać. Nie można też smucić się, irytować, obrażać, kiedy nie odpowiada na moje wołanie i nie udziela pomocy, o którą się prosi. Ktoś pyta wówczas: dlaczego “mój” Bóg mnie nie wysłuchał? Zauważmy, że akcent pada wówczas na mój Bóg, nieomal jakby był On moją własnością, oddany w zupełności (lub niemal) do mojej dyspozycji. W takiej sytuacji człowiek sądzi błędnie, że jest On tak bardzo mój, że “musi” mnie wysłuchać, że “musi” przyjść mi z pomocą, że musi zapewnić mi szczęśliwe życie mimo wszystko. A kiedy tego nie czyni, kiedy nie przychodzi z pomocą, człowiek czuje się zawiedziony, obraża się na “swojego” Boga i zamierza odejść. Chce udać się na poszukiwanie innego, bardziej “posłusznego” jego pragnieniom i prośbom, dyspozycyjnego. Miejsce Boga prawdziwego zaczyna zajmować powoli coś innego, jakieś “skarby” materialne, gromadzone rzeczy lub władza, w którą powoli umysł obrasta.
Związek człowieka z Bogiem ma charakter szczególny. Nie ma w sobie nic z przelotnej i nastrojowej sentymentalności, ponieważ jest naturalny. Człowiek oddycha nim niczym powietrzem, stąd często go nie zauważa, nie uświadamia sobie jego naturalności. Związek ten opiera się na głębokiej i zarazem trudnej do opisania jedności, co sprawia, że mówić należy o nieodzowności Boga dla człowieka. Mówi o tym Jezus, kiedy uczy: “A to jest życie wieczne: aby znali Ciebie, jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego posłałeś, Jezusa Chrystusa” (J 17,3) oraz: “Uświęć ich w prawdzie. Słowo Twoje jest prawdą” (J 17, 17). Podstawą tej relacji jest wzajemne poddanie się sobie. Sprawia to, że Bóg poddaje się jakoś człowiekowi, to znaczy na różne sposoby oddaje mu się do dyspozycji, wychodzi mu naprzeciw, słucha go, udziela mu ostatecznej wizji życia i zarazem pomocy do jej pełnej realizacji. Oddawanie się Boga człowiekowi ma długą historię, ponieważ sięga chwili stworzenia, ale bynajmniej tam się nie zakończyło. Jego zaangażowanie w życie człowieka potwierdzone zostało poprzez tajemnicę wcielenia, śmierci i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Apostoł Paweł pisze, że
miłość Chrystusa przynagla nas, pomnych na to, że skoro Jeden umarł za wszystkich, to wszyscy pomarli. A właśnie za wszystkich umarł Chrystus po to, aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał (2 Kor 5, 14-15).
Ale także człowiek wezwany jest, aby poddać się Bogu w relacji, którą z Nim nawiązuje. Poddanie takie jest wręcz nieodzowne, aby wyjść z zamknięcia we własnym ja, w jakim dotąd trwa, uwolnić swoje pragnienia ze skromnych materialnych potrzeb, które zdają mu się być wystarczające do szczęścia, lecz które w istocie go zubażają i zniewalają. Podążając tą drogą, człowiek dorasta do czegoś nowego i szlachetnego. Wymaga to poddania się, czyli postawy posłuszeństwa, pokory i skromności. Bo czyż nie skromności wymaga się od tego, kto ma być poddany? Jeżeli bowiem komuś brak postawy słuchania, to czy posłucha? Czy zdoła uwierzyć, że Bóg mu coś mówi i proponuje swoją pomoc w drodze do szczęścia?
