Słowo Boże na dziś – 10 Maja 2015 r. – VI NIEDZIELA WIELKANOCNA

Myśl dnia

Przede wszystkim nie zapominaj, że nie możesz być niczyim sędzią.

Fiodor Dostojewski

*****
VI NIEDZIELA WIELKANOCNA, ROK BTam gdzie w 7 niedzielę wielkanocną obchodzi się uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego, w 6 niedzielę można odczytać drugie czytanie i ewangelię z 7 niedzieli wielkanocnej (ZOBACZ).

PIERWSZE CZYTANIE (Dz 10,25-26.34-35.44-48)

Powołanie pogan do Kościoła

Czytanie z Dziejów Apostolskich.

Kiedy Piotr wchodził, Korneliusz wyszedł mu na spotkanie, padł mu do nóg i oddał mu pokłon. Piotr podniósł go ze słowami: „Wstań, ja też jestem człowiekiem”.
Wtedy Piotr przemówił: „Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie”.
Kiedy Piotr jeszcze mówił o tym, Duch Święty zstąpił na wszystkich, którzy słuchali nauki. I zdumieli się wierni pochodzenia żydowskiego, którzy przybyli z Piotrem, że dar Ducha Świętego wylany został także na pogan. Słyszeli bowiem, że mówią językami i wielbią Boga.
Wtedy odezwał się Piotr: „Któż może odmówić chrztu tym, którzy otrzymali Ducha Świętego tak samo jak my?” I rozkazał ochrzcić ich w imię Jezusa Chrystusa.
Potem uprosili go, aby zabawił u nich jeszcze kilka dni.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 98,1.2-3ab.3cd-4)

Refren: Wobec narodów objawił zbawienie.

Śpiewajcie Panu pieśń nową, *
albowiem uczynił cuda.
Zwycięstwo Mu zgotowała Jego prawica *
i święte ramię Jego.

Pan okazał swoje zbawienie, *
na oczach pogan objawił swoją sprawiedliwość.
Wspomniał na dobroć i na wierność swoją *
dla domu Izraela.

Ujrzały wszystkie krańce ziemi *
zbawienie Boga naszego.
Wołaj z radości na cześć Pana, cała ziemio, *
cieszcie się, weselcie i grajcie.

DRUGIE CZYTANIE (1 J 4,7-10)

Bóg jest miłością

Czytanie z Pierwszego listu świętego Jana Apostoła.

Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością. W tym objawiła się miłość Boga ku nam, że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat, abyśmy życie mieli dzięki Niemu. W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy.

Oto słowo Boże.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 14,23)

Aklamacja:Alleluja, alleluja, alleluja.

Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę,
a Ojciec mój umiłuje go i do niego przyjdziemy.

Aklamacja:Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (J 15,9-17)

Przykazanie miłości

Słowa Ewangelii według świętego Jana.

Jezus powiedział do swoich uczniów:
„Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości.
To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna.
To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.
Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywani sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego.
Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili i by owoc wasz trwał, aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go prosicie w imię moje.
To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miło wali”.

Oto słowo Pańskie.

KOMENTARZ


Przywilej otrzymany od Boga

Jezus nie nazywa nas sługami, ale przyjaciółmi. To wielki przywilej i nobilitacja. Na mocy Jego wcielenia otrzymaliśmy przywilej oglądania Boga twarzą w twarz. Zaprosił nas i nieustannie zaprasza do swojego stołu. Każdego dnia możemy karmić się duchowo owocami Jego męki i zmartwychwstania. Bóg wybrał nas po imieniu i powołał do uczestnictwa we wspólnocie wiernych, jaką jest Kościół. Dziękujmy Bogu każdego dnia za ten wielki dar i przywilej. Niech nasze uczciwe i pobożne życie będzie znakiem tego wybrania.

Panie, dziękuję Ci za wielki dar bycia Twoim przyjacielem. Przepraszam Cię za moje niedoskonałości i niewierności. Przyjmij moją modlitwę oddania się Tobie.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła

 

 

http://www.paulus.org.pl/czytania.html

******

 

Na dobranoc i dzień dobry – J 15, 9-17

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. Gustty / flickr.com / CC BY 2.0)

Prawa przyjaźni z Chrystusem

 

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości.

 

To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem.

 

Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego.

 

Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał – aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali.

 

Opowiadanie pt. “Mądrość życia”
Jeden z chińskich cesarzy powziął plan podbicia sąsiedniego kraju i wyniszczenia wszystkich jego mieszkańców.

 

Później, gdy zobaczono go, jak ze swymi wrogami biesiaduje i zabawia się w najlepsze, pytano: – Jak to, przecież chciałeś zniszczyć swoich wrogów? – Właśnie to zrobiłem, zdobywając sobie ich przyjaźń – odrzekł mądry władca.

 

Refleksja
Doświadczamy obecności innych ludzi wokoło nas. Jest ono różne, bo pewne doświadczenia są miłe, a są też i takie, że chcemy o nich szybko zapomnieć. Wzajemne złośliwości, pretensje, obrażanie się, czy działanie na niekorzyść to tylko niektóre doświadczenia, gdzie “miłość bliźniego” jest karykaturalna…

 

Jezus zachęca do miłości bezgranicznej, mocnej i pięknej. Miłość jest siłą, która jako jedyna jest  zdolna zmienić serce człowieka.  W ten sposób nasze życie zdąża do świętości, która nie jest drogą łatwą, ale za to jest odbiciem pierwotnej miłości samego Jezusa, której poszukujemy przez całe nasze życie. W ten sposób zdążamy do świętości…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Jak doświadczasz obecności innych ludzi?
2. Czy złośliwość, pretensje, obrażanie innych, czy działanie na niekorzyść innych są obecne w Twoim życiu?
3. Jak żyć, aby zdążać do świętości?

 

I tak na koniec…
Życie zazwyczaj jest dla historii zabójcze, czasami o poranku czujemy, że coś się zacznie, coś pełnego, czystego, wyjątkowego. Później dzwoni telefon i wszystko się kończy. Życie szatkuje, rozpyla, rozmywa, codzienność nie lubi wyraźnej kreski (Éric-Emmanuel Schmitt)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,259,na-dobranoc-i-dzien-dobry-j-15-9-17.html

******

Wprowadzenie do liturgii

MIŁOŚĆ NIKOGO NIE WYKLUCZA

Pan Bóg nie postępuje według zasad, jakie próbujemy Mu narzucić. Nie segreguje ludzi na tych, którzy mają do Niego prawo dostępu, i tych, którzy takiego prawa nie mają.
Święty Piotr zrozumiał, że „Bóg nie ma względu na osoby” (I czytanie). Nie można zawęzić idei wybrania Bożego, tak drogiej Izraelitom, do jednego narodu. Bóg jest Bogiem wszystkich ludzi. I każdy w Chrystusie może cieszyć się Jego względami. Musiało minąć trochę czasu, by Piotr odszedł od krzywdzących stereotypów i uprzedzeń. Światło Ducha Świętego pomogło Jemu i wiernym pochodzenia żydowskiego przełamać niechęć wobec pogan (I czytanie).
Bóg nie tylko „na oczach pogan okazał swoją sprawiedliwość” (Psalm), ale zaprosił ich do wspólnoty wiary. Przez wylanie na nich Ducha Świętego pokazał, że w Sercu Bożym jest miejsce dla wszystkich. On jest Ojcem wszystkich swych stworzeń. Jest miłością wszechogarniającą i bezgraniczną (II czytanie). W miłości jest pierwszy, niedościgniony. I kocha bardziej niż my. Chrystus przypomina nam o tym, że sednem Jego Ewangelii jest miłość, która nikogo nie wyklucza i nie odrzuca. Miłość na miarę Chrystusa i miłość na całe nasze życie.
Pan polecił: „Trwajcie w miłości mojej!” (Ewangelia). Zobowiązał nas do życia przykazaniem miłości. Co daje nam w zamian? Nieprzemijającą i pełną radość oraz godność bycia Jego przyjaciółmi. Odkrywa przed nami swe Serce, byśmy podzielili Jego pragnienie zbawienia wszystkich ludzi. Wybiera bez żadnej naszej zasługi, byśmy uobecniali Jego miłość w świecie. Potrzebuje nas jako świadków swej bezwarunkowej miłości.

ks. Zbigniew Sobolewski 

http://www.edycja.pl/dzien_panski/id/921

Liturgia słowa

Gdy ktoś jest nam bliski, to chcemy widywać się z nim jak najczęściej. Zapraszamy i… czekamy. Pan Jezus, który kocha każdego z nas, pragnie jak najczęściej spotykać się z nami. Zaprasza nas, ale nie zmusza do spotkania. Daje nam wolność i chce, abyśmy w wolności odpowiedzieli na Jego zaproszenie. Tym zaproszeniem jest Msza św., miejsce spotkania Pana Jezusa ze mną. Chrystus zaprasza i… czeka. A ja przychodzę, bo pragnę tu być i spotkać się z Nim.

PIERWSZE CZYTANIE (Dz 10,25-26. 34-35.44-48)

Na wiele sposobów wyobrażamy sobie Ducha Świętego. Jest niewidoczny, ale widoczne lub odczuwalne może być Jego działanie. Duch Święty potrafi też przyjść niespodziewanie. I dopiero po jakimś czasie człowiek odkrywa Jego działanie. Słowa św. Piotra mają w sobie moc, która przegotowuje serca słuchaczy do przyjęcia Ducha Świętego. I On przychodzi.

Czytanie z Dziejów Apostolskich
Kiedy Piotr wchodził, Korneliusz wyszedł mu na spotkanie, padł mu do nóg i oddał mu pokłon. Piotr podniósł go ze słowami: «Wstań, ja też jestem człowiekiem».
Wtedy Piotr przemówił: «Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie».
Kiedy Piotr jeszcze mówił o tym, Duch Święty zstąpił na wszystkich, którzy słuchali nauki. I zdumieli się wierni pochodzenia żydowskiego, którzy przybyli z Piotrem, że dar Ducha Świętego wylany został także na pogan. Słyszeli bowiem, że mówią językami i wielbią Boga.
Wtedy odezwał się Piotr: «Któż może odmówić chrztu tym, którzy otrzymali Ducha Świętego tak samo jak my?». I rozkazał ochrzcić ich w imię Jezusa Chrystusa.
Potem uprosili go, aby zabawił u nich jeszcze kilka dni.

PSALM (Ps 98,1.2-3ab.3cd-4)
Każdy człowiek powołany jest do zbawienia. Tylko nie każdy o tym wie! Dlatego Jezus Chrystus pragnie, aby ta Dobra Nowina dotarła do wszystkich ludzi. A ten, kto o tym wie, jest powołany, aby przekazać tę Nowinę dalej. W ten sposób wszyscy jesteśmy powołani do pracy misyjnej. Tak jak umiemy, w ramach naszego powołania. Pan Jezus codziennie posyła nas ze Swą Dobrą Nowiną, która głosi, że każdy jest powołany do zbawienia.

Refren: Wobec narodów objawił zbawienie.
lub: Alleluja.

Śpiewajcie Panu pieśń nową, *
albowiem uczynił cuda.
Zwycięstwo Mu zgotowała Jego prawica *
i święte ramię Jego. Ref.

Pan okazał swoje zbawienie, *
na oczach pogan objawił swoją sprawiedliwość.
Wspomniał na dobroć i na wierność swoją *
dla domu Izraela. Ref.

Ujrzały wszystkie krańce ziemi *
zbawienie Boga naszego.
Wołaj z radości na cześć Pana, cała ziemio, *
cieszcie się, weselcie i grajcie. Ref.

DRUGIE CZYTANIE(1J 4,7-10)

Często nasza ludzka miłość zaczyna się i kończy na słowach. Tymczasem prawdziwa miłość to czyny, ofiarność, bezinteresowność. Jezus w Ewangelii mówi o miłości, lecz nie nadużywa tego słowa. On powiedział nam wszystko o miłości, milcząc, przyjmując śmierć na krzyżu. Bóg z miłości do nas oddał życie za każdego z nas.

Czytanie z Pierwszego Listu świętego Jana Apostoła
Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością. W tym objawiła się miłość Boga ku nam, że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat, abyśmy życie mieli dzięki Niemu. W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 14,23)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Jeśli Mnie kto miłuje,
będzie zachowywał moją naukę,
a Ojciec mój umiłuje go
i do niego przyjdziemy.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (J 15,9-17)

Świadomość, że jest się kochanym, napełnia człowieka szczęściem. Gdy się mówi, że ktoś miał szczęśliwe dzieciństwo, oznacza to, że czuł się kochany w rodzinie. Pewność, że jest się kochanym przez Boga, daje nam pełnię radości! Boża miłość jest niezmienna, wolna, niezależna od tego, jacy jesteśmy. Pełnia radości budzi w nas pragnienie podzielenia się tą miłością. I wypływa z nas jako miłość bliźniego.

Słowa Ewangelii według świętego Jana
Jezus powiedział do swoich uczniów:
«Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości.
To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna.
To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.
Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego.
Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili i by owoc wasz trwał, aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go prosicie w imię moje.
To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali».

http://www.edycja.pl/dzien_panski/id/921/part/2

*******

Katecheza

Konsekrowani – bez reszty oddani Bogu

„Czystość jest […] największą miłością; posłuszeństwo jest największą wolnością; ubóstwo jest największym bogactwem” (bł. Jakub Alberione).
Rok życia konsekrowanego jest dobrą okazją, aby poznać różnorodne drogi wiary, na których można naśladować Jezusa czystego, ubogiego i posłusznego. Najbardziej znaną i rozpowszechnioną formą jest życie zakonne, w którym bracia lub siostry, żyjąc we wspólnotach – razem – naśladują Jezusa, zgromadzeni wokół jednej misji dla dobra Kościoła. Może to być życie kontemplacyjne lub życie czynne. W ramach życia kontemplacyjnego – oprócz trzech ślubów i życia we wspólnocie osoby zobowiązują się do tzw. stałości miejsca, czyli do pozostania przez całe życie w klasztorze, do którego wstąpiły. Kontakt ze światem zewnętrznym jest bardzo ograniczony. Celem ich życia jest przede wszystkim modlitwa, pokuta i proste prace wewnątrz klasztoru, aby móc się utrzymać. W ramach życia czynnego – bracia i siostry oprócz życia modlitwy, która jest fundamentem ich oddania Bogu, przez różne posługi włączają się w ewangelizacyjne dzieło Kościoła. Może to być posługa chorym, cierpiącym, najuboższym, nauczanie w szkołach, troska o rozwój dzieci i wiele innych. Zakonnicy i zakonnice życia czynnego idą wszędzie tam, gdzie człowiek jest spragniony Bożej miłości i prawdy.
Przyjrzyjmy się jeszcze innym formom życia konsekrowanego.
Konsekracja świecka – w tym przypadku kobiety lub mężczyźni po czasie przygotowania składają śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa, jednak nie tworzą odrębnych wspólnot. Pozostają w świecie, pracując zawodowo. Mieszkają sami lub z rodzicami. Ich oddanie Bogu pozostaje ukryte, czasami nie wiedzą o nim nawet najbliżsi. Daje im to większą swobodę do tego, aby swoją postawą świadczyć o Chrystusie i wartościach ewangelicznych w środowiskach, w których żyją i pracują.
Dziewice konsekrowane – to kobiety, które pozostając w świecie, pragną oddać swoje życie i miłość Chrystusowi. Po czasie przygotowania składają publiczny ślub czystości na ręce biskupa danej diecezji. Zobowiązują się do szczególnej modlitwy za Kościół przez codzienną celebrację liturgii godzin. Prowadzą życie zawodowe.
Wdowy konsekrowane – są to wdowy, które pragną oddać na służbę Bogu swoją samotność po odejściu męża, przez życie głębszej modlitwy i świadectwo chrześcijańskiego życia. Po czasie przygotowania składają publiczny ślub czystości na ręce biskupa diecezji.
Pustelnicy lub pustelnice – żyją w samotności czystością, ubóstwem i posłuszeństwem, oddając się modlitwie i pokucie przez zewnętrzne i wewnętrzne oderwanie od świata. Podlegają biskupowi danej diecezji. W swoim oderwaniu od świata muszą znaleźć własny sposób na zapewnienie sobie środków niezbędnych do życia.

s. Anna Maria Pudełko – apostolinka  

http://www.paulus.org.pl/czytania.html

******

Rozważanie

Nie wyście Mnie wybrali (J 15, 16).

Bóg wybiera człowieka. Wybrał go spośród wszystkich stworzeń, aby miał nad nimi pieczę i aby rządził ziemią. Wybrał Noego, aby go ocalić z wód potopu, wybrał Abrahama, aby uczynić go ojcem wielkiego narodu. Bóg wybrał Izraelitów i prowadząc ich przez historię, objawił im siebie i wykupił ich z niewoli śmierci. Bóg wybrał Maryję, aby dała światu Zbawiciela, wybrał apostoła Pawła, aby zaniósł Ewangelię poganom. Wybrał nowy Lud Boży, aby wszyscy dostąpili Jego miłosierdzia. Bóg wybrał ciebie, abyś…
Historia zbawienia trwa nadal. Historia twojego zbawienia realizuje się w tej właśnie chwili. To, jak się ona zakończy, zależy od twojej odpowiedzi na przywilej Bożego wybraństwa. Jezus wybrał nas na uczniów i zaprosił do swojej szkoły. Odpowiedzią na to wezwanie jest realizacja Jego woli wyrażonej w przykazaniu miłości: „Abyście się wzajemnie miłowali”. Będąc wybranymi, wybierzmy miłość jako jedyną zasadę życia.

Rozważanie zaczerpnięte z terminarzyka Dzień po dniu
Wydawanego przez Edycję Świętego Pawła
http://www.edycja.pl/dzien_panski/id/921/part/4

******

Św. Augustyn (354 – 430), biskup Hippony (Afryka Północna) i doktor Kościoła
Komentarz do Ewangelii św. Jana, nr 65, CCL 36, 490

„Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej”
 

Pan oświadcza, że daje swoim uczniom nowe przykazanie wzajemnej miłości… Czyż to przykazanie nie istniało już w Prawie Bożym dawnego Przymierza? Przecież czytamy: „Będziesz miłował bliźniego jak siebie samego” (Kpł 19,18). Dlaczego więc Pan mówi o nowym przykazaniu, skoro przekonaliśmy się, że istniało ono już tak dawno? Czy może dlatego jest ono przykazaniem nowym, że Pan zwlókł z nas starego człowieka, a przyoblekł w nowego? Otóż miłość odnawia tego, który słucha Pana, albo raczej jest Mu posłuszny. Ale nie o każdą miłość tu chodzi, lecz tylko o tę, o której Pan dodał: „Jak Ja was umiłowałem”… Chrystus dał nam zatem nowe przykazanie, abyśmy się kochali wzajemnie, jak On nas ukochał. Ta właśnie miłość Pana nas odnawia, abyśmy stali się ludźmi nowymi, spadkobiercami nowego Przymierza, śpiewającymi „pieśń nową” (Ps 96,1).

Ta miłość odnowiła żyjących niegdyś sprawiedliwych, patriarchów i proroków, później świętych Apostołów, a teraz nowymi czyni również pogan. I na całej ziemi, z całej ludzkości tworzy i gromadzi nowy lud, ciało nowo zaślubionej Oblubienicy Jednorodzonego Syna Bożego.

******

VI NIEDZIELA WIELKANOCNA B
10 maja 2015 r.

I.  Lectio: Czytaj z wiarą i uważnie święty tekst, jak gdyby dyktował go dla ciebie Duch Święty.

Kiedy Piotr wchodził, Korneliusz wyszedł mu na spotkanie, padł mu do nóg i oddał mu pokłon. Piotr podniósł go ze słowami: “Wstań, ja też jestem człowiekiem”. Wtedy Piotr przemówił: “Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie”. Kiedy Piotr jeszcze mówił o tym, Duch Święty zstąpił na wszystkich, którzy słuchali nauki. I zdumieli się wierni pochodzenia żydowskiego, którzy przybyli z Piotrem, że dar Ducha Świętego wylany został także na pogan. Słyszeli bowiem, że mówią językami i wielbią Boga. Wtedy odezwał się Piotr: “Któż może odmówić chrztu tym, którzy otrzymali Ducha Świętego tak samo jak my?” I rozkazał ochrzcić ich w imię Jezusa Chrystusa. Potem uprosili go, aby zabawił u nich jeszcze kilka dni.
Dz 10,25-26.34-35.44-48

II. Meditatio: Staraj się zrozumieć dogłębnie tekst. Pytaj siebie: “Co Bóg mówi do mnie?”.

To zapewne był dziwny widok jak okupant pada na kolana przed okupowanym, Rzymianin przed Żydem, żołnierz przed cywilem i oddaje mu pokłon. Piotr Apostoł jednak nie po to przyszedł do domu setnika Korneliusza, aby odbierać hołdy. Jeżeli był ktoś, komu ten hołd się należał, to był nim Pan Bóg. Piotr podnosi z kolan setnika, gdyż obaj przed Bogiem są równi w swym człowieczeństwie, przed Bogiem, dla którego nie tyle tytuły się liczą, ale postawa serca i życia, bojaźń i sprawiedliwe postępowanie.

Czy nie przywiązuję zbytniej wagi do moich tytułów czy funkcji? Czy funkcje, które pełnię, tytuły, które zdobyłem są dla mnie okazją, aby lepiej służyć bliźnim czy też, aby nad nimi panować? Czy moje życie, postępowanie miłe jest Panu Bogu? Czy w moim postępowaniu kieruję się sprawiedliwością i Bożą bojaźnią? Czy systematycznie w modlitwie zginam moje kolana przed Panem?

Kerygmat, Dobra Nowina głoszona przez Piotra, tak poruszyła i usposobiła serca słuchających pogan, że były one gotowe na przyjęcie daru Ducha Świętego. Chrześcijanie pochodzenia żydowskiego dziwili się temu a może też byli trochę zazdrośni, że Duch Święty tak szybko zadziałał. Kiedy minęło zdziwienie, z inicjatywy Apostoła Piotra poganom, którzy dzięki Duchowi w najlepsze mówili językami i wielbili Boga, udzielono chrztu. Moglibyśmy powiedzieć, że w tym przypadku bierzmowanie niejako uprzedziło chrzest. Ochrzczeni i napełnieni Duchem Świętym poganie zatrzymali u siebie przez kilka dni Piotra i jak się wydaje, nie wypływało to z reguł gościnności. Oni pragnęli zapewne z pierwszej ręki słuchać Dobrej Nowiny o Panu Jezusie, słuchać jak najdłużej.

Zazdroszczę innym ich otwartości i współpracy z Duchem Świętym czy się tym raduję? W czasie chrztu a szczególnie bierzmowania Duch Święty został wylany także i na mnie. Czy to wylanie tylko po mnie “spłynęło” czy też dotknęło mego serca, ciągle mnie przemienia i zachęca do aktywnego, chrześcijańskiego życia? Czy zdaję sobie sprawę, że systematyczną pracą mogę się nauczyć wielu języków obcych, ale języka ewangelicznej miłości tylko z wydatną pomocą Ducha Świętego? Czy mam świadomość, że tylko w Duchu mogę prawdziwie wielbić Pana Boga, bez Niego, co najwyżej samego siebie czy inne “gwiazdeczki” wylansowane przez ten świat?

Pomodlę się o dar szacunku dla każdego człowieka, którego Pan stawia na mojej drodze. O owocną współpracę z Duchem Świętym. Odmówię, choć krótką, modlitwę uwielbienia.

III  Oratio: Teraz ty mów do Boga. Otwórz przed Bogiem serce, aby mówić Mu o przeżyciach, które rodzi w tobie słowo. Módl się prosto i spontanicznie – owocami wcześniejszej “lectio” i “meditatio”. Pozwól Bogu zstąpić do serca i mów do Niego we własnym sercu. Wsłuchaj się w poruszenia własnego serca. Wyrażaj je szczerze przed Bogiem: uwielbiaj, dziękuj i proś. Może ci w tym pomóc modlitwa psalmu:

Śpiewajcie Panu pieśń nową,
albowiem uczynił cuda.
Zwycięstwo Mu zgotowała Jego prawica
i święte ramie Jego…
Ps 98,1

IV Contemplatio: Trwaj przed Bogiem całym sobą. Módl się obecnością. Trwaj przy Bogu. Kontemplacja to czas bezsłownego westchnienia Ducha, ukojenia w Bogu. Rozmowa serca z sercem. Jest to godzina nawiedzenia Słowa. Powtarzaj w różnych porach dnia:

Pan okazał swoje zbawienie, swoją sprawiedliwość

*****

opracował: ks. Ryszard Stankiewicz SDS
Centrum Formacji Duchowej – www.cfd.salwatorianie.pl )
Poznaj lepiej metodę kontemplacji ewangelicznej według Lectio Divina:
http://www.katolik.pl/modlitwa.html?c=22367

__________Copyright (C) www.Katolik.pl 2000-2014 ____________

********

*******

Komentarz liturgiczny

VI Niedziela Wielkanocy

To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.
(J 15,9-17)
 

ZAWSZE MOŻNA ZACZĄĆ…

 

Słowa Chrystusa, które słyszeliśmy w ostatnią niedzielę, podkreślały konieczność „przynoszenia owocu”. Winnica Boga nie może być jedynie ozdobą krajobrazu, przedmiotem podziwu z racji swego piękna. Powinna przynosić „obfite owoce”. Kościół – winnica Pana, nie istnieje dla samego siebie. Racją jego istnienia są owoce, których Właściciel od niego oczekuje. Usprawiedliwieniem jego istnienia jest korzyść, jaką czerpie z niego człowiek.

W dzisiejszej Ewangelii słyszymy, na czym dokładnie polega owo „przynoszenie owoców”. W języku św. Jana „owoc” nie jest wyłącznie ogólnym określenieniem tego, co nazywamy „dobrymi czynami”. Znaczenie tego terminu jest wyraźnie określone: są to owoce miłości. Oznacza to, że człowiek, który żyje w Chrystusie, powinien przynosić owoce dobroci, sprawiedliwości i pokoju. Fundamentalnym zadaniem chrześcijanina jest miłość.

Chrześcijanin, który nie jest zdolny do miłości, nie jest autentycznym chrześcijaninem.

Jeśli Kościół nie jest wiarygodnym świadkiem miłości, sprawiedliwości, troski o ubogich, jest jałową winnicą. Obecność słów Chrystusa w nas („Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was…”) prowadzi do braterskiej miłości. To zaś oznacza, że „przynosimy owoce”. Słowo Boże przypomina ziarno, które zostało wrzucone w ludzkie serce i powinno tam zakiełkować, wyrosnąć, przynieść „stokrotny owoc” (por. Mk 4,20). Chodzi o owoce miłosierdzia, przebaczenia, hojności, zaparcia się siebie, wzajemnego zrozumienia, zaangażowania na rzecz braci, opowiedzenia się po stronie ubogich, prześladowanych i zapomnianych. […]

Chciałbym kochać pozostając tam, gdzie jestem, za bardzo się nie wysilając, nie wyrzekając się żadnej z tych rzeczy, do których jestem przywiązany. Nie mam ochoty „porzucić” samego siebie (mój egoizm, mój komfort, moje kalkulacje, moje programy, moje interesy) i pochylić się nad innym, dostrzec jego obecność, zobaczyć jego problem, wczuć się w jego cierpienie. Sam chciałbym decydować, kogo mam kochać, rozstrzygać o tym, kto zasługuje na moje zainteresowanie, a kto nie.

Chrystus natomiast mówi, że nie wolno mi wykluczać żadnego człowieka – ani tego, do którego nie czuję sympatii, ani nawet tego, który mi wyrządził krzywdę. Mistrz u uporem podkreśla, że to nie ja mam „wybierać” bliźniego. W moim życiu bliźni pojawia się sam, w najmniej oczekiwanym momencie, w mało elegancki sposób; jego oczekiwania są wygórowane, a twarz często nie budzi mojej sympatii.

 

ks. Alessandro Pronzato

 

teksty pochodzą z książki:
“Chleb na niedzielę homilie na rok B”
(C) Copyright: Wydawnictwo SALWATOR Kraków 2003
www.salwator.com

http://www.katolik.pl/modlitwa,888.html
*******

Refleksja katolika

Szósta Niedziela Wielkanocna

Jezus powiedział do swoich uczniów: «Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili i by owoc wasz trwał, aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go prosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali».
J 15, 9-17

  • Wyobrażę siebie pośród apostołów, którzy zaskoczeni słuchają osobistego zwierzenia Jezusa. Będę wpatrywał się w Niego jak przyjaciel w przyjaciela i rozważał każde Jego słowo przeniknięte miłością.
  • Jezus zdradza mi swój sekret przyjaźni: umiłował mnie miłością, jakiej doświadcza od Ojca. Miłość, jaką żywi do mnie, jest po ludzku niewyobrażalna. Nie jestem w stanie jej zgłębić. On sam będzie mi ją codziennie odkrywał – jeśli trwać będę w Jego miłości.
  • Jestem powołany do uczestniczenia w miłości Jezusa i Ojca już tu na ziemi. Codziennie mogę zapraszać do siebie Ducha Świętego, aby trwała we mnie miłość Ojca i Syna. Ilekroć rozpoczynam dzień i czuję mój pierwszy oddech i bicie serca, mogę powiedzieć z przekonaniem, że żyje we mnie niewyrażalna przyjaźń Boga.
  • Jezus oczekuje ode mnie odpowiedzi na Jego miłość. Pragnie jednego: abym żył Jego przykazaniami. Kiedy żyję przykazaniami, zwłaszcza przykazaniem miłości bliźniego, potwierdzam Mu moją przyjaźń. W których przykazaniach najczęściej ranię przyjaźń Jezusa? Za co chciałbym Go przeprosić?
  • Jezus chce, aby Jego przyjaźń budziła we mnie radość życia. Co mogę powiedzieć o stanie mojego ducha? Czy przeżywanie wiary na co dzień, trwanie w osobistym powołaniu są dla mnie źródłem głębokiej radości? Czy nie ma we mnie smutku, przygnębienia? Co obecnie zabija we mnie radość życia? Oddam to Jezusowi.
  • Zostałem wybrany przez Jezusa! To znaczy, że mnie kocha, ufa mi i liczy na moje dobre życie – że będzie przynosiło trwałe owoce. Jak głęboko żyje we mnie to przekonanie? – Czy czuję się potrzebny Jezusowi? Czy wierzę, że moje życie ma wartość w Jego oczach?
  • Jezus zapewnia mnie, że o cokolwiek poproszę Ojca w Jego imię, wszystko otrzymam. O co chciałbym Go prosić w tej chwili? Co jest moją najgłębszą potrzebą serca? Powiem o tym Jezusowi jak przyjaciel przyjacielowi i razem z Nim będę prosił Ojca.

ks. Krzysztof Wons SDS
www.cfd.salwatorianie.pl

***

Bóg pyta:

Co zrobicie w dzień kary, kiedy zagłada nadejdzie z dala? Do kogo się uciekniecie o pomoc, i gdzie zostawicie wasze bogactwa?
Iz 10,3

***

Przemowa mądrości,  Syr 24

1 Mądrość wychwala sama siebie, chlubi się pośród swego ludu.
2 Otwiera swe usta na zgromadzeniu Najwyższego i ukazuje się dumnie przed Jego potęgą:
3 Wyszłam z ust Najwyższego i niby mgła okryłam ziemię.
4 Zamieszkałam na wysokościach, a tron mój na słupie z obłoku.
5 Okrąg nieba sama obeszłam i przechadzałam się po głębi przepaści.
6 Na falach morza, na ziemi całej, w każdym ludzie i narodzie zdobyłam panowanie.
7 Pomiędzy nimi wszystkimi szukałam miejsca, by spocząć – [szukałam] w czyim dziedzictwie mam się zatrzymać.
8 Wtedy przykazał mi Stwórca wszystkiego, Ten, co mnie stworzył, wyznaczył mi mieszkanie i rzekł: “W Jakubie rozbij namiot i w Izraelu obejmij dziedzictwo!”
9 Przed wiekami, na samym początku mię stworzył i już nigdy istnieć nie przestanę.
10 W świętym Przybytku, w Jego obecności, zaczęłam pełnić świętą służbę i przez to na Syjonie mocno stanęłam.
11 Podobnie w mieście umiłowanym dał mi odpoczynek, w Jeruzalem jest moja władza.
12 Zapuściłam korzenie w sławnym narodzie, w posiadłości Pana, w Jego dziedzictwie.
13 Wyrosłam jak cedr na Libanie i jak cyprys na górach Hermonu.
14 Wyrosłam jak palma w Engaddi, jak krzewy róży w Jerychu, jak wspaniała oliwka na równinie, wyrosłam w górę jak platan.
15 Wszystko przepoiłam wonnością jak cynamon i aspalat pachnący, i miłą woń wydałam jak mirra wyborna, jak galbanum, onyks, wonna żywica i obłok kadzidła w przybytku.
16 Jak terebint gałęzie swe rozłożyłam, a gałęzie moje – gałęzie chwały i wdzięku.
17 Jak szczep winny wypuściłam pełne krasy latorośle, a kwiat mój [wyda] owoc sławy i bogactwa.
18 (Wlg: Jam matka pięknej miłości i bogobojności, i poznania, i nadziei świętej. We mnie wszelka łaska drogi i prawdy. We mnie wszystka nadzieja żywota i cnoty.)
19 Przyjdźcie do mnie, którzy mnie pragniecie, nasyćcie się moimi owocami!
20 Pamięć o mnie jest słodsza nad miód, a posiadanie mnie – nad plaster miodu.
21 Którzy mnie spożywają, dalej łaknąć będą, a którzy mnie piją, nadal będą pragnąć.
22 Kto mi jest posłuszny, nie dozna wstydu, a którzy przeze mnie działać będą, nie zbłądzą.

Uwagi autora o mądrości i Prawie, Syr 34

23 Tym wszystkim jest księga przymierza Boga Najwyższego, Prawo, które dał nam Mojżesz, jako dziedzictwo plemionom Jakuba.
24 (rkp: Nie przestawajcie być mocni w Panu, przylgnijcie zaś do Niego, aby was umocnił. Pan wszechmocny jest Bogiem jedynym, a poza Nim nie ma Zbawcy. Przyobiecał Dawidowi, słudze swemu, wzbudzić z niego króla bardzo mocnego i na stolicy majestatu siedzącego na wieki.)
25 Zalewa ono mądrością jak Piszon i jak Tygrys w dniach nowych płodów;
26 obficie napełnia rozumem jak Eufrat i jak Jordan w czasie żniw;
27 wylewa naukę jak Nil lub Gichon w czasie winobrania.
28 Pierwszy nie skończył go poznawać, podobnie ani ostatni do dna go nie zgłębił,
29 gdyż myśl jego pełniejsza jest niż morze, a rada głębsza niż Wielka Otchłań.
30 Ja zaś jestem jak odnoga rzeki i jak wodociąg, co sprowadza wodę do ogrodu.
31 Powiedziałem: “Nawodnię mój ogród i nasycę moją rolę”. Oto moja odnoga stała się rzeką, a rzeka moja – morzem.
32 Nadto sprawię, że nauka świecić będzie jak zaranie i ukaże się jak najdalej.
33 Owszem, wyleję naukę jak proroctwo i przekażę ją pokoleniom na wieki.
34 Patrzcie, że nie tylko dla siebie samego się natrudziłem, lecz także i dla tych wszystkich, którzy jej szukają.

http://www.katolik.pl/modlitwa,883.html

*******

Refleksja maryjna

Przekazywać sercu doświadczenia zewnętrzne

Maryja, która w sanktuarium, żarliwym i wyciszonym swej niesłabnącej miłości Boga, zrodziła ciało ze Słowa wiecznego, a później w rozważaniach rodzi Go ponownie i w sobie Go ożywia, a nas uczy jak można starać się uczynić własnym życie Boga – przekładając je na działania i dzieła nasze i żywe – powinien oczekiwać Go we własnym sercu, szukać sercem, w sercu uczynić dom i zachowywać Go, w sercu odbywać dialog z Nim, do serca przekazywać doświadczenia zewnętrzne, aby je odrodzić, aby dać im znaczenie i wartość najwyższą i boską. Mistyczny głos Maryi, szczególnie dzisiaj, przyzywa naszą duszę do skupienia się nad głównym problemem życia ludzkiego, do skupienia się nad młodzieżą i problemem nie cierpiącym zwłoki: problemem życia duchowego.

G. B. Montini


teksty pochodzą z książki: “Z Maryją na co dzień – Rozważania na wszystkie dni roku”
(C) Copyright: Wydawnictwo SALWATOR,   Kraków 2000
www.salwator.com

http://www.katolik.pl/modlitwa,884.html

*******

**************************************************************************************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

10 MAJA

*****

Patron Dnia

św. Solange
dziewica i męczennica

Św. Solange, patronka prowincji Berry we Francji w Villemont nidaleko Bourges w IX wieku. Od biednych ale pobożnych rodziców dziecko przejęło głęboką pobożność. Legenda głosi, że jakom siedmioletnia dziewczynka uczyniła śluby czystości. Gdy dorosła, powierzono jej pilnowanie owiec. Lubiła zwierzęta i umiała się z nimi obchodzić. Niebiosa obdarzyły ją mocą uzdrowicielską; uleczyła wielu chorych, a sława jej rozeszła się po całym kraju. Był rok 880. Pewnego dnia, gdy Solange jak zwykle pasła swoją trzódkę, Bernard, syn hrabiego z Poitiers, zobaczył ją i usiłował porwać na swojego konia. Solange stawiła opór. W czasie szamotania dziewczyna ześlizgnęła się z konia, ale upadła tak nieszczęśliwie, że została poważnie ranna. Uniesiony szatańską złością Bernard dobył miecza i zabił ją na miejscu. W roku 1281 na cmentarzu kościoła Saint-Martin-du-Cros wzniesiono ołtarz ku jej czci. Legenda głosi, że pchnięta mieczem wstała i niosąc w ręku swoją głowę doszła aż do tego kościoła. Pole, na którym zwykła się modlić, nazwano ,,polem św. Solange”. Wierni modlą się do niej w czasie suszy.

http://www.katolik.pl/modlitwa,888.html

*****

Błogosławiona Beatrycze d'Este Błogosławiona Beatrycze d’Este, mniszka

Beatrycze urodziła się około 1200 r. w starym książęcym rodzie. Jej rodzicami byli Azzo VI z rodziny d’Este i Zofia Eleanora, a dziadkiem Humbert III, książę sabaudzki. Sama była ciotką innej błogosławionej o tym samym imieniu (Beatrycze d’Este II, 1230-1262). W wieku 6 lat została osierocona przez ojca. Przez całą młodość nie stroniła od zabaw i uciech dworskich. Na wieść o planowanym małżeństwie uciekła z domu i schroniła się w klasztorze benedyktynek w Salarola. Nieco później sama założyła klasztor na górze Gemmola, gdzie przebywała jako skromna mniszka. Zmarła w 1226 r. Jej kult zatwierdził papież Klemens XIII (1763).

 

Święty Antonin z Florencji Święty Antonin z Florencji, biskup

Antonin Pierozzi urodził się w 1389 roku we Florencji. Początkowo nie został przyjęty do Zakonu Kaznodziejskiego. Umiał jednak modlitwą i zaufaniem wpłynąć na decyzję przełożonych. Dano mu habit drogą przypadku, a później przyjęto do Zakonu. Na kapłana został wyświęcony w 1413 r. Całym życiem dowiódł, że w delikatnym ciele może mieszkać wielki duch. Pełnił obowiązki przeora w wielu domach zakonnych, między innymi w Santa Maria sopra Minerva, gdzie kazał umieścić szczątki św. Katarzyny Sieneńskiej we wspaniałym sarkofagu, w którym spoczywają do dziś. Przez kilka lat był wikariuszem generalnym klasztorów o zaostrzonej obserwancji, kontynuując i wdrażając reformę zakonną. Wybudował we Florencji słynny klasztor św. Marka, który bł. Fra Angelico ozdobił swymi freskami. Zaprowadził w nim doskonałą obserwancję zakonną, a piękny duch tego klasztoru wywierał szeroki wpływ na otoczenie. Dbając o rozwój młodego pokolenia udostępnił bibliotekę św. Marka studentom. Od tego czasu ta biblioteka uważana jest za pierwszą publiczną bibliotekę w Europie.
Jego wielka roztropność i łatwość rozwiązywania trudności życiowych sprawiły, że zwano go Antoninem Doradcą. Papież Eugeniusz IV powołał go do godności arcybiskupa florenckiego, nie mógł jednak zmusić go do przyjęcia arcybiskupstwa inaczej niż groźbą ciężkiej odpowiedzialności sumienia. Antonin stał się wówczas wzorem odpowiedzialności biskupa. Bulla kanonizacyjna stwierdza, że nie da się opisać, jak dalece był doskonały w roztropności, pobożności, miłosierdziu, słodyczy i żarliwości kapłańskiej. Tak miłował życie klasztorne, że będąc biskupem – zawsze zachowywał w kieszeni klucz od swej opuszczonej celi zakonnej na pamiątkę i w nadziei powrotu.
Jest autorem wielu dzieł z zakresu prawa kanonicznego oraz teologii ascetycznej i moralnej, z których najbardziej znana jest Summa di morale. Jest bardzo zasłużony dla Trzeciego Zakonu Dominikańskiego, o który miał wielkie staranie, troszcząc się o powołania i jego rozwój.
Zmarł 2 maja 1459 roku, w wigilię uroczystości Wniebowstąpienia. Ponieważ papież Pius II pragnął osobiście przewodniczyć egzekwiom, uroczystości pogrzebowe odroczono o osiem dni. W tym czasie ciało Świętego nie tylko zachowało świeżość, ale wydzielało również piękny, intensywny zapach. Do dziś spoczywa nienaruszone w dominikańskim kościele św. Marka we Florencji. Na obrazach przedstawiany jest w szatach biskupich i z pastorałem. Kanonizował go papież Adrian VI w 1523 roku.

 

Święty Jan z Avili Święty Jan z Avili, prezbiter i doktor Kościoła

Jan urodził się 6 stycznia 1500 r. w Almodóvar del Campo, w hiszpańskiej rodzinie szlacheckiej o korzeniach żydowskich. Już jako 14-latek podjął studia prawnicze na uniwersytecie w Salamance, a potem studiował filozofię i teologię w seminarium w Alcalá. Po śmierci rodziców rozdał majątek ubogim. Po przyjęciu święceń kapłańskich zaprosił do stołu na obiad prymicyjny dwunastu żebraków i osobiście im usługiwał.
Pragnął wyjechać na misje do Ameryki, ale arcybiskup Sewilli zlecił mu wędrowne misje ludowe. Przemierzał więc całą Andaluzję, katechizując dzieci i ucząc dorosłych modlitwy, a nade wszystko spowiadał. Ponieważ nie przyjmował ofiar za intencje mszalne, wiódł bardzo ubogi żywot. W 1531 r. oskarżono go o iluminizm – przeświadczenie, że prawdę można poznać nie drogą rozumowania, lecz wyłącznie intuicyjnie, dzięki oświeceniu umysłu przez Boga. Podejrzewany o głoszenie herezji, spędził dwa lata w więzieniu inkwizycji, ale ostatecznie oczyszczono go z zarzutów i po licznych interwencjach został uwolniony. Udał się wtedy do Granady, a potem powrócił do Andaluzji. Po 1540 r. poświęcił się dziełu tworzenia sieci kolegiów oraz szkół wyższych. Założył m.in. uniwersytet w Baeza na południu Hiszpanii. Powołał także do istnienia stowarzyszenie życia wewnętrznego.
Do historii przeszedł nie tylko jako misjonarz ludowy, mistyk, wykładowca akademicki i autor dzieł o życiu duchowym, które wysoko cenili m.in. św. Franciszek Salezy i św. Alfons Liguori. Był bowiem porywającym kaznodzieją, a głoszone przez niego nauki doprowadziły do niejednego nawrócenia. Wystarczy przypomnieć św. Jana Bożego, który po wysłuchaniu w Granadzie jego kazania tak gorliwie pokutował i okazywał żal za grzechy, że został uznany za szaleńca. Z kolei wicekról Katalonii tak bardzo był poruszony kazaniem Jana wygłoszonym podczas pogrzebu królowej Izabeli Portugalskiej, że wstąpił do jezuitów – znamy go jako św. Franciszka Borgiasza. Do grona duchowych podopiecznych Jana, z którymi prowadził korespondencję, należeli także święci: Ludwik z Granady, Ignacy Loyola i Teresa z Ávila.
Zmarł 10 maja 1569 r. w Montilla koło Kordoby. Jego kult zaaprobował Klemens XIII, ogłaszając go sługą Bożym w dniu 8 lutego 1759 r. Beatyfikował go Leon XIII 4 kwietnia 1894 r. W dniu 31 maja 1970 roku kanonizował go papież Paweł VI, który uważał, że Jan powinien być wzorem do naśladowania dla wszystkich współczesnych księży, cierpiących na kryzys tożsamości. 7 października 2012 r. papież Benedykt XVI ogłosił św. Jana z Avili doktorem Kościoła powszechnego, wraz ze św. Hildegardą z Bingen.

 

Błogosławiony Iwan Merz Błogosławiony Iwan Merz

Iwan przyszedł na świat w Banja Luce w dniu 16 grudnia 1896 roku. W rodzinie panował duch liberalizmu z przełomu wieków, nacechowany dystansem do religii i Kościoła. Szkołę średnią Iwan ukończył w rodzinnym mieście w 1914 roku. Po maturze przez trzy miesiące studiował na Akademii Wojskowej, a potem na uniwersytecie w Wiedniu. W marcu 1916 roku został wcielony do armii, a następnie wysłany na front włoski w trakcie I wojny światowej.
Doświadczenia wojenne bardzo wyraźnie wpłynęły na jego życie. W dniu 5 lutego 1918 roku w swoim dzienniku notował: “Nigdy nie zapomnę o Bogu. Pragnę zawsze być z Nim zjednoczony. To byłoby straszne, gdyby ta wojna niczego mnie nie nauczyła. Muszę rozpocząć życie odnowione w duchu pogłębionego katolicyzmu. Oby tylko Pan zechciał mi pomóc, ponieważ człowiek nic nie może uczynić o własnych siłach”. Dokonał się przełom w jego życiu wewnętrznym; Iwan oddał się całkowicie na służbę Chrystusowi, składając ślub dozgonnej czystości.
Po zakończeniu wojny kontynuował studia, najpierw w Wiedniu, a następnie w Paryżu. W 1922 roku został nauczycielem języka i literatury francuskiej w arcybiskupim gimnazjum klasycznym w Zagrzebiu. W 1923 roku uzyskał stopień doktora na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Zagrzebskiego.

Błogosławiony Iwan Merz

 

 

 

 

 

 

 

Swój wolny czas Iwan całkowicie poświęcał wychowaniu młodzieży. Założył Związek Orła Chorwackiego, organizację, której przyświecała dewiza: Ofiara – Eucharystia – Apostolstwo. Był jednym z pionierów ruchu liturgicznego w Chorwacji. Z głębokim zaangażowaniem wprowadzał w swej ojczyźnie Akcję Katolicką. Wielu uważało go za jeden z filarów chorwackiego Kościoła. Zamierzał stworzyć świecki instytut, który poświęciłby się pogłębianiu wiary wśród prostych ludzi, ale tego planu nie udało mu się zrealizować. Z uczestnictwa we Mszy świętej czerpał zapał do prowadzenia apostolatu wśród młodzieży. Jego życie było ewangelicznym “biegiem ku świętości”.
Cichy, pracowity apostoł codziennej służby zmarł 10 maja 1928 roku w Zagrzebiu. Ofiarował swoje życie za młodzież. Św. Jan Paweł II wprowadzając go do grona błogosławionych, podczas podróży apostolskiej do Bośni i Hercegowiny, powiedział w Banja Luce w dniu 22 czerwca 2003 roku: “Błyskotliwy młodzieniec potrafił pomnożyć bogate talenty naturalne, którymi był obdarzony, i odniósł liczne sukcesy ludzkie. O jego życiu można powiedzieć, że było udane. Jednak nie to jest powodem, dla którego zostaje on dziś wpisany w poczet błogosławionych. Tym, co go łączy z innymi błogosławionymi, jest jego sukces w oczach Boga. Wielkim pragnieniem całego jego życia było bowiem «nigdy nie zapominać o Bogu, zawsze pragnąć z Nim się zjednoczyć». W każdym swoim działaniu dążył do doskonałego poznania Jezusa Chrystusa i Jemu pozwalał się zdobyć”. Był człowiekiem żywej wiary, modlitwy i Eucharystii. Pozostawił cenny testament duchowy oraz bogatą spuściznę dzienników, artykułów i rozważań. Jest jednym z najwybitniejszych przedstawicieli Kościoła chorwackiego.

 

Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Bangor, w Irlandii – św. Komgalla, opata. Wychowany przez św. Finiana, zrazu prowadził życie pustelnicze. Około roku 550 założył w Bangor klasztor, który na Wyspie stał się ośrodkiem rozrastającego się życia mniszego. Św. Bernard nazwie go później “pepinierą świętych, która wydała wiele owoców dla chwały Bożej”. Przez jakiś czas Komgall pracował także jako misjonarz w Szkocji. Zmarł w roku 601.

oraz:

świętych męczenników Gordiana i Epimacha (+ ok. 362); świętych męczenników: Kalepodiusza, prezbitera, Palmacjusza, konsula, Symplicjusza, senatora, oraz Feliksa i jego żony Blandy (+ ok. 222); św. Katalda, biskupa (+ 685); świętych męczenników Nazariusza i Celsa (+ ok. 68)

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-10.php3
********

Homilia Benedykta XVI – 07.10.2012

Czcigodni Bracia,
Drodzy Bracia i Siostry!

Wraz z tą uroczystą koncelebrowaną Eucharystią rozpoczynamy XIII Zwyczajne Zgromadzenie Ogólne Synodu Biskupów, którego temat brzmi: „Nowa ewangelizacja dla przekazu wiary chrześcijańskiej”. Tematyka taka odpowiada ukierunkowaniu programowemu życia Kościoła, wszystkich jego członków, rodzin, wspólnot, jego instytucji. Perspektywę taką umacnia zbieżność z rozpoczęciem Roku Wiary, które będzie miało miejsce w najbliższy czwartek, 11 października, w pięćdziesiątą rocznicę otwarcia II Soboru Watykańskiego. Kieruję serdeczne, pełne wdzięczności powitanie do was, którzy przybyliście, aby tworzyć to Zgromadzenie Synodalne, a zwłaszcza do Sekretarza Generalnego Synodu Biskupów i jego współpracowników. Pozdrawiam również bratnich delegatów innych Kościołów i Wspólnot kościelnych i wszystkich obecnych, zachęcając ich, by towarzyszyli w codziennej modlitwie pracom, jakie będziemy prowadzili przez najbliższe trzy tygodnie.

Czytania biblijne, tworzące Liturgię Słowa dzisiejszej niedzieli przedstawiają nam dwa główne motywy do refleksji. Pierwszy dotyczy małżeństwa i chciałbym go poruszyć nieco później. Drugi natomiast dotyczy Jezusa Chrystusa i chcę go podjąć natychmiast. Nie mamy dość czasu, aby skomentować ten fragment Listu do Hebrajczyków, lecz na początku tego Zgromadzenia Synodalnego powinniśmy przyjąć zachętę, by skierować nasze spojrzenie na Pana Jezusa „chwałą i czcią ukoronowanego za cierpienia śmierci” (Hbr 2,9): Słowo Boże stawia nas przed Krzyżem chwalebnym, tak aby całe nasze życie, a zwłaszcza trud tych obrad synodalnych, odbywał się przed Jego obliczem i w świetle Jego tajemnicy. Punktem centralnym i ostatecznym ewangelizacji w każdym miejscu i czasie, jest Jezus Chrystus, Syn Boży (por. Mk 1,1), natomiast krzyż jest w pełnym tego słowa sensie znakiem wyróżniającym tego, który głosi Ewangelię: znakiem miłości i pokoju, wezwaniem do nawrócenia i pojednania. My jako pierwsi, czcigodni Bracia kierujemy ku Niemu spojrzenie serca i pozwalamy się oczyścić Jego łaską.

Teraz chciałbym, pokrótce zastanowić się nad „nową ewangelizacją”, odnosząc ją do ewangelizacji zwyczajnej i misji „ad gentes”. Kościół istnieje dla ewangelizowania. Wierni poleceniu Pana Jezusa Chrystusa Jego uczniowie poszli na cały świat, aby głosić Dobrą Nowinę, zakładając wszędzie wspólnoty chrześcijańskie. Z czasem stały się one Kościołami dobrze zorganizowanymi, z wieloma wiernymi. W określonych okresach historycznych Boża Opatrzność pobudzała odnowiony dynamizm działalności ewangelizacyjnej Kościoła. Wystarczy pomyśleć o ewangelizacji ludów anglosaskich i słowiańskich, czy też o przekazie Ewangelii na kontynencie amerykańskim i następnie czasy misji skierowanych do ludów Afryki, Azji i Oceanii. Na tym dynamicznym tle chciałbym także spojrzeć na dwie wybitne postacie, które dopiero co ogłosiłem Doktorami Kościoła: św. Jana z Avila i św. Hildegardę z Bingen. Także w naszych czasach Duch Święty rozbudził w Kościele nowy powiew, by głosić Dobrą Nowinę, dynamizm duchowy i duszpasterski, który znalazł swój wyraz powszechniejszy i swój najbardziej autorytatywny impuls w II Soborze Watykańskim. Taka odnowiona dynamika ewangelizacji wywołuje korzystny wpływ na dwie szczególne „gałęzie”, które się z niej rozwijają – to znaczy z jednej strony „misio ad gentes”, czyli głoszenie Ewangelii tym, którzy jeszcze nie znają Jezusa Chrystusa i Jego orędzia zbawienia, z drugiej zaś strony nową ewangelizację skierowaną zasadniczo do osób, które chociaż zostały ochrzczone, oddaliły się od Kościoła i żyją bez odnoszenia się do praktyki chrześcijańskiej. Rozpoczynające się dziś zgromadzenie synodalne jest poświęcone tej nowej ewangelizacji, aby sprzyjać w przypadku tych osób nowemu spotkaniu z Panem, który sam jeden wypełnia ludzkie życie głębokim sensem i pokojem; aby sprzyjać odkryciu na nowo wiary, źródła łaski, niosącej radość i nadzieję w życie osobiste, rodzinne i społeczne. Oczywiście, takie szczególne ukierunkowanie nie może zmniejszać ani aktywności misyjnej we właściwym tego słowa znaczeniu, ani też zwyczajnej działalności ewangelizacyjnej w naszych wspólnotach chrześcijańskich. W istocie trzy aspekty jednej i tej samej ewangelizacji wzajemnie się dopełniają i umacniają.

Proponowany nam przez Ewangelię i pierwsze czytanie temat małżeństwa zasługuje w związku z tym na szczególną uwagę. Przesłanie Słowa Bożego można podsumować w wyrażeniu zawartym w Księdze Rodzaju i podjętym przez samego Jezusa: „Dlatego opuści człowiek ojca swego i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem” (Rdz 2,24; Mk 10,7-8). Co nam dziś mówi to słowo? Wydaje mi się, że zachęca nas do pełniejszego uświadomienia sobie pewnej rzeczywistości znanej już, ale może nie w pełni docenionej: to znaczy, że małżeństwo samo w sobie stanowi już pewną Ewangelię, Dobrą Nowinę dla współczesnego świata, a zwłaszcza dla świata zdechrystianizowanego. Zjednoczenie mężczyzny i kobiety, ich stawanie się „jednym ciałem” w miłości i to miłości owocnej i nierozerwalnej, jest znakiem mówiącym z mocą o Bogu, z wymownością, która w naszych dniach stała się większa, ponieważ niestety z różnych powodów małżeństwo właśnie w regionach ewangelizowanych już od dawna przeżywa głęboki kryzys. Nie jest to przypadek. Małżeństwo związane jest z wiarą nie w sensie ogólnikowym. Małżeństwo jako więź miłości wiernej i nierozerwalnej, jest oparte na łasce, która pochodzi od Trójjedynego Boga, który w Chrystusie umiłował nas miłością wierną aż po krzyż. Dzisiaj jesteśmy w stanie pojąć całą prawdę tego stwierdzenia, z uwagi na kontrast z bolesną rzeczywistością wielu małżeństw, które niestety się rozpadają. Istnieje wyraźne powiązanie kryzysu wiary i kryzysu małżeństwa. Jak od dawna twierdzi i świadczy Kościół, małżeństwo jest powołane, aby było nie tylko przedmiotem, ale także podmiotem nowej ewangelizacji. Potwierdza się to już w wielu doświadczeniach powiązanych ze wspólnotami i ruchami, ale dokonuje się coraz bardziej także w obrębie diecezji i parafii, jak to ukazało niedawne Światowe Spotkanie Rodzin.

Jedną z głównych idei pobudzenia ewangelizacji, jaką dał II Sobór Watykański, jest powszechne powołanie do świętości, które jako takie dotyczy wszystkich chrześcijan (por. Konst. Lumen gentium, 39-42). Święci są prawdziwymi protagonistami ewangelizacji we wszystkich jej wyrazach. Są oni także szczególnie pionierami i animatorami nowej ewangelizacji: poprzez wstawiennictwo i przykład swego życia, wyczulonego na wyobraźnię Ducha Świętego ukazują oni osobom indyferentnym, lub wręcz wrogim, piękno Ewangelii i komunii w Chrystusie i zachęcają wiernych, że tak powiem „letnich”, by żyli z radością wiarą, nadzieją i miłością, do odkrycia „smaku” Słowa Bożego i sakramentów, zwłaszcza chleba życia – Eucharystii. Jest wielu świętych między misjonarzami głoszącymi Dobrą Nowinę niechrześcijanom, tradycyjnie w krajach misyjnych i obecnie wszędzie tam, gdzie mieszkają niechrześcijanie. Świętość nie zna przeszkód kulturalnych, społecznych, politycznych, religijnych. Jej język – język miłości i prawdy – jest zrozumiały dla wszystkich ludzi dobrej woli i zbliża ich do Jezusa Chrystusa, niewyczerpalnego źródła nowego życia.

Zatrzymajmy się teraz chwilę, aby wyrazić podziw dla dwojga świętych, zaliczonych dziś do wybranej rzeszy Doktorów Kościoła. Święty Jan z Avila żył w XVI wieku. Znając głęboko Pismo Święte, obdarzony był żarliwym duchem misyjnym. Umiał przenikać ze szczególną głębią tajemnice odkupienia, jakiego Chrystus dokonał dla ludzkości. Człowiek Boży jednoczył nieustanną modlitwę z działaniem apostolskim. Poświęcił się kaznodziejstwu i rozwijaniu praktyki sakramentalnej, koncentrując swe zaangażowanie na udoskonaleniu formacji kandydatów do kapłaństwa, zakonników i świeckich, mając na względzie owocną reformę Kościoła.

Święta Hildegarda z Bingen, która była ważną postacią kobiecą XII wieku, wniosła swój cenny wkład w rozwój Kościoła swej epoki, doceniając dary otrzymane od Boga i okazując się kobietą o żywej inteligencji, głębokiej wrażliwości i uznanym autorytecie duchowym. Pan obdarzył ją duchem prorockim i wielką zdolnością do rozpoznawania znaków czasu. Hildegarda żywiła niezwykłą miłość do świata stworzonego, uprawiała medycynę, poezję i muzykę. Przede wszystkim zachowywała zawsze wielką i wierną miłość dla Chrystusa i Kościoła.

Spojrzenie na ideał życia chrześcijańskiego, wyrażony w powołaniu do świętości, pobudza nas do patrzenia z pokorą na słabości wielu chrześcijan, a nawet na ich grzech osobisty i wspólnotowy, stanowiący wielką przeszkodę dla ewangelizacji i do rozpoznania mocy Boga, który w wierze spotyka ludzką słabość. Dlatego nie można mówić o nowej ewangelizacji bez szczerej gotowości do nawrócenia. Chęć pojednania z Bogiem i bliźnim (por. 2 Kor 5,20) jest najlepszą drogą nowej ewangelizacji. Chrześcijanie, jedynie będąc oczyszczeni, mogą odnaleźć uzasadnioną dumę ze swej godności dzieci Boga, stworzonych na Jego obraz i odkupionych cenną krwią Jezusa Chrystusa, mogą doświadczyć Jego radości, aby ją dzielić ze wszystkimi, bliskimi i dalekimi.

Drodzy bracia i siostry, zawierzamy Bogu prace obrad synodalnych, w żywym poczuciu komunii świętych, przyzywając szczególnie wstawiennictwa wielkich ewangelizatorów, do których pragniemy zaliczyć z wielką miłością błogosławionego Jana Pawła II, którego długi pontyfikat był także przykładem nowej ewangelizacji. Powierzamy się opiece Najświętszej Maryi Panny, Gwiazdy nowej ewangelizacji. Wraz z nią prosimy o szczególne zesłanie Ducha Świętego, aby z wysoka oświecał zgromadzenie synodalne i uczynił je owocnym dla drogi Kościoła.

http://ekai.pl/biblioteka/dokumenty/x1468/homilia-benedykta-xvi/

**************************************************************************************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

*****

Alfred Cholewiński SJ

Miłujcie się tak, jak Ja was umiłowałem

Mateusz.pl

Tęsknota wszystkich ludzi 
W czytaniach biblijnych dzisiejszej niedzieli Bóg mówił nam o swojej miłości do nas oraz apelował o naszą miłość do bliźnich. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali tak jak Ja was umiłowałem (J 15,12). Jezus mówi: To jest moje przykazanie… tak jakby właśnie ono, a nie co innego, było cechą specyficzną i wyróżniającą etykę Jezusa od wszystkich innych sposobów życia.
To nam się wydaje grubo przesadzone. Czyż miłość nie jest propagowana przez wiele innych systemów etycznych, które ludzie wymyślili? Więcej jeszcze: Czyż nie jest ona marzeniem i tęsknotą wszystkich ludzi? Czegoż bardziej my wszyscy pragniemy, jeżeli nie tego, by wreszcie nastał na ziemi taki ład społeczny, w którym wszyscy się nawzajem szanują i kochają? A jednak Jezus mówi: To jest moje przykazanie! W tym stwierdzeniu mieszczą się dwie sprawy. Najpierw, że miłość jest najgłębszą istotą religii Chrystusa; a po wtóre, że poza Jezusem prawdziwa miłość jest niemożliwa!

Odpowiedzią jest miłość

Zastanówmy się chwilę nad nimi. Miłość jest najgłębszą istotą religii Chrystusa. Skąd to płynie? Stąd, że chrześcijaństwo jest objawieniem i doświadczeniem takiej miłości Boga do nas, że z trudem tylko w to wierzymy. W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy (1 J 4,10). Wszyscy ludzie, bez wyjątku, obciążeni są dziedzictwem grzechu pierworodnego i dlatego od najwcześniejszych swoich lat żyją źle; źródeł swego szczęścia nie szukają w Bogu, ale gdzie indziej, stają się bałwochwalcami pieniądza, ludzkiego uznania, ludzkiej miłości. Boga w praktyce wszyscy odstawiamy na boczny tor. Samych siebie stawiamy na Jego miejsce. Dlatego jesteśmy nieprzyjaciółmi Boga, synami buntu, jak w Liście do Efezjan powie św. Paweł (zob. Ef 2,2). A jakie jest nasze normalne postępowanie względem tych, którzy w stosunku do nas są nieprzyjaciółmi? Nienawidzimy ich, zwalczamy, usiłujemy ich pognębić albo w najlepszym razie nie chcemy mieć z nimi nic do czynienia. A jak postąpił Bóg z nami, kiedy byliśmy Jego nieprzyjaciółmi? Odpowiedział miłością! W tym objawiła się miłość Boga ku nam, że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat, abyśmy życie mieli dzięki Niemu (1 J 4,9). Św. Paweł w Liście do Rzymian wyrazi to jeszcze dobitniej: Chrystus umarł za nas, gdyśmy jeszcze byli bezsilni, gdyśmy jeszcze byli grzesznikami (zob. Rz 5,6.8). Bóg nas kocha nie dopiero wtedy, gdy jesteśmy grzeczni, pięknie nawróceni, pełni najlepszych postanowień nieobrażania Go więcej; Bóg nas kocha, gdy jesteśmy w grzechu, i jeszcze wtedy, gdy jesteśmy w grzechu, daje nam największy dowód swojej miłości: wydaje swego Syna na śmierć za nas, by nas pojednać ze sobą, tzn. by nas nawrócić, przekonać o naszym błędzie, wyzwolić z nieszczęścia, które grzech ze sobą niesie, uczynić szczęśliwymi. Ta zawrotna miłość Boga do grzeszników, czyli do swoich wrogów, jaśnieje pełnym blaskiem w krzyżu Jezusa. Jezus umierający na krzyżu, otoczony swoimi wrogami, którzy skazali Go na śmierć niesprawiedliwą, którzy teraz jeszcze śmieją się i drwią z Niego, nie przeklina ich, nie rzuca na nich gromów potępienia, ale modli się: Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią (por. Łk 23, 34). Jezus ich tłumaczy i usprawiedliwia. Taka miłość jest kamieniem węgielnym chrześcijaństwa. Dzięki tej miłości żyjemy jako chrześcijanie; dzięki niej otrzymaliśmy chrzest, dzięki niej ciągle na nowo Bóg nam przebacza nasze grzechy w sakramencie pokuty, dzięki niej możemy, kiedy tylko chcemy, przyjmować Go w komunii świętej, dzięki niej mamy wszyscy nadzieję znaleźć się po śmierci w niebie.
Czy dziwi nas jeszcze to, że taka miłość jest istotą chrześcijaństwa? Jego najważniejszym przykazaniem? Cechą wyróżniającą je od wszystkich innych religii, od wszystkich innych filozofii, od wszystkich innych humanizmów? Wszyscy ludzie wołają o miłość, wszyscy jej pragną, wszyscy ją głoszą, ale nikt nie praktykuje na co dzień miłości nieprzyjaciół. A Jezus taką właśnie miłość ma na myśli, gdy mówi w dzisiejszej Ewangelii: To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem (J 15,12). Tak jak Ja was umiłowałem. A Ja was umiłowałem do śmierci, gdyście byli moimi wrogami (por. Rz 5,8). Tak właśnie wy kochajcie waszych bliźnich, nawet wtedy lub przede wszystkim wtedy, gdy są waszymi wrogami. Taką miłością możecie ich uczynić swoimi przyjaciółmi, tzn. nawrócić ich, uczynić moimi uczniami, chrześcijanami.

Tylko z Jezusem

 
Taka miłość jest niemożliwa poza Jezusem i bez Jezusa. Dlaczego? Bo ona zakłada zdolność umierania sobie. Żebyś np. mogła wytrwać przy twoim mężu, który z dnia na dzień okazuje się coraz większym egoistą, nie ma czasu na wysłuchanie twoich problemów, coraz częściej się upija, może nawet bije cię — żebyś mogła wytrwać przy takim typie, który jednoznacznie stał się wrogiem twojego spokojnego i szczęśliwego życia — musisz, siostro, umieć postawić krzyżyk nad twoim ideałem szczęścia, nad twoimi wyobrażeniami na temat życia, musisz umieć umierać sobie. żebyś mógł, bracie, kochać np. twojego kolegę w pracy, który uknuł przeciwko tobie intrygę, udaremnił twój awans lub przywłaszczył sobie owoce twojej pracy naukowej i opublikował je pod własnym nazwiskiem — żebyś mógł kochać taką kanalię — musisz być zdolny przekreślać swoją karierę, musisz umieć umierać sobie. Ale kto z nas jest tak głupi, żeby chciał umierać sobie??? W czym innym może leżeć nasze szczęście i życie, jeśli nie w tym, że wszyscy mnie szanują, respektują moje słuszne prawa, nie podkładają mi kłód pod nogi, ułatwiają mi życie?! Przecież z tego nie można rezygnować! Otóż to! To właśnie takie rozumowanie odbiera nam zdolność miłowania, jak Jezus nas umiłował.

Żebyśmy do takiej miłości stali się zdolni, w nas musi się przedtem coś zmienić. Jezus Chrystus zmartwychwstały musi przyjść do nas, musi nam przynieść w darze nowe doświadczenie życiowe. Musimy dzięki Jego bliskości doświadczyć, że prawdziwe życie to co innego, niż to, jak myśmy je sobie wyobrażali, że prawdziwe życie daje tylko Bóg; że zupełnie nam wystarcza to, że On nas akceptuje i kocha nawet w naszych słabościach, że On o nas dba jak najlepszy Ojciec. Może my już wiemy o tym teoretycznie, problem jednak jest w tym, żebyśmy tego doświadczyli, tak jak np. dwoje młodych doświadcza swojej pierwszej miłości i ona ich niesie spontanicznie, uzdalnia do ofiar i poświęceń. W nas musi dokonać się nie tylko w teorii, ale na płaszczyźnie najgłębszego doświadczenia religijnego owo wszczepienie w Jezusa, o którym mówiła Ewangelia z poprzedniej niedzieli. Ja w was, a wy we Mnie, jak latorośle w szczepie winnym (por. J 15,4–5). To jest dopiero baza, z której rodzi się etyka chrześcijańska ze swoim przykazaniem miłości. Bez tej bazy jest niemożliwe praktykować to przykazanie.

W pierwszej lekturze słyszeliśmy, jak do Kościoła Chrystusowego zostali wprowadzeni poganie. Zstąpił na nich Duch Święty, a Piotr ich ochrzcił. To właśnie ten Duch Święty sprawia w nas te wszystkie zmiany, On pozwala nam doświadczać bliskości Jezusa zmartwychwstałego, to On powoli przemeblowuje naszą mentalność, to On nas uzdalnia do nowej miłości. Tego Ducha Świętego w zarodku wszyscy otrzymaliśmy w momencie naszego chrztu. Módlmy się w czasie tej Eucharystii, by to nasienie naszego chrztu w nas ożyło, zaczęło się rozwijać, byśmy szli i owoc przynosili [owoc miłości] i by owoc nasz trwał (por. J 15,16).
Amen.
Alfred Cholewiński SJ
fot. David Stone Light within
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/milujcie-sie-tak–jak-ja-was-umilowalem,24772,416,cz.html
*******
Przemysław Radzyński
Spowiedź jest dla nas gigantycznym prezentem
eSPe

O świętowaniu po wyjściu z konfesjonału i znaczeniu spowiedzi ojca dla całej rodziny opowiada Andrzej Sobczyk, szef największej internetowej księgarni religijnej Gloria24.pl oraz producent i dystrybutor filmów religijnych. 

Jakim wydarzeniem w Twoim życiu jest sakrament pokuty i pojednania?
Spowiedź jest dla mnie ważnym wydarzeniem. Zaraz po przebudzeniu wiem, że w tym dniu będę się spowiadał i żyję tym przez resztę dnia. Po wyjściu z konfesjonału kupuję ciastka lub coś słodkiego, żeby zaznaczyć klimat święta. Żona nie zawsze wie z czego to wynika. Chodzi po prostu o to, żeby cały dzień – od przebudzenia aż do zaśnięcia – żyć radością z tego sakramentu.
Mówisz, że celebrujesz dzień spowiedzi już od rana, masz to zaplanowane. A czy nie zdarza się tak, że przechodząc obok kościoła wpada Ci myśl, że właśnie mógłbyś skorzystać z sakramentu?
Od jakiegoś czasu nie, ponieważ korzystam ze stałego spowiednika – umawiam się z nim odpowiednio wcześnie, więc od rana wiem, że będzie to np. dziś o godz. 18. Wcześniej też raczej nie wykorzystywałem 15 wolnych minut na spowiedź, bo właśnie przygotowanie do tego sakramentu jest bardzo ważne. W czasie tych kilku chwil w konfesjonale działa wprawdzie Boża łaska, ale naszym działaniem w tym sakramencie jest to, co zrobimy przed wejściem do konfesjonału. Mam takie przekonanie, że najczęściej zła spowiedź to efekt złego przygotowania do niej.
Skąd pomysł na stałego spowiednika?
Już wcześniej miałem stałego spowiednika, ale on gdzieś wyjechał i nasze drogi się musiały rozejść. Później przez kilka lat szukałem kolejnego, bo wiedziałem, że tak trzeba. Prosiłem Pana Boga, żeby pomógł mi go znaleźć. Trzeba trafić na człowieka, którego w jakiś sposób się czuje. Spotkałem takiego kapłana w sanktuarium w krakowskich Łagiewnikach. Kiedy się u niego spowiadałem, to po prostu czułem, co on mówi. Wiedziałem, że chcę tego gościa więcej posłuchać. Tak poczułem w sercu. Jestem przekonany, że Pan Bóg nas prowadzi i to On daje nam sygnały, dzięki którym rozpoznajemy, że to ten człowiek, a nie inny. Zapytałem czy mógłbym przychodzić do niego częściej. Okazało się, że to zakonnik. Dał mi swoją wizytówkę. Od tamtego czasu umawiam się z nim w jego domu zakonnym. Mają specjalny pokój, w którym ludzie się spowiadają.
Jakie znaczenie dla rozwoju duchowego ma stały spowiednik?
Dobrym przykładem jest lekcja historii. Jak uczysz się historii chronologicznie, lekcja po lekcji, to wyciągasz wnioski. Uczysz się, kiedy wzrastasz z tą historią, którą poznajesz. Gdybyś zaczął naukę od chrztu Polski, przeszedł do historii XX wieku, za chwilę do średniowiecza a potem do starożytności, to będziesz miał jeden wielki miszmasz i nie poczujesz tego do końca. Jestem przekonany, że podobnie jest ze spowiedzią. Idziesz jedną drogą, prowadzi cię jeden człowiek, który z każdą spowiedzią zna cię lepiej. Spowiadając się za każdym razem u przypadkowego księdza trafiasz raz na lepszego, raz na mniej; od każdego wprawdzie dostajesz po trochu, ale suma tego „po trochu” jest niewielka. A gdy jest to ten sam człowiek, to już za trzecim razem powie mi: „Andrzej, popracuj nad tym, a na to nie zwracaj uwagi”. To jest autentyczne prowadzenie.
Stałe spowiednictwo jest mocno związane z kierownictwem duchowym. Taka spowiedź lubi się rozwinąć w rozmowie na jakiś konkretny temat. Gdy mój spowiednik, już w czasie pierwszych naszych spotkać uderzał w te struny, które były dla mnie istotne, to było bardzo budujące. Wiem, że on mnie w jakiś sposób prowadzi. Po rozmowie na jakiś temat podsyła mi jeszcze artykuły, żebym coś doczytał. Idziemy konkretną drogą rozwoju – on ma dla mnie dobre słowo, artykuł, i ma dla mnie spowiedź – dar Pana Boga, który dostaję przez jego ręce.
Jak przygotowujesz się do spowiedzi?
Z reguły poświęcam na to ok. dwie godziny – bezpośrednio przed spowiedzią, albo dzień wcześniej. Pierwszym etapem tego przygotowania jest zwolnienie tempa – odłączam się od tego, co mnie otacza, żeby móc skupić się tylko na Panu Bogu, sobie i tym, co mam w sercu. Ponieważ sumienie „wyrzuca” nie tylko to, co złe, to mój rachunek sumienia jest także dziękczynieniem za to, co piękne, za wszystkie duchowe i fizyczne łaski. W takim klimacie wdzięczności Panu Bogu zaglądam dopiero wewnątrz siebie i szukam tego, co w moim życiu było nie tak, czyli konkretnych grzechów.
Zwróciłeś uwagę na rolę dziękczynienia, którą podkreślał m.in. św. Ignacy z Loyoli. A wg jakiego klucza przypominasz sobie swoje grzechy?
W pierwszej kolejności mój rachunek sumienia oparty jest na Dekalogu. Następnie szukam tego, co zrobiłem złego względem konkretnych osób. Patrząc tylko na przykazania zdarza mi się coś ominąć, ale gdy przypomnę sobie konkretną sytuację z danym człowiekiem, to łatwiej uświadamiam sobie grzech. Trzecim kluczem rachunku sumienia jest czas. Człowiek nie pamięta dokładnie co robił przedwczoraj, ale grzech związany jest najczęściej z jakimiś trudnymi sytuacjami, dlatego wracam do tych momentów, kiedy to się działo i analizuję.
A propos czasu – jak często się spowiadasz?
Tak często, jak trzeba. Nie zakładam, że musi to być raz na dwa tygodnie, raz w miesiącu czy raz na kwartał. Miałem w życiu takie momenty, że musiałem spowiadać się co tydzień, ale też takie, że po trzech miesiącach tłumaczyłem się spowiednikowi, że nie miałem z czym do niego przyjść i mówiłem to szczerze.


W rachunku sumienia zwracasz uwagę na zło, które wydarzyło się w relacjach z konkretnymi ludźmi. Kogo masz na myśli?

Im więcej czasu spędzam z daną osobą, tym więcej muszę poświęcić tej relacji w rachunku sumienia. Ile kontaktu, tyle szans na miłość ale też tyle pułapek grzechu. Oczywiste jest, że żona jest tu na pierwszym miejscu a gdzieś w tyle będą współpracownicy, z którymi rzadko mam okazję się spotykać.
Jak zmieniała się Twoja spowiedź, gdy zostawałeś mężem a potem ojcem?
Jako mąż przejmuję jakąś odpowiedzialność za żonę, ale ona jest dorosłą osobą, która też chce się rozwijać, wzrastać. Dlatego małżeństwo tak bardzo nie wpłynęło na moje podejście do sakramentu pokuty. Ale gdy na świat przyszła nasza córeczka, to spowiedź jest dla nas gigantycznym prezentem. Spowiedź to coś naprawdę wielkiego, co chcę robić nie tylko dla siebie i żony, ale przede wszystkim dla córki.
Ludzie, którzy znają się na walce duchowej mówią, że każdy grzech otwiera bramę Złemu. Mały – małą furtkę, większy – wielkie wrota. Zły zamiata ogonem wokół nas, dlatego te drzwi trzeba mieć szczelnie zamknięte. O ile ja i żona dostrzegamy, że coś w naszym życiu jest nie tak i wtedy idziemy do spowiedzi, gdzie Pan Bóg nas oczyszcza, o tyle małe dziecko nie może jeszcze tego zrobić. Ono jest chronione łaską Pana Boga, ale Zły może mieć dostęp do niego w imię naszych grzechów. Ale także, w imię naszej miłości, dziecko może otrzymywać błogosławieństwa. Jak patrzę na takie maleństwo w łóżeczku, to nie mógłbym sobie spojrzeć w oczy, gdybym żyjąc w grzechu ciężkim pozwalał temu łachmanowi z ogonem przyjść do mojego maleństwa. Dlatego spowiedź jest tak ważnym wydarzeniem nie tylko dla mnie, ale także dla mojego małego dziecka, które po ludzku jest bezbronne, także duchowo. Możemy dać jej błogosławieństwo, albo dać pole do popisu Złemu. Wybieram to pierwsze!
Mówiłeś, że żona nie zawsze wie, że jakieś słodkości w domu to efekt Twojego świętowania po spowiedzi. Sakrament to rzecz bardzo indywidualna, ale czy np. nie rozmawiasz na ten temat z żoną przygotowując się do spowiedzi?
Do tej pory tego nie robiłem, choć tego nie wykluczam. Gdybym zobaczył, że żona powinna iść do spowiedzi, to bym jej to powiedział. Mało tego, gdyby ona zwróciła mi na to uwagę, to uznałbym to za znak mądrości. Ale nie było takiej sytuacji, żebyśmy musieli tak nawzajem interweniować. Oczywiście rozmawiamy o różnych trudnych sprawach, ale raczej nie w kontekście sakramentu pokuty. Ale jeśli pytasz o to świętowanie, to jej niewiedza nie bierze się stąd, że ja to chcę ukryć, mieć tylko dla siebie. Chcę, żeby to było bardzo naturalne. Gdyby zapytała, to bym powiedział. Poza tym jest mądra i wyczuwa pewne rzeczy.
Masz jakieś marzenie dotyczące tego sakramentu?
Na początku zaznaczę, że każdy w tej sferze może być na innym etapie. Ja mam wrażenie, że jeśli chodzi o spowiedź, to ciągle jestem przed czymś wielkim, ale jeszcze w to nie wszedłem. Mam przekonanie, że spowiedź może być czymś o wiele głębszym niż to, co przeżywam aktualnie. Wydaje mi się, że przez lata zatrzymałem się na pewnym poziomie. M.in. po to szukałem stałego spowiednika, żeby to przeskoczyć. Mam nadzieję, że on mi w tym pomoże. Czy będzie dobrym spowiednikiem na trzy kolejne miesiące czy następnych pięć lat? – nie wiem.
Spowiedź wymusza poznanie siebie. Mało siebie znam, to nie widzę grzechu – nie widzę grzechów, to nie idę do spowiedzi. Im lepiej znam siebie, tym więcej drzazg jestem w stanie dojrzeć i tym bardziej potrzebna jest mi spowiedź. Muszę poznawać siebie, żeby spowiedź była głębsza. Ale jeszcze nie wiem, co to znaczy „głębsza”. Wiem, że stoję przed gigantycznym oceanem, ale wszedłem do niego tylko po kostki.
Rozmawiał Przemysław Radzyński
eSPe 1/2015
fot. Steve Snodgrass, Gift wrapped with paper ribbon and string
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/spowiedz-jest-dla-nas-gigantycznym-prezentem,24771,416,cz.html?s=2
*******
ks. Adam Sikora

Nie sprzedać siebie

Miesięcznik W drodze

Grzech jest zjawiskiem społecznym nie tylko w wymiarze jego skutków, ale także przyczyn. To inni, wpływając na nas, mogą powodować pojawienie się grzechu w naszym życiu. To my, wpływając na innych, możemy wywołać taki sam skutek.

W klasycznej terminologii teologiczno-moralnej występuje pojęcie “grzech cudzy”. Jak każdy temat związany z grzechem, ze złem moralnym, zasługuje na poważne potraktowanie, ale nie mogę się oprzeć pokusie przywołania anegdotycznego obrazu tego pojęcia: spowiednicy mają czasem okazję spotkać się z karykaturalną postacią “cudzego grzechu”, która polega na tym, że penitenci pięć procent czasu przeznaczonego na wyznanie grzechów poświęcają swoim słabościom i przewinieniom, a pozostałe 95 proc. to grzechy teściowej, synowej, męża, żony, sąsiada itp. Co więcej, przywołane grzechy bliźnich są najczęściej absolutnym wytłumaczeniem i usprawiedliwiającym wyjaśnieniem grzechów własnych. “Gdyby nie oni, ja byłbym doskonale święty”, zdaje się mówić taki penitent. Zrozumiałe, że nie ten problem i nie takie rozumienie grzechu cudzego, czy lepiej “współpracy w złu”, będzie skupiało naszą uwagę. Chociaż temat, sam w sobie, także jest poważny i z pewnością zasługuje na osobną refleksję.

Grzech społeczny

Problem współpracy w złu jest niezwykle ważny, poważny i – odważę się stwierdzić – coraz poważniejszy. Skąd takie wstępne założenie? Przede wszystkim stąd, że żyjemy w coraz bardziej zazębiających się relacjach międzyludzkich i społecznych. Społeczeństwo jako całość, wpływowe grupy nacisku, poszczególne jednostki mają coraz większy i coraz bardziej skuteczny wpływ na decyzje pojedynczych osób.

Jan Paweł II w adhortacji apostolskiej Reconciliatio et paenitentia omawia modne dzisiaj pojęcie “grzechu społecznego”, wskazując przede wszystkim na wielorakie, społeczne skutki każdego grzechu. Grzech jest jednak zjawiskiem społecznym nie tylko w wymiarze jego skutków, ale także przyczyn. To inni, wpływając na nas, mogą powodować pojawienie się grzechu w naszym życiu. To my, wpływając na innych, możemy wywołać taki sam skutek.

Więzi społeczne sprawiają, że współuczestniczymy w decyzjach innych i inni współuczestniczą w naszych decyzjach. Są sytuacje, w których to współuczestnictwo jest świadome dla obu stron i przez obie strony chciane, ale są i takie, w których jedna z nich nie jest tego świadoma. Może to dotyczyć zarówno bezpośredniego wykonawcy czynu, jak i tego właśnie “współpracownika”. To wszystko wskazuje na konieczność ustawicznego budzenia świadomości i poczucia możliwej odpowiedzialności nie tylko za czyny spełniane bezpośrednio przez nas, ale i za te cudze decyzje – dobre lub złe. Z tej skomplikowanej układanki wybierzmy tylko jeden aspekt – mój wpływ na złe decyzje drugiego i mój rzeczywisty w nich udział. To jest bowiem problem najbardziej znaczący w perspektywie naszej moralnej odpowiedzialności czy wręcz winy.

Współpraca bierna

Temat określony tutaj jako “współpraca w złu” znalazł swoje miejsce w oficjalnym nauczaniu Kościoła. Katechizm Kościoła katolickiego ujmuje go bardzo syntetycznie:

Grzech jest czynem osobistym; co więcej, ponosimy odpowiedzialność za grzechy popełniane przez innych, gdy w nich współdziałamy:

– uczestnicząc w nich bezpośrednio i dobrowolnie;
– nakazując je, zalecając, pochwalając lub aprobując;
– nie wyjawiając ich lub nie przeszkadzając im, mimo że jesteśmy do tego zobowiązani;
– chroniąc tych, którzy popełniają zło (KKK 1868).

Jak widać, współpraca w złu ma wiele twarzy. Dlatego można i należy wyodrębnić kilka najbardziej charakterystycznych “układów”. Kryterium tych rozróżnień będzie sytuacja podmiotu współpracującego.

Może być tak, że “współpracujemy biernie”. Chociaż wydaje się to wewnętrznie sprzeczne, to jednak nasza bierność, bezczynność może być formą współpracy w złu. Widzimy, że ktoś zamierza popełnić albo właśnie popełnia zło, ale nie reagujemy na to, nie sprzeciwiamy się, nie próbujemy przeciwdziałać. Złoczyńca czuje się zachęcony, bezkarny. Nie odczuwa potępienia ze strony otoczenia. Rodzi się w nim fałszywe przekonanie o przyzwoleniu na zło. Chciałoby się – a może trzeba – w tym miejscu powiedzieć o fałszywej tolerancji, która pod płaszczykiem poszanowania odmienności i wolności osoby jest czasami taką właśnie bierną współpracą w złu.

Powstaje pytanie, czy każda bierność jest równie obciążająca? Oczywiście, nie.

Nasz obowiązek reagowania na zło uzależniony jest od wielu czynników. Im ściślejsza jest relacja między mną a popełniającym zło, im większa moja za niego odpowiedzialność, tym większa konieczność reagowania, oceny, a wreszcie – sprzeciwu.

Milczenie gorszące i milczenie jako właściwa reakcja

Spotyka się ludzi, którzy mają w związku z tym poważne dylematy moralne. Rodzic, który widzi zło w życiu dorastającego dziecka, nie wie, co ma zrobić. Nie reaguje na to, że syn czy córka żyją w wolnym związku, że zerwali z praktykami religijnymi, że związali się z jakąś moralnie podejrzaną subkulturą. Czuje się bezradny. Jest przekonany, że jego reakcja niczego nie zmieni. I milczy. Może popełnić grzech zaniedbania i obojętności wobec zła. Jeżeli nawet podejrzewa, że jego negatywna ocena nie zmieni zachowania dziecka, to przynajmniej da mu wyraźnie znać, że uważa takie zachowanie za naganne. “A oni czy będą słuchać, czy też zaprzestaną – są bowiem ludem opornym – przecież będą wiedzieli, że prorok jest wśród nich” (Ez 2,5).

Jest to sytuacja emocjonalnie skomplikowana. Może się pojawić lęk przed utratą kontaktu z tą osobą czy przed otwartym konfliktem. Jednak autentyczne i wewnętrznie uporządkowane relacje międzyludzkie wymagają także pewnej jednoznaczności moralnej, nawet jeżeli jest bolesna. Przewidywany brak pozytywnego skutku nie może być jedynym i przesądzającym argumentem na rzecz milczenia. Po pierwsze – milczenie jest decyzją, która ma swoje moralne oblicze i jest moralną antywartością w nas samych. Po drugie – nasze milczenie może gorszyć i budzić u drugiej osoby fałszywą świadomość i przekonanie o dopuszczalności danego czynu, co w konsekwencji może prowadzić do zniekształcania jej sumienia, osłabienia wrażliwości i utraty poczucia grzechu.

Czy milczenie może być jednak właściwą reakcją? W świetle powyższego wydawać by się mogło, że nie. A jednak można sobie wyobrazić sytuację, w której milczenie jest skazaniem kogoś na społeczny niebyt. Reakcja byłaby nadaniem rozgłosu, na którym prowokatorowi zależy. Tego typu mechanizm może występować w świecie niektórych środowisk show biznesu i mediów. “Nieważne, co mówią, ważne, że o mnie mówią!”. Milczenie zepchnie daną osobę na margines i uniemożliwi osiągnięcie zamierzonego celu – rozgłosu, na którym chce zarobić. Trzeba jednak dokonać bardzo głębokiej analizy, by milczenie nie było chowaniem głowy w piasek i nie zostało odebrane jako bezradność lub pseudotolerancja.

Bierny udział w złu popełnianym przez kogoś innego zachodzi więc rzeczywiście wtedy, gdy – jak mówi katechizm – nie reagujemy, mimo iż “jesteśmy do tego zobowiązani”. W konkretnych sytuacjach moralnych musimy sami, we własnym sumieniu odpowiedzieć sobie na pytania: “Czy jestem zobowiązany?”, “Dlaczego jestem zobowiązany?”, “Jak daleko sięga moje zobowiązanie?” i wreszcie “Jak to zobowiązanie mam zrealizować?”. Na te pytania nie ma gotowych odpowiedzi – recept, które możemy po prostu zaaplikować. Każda sytuacja jest inna, inny jest rodzaj międzyosobowych i społecznych relacji. Stała powinna być nasza świadomość współodpowiedzialności za drugiego i niegodziwości milczącego, rzeczywistego przyzwolenia na zło.

Różne aspekty współudziału w grzechu

Bardziej złożona jest sytuacja, gdy czynnie uczestniczymy w cudzym działaniu, które jest lub może być złe. Współpraca przybiera wówczas różne formy – namowy, zachęty, nakazu, dostarczenia narzędzi. W przypadku namowy czy zachęty sytuacja jest moralnie jednoznaczna. Jesteśmy świadomi możliwości popełnienia czynu i jego moralnej jakości, chcemy wpłynąć na jego zaistnienie. Można ewentualnie zastanawiać się nad stopniem skuteczności naszej namowy, ale wina i odpowiedzialność za popełnione zło nie ulegają wątpliwości. W sumieniu podjęliśmy bowiem już decyzję moralnie naganną. Skala tego obciążenia rośnie, jeżeli czyn ten zostanie popełniony.

Należałoby jeszcze rozważyć pewne niuanse danej sytuacji. Przede wszystkim rodzaj relacji i naszej pozycji względem złoczyńcy: im większym jesteśmy dla niego autorytetem, im większa za niego nasza odpowiedzialność, tym wina obciążająca namawiającego jest większa. Im zależność złoczyńcy od nas jest większa, tym większe prawdopodobieństwo skuteczności namowy. Rodzic namawiający dziecko do zła, małżonek współmałżonka, wychowawca wychowanka… itp. są za taką sytuację odpowiedzialni w sposób szczególny.

Namowa może się przerodzić w przymus. Może on zawierać elementy nacisku, groźby, obietnicę nagrody. Może też wynikać z jakiejś szerszej zależności hierarchicznej, np. podwładnego od przełożonego, młodszego od starszego.

Współpraca w złu może polegać także na dostarczeniu narzędzi lub środka prowadzącego do zła. W tym względzie należałoby rozróżnić to, czy przynosząca go osoba jest świadoma uczestnictwa w złu, a może tylko podejrzewa takie uczestnictwo, czy wreszcie nie jest go świadoma. Jeżeli dostarczamy komuś rzecz, która nie może być inaczej wykorzystana jak tylko źle, to nasza współpraca w złu jest świadoma i bezpośrednia. Producent czy dystrybutor pornografii lub narkotyków wie, że tych materiałów nie można używać inaczej jak tylko źle. Świadomość współpracy w złu jest oczywista. To samo dotyczy każdego świadomego gorszyciela, któremu – jako sprawcy ogromnego zła duchowego w sercu drugiego człowieka – “byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza” (Mt 18,6).

Sprzedający alkohol może nabrać takiego podejrzenia, jeżeli klientem jest nieletni czy osoba, po której wyraźnie widać, że alkohol jest dla niej poważnym problemem. Tutaj współdziałanie w złu jest bardzo prawdopodobne. Można sobie jednak wyobrazić sytuację, w której współdziałanie w złu jest całkowicie nieświadome. Sprzedający noże kuchenne w żaden sposób nie może podejrzewać, że sprzedawany przez niego przedmiot posłuży do dokonania zbrodni. Sprzedawca broni myśliwskiej nie musi się domyślać i podejrzewać, że z tej właśnie dubeltówki ktoś zostanie zastrzelony. Te banalne przykłady wskazują, jak różna może być skala współodpowiedzialności za popełnione przez kogoś innego zło.

Porządkując nieco ten problem, należy podkreślić, że współpraca w złu może być tylko materialna. Polega ona właśnie na dostarczeniu narzędzia, które bez woli i wiedzy dostarczającego zostanie użyte do popełnienia zła. Jako nieświadomy tego faktu nie może on być obciążony odpowiedzialnością za jego zaistnienie. Współpraca może być także formalna, czyli taka, w której istnieje świadomość i dobrowolność współpracującego. Świadomość dotyczy zarówno możliwości zaistnienia zdarzenia, jak i jego moralnie negatywnej wartości.

Współpraca w złu może także przybrać postać bezpośredniego współuczestnictwa. Chodzi o sytuację, w której jedna strona domaga się wspólnego spełnienia czynu, który z natury rzeczy takiej współobecności wymaga.

Klasycznym przykładem takiej sytuacji jest domaganie się przez współmałżonka takiego stylu współżycia małżeńskiego, którego druga strona – ze względów moralnych – nie akceptuje. Pierwszy problem, który należałoby rozwiązać, dotyczy tego, czy rzeczywiście ten drugi domaga się zła. Bywa czasami – potwierdza to chociażby praktyka konfesjonału – że ktoś nie akceptuje określonej “techniki” współżycia, uważając ją za niemoralną, chociaż obiektywnie nie ma podstaw do takiej oceny. Taka sytuacja wymagałaby po prostu wyprostowania wykrzywionej świadomości. Natomiast częściej jest tak, że współmałżonek domaga się stosowania środków czy technik antykoncepcyjnych, co jest obiektywnym złem. By to osiągnąć, stosuje różnego rodzaju naciski – od psychicznych po fizyczne. Czy wtedy można jeszcze mówić o “współpracy w złu” po stronie współmałżonka przymuszanego? Trudno tu o jednoznaczną odpowiedź. Można jedynie powiedzieć, że jeżeli naciski przybierają postać ciężkiego przymusu, to “współudział” staje się bezwolny, a jako taki nie obciąża moralnie. Takim ciężkim przymusem może być ustawiczne dręczenie czy grożenie rozpadem małżeństwa.

W tym momencie dotykamy kolejnego problemu: czy możemy godzić się na zło dla osiągnięcia jakiegoś dobra? Na tak postawione pytanie odpowiedzieć trzeba negatywnie. Ale, z drugiej strony, należy rozważyć gdzie jest dobro, a gdzie zło, jaka jest ich natura i jaka miara tych wartości. I znów mamy ogromną przestrzeń na refleksję, ocenę i decyzję podejmowaną w sumieniu. Czyżby Tischnerowski “nieszczęsny dar wolności” należało przemienić w “nieszczęsny dar sumienia”? Z pewnością nie. Dar sumienia jest trudnym dobrem, dzięki któremu realizujemy naszą podmiotowość, uświadamiamy sobie i realizujemy naszą odpowiedzialność, która jest nie tylko obciążeniem, ale także przestrzenią duchowego wzrostu i uświęcenia.

Ten tekst nie daje gotowych odpowiedzi – takie były tylko w “moralności kazuistycznej”. Miał on ukazać kilka istotnych elementów czegoś, co możemy nazwać “dwupodmiotową sytuacją moralną”, w której dwie osoby czegoś od siebie oczekują, coś sobie proponują, jakoś na siebie wpływają i są jednym z czynników kształtujących moralną decyzję drugiej strony. Z tego wpływu i z jego moralnego charakteru – to znaczy z tego, że ten wpływ ma jakąś moralną wartość – trzeba sobie zdawać sprawę.

ks. Adam Sikora

http://www.katolik.pl/nie-sprzedac-siebie-,23306,416,cz.html

*******

erry Harley

Pułapka astrologii

Któż jak Bóg

Pierwotnie astrologia zakładała poszukiwanie wiedzy o człowieku; była to próba odnalezienia sensu ludzkiego istnienia w konfiguracji gwiazd i planet. Uważano także wówczas, że możliwe jest przewidywanie przyszłości człowieka i Ziemi na podstawie położenia ciał niebieskich na niebie.
Niechaj się stawią,
by cię ocalić, owi opisywacze nieba,
którzy badają gwiazdy,
przepowiadają na każdy miesiąc,
co ma się z tobą wydarzyć.
(Iz 47, 13-14)
Od najdawniejszych czasów okresu babilońskiego (1800-1700 p.n.e.) wróżby i przepowiednie oparte na obserwacji nieba miały ogromny wpływ nie tylko na władców, lecz także na porządek publiczny. W starożytnym Rzymie oddziaływanie astrologii na życie społeczne było tak potężne, że cesarz August wydał zakaz parania się tą dziedziną jako zbyt niebezpieczną dla prawidłowego funkcjonowania cesarstwa.
Pierwotnie astrologia zakładała poszukiwanie wiedzy o człowieku; była to próba odnalezienia sensu ludzkiego istnienia w konfiguracji gwiazd i planet. Uważano także wówczas, że możliwe jest przewidywanie przyszłości człowieka i Ziemi na podstawie położenia ciał niebieskich na niebie.
Astronomia a astrologia
Nauka o gwiazdach i planetach poszła w dwóch rożnych kierunkach. Jeden z nich naukowo dokumentuje ruchy ciał niebieskich za pomocą odpowiednich narzędzi oraz matematycznych obliczeń. Dyscyplina ta nazywana jest astronomią i nie ma nic wspólnego z drugim kierunkiem, zwanym astrologią Horusa. Jej nazwa pochodzi od pogańskiego kultu egipskiego boga Horusa, który według wierzeń rządzi kosmicznymi siłami podobnie jak przyrodą. Stąd pochodzi również określenie „horoskop”.
Czytanie horoskopów to dziś popularna rozrywka. Można w nich znaleźć swoją przyszłość, sugestie dotyczące życia osobistego i relacji z innymi ludźmi, czy korelacje z innymi znakami zodiaku. Zgłębiając jednak horoskopy, narażamy się na poważne kłopoty, ponieważ są to praktyki głęboko zakorzenione w kulcie Horusa i innych pogańskich bogów.
Fakty czy fikcja?
Wiara i przekonanie o przyszłości zapisanej gwiazdach wydaje się kuszące, stwarza bowiem iluzję, że życie jest proste. Wszystko, od relacji międzyludzkich do przyszłości narodów, przypisuje się w nim ciałom niebieskim. Horoskopy oferują gładkie wyjaśnienie zawiłości życia, których czasem nie rozumiemy. W ten sposób odpowiedzialność spada na „przeznaczenie” – człowiek nie musi korzystać ze zdrowego rozsądku, nie musi dojrzewać duchowo, psychicznie i emocjonalnie. Horoskopy mogą mieć zalety dla tych, którzy boją się życia.
Wgłębiając się w znaki zodiaku, możemy nabrać złudnego przeświadczenia o naszej kontroli nad przeznaczeniem, otrzymując gotową receptę na życie, łatwo usprawiedliwiając własne błędy i grzechy. Astrologia podtrzymuje fikcję jakoby moglibyśmy manipulować innymi ludźmi lub wydarzeniami dla własnego dobra, bądź dla zaspokojenia swoich pragnień i żądz. Specjalizuje się w sugestiach dotyczących przyszłości, przywłaszcza sobie władzę nad życiem i śmiercią, miłością i seksem, relacjami, pieniędzmi, zdrowiem, szczęściem itp. Nade wszystko jednak astrologia daje złudną nadzieję. Czy więc na pewno jest to tylko nieszkodliwa zabawa? Wystarczy przypomnieć kulturę starożytnego Rzymu: astrologia była tam stawiana na pierwszym miejscu, a przecież potężne cesarstwo haniebnie upadło.
Przeznaczenie czy wiara?
Jak horoskopy wpływają na moje życie? Co mówi mi serce? Kogo lub czego słucham? „Nie samym chlebem żyje człowiek, ale każdym słowem pochodzącym z ust Bożych”, mówi nam Ewangelia św. Mateusza 4,4. Zadajmy sobie pytanie: czy astrologia pochodzi z ust Bożych? Jeśli nie, to czy warto, abym się tym zajmował? A jeśli już zaczytuję się w horoskopach, jak to wpływa na moją relację z Bogiem, na moje życie?
Chciałbym przytoczyć Wam tu pewne wydarzenie, które pokazuje, jak głęboko astrologia i horoskopy wniknęły w naszą kulturę. Pewnego razu świętowaliśmy zjazd rodzinny w indyjskiej restauracji. Na stole królowało pyszne jedzenie, wokół rozbrzmiewały dźwięki rozmów i wybuchy śmiechu. Było nas chyba z piętnaście osób, opowiadaliśmy żarty, wspominaliśmy różne rodzinne historie, wszyscy byliśmy w świetnych humorach.
Czas upływał nam bardzo wesoło do czasu, gdy moja kuzynka, podnosząc nieco głos, by przebić się przez gwar rozmów, krzyknęła: „No więc, Terry… spod jakiego jesteś znaku?”. Zanim zdążyłem pomyśleć i otworzyć usta, odpowiedź wyskoczyła sama. Prawie nie wierząc własnym uszom, dźwięcznym głosem, doskonale słyszanym przez kelnerów, odparłem: „Hmm, spod KATOLICKIEGO!”. Rozmowy przy stole urwały się jak przecięte nożem, niektórzy wypuścili z rąk widelce, które z głośnym brzękiem opadły na talerze, moja siostra zakrztusiła się winem, a kuzynka, która zadała pytanie, wybuchnęła nerwowym śmiechem. Ironiczne spojrzenia strzelały w moim kierunku ze wszystkich stron. Zdawało się, że Duch Święty wykorzystał okazję, by przemówić, zanim zdołałem wymamrotać jakąś głupią neutralną uwagę.
 Moja odpowiedź nie tylko wywołała zaskoczenie, lecz została również odebrana jako „krytyczna, osądzająca”. Jakże często ten zarzut pojawia się wobec tych, którzy mówią prawdę o wierze. Przez to świadectwo chciałem pokazać, jak bardzo pogański rytuał na cześć fałszywego bóstwa, o korzeniach okultystycznych, jest sprzeczny z naszą wiarą. Padły słowa, że uważam się za „świętszego od innych”, że „liczy się tylko moja racja”. Proszę więc zobaczyć, jak okultystyczny rytuał wniknął do naszego codziennego życia, wpływając na nasze relacje z innymi i życiowe wybory; jak spowodował podziały w normalnej rodzinie, gdzie dwoje katolików nagle zwróciło się przeciw sobie.
Czy to naprawdę niewinna rozrywka, czy niebezpieczna pułapka New Age?
Terry Harley, Szkocja
tłum. Agata Pawłowska
http://www.katolik.pl/pulapka-astrologii-,24308,416,cz.html
*******

Stanisław Morgalla SJ

Pokusa zazdrości

Przewodnik Katolicki

Kto z nas nie zna słodko-kwaśnego smaku zazdrości? Słodkiego, bo objawia upragniony przedmiot lub stan rzeczy i kwaśny, bo nie my jesteśmy jego posiadaczami czy uczestnikami.
Pośród tej dwuznaczności rodzi się pokusa, pokusa zazdrości, otwarte drzwi do wszelkiej niegodziwości lub… cnoty. Gdybyśmy tylko mieli trochę więcej cierpliwości, gdybyśmy tylko trochę dłużej wytrwali w tym niewygodnym napięciu, gdybyśmy zachowali równowagę między tym atrakcyjnym “już” a bolesnym “jeszcze nie”, to być może otwarłyby się nam oczy i dostrzeglibyśmy szansę na rozwój, a nie tylko śmiertelne zagrożenie. Trzeba tak niewiele, tylko… nawrócić się.
Nie zazdrość! – łatwo powiedzieć
Będę szczery, zawsze mnie denerwowały mądrościowe zalecenia w rodzaju “nie zazdrość”. Wydają mi się równie skuteczne, co lekarskie porady w anegdotach pt. “Przychodzi baba do lekarza”. No bo jak można nie zazdrościć? To tak, jakby przestać oddychać tylko dlatego, że coś nas boli w środku w trakcie tej czynności. Zazdrość jest jedną z pierwszych i podstawowych emocji, które pojawiają się u każdego z nas zaraz na początku życia. Jeszcze nie potrafimy mówić, a już jesteśmy zdolni kłócić się z rodzeństwem o ulubioną zabawkę. Owszem, to właśnie w tamtym kontekście zrodziły się polecenia w rodzaju “nie zazdrość”. Jednak to, co było skuteczną metodą na Jasia (rzecz jasna popartą argumentem siły), dla dorastającego Janka będzie tylko przysłowiową płachtą na byka, a dla Jana już tylko pobożnym życzeniem. Czy tego chcemy, czy nie będziemy odczuwać ukłucia zazdrości, bo jest niczym odruch bezwarunkowy. Tego żywiołu nie można stłumić.
Generalnie negatywnych uczuć – i chodzi tu nie tylko o zazdrość – nie warto tłumić czy wypierać ze świadomości, bo zachowają się niczym duch nieczysty z Jezusowej przypowieści (por. Łk 11, 24-26): raz wyrzucony błąka się po pustkowiu, szuka i znajduje siedem gorszych od siebie złych duchów, wraca i z powrotem bierze “mieszkanie” w posiadanie, a stan osoby staje się znacznie gorszy od początkowego. Powstaje błędne koło albo jeszcze gorzej – spirala zła. Dobitnie mówi o tym św. Jakub w swoim liście: “Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć” (Jk 4,1-2). Zazdrość, pożądanie jeśli nie zostaną na czas rozpoznane i rozmontowane, dają początek reakcji łańcuchowej, która ostatecznie prowadzi do eskalacji przemocy i wojny. By jednak przerwać ten łańcuch zła, trzeba się dobrze wsłuchać w to, co pojawiająca się zazdrość ma do powiedzenia. Ale by ją usłyszeć, przekonują specjaliści od komunikacji, trzeba pozytywnie się nastawić: odrobina sympatii czy szczypta humoru może bardzo pomóc, bo ten diabeł nie taki straszny jak go malują. Dlatego zamiast powtarzać pełną uprzedzenia mantrę: “Nie zazdrość!”, spróbujmy tym razem powiedzieć coś pozytywnego, np. “Mów do mnie jeszcze!” lub “Zazdrości, dodaj mi skrzydła!”.

Między “już” a “jeszcze nie”
Pamiętajmy, że pokusa jest nie tylko zagrożeniem, ale także okazją do większego dobra. Gdyby nie było pokusy, nie byłoby też i cnoty. Przecież nawet nasz Pan, Jezus Chrystus, był kuszony. Idąc więc Jego śladem, spróbujmy “porozmawiać” z zazdrością, by odkryć to większe dobro, które właśnie pojawia się na horyzoncie. Zło zawsze żeruje na dobru, bo samo z siebie nie ma istnienia. Co jest tym dobrem? Przekonamy się o tym za chwilę. Na razie zajrzyjmy zazdrości głęboko w oczy i spróbujmy usłyszeć to, co próbuje nam powiedzieć.
A zazdrość ma nam do powiedzenia przynajmniej trzy rzeczy. Po pierwsze, przypomina nam o tym, że jeszcze żyjemy, istniejemy! Nasza krucha, ludzka natura daje o sobie znać pewnym brakiem czy frustracją z powodu jakiejś potrzeby. Po drugie, najlepsze jeszcze przed nami! Jeszcze nie dotarliśmy do celu, przeciwnie, otwierają się przed nami nowe horyzonty i jeszcze coś w życiu możemy osiągnąć. Po trzecie, od nas zależy, jaką drogę obierzemy. I to jest najważniejsze, bo jeśli nie weźmiemy spraw w swoje ręce, to zazdrość urządzi nam prawdziwe piekło na ziemi. Wtrąca nas ona bowiem w sytuację, w której stajemy na rozdrożu z tysiącem otwartych możliwości – najgorzej jest nie wybrać żadnej, bo wtedy szarpać nas będzie jak wilki rannego niedźwiedzia: nie zabije, ale też żyć nie pozwoli. Wybór zaś tego, co nam się najbardziej narzuca, zwykle też nie jest dobrym rozwiązaniem. Przykładowo, zazdrość może nas dopaść wszędzie, nawet na niedzielnej Mszy Świętej, powiedzmy między czytaniami mszalnymi. Wystarczy banalny powód, ot choćby to, że dostrzeżemy u sąsiada z boku lepszy model komórki lub że jego dziewczyna (może żona), piękna jak marzenie, jest lepiej ubrana niż nasza ślubna połowa. To wystarczy, by zaczęła się pogoń myśli, uczuć i gotowych scenariuszy działania, które – jeśli ich nie zatrzymamy – na pewno doprowadzą mózg do temperatury wrzenia. Zazdrość bowiem od razu przywoła na pomoc wspomnianych siedem gorszych od siebie złych uczuć-duchów. I tak zaczniemy użalać się nad sobą (“ja zawsze miałem\mam gorzej od innych”), złościć i gniewać (“dlaczego nawet w kościele ludzie muszą obnosić się swoim bogactwem”), odczuwać resentyment (“dziewczyna piękna, ale pewnie głupia”), lękać (“a jeśli stracę pracę lub żonę”), wstydzić lub odczuwać poczucie winy (“znowu jestem do niczego”, “nie potrafię zadbać o nas”). Jedyny sposób, by nie zwariować, to przerwać tę gonitwę myśli i uczuć. Tylko jak?
Nawrócenie potrzebne na już
Negatywną spiralę zazdrosnego narzekania czy biadolenia najlepiej przerwać radykalnie. W świecie emocji taką radykalną odpowiedzią na zazdrość i jej pochodne są emocje i uczucia pozytywne. Dlatego przede wszystkim trzeba się ucieszyć, choćby z tego, że ukłucie zazdrości przypomniało nam, że żyjemy i wiele jeszcze mamy przed sobą w drodze do świętości. A kto potrafi ucieszyć się sobą, to łatwiej też ucieszy się kimś innym, tym że dobrze mu się powodzi, że ma taką fajną komórkę, no i żonę, więc pewnie jest inteligentny i odnosi spore sukcesy. Brzmi jak w bajce? Jeśli tak, to brzmieć tak musi, bo przecież nikt nas jeszcze nie nakłonił, by taką strategię zastosować w życiu. I choć pierwsze kroki będą wyglądać śmiesznie i infantylnie, to warto przyłożyć się do tej lekcji, bo z czasem nabierzemy wprawy i finezji. Nie wolno też zapominać o modlitwie – Jezus w czasie kuszenia na pustyni modlił się i to aż dni czterdzieści. Dzięki modlitwie łatwiej przyjdzie nam wzbudzać pozytywne postawy w momencie pokusy. Wystarczy choćby akt strzelisty: “Jezu, cichy i pokorny, uczyń serce według Serca twego”.
Jedyną słuszną odpowiedzią na zazdrość jest wdzięczność, bo to ona jest tym pozytywnym uczuciem/stanem, na którym zazdrość żeruje. Zazdrość jest wypaczonym przez krzywe zwierciadło ludzkiej duszy obrazem wdzięczności: w podobny sposób jest bezinteresowna i zapatrzona w nieskończoność. Z doświadczenia bowiem wiemy, że rozbudzone gwałtownie przez zazdrość potrzeby, nawet jeśli zostaną zaspokojone, to odezwą się znowu po jakimś czasie, i to gwałtowniej niż za pierwszym razem. Jak w naszym przykładzie: nawet gdybyśmy mogli legalnie wziąć w posiadanie aparat komórkowy naszego sąsiada (że o dziewczynie czy też żonie nie wspomnę), to bardzo szybko okaże się, że ten model jest już przestarzały i na dodatek nie wszystko w nim działa (co również odnosi się do “pięknej jak marzenie” dziewczyny czy żony, choć mieliśmy już o tym nie wspominać). W zazdrości jak nigdzie indziej sprawdza się powiedzenie, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Dlatego potrzebne jest nawrócenie i to nawet kilkustopniowe.
“Nie samym chlebem żyje człowiek…” – powiedział Jezus do kuszącego go wizją chrupiącego pieczywa diabła. I na tym polega pierwsze możliwe nawrócenie: na odkryciu, że choć jesteśmy materią (i to ożywioną!), to samą materią nie da się nas zaspokoić. Do życia konieczne jest coś więcej niż materia. I o tym traktuje druga część wypowiedzi Jezusa: “ale każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych” (Mt 4, 4). Odkrycie rzeczywistości duchowej (niematerialnej) nie wystarcza – potrzebna jest też dobra orientacja w tym świecie ducha, a ta dotyczy prawdy i dobra. I to jest drugie nawrócenie. Zazdrość w tej sferze nie jest dobrym przewodnikiem – jej pojęcia prawdy czy dobra zawsze są wypaczone. Mordercza zazdrość nie opuściłaby nas nawet wtedy, gdybyśmy mieli w posiadaniu świat cały. Można ją pokonać jedynie uznaniem tego prostego faktu, że to nie my jesteśmy panami świata. I o tym jest ostatnia pokusa Jezusa: Panu Bogu swemu będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz” (Mt 4, 10). I to jest ostatnie nawrócenie: odkrycie, że istnieje Bóg, który wszystko ma pod swoją władzą.
Dziękczynienie, czyli Eucharystia
Zazdrość to podziw dla czegoś lub kogoś, po co – niczym w raju – od razu wyciąga się pazernie rękę. Wdzięczność to podobny podziw, który jednak potrafi “karmić się swoim głodem” i wytrzymując pokusę wyciągnięcia ręki przemienia się w kontemplację rzeczywistości. Dzięki wytrwaniu w tym napięciu zazdrośnik może przemienić się w człowieka wdzięczności, który ceni sobie to, co ma, kim jest i kim może się stać, bo wszystko dla niego staje się darem pochodzącym od Boga. Nawet rzeczy trudne – niepowodzenia czy przeciwności – bo przecież jeśli wszystko jest w ręku Boga, to i one są dane, by wypełniła się wola Boża.
Nieprzypadkowo Eucharystia oznacza dziękczynienie. W tym sakramencie dokonuje się bowiem przedziwna przemiana: ofiarujemy Bogu odrobinę chleba i kilka kropel wina zmieszanego z wodą, a w odpowiedzi otrzymujemy Ciało i Krew Jego Syna, nasze zbawienie. Może warto zacząć dodawać do tej odrobiny nasze ukłucia zazdrości, nasze braki, trudności i kłopoty, wiedząc, że On odpowie nam całym sobą i przemieni nasze serca według Serca Swego. Czy można sobie wyobrazić korzystniejszą wymianę? Oddaj Bogu wszystko, a wszystko stanie się darem od Niego.
Pytania:

Czy potrafisz przyjmować ukłucia zazdrości jako zachętę do odkrywania nowych możliwości i horyzontów?
Czy też raczej zamykasz się w uczuciach negatywnych: odgrywasz rolę ofiary i złościsz się na Boga, ludzi i cały świat, że nie jest taki, jak sobie wymarzyłeś?
Czy jesteś wdzięczny Bogu za wszystko, co przynosi ci życie?
Czy cenisz sobie Eucharystię, sakrament przedziwnej wymiany?
Stanisław Morgalla SJ
Przewodnik Katolicki 12, 29.03.2015 

fot. Antoine K, Jealousy
www.flickr.com

http://www.katolik.pl/pokusa-zazdrosci,24713,416,cz.html
******
Andrzej Jędrzejewski