Prawdziwa relacja wyklucza wszelki rodzaj manipulacji Bogiem, która może mieć natomiast miejsce w relacji z rzeczami. Autentyczna relacja, analogicznie do prawdziwej religii, wyklucza subiektywne wykorzystywanie Boga do egoistycznych celów, ale rodzi postawę posłuszeństwa, uległości, poddania się Jego woli i życia według Jego wymagań. Cały rozdział 17 Ewangelii wg św. Jana jest prośbą Jezusa Chrystusa, aby w relacji człowieka z Bogiem wszystko dokonywało się zgodnie z Jego wolą, a nie wolą człowieka. Staje się to możliwe w chwili, kiedy człowiek przekona się, że Bóg nie jest mu obcy, ani on Bogu, ale że łączy ich intymna i głęboka więź jedności. Są sobie niezwykle bliscy, dzieląc się wzajemnie wszystkim. Bóg jest pierwszym, który podzielił się sobą z człowiekiem, a teraz oczekuje tego w zamian od stworzenia. Właściwą postawę człowieka względem Boga wyraził jasno sam Jezus, który mówił: “Wszystko bowiem moje jest Twoje, a Twoje jest moje, i w nich zostałem otoczony chwałą” (J 17, 10). Bardzo szybko odkryli tę prawdę chrześcijanie, żyjąc nią i wzbudzając podziw u innych. Autor Dziejów Apostolskich pisze bowiem, że: “Jeden duch i jedno serce ożywiały wszystkich wierzących. Żaden nie nazywał swoim tego, co posiadał, ale wszystko mieli wspólne” (Dz 4, 32). Relacja między Bogiem i człowiekiem wzywa do odpowiedzialności, ale nie do przymusu. Respektuje ona bardzo wolność każdej ze stron. Zaznacza to Jezus, kiedy się modli: “Dopóki z nimi byłem, zachowywałem ich w Twoim imieniu, które mi dałeś, i ustrzegłem ich, a nikt z nich nie zginął, z wyjątkiem syna zatracenia, aby się spełniło Pismo” (J 17, 12).
Relacja człowieka z Bogiem, jedyna i szczególna, nadaje sens i siłę wszystkim innym, w które człowiek wchodzi w ciągu swojej ziemskiej wędrówki. Stąd też poznać Boga, nawiązać z Nim przyjaźń, nie jest tym samym, co dodać do rzeczy już posiadanych, rzecz nową, do istniejącej przyjaźni — nową przyjaźń. Boga nie możemy, nie wolno nam wpisać w grono ziemskich przyjaźni, nie wolno również zamieścić na tej samej liście zakupów, gdzie umieszczamy nabywane towary, plany wakacyjne, nieruchomości, samochody, czy wszystkie inne materialne rzeczy, o których marzymy. Pragnienie, które odnosi się do Boga, jest zupełnie odmienne, stąd także przyjaźń z Nim różni się zdecydowanie od ziemskich związków. Bóg jest kimś innym. Odbiega od tego, co człowieka otacza i co proponuje mu świat. W istocie jest to pragnienie, które decyduje o tym, kim jesteśmy i kim będziemy.
Rozważanie pochodzi z książki: “O życiu szczęśliwym w dobie kryzysu”
Bogactwo Boskiej Tajemnicy
Joyce Rupp OSM
Każdy z nas odbywa własną podróż z Bogiem. Czasem wymaga ona, byśmy cofnęli się ku przeszłości i sprawdzili, w jaki sposób poznaliśmy Boga, do którego modlimy się dzisiaj. Możemy odkryć, iż nasz obraz Boga nie jest wystarczająco obszerny, że ograniczyliśmy Boga, “zaszufladkowaliśmy” Go, nakładając sztywne parametry, na Jego nazywanie i rozpoznawanie w naszym życiu.
Podczas pewnych rekolekcji wielkopostnych, w czasie przeznaczonym na odpowiedź grupy, jakaś kobieta zapytała mnie: “Czy nie ma siostra zamiaru mówić o Duchu Świętym?”. Początkowo pytanie to trochę mnie zasmuciło. Czy nie poświęciłam całej godziny na mówienie o cechach Ducha Świętego, wskazując sposoby, poprzez które Bóg kieruje życiem ludzkim? Czy nie dość jasno pokazałam, że Boża łaska i prowadzenie stale dają nam mądrość? Kiedy pytania te przemykały przez mój umysł, szybko wyczułam, iż pytająca chciała i potrzebowała usłyszeć używane przez nią imię Boga, które przynosiło jej największą pociechę i wsparcie. Ponieważ nie użyłam wprost imienia “Duch Święty”, nie skojarzyła, że w opisach stosowanych przeze mnie na określenie Boga zawierały się cechy Ducha Świętego.