Słów kilka na temat pychy

materiał własny

Poznanie samego siebie prowadzi wprost do pokory
św Josemaria Escriva
Orzeł świętości ma dwa skrzydła. Aby mógł lecieć, obydwa muszą pracować na równi sprawnie. Jedno skrzydło to czystość, drugie to pokora.
Chcę dziś naszkicować obraz pokory, mój obraz pokory, do którego chcę dążyć.
Aby mówić o pokorze, wiem że muszę widzieć to, co jest na drugim biegunie osi pokory. A tam znajduje się pycha.
 Jest taka anegdota, o robieniu dobrego biznesu. Kupić człowieka za tyle ile jest warty, a sprzedać za tyle, ile on myśli że jest warty. Niestety zazwyczaj, w większości przypadków, ludzie mają o sobie wysokie mniemanie i wysoko określają swoją wartość, nie widząc, lub nie chcąc widzieć faktycznego stanu rzeczy. Faktyczny stan rzeczy przesłania im bowiem pycha.
Gdyby ktoś zadał pytanie – kiedy w człowieku objawia się pycha, kiedy jest nią skażony? Odpowiedż prawdopodobnie byłaby taka- wtedy kiedy człowiek myśli ze jest „pępkiem świata”, że jest w centrum zainteresowania innych ludzi, że liczy się tylko on i nic więcej, kiedy on sam mniema, że liczą się tylko jego potrzeby i on sam, a wszyscy dookoła muszą „tańczyć jak on zagra”. Także wtedy, kiedy myśli że jest bardziej wartościowy, niż to jest w rzeczywistości. Patrząc na najważniejsze przykazanie – przykazanie miłości – pycha i jej następstwa nie są sprzymierzeńcami miłości, a nawet na pewno – oddalają nas od miłości. Powstaje pytanie- jak radzić sobie ze skłonnościami do powstawania pychy?
Nie jestem tu po to by komukolwiek radzić, ale chciałbym podzielić się kilkoma myślami, słowem zasłyszanym, własną opinią która może, ale nie musi być przyjęta jako właściwa do wykorzystania.
Może najpierw – spójrz na siebie z dystansem, spójrz na siebie tak, jakbyś oglądał siebie oczami drugiego człowieka. Nie myśl co mam zrobić żeby zmienić świat, ale co mam zrobić żeby zmienić siebie. Pozbądż się maniery oceniania innych. Nie mów on jet dobry lub zły, ale jego uczynek – ten lub ten – nosi znamiona dobrego lub złego. Czyli oceniaj postępowanie, nie człowieka. Jeśli ktoś czegoś nie wykonał, nie możemy mówić że „jest do niczego „, bo nie znamy motywów jego działania, lub jego braku. Jeśli coś się dzieje żle zawsze pytaj -dlaczego? Pycha podpowiada nam – wydaj wyrok, wydaj swoja ocenę, zaś pokora mówi- nie nam oceniać ludzi. Staraj się patrzeć na otaczający świat z pewnej perspektywy, perspektywy przyczynowo- skutkowej, warto zrozumieć dlaczego ktoś podejmował takie nie inne decyzje.
Nie pragnij za wszelka cenę błyszczeć, to świetna pożywka dla pychy. Raczej bądż mocnym, trwałym fundamentem, na którym opiera się dom w którym gości miłość i dobroć.
Nie traktuj siebie śmiertelnie poważnie, nie udawaj że jesteś bardzo mądry, że wiesz wszystko najlepiej. Uśmiechaj się do siebie, uśmiechaj się do innych, nie szukaj winnych, ale analizuj – gdzie jest problem, co ja sam mogę zmienić, w sobie, w swoim otoczeniu, na co mam wpływ?
Na koniec 5 ważnych punktów
1. Proś o dar pokory Ducha Św , módl się o to do Najświętszej Marii Panny
2. Praktykuj modlitwę myślną – 15-20 min – Jaki był ten dzień, ten który minął , czy oddalałem się czy zbliżałem do Ciebie Panie? Spróbuj popatrzeć na siebie z perspektywy p.Boga …
3. Spowiadaj się, także z grzechów pychy, min 1 raz na m-c, miej kierownika duchowego spowiedzi
4. Pytaj żone, dzieci – min raz na 0,5 roku – jaki jestem , czy robię postęp , co robię źle, w czym mogę się poprawić? Ile razy powiedziałem dziękuje, przepraszam , proszę ?
5. Rozmawiaj z ludżmi o wszystkim, także o p. Bogu, zachęcaj do uczestnictwa w spotkaniach z Bogiem, we Mszy Św, w innych praktykach duchowych.
Andrzej Jędrzejewski
http://www.katolik.pl/slow-kilka-na-temat-pychy,2073,416,cz.html
*******
Krzysztof Więckowski

Z wiary prostego ludu

Rycerz Młodych

Siłę relikwii widać w każdym włoskim sanktuarium – wierni tłumnie gromadzą się wokół relikwiarzy i klęczą, aby być jak najbliżej grobów świętych. Rola relikwii jest dla nas wciąż wyjątkowa, bo w nich właśnie cudowność staje się fizyczna. To one łączą Absolut z rzeczywistością i poprzez bezpośredni kontakt ze świętością prowadzą do Boga. Dlatego chcemy relikwie z bliska zobaczyć, chcemy cudowność w nich ukrytą dotknąć. Z tej właśnie przyczyny muskamy palcami grobowiec św. Antoniego w Padwie i z pokorą całujemy relikwiarze w sanktuariach. W tym bierze swój początek cały katalog obyczajów, które od wieków są z relikwiami związane
Co nieco z historii
Już w IV w. zmarli chowani byli wokół grobów świętych męczenników (najczęściej promieniście), aby bliskość świętości pomagała duszom doznać łaski odpuszczenia grzechów. Jednocześnie – a tradycja ta na wschód Europy w zasadzie nie dotarła – zaczęto budować bezpośrednio nad grobami i relikwiami świętych imponujące bazyliki. Zwłaszcza we Włoszech obyczaj ten mocno się utrwalił – nad grobami św. Pawła, św. Piotra, czy św. Agnieszki, nadal oglądamy wspaniałe świątynie. Co więcej, ołtarz główny umieszczali architekci zawsze nad grobem świętego, kierując się najprawdopodobniej słowami z Apokalipsy: Ujrzałem pod ołtarzem dusze zabitych dla Słowa Bożego i dla świadectwa, jakie mieli (Ap 6,9-11). Chyba nie bez powodu też św. Augustyn pisał, że ciało świętego ołtarzem dla Boga. W tych latach rozpoczyna się również epoka pielgrzymek pereginatio ad limina sanctorum – do miejsc grobów świętych, obok dotychczas praktykowanych pereginatio ad loca sancta – do miejsc świętych.
W późniejszych wiekach relikwie stały się cenniejsze niż złoto i klejnoty. Nawet miasta rywalizowały o nie między sobą i podnosiły swoje znaczenie poprzez sprowadzanie relikwii niekiedy z bardzo odległych krain. Istniejące relikwie dzielono też na coraz to mniejsze kawałki, aby sprostać rosnącemu zapotrzebowaniu. Świątynie z kolei zyskiwały prestiż, umieszczając w swoim wnętrzu relikwie, a wierni pielgrzymowali do nich tym chętniej i tłumniej, im były ważniejsze. Wkrótce powstaje też niezwykle popularny zwyczaj obnoszenia relikwii w procesjach. Tylekroć, ilekroć miasta nawiedzała klęska – epidemia, wrogie wojska, pożar czy nieurodzaj – kondukt modlitewny wędrował przez miasta, prosząc za pośrednictwem relikwiarzy o łaskę i ratunek. Odtąd częścią tożsamości miasta stają się relikwie, co bez trudu dostrzegamy nawet dziś, wystarczy odwiedzić np. Padwę (św. Antoni), Wenecję (św. Marek) czy Asyż (św. Franciszek).
Naród pielgrzymi
No dobrze, ale zastanówmy się, jak wygląda nasz dzisiejszy stosunek do relikwii. Oczywiście nadal modlimy się przy relikwiarzach w naszych parafiach, diecezjach i archidiecezjach, ale skupmy się tutaj na jednej konkretnej formie obcowania z relikwiami – na pielgrzymce do relikwii i grobów świętych. Zwłaszcza, że Polacy powszechnie postrzegani są w Europie jako naród pielgrzymów.
Zacznijmy od tego, że pielgrzymki pojawiły się znacznie wcześniej niż podróże czysto turystyczne. Już w IV w. wędrowano do sanktuariów i Ziemi Świętej, podczas gdy za początki turystyki komercyjnej przyjmuje się wyprawy organizowane przez Thomasa Cooka w połowie XIX w. Warto zresztą podkreślić,  jak bardzo pielgrzymki do relikwii różnią się od zwykłego wyjazdu turystycznego. Co prawda przeciętny pielgrzym podobnie jak turysta przemierza przestrzeń, odrywa się od codziennej rutyny życia, aby poznać nową kulturę i tym samym zdystansować się do własnej. Tak pielgrzymi, jak i podróżnicy pragną też poszerzyć horyzont swoich myśli o nową wiedzę o sobie i o innych. Wreszcie i jedni, i drudzy szukają także estetycznego piękna w przyrodzie, architekturze, sztuce.
Niemniej pielgrzymującym do sanktuariów zawsze chodzi o coś więcej. Chodzi o wzmocnienie wiary, oczyszczenie w modlitwie, podładowanie „akumulatorów” duchowych nową energią. Często widzę, jak wizyta w Bazylice św. Piotra i modlitwa przy grobie bł. Jana Pawła II buduje w uczestnikach pielgrzymki silny fundament. Fundament, na którym po powrocie do Polski z pewnością pielgrzym zbuduje gmach odnowionej wiary.
Co szczególnie istotne, pielgrzymi od wieków wyruszają też do relikwii z prośbą w ważnej prywatnej intencji. Często szukają pomocy, kiedy nigdzie indziej nie znajdują ukojenia. Traktują pielgrzymkę jako ostatnią szansę w nieszczęściu i chorobie. Z drugiej strony wielu traktuje podróż do sanktuarium jako osobistą pokutę za wcześniejsze przewinienia. Kto wie, czy to nie echo średniowiecznego sądownictwa, kiedy odbycie pielgrzymki traktowano jako odbycie zarazem pokuty i kary za popełnione przestępstwa (inkwizycja od XII w. nakazywała pielgrzymkę jako karę pokutną za grzech herezji). Nie zapominajmy wreszcie, że pielgrzymi często poświęcają trudy swojej wędrówki, aby podziękować świętym za doznane łaski. Aby tym sposobem wyrazić wdzięczność Bogu.
Żadna z powyższych motywacji w przypadku zwykłego wyjazdu turystycznego nie występuje. Nieustannie w miastach obleganych przez tysiące turystów, takich jak Rzym, Wenecja, Asyż, Padwa czy San Giovanni Rotondo, widzę podróżników skupionych li tylko na estetycznym wymiarze świątyni. Turyści z komercyjnych wycieczek podziwiają w bazylice św. Franciszka freski Giotta, z szacunkiem zerkają na ogrom Bazyliki św. Piotra i czujnie śledzą złote mozaiki w bazylice św. Marka. Niemniej – z chrześcijańskiego punktu widzenia – ten odbiór jest niepełny. Cóż, można podziwiać pięknie wykonaną świecę, ale dopiero kiedy rozpalimy na jej szczycie płomień i kiedy bije z niej żar, spełnia swój cel i pokazuje swą prawdziwą wartość. Zwiedzanie sanktuariów bez wiary i modlitwy to właśnie podziwianie świecy bez płomienia. Sanktuaria, będąc częstokroć arcydziełami sztuki, nie dla piękna zostały stworzone, lecz dla żaru modlitwy. Co więcej, uduchowieni pielgrzymi widzą też niejako „drugie dno” – dzieła genialnych artystów to dla nich dowód łaski i talentu płynącego od Ducha Świętego, a w bujnej przyrodzie dostrzegają ślad wszechmocy Stwórcy.
We współczesnych pielgrzymkach ważne jest również przeżywanie wspólnoty religijnej. W sanktuariach jesteśmy częścią chrześcijańskiego świata – bez względu na język, którym się posługujemy, kolor skóry czy pochodzenie. Nasza wielonarodowościowa modlitwa przy relikwiach w Loreto, Manopello czy San Giovanni Rotondo tworzy poczucie przynależności do wielkiego Kościoła, dla którego nie istnieją granice państw. Przy relikwiarzach nikt nie jest bezdomny w wierze, choćby przybył z krańca świata.
Pielgrzymka do relikwii jest czymś więcej niż wyjazd turystyczny, bo nie blokując przyjemności płynących z tradycyjnej wycieczki, daje nadto możliwość rozwoju wiary. W unikalny sposób buduje duchowość chrześcijańską. Cóż, jeśli wierzyć statystykom, na świecie każdego roku pielgrzymuje ok. 300 milionów ludzi (nie tylko chrześcijanie – także muzułmanie, buddyści i wyznawcy hinduizmu). Czyli co 23 człowiek na ziemi w ciągu roku staje się chociaż raz pielgrzymem. Kiedy więc Ty wyruszasz?

Krzysztof Więckowski
Rycerz Młodych 4/2013
for. Pleuntje Dagje Puivelde
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/z-wiary-prostego-ludu,24770,416,cz.html
*******
Benedykt XVI

Zakorzenieni i zbudowani na Chrystusie, mocni w wierze

materiał własny

Orędzie Ojca Świętego Benedykta XVI z okazji 
XXVI Światowego Dnia Młodzieży – Madryt 2011

Drodzy Przyjaciele,

często powracam myślami do Światowego Dnia Młodzieży, który odbył się w Sydney w 2008 roku. Przeżyliśmy tam wielkie święto wiary, podczas którego Duch Boży działał z mocą, tworząc silną wspólnotę między uczestnikami przybyłymi z całego świata. Spotkanie to, podobnie jak i poprzednie, zaowocowało obficie zarówno w życiu wielu młodych jak i całego Kościoła.

Teraz nasze spojrzenie kierujemy w stronę najbliższego Światowego Dnia Młodzieży, który odbędzie się w sierpniu 2011 roku w Madrycie. Już w 1989 roku, na kilka miesięcy przed historycznym upadkiem Muru Berlińskiego, pielgrzymka młodych zatrzymała się w Hiszpanii, w Santiago de Compostela. Obecnie, w chwili kiedy Europa w szczególny sposób potrzebuje odnalezienia swoich chrześcijańskich korzeni, mamy spotkać się w Madrycie, podejmując temat: Zakorzenieni i zbudowani na Chrystusie, mocni w wierze (por. Kol 2, 7). Zachęcam Was do wzięcia udziału w tym wydarzeniu, tak ważnym dla Kościoła w Europie i dla Kościoła powszechnego.

Pragnę, by wszyscy młodzi ludzie, zarówno ci, którzy podzielają naszą wiarę w Jezusa Chrystusa, jak i ci, którzy są niezdecydowani, wątpią lub nie wierzą w Niego, uczestniczyli w tym doświadczeniu, które może okazać się decydujące dla ich życia. To doświadczenie Jezusa Chrystusa, który powstał z martwych i żyje, i Jego miłości do każdego z nas.

U źródeł waszych największych pragnień

Na przestrzeni wszystkich wieków, tak jak i teraz, wielu młodych ludzi doświadcza głębokiego pragnienia osobistych więzi naznaczonych prawdą i solidarnością. Wielu z nich pragnie zbudować autentyczne przyjaźnie, zaznać prawdziwej miłości, stworzyć trwałą rodzinę, osiągnąć spełnienie osobiste i poczucie bezpieczeństwa, które są gwarancją jasnej i szczęśliwej przyszłości. Wspominając własną młodość, uświadamiam sobie, że stabilność i bezpieczeństwo nie są kwestiami pierwszoplanowymi dla młodych ludzi. Wprawdzie ważnym jest, by mieć pracę, która zapewnia środki utrzymania, jednak lata młodości to czas poszukiwania pełni życia.

Patrząc w przeszłość, przede wszystkim pamiętam, iż nie chcieliśmy zadowolić się zwyczajnym życiem klasy średniej. Dążyliśmy do większych, nowych idei. Pragnęliśmy odkryć sedno życia, jego wspaniałość i piękno. W dużej mierze postawa ta była wynikiem czasów, w których żyliśmy. Podczas wojny i dyktatury nazistowskiej byliśmy w pewnym sensie “stłamszeni” przez strukturę władzy dominującej. Chcieliśmy więc wyswobodzić się, by odkryć pełnię możliwości ludzkich. Myślę, że do pewnego stopnia, to usilne pragnienie wyzwolenia się od zwyczajności jest obecne w każdym pokoleniu. Poszukiwanie czegoś więcej poza codziennością życia i pracy, pragnienie czegoś prawdziwie większego, jest naturalną częścią młodości.

Czy jest ono pustym marzeniem, które blednie wraz z przybywającymi latami? Nie! Kobieta i mężczyzna zostali stworzeni do rzeczy wspaniałych, do wieczności. Nic poza tym nie jest wystarczające. Miał rację św. Augustyn, gdy pisał: niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie. Pragnienie odnalezienia sensu życia jest znakiem dziecięctwa Bożego i “znamieniem” jakie w nas zostawił. Bóg jest życiem, i dlatego każde stworzenie dąży do pełni życia. Będąc stworzonym na podobieństwo Boże, człowiek robi to w wyjątkowy sposób, dążąc do miłości, radości i pokoju. Rozumiemy zatem, że niedorzecznością byłoby dążyć do wyeliminowania Boga, by pozwolić żyć człowiekowi. Bóg jest źródłem życia. Odrzucić Go oznaczałoby odsunąć się od źródła życia, i w sposób nieunikniony, pozbawić się spełnienia i radości: stworzenie bowiem bez Stwórcy zanika (II Sobór Watykański, Gaudium et spes, 36). Obecna kultura, w niektórych częściach świata, a przede wszystkim na Zachodzie, dąży do wykluczenia Boga bądź do uznania wiary jako sprawy prywatnej, bez żadnego wpływu na życie społeczne. I chociaż zbiór wartości, które stanowią fundament społeczeństwa pochodzi z Ewangelii – wartości takie jak znaczenie godności osoby ludzkiej, solidarności, pracy i rodziny – zauważamy proces pewnego rodzaju “zniknięcia Boga”, pewnej amnezji, jeśli nie zupełnego odrzucenia Chrześcijaństwa i wyparcia się skarbu otrzymanej wiary, z ryzykiem utraty najgłębszej własnej tożsamości.

Z tego powodu, drodzy Przyjaciele, zapraszam Was do pogłębienia Waszej wiary w Boga, Ojca naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Wy jesteście przyszłością społeczeństwa i Kościoła! Jak pisał apostoł Paweł do chrześcijan w Kolosach, życiodajnym jest mieć korzenie, solidne fundamenty! I to staje się prawdziwe szczególnie dzisiaj, kiedy wielu nie ma trwałych punktów odniesienia, na których mogłoby zbudować swoje życie, doświadczając w ten sposób poczucia głębokiej niepewności.

Szerzący się relatywizm, według którego wszystko jest tak samo ważne, głoszący, że nie istnieje żadna obiektywna prawda ani żaden absolutny punkt odniesienia, nie prowadzi do prawdziwej wolności, lecz do niepewności, zagubienia i konformizmu wobec chwilowych mód. Jako młodzież, jesteście upoważnieni, by przejąć od starszych pokoleń stabilne punkty odniesienia, które pomogą Wam w podejmowaniu decyzji i na bazie których zbudujecie swoje życie: tak jak młode rośliny, które potrzebują podpory, by potem zapuścić głębokie korzenie i przeistoczyć się w mocne drzewa, zdolne, by wydać owoce.

Zakorzenieni i zbudowani na Chrystusie

Aby uwydatnić wagę wiary w życiu wiernych, pragnę rozważyć z Wami trzy motywy obecne w sformułowaniu św. Pawła Zakorzenieni i zbudowani na Chrystusie, mocni w wierze (por. Kol 2, 7). Możemy zauważyć obecność trzech obrazów: “zakorzenieni” przywołuje na myśl drzewo i korzenie, które je żywią, “zbudowani” odnosi się do konstrukcji domu; “mocni” wskazuje na wzrost poprzez siłę fizyczną lub duchową. Wiele mówią owe obrazy. Zanim je skomentuję, chciałbym zwrócić uwagę, iż z punktu widzenia gramatyki, wszystkie trzy zwroty w oryginale występują w stronie biernej. Oznacza to, że to sam Chrystus podejmuje inicjatywę zakorzenienia, zbudowania i umocnienia wiernych.

Pierwszy obraz przedstawia drzewo, mocno osadzone dzięki korzeniom, które stanowią podstawę jego konstrukcji i je karmią. Pozbawione owych korzeni, mógłby je wyrwać wiatr i obumarłoby. Naturalnie nasi rodzice, rodziny i kultura kraju stanowią bardzo ważne części naszej tożsamości osobistej. Jednak Biblia odsłania kolejny element. Prorok Jeremiasz pisał: Błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu i Pan jest jego nadzieją. Jest on podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, gdy nadejdzie upał, bo zachowa zielone liście; także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców (Jr 17, 7-8). Dla proroka, puszczać swe korzenie ku strumieniowi oznacza pokładać ufność w Panu, to Bóg jest źródłem życia. Bez Niego nie możemy prawdziwie żyć. Bóg dał nam życie wieczne, a to życie jest w Jego Synu (1J 5,11). Sam Jezus mówi nam, że jest naszym życiem (por. J 14,6). W rezultacie, wiara chrześcijańska nie polega tylko na wierzeniu w pewne prawdy, ale jest przede wszystkim osobistą relacją z Jezusem Chrystusem, jest spotkaniem z Synem Bożym, który całej naszej egzystencji nadaje nowego dynamizmu. Wchodząc z Nim w osobistą relację, Chrystus odkrywa naszą prawdziwą tożsamość, i dzięki przyjaźni z Nim, nasze życie dąży w kierunku całkowitego spełnienia. W młodości zawsze przychodzi moment, kiedy zadajemy sobie pytanie o sens naszego życia. Jaki cel i kierunek powinniśmy mu nadać? Jest to bardzo ważny moment i, być może, przez jakiś czas niepokojący. Zaczynamy zastanawiać się nad rodzajem pracy, którą podejmiemy, naturą relacji, które zawiążemy i przyjaźni, które będziemy pielęgnować.

Tutaj, ponownie, myślami sięgam do własnej młodości. Stosunkowo wcześnie zdałem sobie sprawę z powołania kapłańskiego, które Pan mi wyznaczył. Jednak później, po wojnie, gdy podczas studiów w seminarium i w uniwersytecie kierowałem się już ku temu celowi, musiałem odnowić swoje przekonanie. Musiałem zadać sobie pytanie: czy rzeczywiście jest to ścieżka, którą powinienem obrać? Czy naprawdę taka jest wola Boża wobec mnie? Czy będę w stanie pozostać Mu wiernym, całkowicie oddanym Jemu i Jego służbie? Taka decyzja nie przychodzi łatwo, cierpimy z jej powodu. I nie może być inaczej. Jednak potem nadeszła pewność: tak właśnie ma być! Tak, Jezus mnie woła, i sam da mi siłę. Słuchając Go i podążając za Nim, stanę się naprawdę sobą. Nie ma znaczenia spełnienie się moich pragnień, lecz Jego wola. W ten sposób życie staje się prawdziwe.
Tak jak korzenie utrzymują drzewo mocno w ziemi, tak fundamenty zapewniają domowi długotrwałą stabilność. Poprzez wiarę, zostaliśmy zbudowani na Jezusie Chrystusie, tak jak dom zbudowany jest na fundamentach. Historia biblijna dostarcza nam przykłady wielu świętych, którzy swoje życie zbudowali na Słowie Bożym. Pierwszym jest Abraham, który usłuchał głosu Pana, by opuścić dom rodzinny i wyruszyć ku nieznanej krainie. Uwierzył przeto Abraham Bogu i policzono to mu za sprawiedliwość, i został nazwany przyjacielem Boga (Jk 2, 23). Być zbudowanym na Jezusie Chrystusie to odpowiadać na Boże wezwanie, ufać Mu i wprowadzać w czyn Jego słowo. Sam Jezus strofował uczniów: Czemu to wzywacie Mnie: “Panie, Panie!”, a nie czynicie tego, co mówię? (Łk 6, 46) i kontynuował, odwołując się do obrazu domu: Pokażę wam, do kogo podobny jest każdy, kto przychodzi do mnie, słucha słów moich i wypełnia je. Podobny jest do człowieka, który buduje dom: wkopał się głęboko i fundament założył na skale. Gdy przyszła powódź, wezbrana rzeka uderzyła w ten dom, ale nie zdołała go naruszyć, ponieważ był dobrze zbudowany (Łk 6, 47-48).

Drodzy Przyjaciele, budujcie swój dom na skale, jak ten człowiek, który “wkopał się głęboko”. Próbujcie każdego dnia podążać za słowem Pana. Słuchajcie Go jak dobrego Przyjaciela, z którym możecie dzielić drogę Waszego życia. U Jego boku odnajdziecie odwagę, by stawić czoła trudnościom i problemom, a nawet by przezwyciężyć rozczarowania i niepowodzenia. Nieustannie proponowane są Wam łatwiejsze wybory, które ostatecznie, jak sami wiecie, okazują się zwodnicze i nie przynoszą wewnętrznego spokoju i radości. Tylko słowo Boga może wskazać nam właściwą drogę i tylko wiara, którą przyjęliśmy, może być światłem na naszej ścieżce. Z wdzięcznością przyjmijcie dar ofiarowany Wam przez Wasze rodziny, usiłujcie odpowiedzialnie odpowiedzieć na wezwanie Boga i dążcie do wzrostu w wierze. Nie wierzcie zapewnieniom, że nie potrzebujecie innych, by ułożyć sobie życie! Szukajcie wsparcia w wierze tych, którzy są Wam bliscy, w wierze Kościoła, i dziękujcie Panu, że otrzymaliście i przyjęliście ją jako swoją!

Mocni w wierze

Jesteście “zakorzenieni i zbudowani na Chrystusie, mocni w wierze” (por. Kol 2 ,7). List, z którego pochodzi ten fragment, napisany został przez świętego Pawła, aby odpowiedzieć na potrzeby chrześcijan z Kolosów, którzy znaleźli się w szczególnej sytuacji. Ich wspólnota znalazła się w obliczu zagrożenia wpływem pewnych kulturowych tendencji, które odwodziły wiernych od Ewangelii. Nasz własny kontekst kulturowy, nie jest bardzo odległy od sytuacji starożytnych Kolosan. W istocie obecny jest bardzo silny prąd oparty na zlaicyzowanej myśli, która dąży do zmarginalizowania Boga w życiu ludzi i społeczeństwa, proponując i próbując stworzyć “raj” bez Niego.
Jednak doświadczenie mówi nam, że świat bez Boga staje się “piekłem”: jest przepełniony egoizmem, rozbitymi rodzinami, nienawiścią między jednostkami i nacjami, wielkim niedostatkiem miłości, radości i nadziei. Z drugiej strony, gdy tylko jednostki i nacje przyjmują Bożą obecność, otaczają Go prawdziwą czcią i słuchają Jego głosu, budowana zostaje cywilizacja miłości, gdzie szanowana jest godność wszystkich i gdzie wzrasta poczucie wspólnoty wraz z wszystkimi jej korzyściami. Są jednak chrześcijanie, którzy ulegają laickiemu sposobowi myślenia i zostają pociągnięci przez nurty religijne, które oddalają od wiary w Jezusa Chrystusa. Inni znowu, mimo że nie ulegają owym pokusom, pozwolili wychłodzić się swojej wierze, co w nieunikniony sposób negatywnie wpływa na ich poziom moralny.

Do tych chrześcijan ogarniętych ideami obcymi Ewangelii, Apostoł Paweł przemówił o potędze śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Tajemnica ta jest podstawą naszego życia i centrum wiary chrześcijańskiej. Wszystkie filozofie, które lekceważyły ją i nazywały “głupstwem” (Kor 1, 23) ujawniają swoje ograniczenia związane z wielkimi pytaniami, które kryją się głęboko w sercach ludzi. Jako Następca apostoła Piotra, pragnę umocnić Was w wierze (por. Łk 22, 32). Głęboko wierzymy, iż Jezus Chrystus ofiarował siebie na Krzyżu, aby obdarzyć nas swoją miłością. Z tej miłości wziął na siebie nasze grzechy i cierpienia, uzyskał dla nas przebaczenie i odnowił nasze przymierze z Bogiem, otwierając nam drogę do życia wiecznego. Tak oto zostaliśmy uwolnieni z tego, co najbardziej ciąży nam w życiu: z niewoli grzechu. Możemy miłować wszystkich, nawet naszych nieprzyjaciół, i dzielić tę miłość z najuboższymi z naszych sióstr i braci oraz z wszystkimi, którzy są w potrzebie.

Drodzy Przyjaciele, częstokroć lękamy się Krzyża, gdyż zdaje się być on zaprzeczeniem życia. W rzeczywistości jest jednak na odwrót! Jest on Bożym “tak” dla ludzkości, najwyższym wyrazem miłości i źródłem, z którego wypływa życie wieczne. W istocie, to z serca Jezusa, przybitego do Krzyża, zaczęło płynąć życie, na zawsze już dostępne dla tych, których oczy wzniesione są ku Ukrzyżowanemu. Mogę zatem jedynie ponaglić Was, byście przyjęli Krzyż, znak Bożej miłości, jako źródło nowego życia. Poza Jezusem Chrystusem, który powstał z martwych, nie może być innego zbawienia! Tylko On może uwolnić nas od zła i przywrócić Królestwo sprawiedliwości, pokoju i miłości, do którego wszyscy dążymy.

Wierzyć w Jezusa Chrystusa, nie widząc Go

W Ewangelii zostało opisane doświadczenie wiary apostoła Tomasza, ukazujące przyjęcie tajemnicy Krzyża i Zmartwychwstania Chrystusa. Tomasz był jednym z 12 apostołów, podążał za Jezusem, był bezpośrednim świadkiem uzdrowień i cudów, słuchał Jego słów i doświadczył zagubienia w związku z Jego śmiercią. W wielkanocny wieczór Pan ukazuje się uczniom, lecz Tomasza nie ma wśród nich. Kiedy opowiadają mu oni o tym, że Jezus żyje i że się im ukazał, stwierdza: Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę (J 20, 25).

My także chcielibyśmy mieć możliwość zobaczenia Jezusa, porozmawiania z Nim, poczucia jeszcze intensywniej Jego obecności. Dla wielu jednak dostęp do Jezusa jest dzisiaj trudny. Krąży bowiem tak wiele wyobrażeń o Jezusie, uważających się za naukowe, że pozbawiają Go one wielkości i wyjątkowości Jego Osoby. Dlatego, po długich latach studiów i medytacji, dojrzała we mnie myśl do opisania częściowo mego osobistego spotkania z Chrystusem w formie książki, by niemalże pomóc zobaczyć, usłyszeć i dotknąć Jezusa, w którym Bóg przyszedł do nas, by dać się poznać. Sam Jezus przecież, ukazując się ponownie po ośmiu dniach swoim uczniom, mówi do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż ją do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym! (J 20, 27). Także i my możemy mieć ten namacalny kontakt z Jezusem i włożyć – by tak rzec – rękę w ślady Jego Męki, ślady Jego miłości: to w Sakramentach staje się On szczególnie bliski, dając nam siebie. Drodzy młodzi, uczcie się “widzieć” i “spotykać” Jezusa w Eucharystii, gdzie jest On obecny i bliski do tego stopnia, że staje się pokarmem na naszej drodze; w Sakramencie Pokuty, gdzie objawia swe miłosierdzie, zawsze udzielając nam swego przebaczenia.

Rozpoznawajcie i służcie Jezusowi także w biednych, chorych oraz w braciach będących w trudnej sytuacji i potrzebujących pomocy.
Zacznijcie i prowadźcie w wierze osobisty dialog z Jezusem. Poznawajcie Go przez lekturę Ewangelii i Katechizmu Kościoła Katolickiego; zacznijcie rozmawiać z Nim na modlitwie i złóżcie Mu swoją ufność: On nie zawiedzie Was nigdy! “Wiara jest najpierw osobowym przylgnięciem człowieka do Boga; równocześnie i w sposób nierozdzielny jest ona dobrowolnym uznaniem całej prawdy, którą Bóg objawił” (Katechizm Kościoła Katolickiego, 150). W ten sposób posiądziecie wiarę dojrzałą i trwałą, która nie będzie zbudowana jedynie na uczuciu religijnym lub jakimś niewyraźnym wspomnieniu katechizmu z waszego dzieciństwa. Będziecie mogli poznać Boga i żyć Nim autentycznie, jak apostoł Tomasz, kiedy wyznał z mocą swoją wiarę w Jezusa: “Pan mój i Bóg mój!”.

Trwając w wierze Kościoła, by być świadkami

W tym momencie Jezus woła: Uwierzyłeś dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli (J 20, 29). Odnosi się tutaj do drogi Kościoła, zbudowanego na wierze naocznych świadków: apostołów. Rozumiemy więc, że nasza osobista wiara w Chrystusa, zrodzona w dialogu z Nim, złączona jest z wiarą Kościoła – nie jesteśmy wierzącymi samotnie, lecz przez Chrzest jesteśmy członkami tej wielkiej rodziny, i to właśnie wiara wyznawana przez Kościół daje pewność naszej osobistej wierze. Credo, które wyznajemy podczas niedzielnej Mszy Świętej chroni nas przed niebezpieczeństwem wiary w innego Boga niż ten, którego objawił nam Jezus: Każdy wierzący jest jakby ogniwem w wielkim łańcuchu wierzących. Nie mogę wierzyć, jeśli nie będzie mnie prowadziła wiara innych, a przez moją wiarę przyczyniam się do prowadzenia wiary innych (Katechizm Kościoła Katolickiego, 166). Dziękujmy zawsze Bogu za dar Kościoła; on pozwala nam postępować w pewności wiary, która daje nam prawdziwe życie (por. J 20, 31).

W historii Kościoła, święci i męczennicy czerpali z chwalebnego Krzyża Chrystusa siłę do bycia wiernymi Bogu nawet do tego stopnia, by oddać swe życie. W wierze odnaleźli siłę do pokonania słabości i przezwyciężania przeciwności losu. Istotnie bowiem, jak mówi Jan Apostoł: kto zwycięża świat, jeśli nie ten, kto wierzy, że Jezus jest Synem Bożym? (1J 5, 5). Zwycięstwo, które rodzi się z wiary jest miłością. Iluż chrześcijan było, i jest nadal, żywym  świadectwem mocy wiary, która wyraża się w miłości: budowniczy pokoju, orędownicy sprawiedliwości, animatorzy świata bardziej ludzkiego, zgodnego z zamysłem Boga. Zaangażowani, z kompetencją i profesjonalizmem, na różnych polach życia społecznego, przyczyniając się skutecznie dla dobra wszystkich. Miłość, która płynie z wiary, poprowadziła ich do bardzo konkretnego świadectwa, objawionego czynem i słowem: Chrystus nie jest dobrem tylko dla nas samych, jest On najcenniejszym skarbem, którym mamy dzielić się z innymi. W epoce globalizacji, bądźcie na całym świecie świadkami chrześcijańskiej nadziei: jest wielu, którzy pragną tę nadzieję otrzymać! Przed grobem swego przyjaciela Łazarza, nieżyjącego od czterech dni, Jezus zanim go wskrzesił, powiedział do jego siostry, Marty: Jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą (J 11,40). Także Wy, jeśli uwierzycie, jeśli będziecie potrafili żyć i świadczyć o Waszej wierze każdego dnia, staniecie się narzędziem, poprzez które inni młodzi będą mogli – tak jak wy – odnaleźć sens i radość życia, które rodzi się ze spotkania z Chrystusem!

W drodze na Światowe Dni Młodzieży w Madrycie

Drodzy przyjaciele, jeszcze raz zapraszam Was do wzięcia udziału w Światowym Dniu Młodzieży w Madrycie. Z głęboką radością czekam osobiście na każdego z Was: Jezus chce uczynić Was silnymi w wierze poprzez Kościół. Decyzja, aby uwierzyć w Jezusa Chrystusa i pójść za Nim, nie jest łatwa. Przeszkadzają jej nasze osobiste niewierności oraz liczne głosy, które wskazują nam drogi łatwiejsze. Nie dajcie się jednak zniechęcić. Szukajcie natomiast wsparcia w chrześcijańskiej wspólnocie, szukajcie wsparcia w Kościele! Przez nadchodzący rok przygotujcie się starannie do spotkania w Madrycie wraz z waszymi biskupami, waszymi księżmi i odpowiedzialnymi za duszpasterstwo młodzieży w diecezjach, we wspólnotach parafialnych, stowarzyszeniach i ruchach.

Jakość naszego spotkania będzie zależeć przede wszystkim od przygotowania duchowego, modlitwy, wspólnego słuchania Słowa Bożego i wzajemnego wsparcia.

Drodzy młodzi, Kościół liczy na Was! Potrzebuje Waszej żywej wiary, waszej twórczej miłości i dynamizmu Waszej nadziei. Wasza obecność odnawia Kościół, odmładza go i daje mu nową siłę. To dlatego Światowe Dni Młodzieży są łaską nie tylko dla was samych, ale i dla całego Ludu Bożego. Kościół w Hiszpanii aktywnie przygotowuje się do przyjęcia Was i przeżycia z Wami tego radosnego doświadczenia wiary. Dziękuję diecezjom, parafiom, sanktuariom, wspólnotom zakonnym, stowarzyszeniom i ruchom kościelnym, które z poświęceniem pracują przygotowując to wydarzenie. Niech Pan nie szczędzi im swego błogosławieństwa. Niech Maryja Dziewica towarzyszy tej drodze przygotowań. Ta, która przy zwiastowaniu anielskim z wiarą przyjęła Słowo Boże; która z wiarą zgodziła się na to, by Boże dzieło się w Niej dokonało. Wypowiadając swoje fiat, swoje “tak”, otrzymała dar wielkiej miłości, przez którą oddała całą siebie Bogu. Niech Ona wstawia się za każdym i za każdą z Was, abyście na najbliższym Światowym Dniu Młodzieży mogli wzrastać w wierze i miłości. Zapewniam Was o mojej ojcowskiej pamięci w modlitwie i z serca Wam błogosławię.

Watykan, 6 sierpnia 2010, Święto Przemienienia Pańskiego.
BENEDYKT XVI

Tłumaczenie: Krajowe Biuro Organizacyjne Światowych Dni Młodzieży
www.madryt2011.pl

http://www.katolik.pl/zakorzenieni-i-zbudowani-na-chrystusie—mocni-w-wierze,2526,416,cz.html?s=4

*******

ks. Grzegorz Sprysak CSMA

Boża pożyczka?

Któż jak Bóg

Kiedy ktoś prosi o pożyczkę pieniędzy, prosi wówczas pośrednio również o potwierdzenie zaufania do niego. Zaufanie łączy się z czymś, czego wielu z nas chce uniknąć – ryzykiem związanym z możliwą utraty części posiadanych zasobów. A co kiedy Ktoś chce, żeby powierzyć Mu całe życie?

Sensowne „ja i Ty”

Chrześcijaństwo to religia zawierzenia, zaufania. Ma sens tylko wtedy, kiedy stajemy w relacji, kiedy odnosimy się do Boga jak do osoby – na zasadzie „ja i Ty”. Nie jest to łatwe. Nigdy nie było. Ale ci, którzy zaufali mogą dostrzec coś niesamowitego – cud. Coś tak bardzo nieuchwytnego jak Boże podziękowanie. Przesadzam? Największy cud w historii Żydów – przejście przez Morze Czerwone – doczekał się tylko dwóch jednowersowych wzmianek.

Ktoś może mi zarzucić, że przecież opis przejścia przez Morze Czerwone to dłuższy kawałek tekstu w Księdze Wyjścia. Ja jednak z natury jestem obserwatorem. Lubię przyglądać się ludziom i wyciągać wnioski. Patrząc w karty Biblii próbuję znaleźć odniesienie moich spostrzeżeń do życia. Największym cudem przy przejściu przez Morze Czerwone nie było to, że rozstąpiło się morze; że Żydzi przeszli przez nie suchą noga; że Egipcjanie zostali pochłonięci przez wodę. Największym cudem było to, że człowiek zaufał Bogu – uwierzył, że może przez tę wodę przejść. Spostrzeżenie to już wieku temu mieli komentatorzy Tory. Według Talmudu babilońskiego jako pierwszy do wody wszedł Nachszon, syn Aminadaba, a morze rozstąpiło się dopiero, gdy wodę miał już po szyję! Na pewno był mocno zmotywowany włóczniami Egipcjan, które już niemal czuł na swoich plecach.

Patrząc jednak na współczesnych ludzi widzę, że niezwykłą trudność sprawia im zaufanie komukolwiek. Również Bogu. W strukturach państwa mamy mnóstwo różnych instytucji nadzoru i kontroli. W historii znamy takich, którzy twierdzili, że zaufanie jest dobre, ale jeszcze lepsza kontrola. Czy mieli rację? W 1992 roku Nick Leeson, doprowadził do bankructwa najstarszy angielski bank inwestycyjny, Barings Bank. Swoją historię opisał potem w książce „Łajdak na giełdzie”. Chociaż do jego przełożonych dochodziły informacje o nieprawidłowościach, on nadal spekulował, korzystając z ogromnego zaufania szefów, którzy słabo rozumieli to, czym się zajmował.

Między zaufaniem, a zrozumieniem

Trudno jest nam zaufać ludziom, których nie rozumiemy. A przecież nigdy w pełni nie zrozumiemy Boga. Nie rozumieli Go też Żydzi, dlatego idąc przez pustynię ciągle szemrali. Ciekawy jest wyrzut jakim Bóg odpowiada: „Czemu głośno wołasz do Mnie? Powiedz Izraelitom, niech ruszają w drogę” (Wj 14, 15). Jakby karcił ich za modlitwę, którą zanosili w trwodze, widząc nadciągające wojska egipskie (jak trwoga to do Boga?). Ale był postęp – nie narzekali, a modlili się.

Żydzi wyszli z Egiptu uzbrojeni po pierwsze w broń, po drugie w zaufanie do Boga. To trochę jak z wezwaniem „Rób wszystko tak, jakby wszystko zależało od ciebie, a módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga” Ignacego Loyoli. Rabin Bahia mawiał, że ludzie powinni robić co w ich mocy, a Bóg w razie czego dokona cudu. Broń przydała się w walce, a zaufanie było bronią przeciwko narzekaniu i utraty nadziei.

Cuda w moim życiu były tak niezauważalne jak skromne „dziękuję”, które składa ktoś zwracając mi pieniądze. Szukam wielkich wydarzeń, znaków, ale boję się wejść po szyję. Trochę przez to, że nie rozumiem zamysłów Boga; trochę dlatego, że nie potrafię się uzbroić w dystans do świata. Do świata, w którym zaufanie przestaje być wartością, a coraz częściej jest uznawane za słabość.

ks. Grzegorz Sprysak CSMA

http://www.katolik.pl/boza-pozyczka-,23043,416,cz.html

*******

Marta Wielek

Czy wiedział, że Wojtyła będzie papieżem?

List

List był jak tysiące innych, które przekazywał kapucyńskiemu mistykowi. Nazwisko biskupa też nic mu nie mówiło. W prawdziwe osłupienie wprawiły go jednak dopiero słowa o. Pio: „Angelino, jemu nie można odmówić. Zapewnij go, że będę się gorąco modlił za tę mamę”.

Listopadowe sobotnie przedpołudnie. W biurze Sekretariatu Stanu w Watykanie Angelo Battisti siedzi przy swoim biurku i przegląda dokumenty. Jak co tydzień sprawdza, co jeszcze powinien zrobić przed wyjazdem, a co spokojnie może poczekać do poniedziałku. Do pokoju wchodzi ks. Gugliemo Zannoni, również pracownik Sekretariatu, i wręcza Angelo kopertę: „Przekaż, proszę, ten list o. Pio, to bardzo pilne”. Battisti niemal odruchowo wkładają do teczki z pozostałą korespondencją przeznaczoną dla Stygmatyka z San Giovanni Rotondo. Wiele osób wie o jego kontaktach z o. Pio i często jest proszony o doręczenie mu różnych pism i intencji modlitewnych. Nie ma więc na razie powodu, by traktować list otrzymany z rąk Zannoniego jakoś szczególnie.

Angelo Battisti przez pięć dni tygodnia przepisywał na maszynie dokumenty w watykańskim Sekretariacie Stanu, natomiast w weekendy zajmował się administrowaniem Domu Ulgi w Cierpieniu. Aby pogodzić te dwa zajęcia, w każdą sobotę jechał prawie 400 km z Rzymu do San Giovanni Rotondo, na miejscu doglądał szpitala, a w niedzielę wieczorem wracał do Watykanu. Zazwyczaj trasę tę pokonywał pociągiem, ale tego dnia – zaintrygowany nieco ponaglającym tonem ks. Zannoniego – postanowił pojechać samochodem. Do San Giovanni Rotondo dotarł późnym wieczorem. Okazało się, że na chwilę osobistej rozmowy z o. Pio może liczyć dopiero w niedzielę po południu. Wtedy właśnie doręczył list.
Ojciec Pio poprosił, aby Angelo przeczytał list na głos. Odczytał więc napisany na firmowym papierze Krakowskiej Kurii Metropolitarnej tekst: „Wielebny Ojcze, proszę o modlitwę w intencji czterdziestoletniej matki czterech córek z Krakowa w Polsce (podczas ostatniej wojny przebywała pięć lat w obozie koncentracyjnym w Niemczech), obecnie ciężko chorej na raka i będącej w niebezpieczeństwie utraty życia: aby dobry Bóg przez wstawiennictwo Najświętszej Dziewicy okazał swoje miłosierdzie jej samej i jej rodzinie”. Data: 17 listopada 1962 r. Podpis: Karol Wojtyła, Wikariusz Kapitulny Krakowa w Polsce.
Dopiero teraz Battista się zdziwił. Po co był ten pośpiech? List był jak tysiące innych, które przekazywał kapucyńskiemu mistykowi. Nazwisko biskupa też nic mu nie mówiło. W prawdziwe osłupienie wprawiły go jednak dopiero słowa o. Pio: „Angelino, jemu nie można odmówić. Zapewnij go, że będę się gorąco modlił za tę mamę”. Wracając do Rzymu, Angelo nadal zastanawiał nad tym, co usłyszał od Pio. Po powrocie wypytał w pracy jeszcze kilku kolegów, ale żaden z nich nie umiał powiedzieć nic szczególnego o tym polskim biskupie.
Już dobrze?
Karol Wojtyła, który przybył do Rzymu miesiąc wcześniej, w październiku 1962 r., na pierwszą sesję II Soboru Watykańskiego, rzeczywiście nie był wówczas zbyt dobrze znany w Watykanie. Dopiero niedawno został biskupem. Wyjeżdżając z Krakowa, dowiedział się, że jego przyjaciółka, Wanda Półtawska, jest ciężko chora. Kiedy był już w Rzymie, dostał od jej męża telegram, z którego dowiedział się, że stan kobiety się pogarsza. Lekarze byli prawie pewni, że przyczyną jest nowotwór złośliwy, dawali jej zaledwie 18 miesięcy życia. Młody biskup powiedział o tym najbliższej mu w Rzymie osobie – księdzu Andrzejowi Marii Deskurowi, który już od dziesięciu lat pracował w Watykanie. To on doradził przyjacielowi, by polecił ich wspólną znajomą modlitwom o. Pio. W tym czasie Deskur przebywał w sanatorium po zawale serca, ale zaofiarował się, że zajmie się przekazaniem listu do rąk stygmatyka, doskonale znał bowiem Zannoniego i Battistiego, utrzymujących stały kontakt z o. Pio.
Tydzień po napisaniu listu – 28 listopada – Wojtyła zadzwonił do męża Półtawskiej. Dowiedział się od niego, że w sposób niewytłumaczalny dla lekarzy nowotwór zniknął. Biskup nie miał wątpliwości, że cud wyprosił o. Pio. Kilka dni później ponownie napisał do niego, tym razem gorąco dziękując za modlitwę.
Podobnie jak poprzednim razem doręczycielem listu był Angelo Battisti. Ojciec Pio znowu poprosił go o odczytanie listu na głos. Bardzo odpowiadało to Battistiemu, ponieważ był niezwykle ciekawy dalszego ciągu tej historii. O. Pio nie reagował w ogóle na treść listu. Dopiero po kilku minutach poprosił, aby zachować oba listy, ponieważ któregoś dnia „będą bardzo ważne”. Po śmierci o. Pio, Battisti włożył je do większej koperty i schował w domu w szufladzie biurka. Odnalazł je przypadkiem w październiku 1978 r.
Po powrocie do Polski Karol Wojtyła nie omieszkał opowiedzieć Wandzie Półtawskiej o wstawiennictwie o. Pio. Mówił o nim z wielką żarliwością, ale jej trudno było uwierzyć, że nieznany jej włoski mistyk wybłagał dla niej cud. Gdy w 1967 r. Półtawskiej udało się wyjechać za granicę, postanowiła jednak odwiedzić także San Giovanni Rotondo. Tam po Mszy Świętej podszedł do niej o. Pio, położył rękę na jej głowie i zapytał: „A więc już dobrze?”. Od tej pory miała pewność, że to jego modlitwie zawdzięcza uzdrowienie.
Być może to, że Karol Wojtyła doświadczył bezpośrednio mocy modlitwy o. Pio, upewniło go o świętości tego zakonnika. Od tej pory wielokrotnie manifestował to swoje przekonanie w różnych miejscach i przy różnych okazjach. Być może jednak uzdrowienie to tylko potwierdziło opinię, jaką miał o kapucyńskim stygmatyku już od kilkunastu lat, czyli od swojego pierwszego –  właściwie jedynego – z nim spotkania w 1948 r.

Tajemnicza rana
Pod koniec listopada 1946 r. młody ksiądz Karol Wojtyła rozpoczął w Rzymie swoje studia. Z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że tu po raz pierwszy usłyszał o Pio, o stygmatach, o przypisywanych mu cudach, ale również o towarzyszących tej postaci kontrowersjach. W swojej książce „Dar i tajemnica” Jan Paweł II wspomina, że bardzo „chciał zobaczyć ojca Pio, uczestniczyć w odprawianej przez niego Mszy Świętej i – o ile to możliwe – wyspowiadać się u niego”. Co go tam ciągnęło? W marcu 1947 r. zmarł po długich i bardzo ciężkich cierpieniach ojciec duchowy Karola Wojtyły, Jan Tyranowski. On zaszczepił w nim fascynację mistyką, niejako wprowadził go w świat św. Jana od Krzyża i św. Teresy. Przez pewien czas Karol Wojtyła nosił się nawet z zamiarem wstąpienia do Karmelu. Może chciał znów na własne oczy zobaczyć kogoś, kto obcuje z Bogiem tak blisko jak krawiec Tyranowski. A może była to zwykła ciekawość…
Karol Wojtyła pojechał do San Giovanni Rotondo po Wielkanocy 1948 r. Kiedy wraz z przyjacielem, ks. Stanisławem Starowieyskim, dotarli na miejsce, był już późny wieczór. Udali się do kościoła, ale ten już z wolna pustoszał. Wojtyła wszedł jednak do zakrystii, gdzie Pio miał zwyczaj spowiadać mężczyzn (kobiety spowiadał w kościele). Nie zdążył się co prawda wyspowiadać, ale udało mu się zamienić ze Stygmatykiem kilka słów.
Wokół tego króciutkiego spotkania narosło w późniejszym czasie wiele legend. Szczególnie wiele spekulacji pojawiło się po zamachu na Jana Pawła II w 1981 r. Wtedy to na pierwszej stronie „La Gazzeta del Mezzogiorno” ukazał się artykuł zatytułowany: „»Będziesz papieżem we krwi« – powiedział mu ojciec Pio”. Przez następny miesiąc prasa wrzała, pojawiały się kolejne wersje proroctwa i komentarze. Mimo że Jan Paweł II co najmniej trzykrotnie zaprzeczał, jakoby miał usłyszeć od o. Pio jakiekolwiek proroctwo, echa tej plotki pojawiają się w różnych publikacjach do dzisiaj. W jednym z wywiadów kardynał Deskur przytacza relację z tego spotkania, którą usłyszał od Wojtyły: „Z Ojcem Pio rozmawialiśmy jedynie o jego stygmatach. Zapytałem, który ze stygmatów sprawia mu największy ból. Byłem przekonany, że ten w sercu. Ojciec Pio bardzo mnie zaskoczył mówiąc: »Nie, najbardziej boli mnie ten na ramieniu, o którym nikt nie wie i który nawet nie jest opatrywany«”.
Była to rana, którą „odkryto” dopiero po śmierci Pio. W 1971 r. brat Modestino Fucci, który otrzymał zadanie uporządkowania rzeczy o. Pio, znalazł wśród nich wełniany podkoszulek ze śladem krwawej wybroczyny o średnicy około 10 cm na ramieniu, blisko obojczyka. Oficjalnie ranę tę uznano dopiero w roku 1987. Wtedy właśnie ks. Gaetano Intrigillo, zajmujący się na co dzień badaniem Całunu Turyńskiego, przedstawił wyniki porównania śladów z podkoszulka z tymi na całunie. Okazało się, że są podobne. Na tej podstawie Intrigillo stwierdził, że plama na podkoszulku Pio jest „znakiem uszkodzeń ciała na prawym ramieniu, które można przypisać tradycyjnemu noszeniu całego krzyża”.
Dlaczego jednak Pio nie powiedział o tej ranie swoim współbraciom, a młodemu polskiemu księdzu, który zabłąkał się gdzieś w zakrystii? Wiele osób dopatruje się w tym zdarzeniu dowodu na to, że święty stygmatyk przeniknął przyszłość Wojtyły już w czasie tego pierwszego spotkania. A może to tylko dopisywane po latach interpretacje?
Karol Wojtyła wyspowiadał się u Ojca Pio dopiero następnego dnia, uczestniczył też we Mszy Świętej celebrowanej przez Stygmatyka. Wspominał to wiele lat później: „Miało się świadomość, że tu na ołtarzu w San Giovanni Rotondo spełnia się ofiara Samego Chrystusa, ofiara bezkrwawa, a równocześnie te krwawe rany na rękach kazały myśleć o całej tej ofierze, o Ukrzyżowanym. Poniekąd do dzisiaj mam przed oczyma to, co wówczas widziałem. To pierwsze spotkanie z żywym jeszcze Stygmatykiem z San Giovanni Rotondo uważam za najważniejsze i za nie w szczególny sposób dziękuję Opatrzności”.
„W jakim punkcie jesteśmy ze Sprawą?”
Karol Wojtyła był zatem zafascynowany postacią Pio na długo przed oficjalnym uznaniem jego zasług przez Kościół. Według Wandy Półtawskiej, po śmierci o. Pio Wojtyła modlił się nie za niego, ale do niego, prosząc o wstawiennictwo w różnych sprawach. Nic więc dziwnego, że gdy w 1972 r. postulator procesu beatyfikacyjnego o. Bernardino da Siena rozesłał do kardynałów, arcybiskupów, biskupów oraz „osobistości świata eklezjalnego” prośbę, aby pisali listy postulacyjne do papieża, jedna z pierwszych odpowiedzi przyszła od episkopatu polskiego. W jej treści powoływano się na osobiste doświadczenia „niektórych z nas” związane ze spotkaniem o. Pio. Nie ma wątpliwości, kto był redaktorem tego listu.
„Każdego dnia modlę się do o. Pio” – miał powiedzieć kardynał Karol Wojtyła do swojego przyjaciela kardynała Deskura, gdy w pierwszych dniach listopada 1974 r. odwiedzili San Giovanni Rotondo wraz z kilkoma innymi polskimi księżmi. Tak krakowski kardynał chciał uczcić kolejną rocznicę swoich święceń kapłańskich. Po odprawieniu Mszy Świętej w krypcie przy grobie o. Pio, Wojtyła tak długo modlił się w tym miejscu, że inni kapłani zmęczyli się czekaniem na niego. Wieczorem natomiast, odprawiając drogę krzyżową, najdłużej zatrzymał się przy V stacji, gdzie wizerunek Cyrenejczyka zastąpiono postacią o. Pio. Ze świecą w dłoni, oparty o ścianę Wojtyła westchnął podobno: „Biedny Jezus… Cyrenejczyk…”. Na pamiątkę tej wizyty otrzymał od kapucynów tom wydanych listów o. Pio – „Epistolario”. Książkę tę znaleźli dziennikarze w pokoju Karola Wojtyły w Kurii Krakowskiej po zakończeniu październikowego konklawe w 1978 r.
Z powodu ciągłego sprzeciwu Kongregacji Doktryny Wiary nie można było rozpocząć procesu beatyfikacyjnego o. Pio z Petrelciny. Gdy więc papieżem został Karol Wojtyła, w San Giovanni Rotondo zapanowała radość. Postulator generalny od razu postanowił zwrócić się bezpośrednio do Jana Pawła II, by „z powodów prawnych i etycznych podjął jak najszybciej proces rozpoznawczy dotyczący życia i cnót o. Pio”. Papież podobno natychmiast zainteresował się tą sprawą, a zainteresowanie to sprawiło, że Kongregacja Doktryny Wiary zezwoliła wreszcie na rozpoczęcie przygotowań do procesu, który oficjalnie ruszył w 1982 r. Aby wzmocnić wyrażane wielokrotnie uznanie dla kapucyna z Petrelciny, Jan Paweł II przyjął nawet zaproszenie do San Giovanni Rotondo. Na dwa dni przed setną rocznicą urodzin o. Pio, 23 maja 1987 r., po raz trzeci odwiedził to miejsce. Tym razem również bardzo długo modlił się na kolanach przy grobie o. Pio. Był to bardzo ważny gest: po raz pierwszy papież uklęknął przy grobie osoby niekanonizowanej. Jan Paweł II powtórzył później ten gest przy grobie ks. Jerzego Popiełuszki.
W 1990 r. otwarto właściwy proces beatyfikacyjny. Biskup Edward Nowak, który był wtedy sekretarzem Kongregacji do Spraw Świętych, wyznał potem: „Ojciec Święty nie tylko zachęcał mnie do posuwania naprzód procesu o. Pio, lecz wręcz mnie dręczył, jeżeli można tak powiedzieć. Często, gdy siadaliśmy razem przy stole, jego pierwsze pytanie brzmiało: »W jakim punkcie jesteśmy ze Sprawą? W jakim punkcie jesteśmy ze Sprawą?«. Odpowiadałem: »Ojcze Święty, z San Giovanii Rotondo i diecezji Manfredonia przysłano nam dwie szafy dokumentów, to znaczy 104 tomy dotyczące procesu. Jeżeli Wasza Świątobliwość upoważni mnie do spalenia trzech czwartych, jutro będziemy mieli beatyfikację i kanonizację«. Ojciec Święty odpowiadał: »Nie, nie. Badajcie dobrze, badajcie dobrze te materiały«”. Te starania znalazły swój finał w 1999 r., gdy o. Pio został beatyfikowany. Trzy lata później został kanonizowany.
Sobowtór ojca Pio
Kilka miesięcy temu świat obiegła wiadomość, że odnaleziono trzeci list Karola Wojtyły do o. Pio. Odkryty został jako kopia w archiwum Kurii Krakowskiej w związku z procesem beatyfikacyjnym Jana Pawła II. Był wysłany z Rzymu 14 grudnia 1963 r. po drugiej sesji Soboru. Biskup krakowski dziękował w nim za uzdrowienie syna adwokata z Krakowa i polecał modlitwom o. Pio „sparaliżowaną kobietę z tej archidiecezji” oraz swoją osobę i trudne sprawy Kościoła krakowskiego. To odkrycie wywołało cały szereg spekulacji i śledztw na temat istnienia pozostałych – nieznanych – listów Wojtyły do włoskiego stygmatyka. Powrócił wątek niezwykłej więzi między nimi. Wraz z upływem czasu wydaje się ona coraz bardziej widoczna, choć może nie tak spektakularna, jakby sobie tego niektórzy życzyli.
Marta Wielek
http://www.katolik.pl/czy-wiedzial–ze-wojtyla-bedzie-papiezem-,23688,416,cz.html?s=2
*******
Mateusz Pindelski SP

Być dla innych. Opowieść o odkrywaniu powołania przez Karola Wojtyłę

eSPe

Karol Wojtyła odkrył powołanie do kapłaństwa w warunkach wyjątkowych, ale sposób, w jaki odkrywał drogę życia, warto naśladować również dziś.
Opowieść całego życia
Powołanie jest dla księdza darem i tajemnicą. Podjęcie decyzji można tłumaczyć konkretnymi okolicznościami, ale w gruncie rzeczy nie da się go do końca pojąć. Próbą zrozumienia powołania jest danie świadectwa – opowiedzenie, jak doszło do wstąpienia do seminarium, do święceń.
Jan Paweł II opowiedział o swoim powołaniu w książce Dar i tajemnica, którą napisał z okazji 50. rocznicy przyjęcia święceń. Wiele interesujących wzmianek na ten temat zawarł wcześniej w wywiadzie udzielonym André Frossardowi, z którego powstała wymagająca sporego intelekualnego przygotowania książka pod tytułem Nie lękajcie się.
Ogłoszenie Jana Pawła II świętym zachęca nas, żeby lepiej i pełniej poznać jego osobę. Można to zrobić, sięgając do wspomnień jego przyjaciół oraz do jego wierszy i dramatów, które zawierają literacki zapis bardzo osobistych przeżyć z okresu rozeznawania powołania.
Męska decyzja
Karol Wojtyła zaczął w konspiracji studiować teologię na Uniwersytecie Jagiellońskim jesienią 1943 roku. Decyzję o wstąpieniu do seminarium oznajmił przyjaciołom rok wcześniej. Miał 23 lata i dopiero co stracił wszystko, co stanowi naturalne oparcie dla człowieka. Zaraz na początku okupacji hitlerowskiej musiał przerwać studia polonistyczne i nie mógł swobodnie rozwijać zainteresowań (jego zaangażowanie w teatrze i duszpasterstwie w parafii były tajne).
W drugim roku wojny, po krótkiej chorobie, zmarł Karol Wojtyła – ojciec. To rozstanie – być może najtrudniejsze, bo poprzedzone odejściem żyjącej bardzo krótko siostry, potem matki i starszego brata – było też rozstaniem z domem rodzinnym. Także dosłownie, bo ze względu na trudną sytuację materialną, młody robotnik zamieszkał u przyjaciół. Rozeznanie powołania było dla Wojtyły męską decyzją w tym znaczeniu, że był całkowicie zdany na siebie, a przez to – coraz bardziej na Pana Boga.
W czasie wojny Lolek przepracował cztery lata jako robotnik fizyczny. Podjął pracę, żeby uchronić się przed wywózką na roboty do Rzeszy, a także po to, by mieć chociaż minimalne środki utrzymania. Poznanie środowiska towarzyszy, trud pracy w kamieniołomie i przy oczyszczaniu sody, a przy tym fascynacje zagadnieniami przyrodniczymi i możliwościami techniki były prawdopodobnie tym czynnikiem, który dał mu poczucie życiowej samodzielności, który „wepchnął go” w dojrzałość.
Te mocne doświadczenia z czasu wojny znalazły swój dalszy ciąg w życiu młodego księdza, a potem biskupa, dla którego ojcostwo było jedną ze spraw najważniejszych. Ojcostwo rozumiane jako relacja do dziecka, którą trzeba w sobie odkryć, jako sposób bycia duszpastrza z młodymi ludźmi, a w najgłębszym sensie – jako wniknięcie w tajemnicę Boga i przeżycie w niej swoich pragnień i doznań.
Karol Wojtyła miał w latach wojny poczucie, że otrzymuje wielkie dobro powołania w świecie ogarniętym szalonym złem. Warunki, w których żył, były ekstremalne, ale udziałem każdego powołanego powinna być świadomość otrzymania dobra do zrealizowania pośród świata, takiego jakim on jest.
Wybrzeża pełne ciszy
Kilkukilometrową drogę między domem a pracą pokonywał piechotą i po drodze mijał położony na wzniesieniu klasztor, w którym kilka lat wcześniej zmarła siostra o zakonnym imieniu Faustyna. „Jak można było sobie wyobrazić, że ten człowiek w drewniakach kiedyś będzie konsekrował bazylikę Miłosierdzia Bożego w krakowskich Łagiewnikach?” – pytał Jan Paweł II w 2002 roku w Krakowie.
Rzeczywiście, gdy powołany wkracza na drogę powołania, nie może przewidzieć, jakimi ścieżkami Pan Bóg go poprowadzi, ale bardzo dużo zależy od tego, czy od początku zdecyduje się „wypłynąć na głębię”. Karolowi Wojtyle dopomógł w tym pewien krawiec, Jan Tyranowski. Gdy okupanci wywieźli do obozu ich duszpasterzy, zaczął – w ramach Żywego Różańca – prowadzić pod względem duchowym grupę chłopaków, a wśród nich przyszłego świętego.
Karol Wojtyła wyniósł z domu solidne podstawy życia duchowego. Systematyczne przystępowanie do sakramentów świętych, chodzenie do stałego spowiednika, uczestniczenie w nabożeństwach i osobista modlitwa, kultura religijna i zainteresowanie sprawami wiary – były dla niego naturalne. Od Jana Tyranowskiego, którego proces beatyfikacyjny trwa, nauczył się świadomego kształtowania swojej osobowości zgodnie z wiarą, tak zwanej pracy nad sobą, i dowiedział się, na czym polega mistyczna więź z Bogiem.
Pan Bóg najwidoczniej dopełnił to, czego człowiek sam osiągnąć nie może, bo świadectwa o długim czasie spędzanym przez Karola Wojtyłę na modlitwie oraz siła, z jaką później mówił o wierze, pozwalają nam się domyślać, że jego doświadczenie Boga stało się już wtedy intensywne i bezpośrednie. Ślady przeżyć z tego okresu znajdują się w debiutanckim arkuszu wierszy wydanych anonimowo przez Wojtyłę w roku 1946. Jeden z nich nosi tytuł: Wybrzeża pełne ciszy. Tęsknota za nimi była tak silna, że już jako kleryk rozważał wybranie powołania kontemplacyjnego i wstąpienie do karmelitów przed czym powstrzymała go trzeźwa uwaga arcybiskupa Sapiehy.
Jednak – jak sam wyznał André Frossardowi – Pan Bóg nie zakomunikował mu powołania w nadzwyczajny sposób. Fakt ten „ujawnił się” stopniowo w świadomości Wojtyły i gdy dobrze zapowiadający się aktor, osiągnął wystarczającą pewność, podjął decyzję. W jego życiu zrealizowała się prawda bardziej ogólna: nie liczy się decyzja sama w sobie, ale dopiero wzięta razem z jej motywacjami. Pan Bóg może przekonać człowieka o powołaniu na wiele sposobów, jednak o dalszym życiu rozstrzyga to, czy człowiek przeżywa Boże działanie z głęboką i praktykowaną wiarą.
Wybrałem większą wolność
Oczywiście, nie obyło się bez rozterek. Chociaż we wspomnieniach przyjaciół został człowiekiem czującym się dobrze w towarzystwie dziewczyn, jego pierwszą miłością była „wielka Pani”, czyli poezja. Poezja oznaczała dla uzdolnionego gimnazjalisty, a później dla zapalonego studenta: przywiązanie do krajobrazu Beskidów, pierwsze doświadczenia na amatorskiej, a później na profesjonalnej scenie, grono przyjaciół, wejście w magiczną krainę języka i literatury, radość z pisania własnych utworów…
Układało się to w logiczną drogę życia z widokami na przyszłość. Początkowa decyzja o studiach polonistycznych była równoznaczna z wkroczeniem na ten szlak. Chociaż bliżsi i dalsi znajomi widzieli w jego zachowaniu – bardziej poważnym niż rówieśników – oznaki powołania do kapłaństwa, sam zainteresowany ich nie dostrzegał.
Decyzja o pójściu do seminarium oznaczała radykalne zerwanie z tym życiem, które dopiero się zaczęło. Zerwanie, które musiało oznaczać stratę. Dlatego Wojtyła potrzebował rady kogoś, kto miał za sobą podobne doświadczenia, kto stał się przekonującym świadkiem Chrystusa za cenę zmarnowania talentu. Takim człowiekim był zmarły w Krakowie trzydzieści lat wcześniej Adam Chmielowski – brat Albert.
Rozpoznawaniu powołania przez Wojtyłę towarzyszyły przymiarki do napisania sztuki o życiu Brata naszego Boga. Nie przedstawił swojego bohatera po prostu jako Bożego człowieka, który poświęcił się służbie biednym, ale starał się powiedzieć coś bardziej skomplikowanego. Oto w świecie, w którym tak wiele jest niesprawiedliwości i słusznego gniewu, egoizmu i działania złego ducha, Pan Bóg potrzebuje ludzi, którzy zdecydują się zostawić wszystko, żeby żyć dla innych. Którzy w ten sposób odnajdą samych siebie i będą żyli dla Niego.
W cztery lata po święceniach, wikary w parafii św. Floriana w Krakowie pisał ostatnie zdanie dramatu: „Wiem jednak na pewno, że wybrałem większą wolność”. Być może traktował je wciąż jak życzenie a nie przekonanie, ale dziś wiemy, że dalszym życiem wypełnił wyznanie głównego bohatera. Jego wolność polegała na byciu dla innych. Dzięki niej umiał wczuć się w sytuację człowieka prześladowanego, biednego, przeciwnika w dyskusji, a nawet – wroga. Dzięki niej pisał wiersze i dramaty, przemierzył świat jako papież. Dzięki niej uczynił Kościół świadkiem wiary dla pokolenia przełomu tysiącleci. Dzięki niej pozostał wiernym przyjacielem ludzi, którym towarzyszył w ludzkim i chrześcijańskim rozwoju. Dzięki niej został świętym.
Mateusz Pindelski SP 
http://www.katolik.pl/byc-dla-innych–opowiesc-o-odkrywaniu-powolania-przez-karola-wojtyle,24150,416,cz.html?s=2

***************************************************************************************************************************************

Foto _ Ikona wpisu _ MaGieniek_deon.pl

O autorze: Judyta