Stałe przemiany naszego życia powodują, że zamiast ograniczać Boga, nazywając Go wyłącznie jednym imieniem, znajdujemy różne sposoby nazywania Go i odnoszenia się do Niego. Liczne tradycje religijne przynoszą setki, a nawet tysiące możliwości nazywania tej Tajemnicy, którą określamy mianem “Bóg”. Sufiści posiadają dziewięćdziesiąt dziewięć przepięknych imion Allacha. Pisma żydowskie i chrześcijańskie dostarczają mnóstwa imion i opisów Boga. Rzymskokatolickie litanie – na przykład Litania do Najświętszego Serca Jezusa – zawierają wiele metafor Chrystusa. Wystarczy pomyśleć o różnych określeniach, jakie nadał sobie sam Jezus: Sługa, Przyjaciel, Nauczyciel, Brama, Prawda, Pasterz, Uzdrowiciel, Ścieżka życia, Droga itd.
Ludzie zawsze poszukiwali pełnych znaczenia sposobów na opisanie i odnoszenie się do tej rozległej, Boskiej Tajemnicy, którą znamy jako Boga. Elizabeth A. Johnson przedstawia to w książce She Who Is:
Żaden język opisujący Boga nie będzie nigdy w pełni adekwatny wobec płonącej tajemnicy, którą On oznacza… Wspaniałe symbole Boskie rodzą się zawsze nie tylko jako projekcja wyobraźni, lecz też jako przebudzenie z przepastnej głębi ludzkiej egzystencji w rzeczywistym spotkaniu z Boską Istotą.
Kiedy będziemy pogłębiać swą wiarę, nasze nazywanie Świętego będzie się poszerzać i zmieniać. Oczywiście, jak zauważa E. Johnson, żadne imię nigdy w całości nie obejmie pełni Boga. Wszystkie imiona Boga są nieadekwatne i zawsze niewystarczające, nawet Abba, czyli Tatuś – imię, którego na określenie Boga Ojca używał Jezus. Wszystkie są ludzkimi próbami, by opisać i nazwać Tego, który zamieszkuje w nas i pośród nas. Warto pamiętać, że, jak ujmuje to Jan Richardson, “nazywanie Boga to sama podróż, a nie jej cel”.
Używanie różnych przenośni wobec Istoty Boskiej nie tylko wzmacnia naszą więź z Bogiem, imiona te pomagają nam również odczuć dotyk Boga w naszej egzystencji. Kiedy cierpimy albo borykamy się z chorobą, pocieszające metafory Boga mogą złagodzić ból. Gdy byłam w żałobie, ktoś przysłał mi kartkę z ilustracją owieczki trzymanej w dłoniach Jezusa. Ten czuły obraz skłonił mnie do zwrócenia się do Boga jako “Dobrego Pasterza”. Choć teraz nie używam tego imienia zbyt często, ogromnie mi ono pomogło, gdy szukałam pocieszenia i upewnienia.
W okresach nieszczęścia mogą nas podtrzymać metafory takie jak: “Kochająca Matka”, “Pełen Miłosierdzia”, “Osłaniające Skrzydła Miłości”, “Wieczna Tajemnica”. Kiedy nasza modlitwa skupia się wokół spraw związanych z pracą, możemy zwracać się do Boga jako “Sprawiedliwego”, “Przynoszącego Pokój”, “Wiecznej Prawdy” czy “Serca Pełnego Przebaczenia”. Rodzice mogą się modlić do Boga jako “Świętej Mądrości”, “Kochającego Rodzica”, “Cierpliwego” czy “Bezwarunkowej Miłości”.
W miarę jak wzrastamy, rozwija się nasza więź z Bogiem. Gdy to się dzieje, odkrywamy nowe Jego cechy. Teolog Sandra Schneider starała się przekonać swoich czytelników do nieco innego sposobu zwracania się do Boga jako “Ojca, Syna i Ducha Świętego”. Żartobliwie zwróciła uwagę, że “Bóg to więcej niż dwóch mężczyzn i ptak”. Nie mówiła lekceważąco o Trójcy Przenajświętszej. Miała raczej nadzieję na poszerzenie rozumienia Boga u czytelnika, wzmocnienie przekonania, iż wolno nam wychodzić poza tę podstawową koncepcję. Możemy używać w modlitwie wielu pełnych znaczenia imion i opisów, zachowując jednocześnie trynitarne podstawy Świętej Tajemnicy. Zawsze kiedy odnosimy się do Niej, nie powinniśmy Jej ograniczać tylko do jednego imienia.
Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa osobista
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1000,bogactwo-boskiej-tajemnicy.html
*******
Przepiękna modlitwa: