Myśl dnia
św. Franciszek Salezy
ŚW. STANISŁAWA, BISKUPA I MĘCZENNIKA
– UROCZYSTOŚĆ
PIERWSZE CZYTANIE (Dz 20,17-18a.28-32.36)
Duch Święty ustanowił biskupów, aby kierowali Kościołem Bożym
Czytanie z Dziejów Apostolskich.
Paweł, posławszy z Miletu do Efezu, wezwał starszych Kościoła.
A gdy do niego przybyli, przemówił do nich: „Uważajcie na samych siebie i na całe stado, nad którym Duch Święty ustanowił was biskupami, abyście kierowali Kościołem Boga, nabytym własną Jego krwią. Wiem, że po moim odejściu wejdą między was wilki drapieżne, nie oszczędzając stada. Także spośród was samych powstaną ludzie, którzy głosić będą przewrotne nauki, aby pociągnąć za sobą uczniów.
Dlatego czuwajcie, pamiętając, że przez trzy lata we dnie i w nocy nie przestawałem ze łzami upominać każdego z was. A teraz polecam was Bogu i słowu Jego łaski, władnemu zbudować i dać dziedzictwo ze wszystkimi świętymi”.
Po tych słowach upadł na kolana i modlił się razem ze wszystkimi.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 100,1-2.3.4b-5ab)
Refren: My ludem Pana i Jego owcami.
Wykrzykujcie na cześć Pana, wszystkie ziemie, *
służcie Panu z weselem.
Stawajcie przed obliczem Pana *
z okrzykami radości.
Wiedzcie, że Pan jest Bogiem, *
On sam nas stworzył,
jesteśmy Jego własnością, *
Jego ludem, owcami Jego pastwiska.
W Jego bramy wstępujcie z dziękczynieniem, *
z hymnami w Jego przedsionki.
Albowiem Pan jest dobry, *
Jego łaska trwa na wieki.
DRUGIE CZYTANIE (Rz 8,31b-39)
Nic nas nie odłączy od miłości Chrystusa
Czytanie z Listu świętego Pawła Apostoła do Rzymian.
Bracia:
Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam? On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby wraz z Nim i wszystkiego nam nie darować? Któż może wystąpić z oskarżeniem przeciw tym, których Bóg wybrał? Czyż Bóg, który usprawiedliwia? Któż może wydać wyrok potępienia? Czy Chrystus Jezus, który poniósł za nas śmierć, co więcej, zmartwychwstał, siedzi po prawicy Boga i przyczynia się za nami?
Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz? Jak to jest napisane: „Z powodu Ciebie zabijają nas przez cały dzień, uważają nas za owce przeznaczone na rzeź”.
Ale we wszystkim tym odnosimy pełne zwycięstwo dzięki Temu, który nas umiłował. I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym.
Oto słowo Boże.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 10,14)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Ja jestem dobrym pasterzem
i znam owce moje, a moje Mnie znają.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (J 10,11-16)
Dobry pasterz daje życie za owce
Słowa Ewangelii według świętego Jana.
Jezus powiedział do faryzeuszów: „Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce. Najemnik zaś i ten, kto nie jest pasterzem, do którego owce nie należą, widząc nadchodzącego wilka, opuszcza owce i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza. Najemnik ucieka dlatego, że jest najemnikiem i nie zależy mu na owcach.
Ja jestem dobrym pasterzem i znam owce moje, a moje Mnie znają, podobnie jak Mnie zna Ojciec, a Ja znam Ojca. Życie moje oddaję za owce. Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego, i nastanie jedna owczarnia i jeden pasterz”.
Oto słowo Pańskie.
KOMENTARZ
Przyjąć miłość Bożą
Bóg nie traktuje ludzi jako pewną nieokreśloną zbiorowość. Każdy z nas jest dla niego ważny, każdy ma swoją tożsamość wobec Najwyższego. Wyrazem tej postawy jest śmierć i zmartwychwstanie Syna Bożego. Jezus, oddając życie za człowieka, uczynił to z miłości. Ta miłość płynąca z krzyża rozlała się na cały świat, dochodząc do serca każdego człowieka. Tylko od nas samych zależy, czy tę miłość przyjmiemy i będziemy nią żyli. Bycie członkiem owczarni Chrystusowej, którą jest Kościół, to wielki dar i przywilej. Naszą odpowiedzią na ten dar jest życie czystą i bezinteresowną miłością.
Jezu, Ty oddałeś życie za swoje owce. Otwieram moje serce na miłość, którą ofiarowujesz mi z krzyża. Przemień moje serce i uczyń mnie nowym człowiekiem.
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
Św. Stanisława BM
J 10, 11-16
Jezus powiedział do faryzeuszów: «Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce. Najemnik zaś i ten, kto nie jest pasterzem, do którego owce nie należą, widząc nadchodzącego wilka, opuszcza owce i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza. Najemnik ucieka dlatego, że jest najemnikiem i nie zależy mu na owcach. Ja jestem dobrym pasterzem i znam owce moje, a moje Mnie znają, podobnie jak Mnie zna Ojciec, a Ja znam Ojca. Życie moje oddaję za owce. Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego, i nastanie jedna owczarnia, jeden pasterz».Jezus jest twoim pasterzem. Pasterz prowadzi swoje stado. Członkowie stada idą za Jezusem. Czy pamiętasz chwile, w których czułeś się w życiu bardzo zagubiony? A może rozczarowałeś się kimś, kto okazał się „najemnikiem” i zostawił cię, bezradnego, samego w trudnej sytuacji ?Jezus zna ciebie do głębi, wie o tobie wszystko. Chciałby jednak dowiadywać się o twoim życiu od ciebie. Czy jest coś, czego Mu nie mówisz, zostawiając to dla siebie? Czy czujesz się bezpieczny w Jego rękach?Jezus mówi ci o Bogu Ojcu i o Jego miłości do ciebie. Ojciec codziennie posyła ci Jezusa, aby cię strzegł, by za ciebie oddawał życie. To dla Ojca właśnie strzeże cię On jak umiłowanego dziecka.
Spróbuj wejść w serdeczną rozmowę z Bogiem Ojcem. Dziękuj Mu za Jego dobroć i miłość dla ciebie. Trwaj przed Nim, modląc się bez słów, samą tylko obecnością…
#Ewangelia: O poczuciu własnej wartości
Mieczysław Łusiak SJ
Jezus powiedział do faryzeuszów: “Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce. Najemnik zaś i ten, kto nie jest pasterzem, do którego owce nie należą, widząc nadchodzącego wilka, opuszcza owce i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza. Najemnik ucieka dlatego, że jest najemnikiem i nie zależy mu na owcach.
Ja jestem dobrym pasterzem i znam owce moje, a moje Mnie znają, podobnie jak Mnie zna Ojciec, a Ja znam Ojca. Życie moje oddaję za owce. Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego, i nastanie jedna owczarnia i jeden pasterz”.
Komentarz do Ewangelii
Pasterz dba o owce, bo stanowią one dla niego wielką wartość i mu na nich zależy. Jezus porównuje siebie do pasterza, a nas do owiec, więc widocznie stanowimy dla Niego wielką wartość i Mu na nas zależy. Dlaczego? Przecież my nie dajemy Mu tyle, ile owce dają pasterzowi. My Mu w zasadzie nic nie dajemy!
Owym porównaniem do pasterza i owiec Pan Jezus chce nam powiedzieć, że niezależnie od wszystkiego mamy w Jego oczach wielką wartość i dlatego Mu na nas zależy. Miarą naszej wartości nie jest to, co Mu dajemy. Nie musimy Mu nic dawać, aby On nas kochał. Jemu wystarczy, że jesteśmy. Kiedy wreszcie także nam będzie to wystarczać dla poczucia własnej wartości? Kiedy przestaniemy robić różne niepotrzebne rzeczy dla wytworzenia poczucia własnej wartości? Robienie czegokolwiek w tym celu jest zupełnie pozbawione sensu. Tak naprawdę nie mamy żadnego wpływu na własną wartość. Otrzymaliśmy ją nieodwołalnie od Boga.
Na dobranoc i dzień dobry – J 10, 11-16
Mariusz Han SJ
Dobrym pasterz zna owce swoje…
Dobry Pasterz
Jezus powiedział do faryzeuszów: Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce. Najemnik zaś i ten, kto nie jest pasterzem, którego owce nie są własnością, widząc nadchodzącego wilka, opuszcza owce i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza; /najemnik ucieka/ dlatego, że jest najemnikiem i nie zależy mu na owcach.
Ja jestem dobrym pasterzem i znam owce moje, a moje Mnie znają, podobnie jak Mnie zna Ojciec, a Ja znam Ojca. życie moje oddaję za owce. Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego, i nastanie jedna owczarnia, jeden pasterz.
Opowiadanie pt. “O kazaniu i pastuchu”
Nowy proboszcz chciał porządnie nawrócić parafię, więc zaczął swe pasterzowanie od misji. Przygotował się solidnie, zrobił reklamę i jakież było jego zdziwienie, gdy na naukę zjawił się tylko jeden pastuch. Kaznodzieja był w kłopocie, co robić: głosić, nie głosić. Z tymi wątpliwościami zwierzył się pastuchowi.
A ten mu taką dał radę: – Ja tam na tym się nie znam, bo ja tylko zwykły pastuch. Ale jeżeli zabrałbym się do karmienia bydła, i przyszłaby tylko jedna krowa, byłbym skończonym idiotą, gdybym właśnie tej krowy nie nakarmił.
Ksiądz zrozumiał przypowieść i zabrał się do wygłoszenia przygotowanego kazania. Mówił i mówił: przeszło godzinę. Gdy skończył, podszedł szybko do słuchacza i chciał od niego wydobyć, jak mu się spodobało owo wystąpienie.
Odpowiedź brzmiała: – Ja tam się na tym nie znam, bo ja tylko zwykły pastuch. Ale jeżeli przyszłaby pora karmienia bydła i zjawiłaby się tylko jedna krowa, byłbym niespełna rozumu, gdybym jej podał całą karmę.
Refleksja
Obraz Jezusa – Dobrego Pasterza, który na swoich barkach dźwiga owieczkę symbolizuje ludzką miłości, dobroć, bliskość i zatroskanie o zdrowie. Opieka ta wynika z postawy serca, które to serce jest bezinteresowne i pełne oddania dla innych. Taka postawa nie jest dziś łatwa zwłaszcza tam, gdzie dużo jest wśród ludzi interesowności…
Jezus mówi nam wciąż i potwierdza swoimi czynami, że postawa egoistyczna nie jest drogą, którą powinniśmy kroczyć. Zamyka ona bowiem na siebie samego i nie pozwala dotrzeć do nas innym ludziom, a w końcu i samemu Bogu. To droga unicestwienia, której nie da się przebyć samemu, stąd potrzebna jest nam pomoc. Jezus daje nam siebie wciąż, systematycznie i bezinteresownie…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Co znaczy dla Ciebie obraz Jezusa – Dobrego Pasterza?
2. Czy łatwo funkcjonować w interesownym świecie?
3. Czy tworzysz Ci egoizm w codziennym życiu?
I tak na koniec…
Codziennie jesteś sprzedawany za miskę soczewicy. Codziennie jesteś zdradzany za 30 srebrników. Codziennie napotykasz mnóstwo nietaktów, niedelikatności, interesowności, manipulowania twoją osobą, nie mówiąc już o atakach brutalności, chamstwa, nieuczciwości.
Naucz się mówić: nieważne. Bo inaczej zaleje cię fala błota. Bo inaczej, gdy będziesz to wszystko zapamiętywał, analizował, udusisz się. To jest droga samozniszczenia. Ci, którzy lądują w zakładach psychiatrycznych albo popełniają samobójstwo, mają rację oskarżając otoczenie. Ale są również sami winni.
Dlatego naucz się mówić: nieważne.
Tym bardziej, że i ty nie jesteś bez winy i ty sprzedajesz swoich braci za miskę soczewicy, zdradzasz ich za 30 srebrników. I ty popełniasz wobec nich tysiące niedelikatności, jesteś interesowny, przewrotny, nie mówiąc o wszystkich nietaktach, z których sobie nie zdajesz sprawy, które weszły w styl twojego życia.
Spleceni w uścisku wzajemnej winy umiejmy sobie nawzajem przebaczyć (Mieczysław Maliński)
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,252,na-dobranoc-i-dzien-dobry-j-10-11-16.html
*******
JAKI MAM BYĆ?
by Grzegorz Kramer SJ on
Dzisiejsze Słowo chcę odczytać przede wszystkim w kluczu – jaki ja mam być, a nie robić z niego tarczy przeciwko komuś, albo by w jakiś sposób siebie połechtać.
Uważajcie na samych siebie. Łatwo mi przychodzi uważać na innych. Mówić innym, jak powinni się modlić – jaki najlepszy byłby dla nich sposób modlitwy. Łatwo przychodzi mi mówić, co drugi człowiek powinien, a czego nie. Łatwo przychodzi mi to wszystko usprawiedliwić autorytetem księdza, tego który coś tam wie. Uważać na siebie znaczy dla mnie to, że każdego dnia mam konfrontować swoje myślenie, decydowanie i działanie z Bogiem. I dopiero jako człowiek, który doświadcza obecności Boga, Jego słowa i Jego przebaczenia mogę zabrać się za uważanie na innych.
Wilki drapieżne. Łatwo zabawić się w tropiciela wilków. A może to ja jestem wilkiem? Może ja zakładam na siebie skórę owcy i wyżeram stado? Wilkiem staję się wtedy, kiedy zapominam o tym, że jeśli idę z Bogiem to nic mi nie grozi. Owszem, są różne niedogodności, ale chodzenie w Jego obecności sprawia, że nie tracę poczucia przynależności do Niego.
Najemnik i pasterz. Tę relację można też zobaczyć w innym, niż tradycyjny, porządku. Bóg jest owcą. To On potrzebuje mojego zatroszczenia się o Niego. Mojej obecności, pożywienia, które tylko ja mogę Mu zapewnić. Tylko ja mogę być dla Niego najlepszym pasterzem i tylko ja mogę być wobec Niego najemnikiem. Muszę pachnieć jak moja Owca. Muszę z Nią być 24/dobę. Nie mogę zamknąć zagrody o 16-tej i iść do swojego życia. Albo cały czas jestem z Nim, albo wcale.
Mogę przeżywać najgorsze rzeczy, ale żadna z nich nie może mnie odłączyć od miłości Chrystusa. Owszem, ja odchodzę, każdego dnia, choć na parę minut, parę godzin. Ale to działa przede wszystkim od Jego strony. Jego miłość do mnie nigdy się nie kończy, nic nie jest w stanie jej ode mnie oderwać. Mogę mieć serce podzielone, krwawiące, tęskniące, ale nic nie może sprawić, że Jego miłość się skończy.
Wierzę, że św. Stanisław takim był. Dobrym pasterzem nie tylko dla ludzi, ale i dla swojego Pana i wierzył, że nic nie jest w stanie pozbawić go miłości Jezusa. Nawet śmierć. Też chcę taki być.
http://kramer.blog.deon.pl/2015/05/08/jaki-mam-byc/
******
Sprawiedliwy za Ciebie
Wprowadzenie do modlitwy na piątek, 8 maja.
Prośba: o łaskę przyjęcia miłości Boga do Ciebie.
Tekst: Rz 8,31b-39
1. „Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam?”. Paweł stara się uświadomić adresatom swojego listu, że nie ma na świecie nic, co mogłoby im zaszkodzić lub choćby zagrozić. Nie istnieje nic, co wymykałoby się władzy i miłości Boga, a On zamiast osądzać – udziela winnym (czyli nam) swojej sprawiedliwości, zamiast odrzucić – przyciąga. Jakie miejsca w Tobie czują się oskarżone, odrzucone? Gdzie czujesz się nie dość dobry, potłuczony, może po prostu zły i wredny? Spróbuj na tej modlitwie poczuć te miejsca i jakby z nich spojrzeć na Boga i zapytać Go, co On na to. Nie będzie usprawiedliwiał w taki sposób, w jaki my to często rozumiemy: „Już dobrze, nic się nie stało”. Bo przecież stało się i to nie jedno. Pozwól Mu pokazać, że On jest sprawiedliwy za Ciebie, w zastępstwie, że daje Tobie jako prezent swoją sprawiedliwość, dobro, miłość… tak jakby Twoje kiepskie i zepsute narzędzia zamieniał na swoje – nowe, najwyższej jakości, niepsujące się. Możesz już więc spokojnie zostawić stare i o nich zapomnieć, a posługiwać się nowymi.
2. „Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej?”. Jeśli Bóg wyposaża nas w taki sposób, skoro On jest pierwszym, który nam sprzyja, skoro nie zniechęcił się (por. Iz 42,4) aż do tej pory, to nie ma takiej możliwości, żeby nagle się zmienił i zaczął oskarżać, potępiać. Nie ma takiej opcji, żeby miłość Chrystusa miała być nas odebrana (por. Iz 54, 10). Jego miłość została przypieczętowana na Krzyżu, nie da się w żaden sposób zmienić tego, że On kocha Ciebie i mnie dosłownie na śmierć i życie. Zastanów się, co się w Tobie dzieje, kiedy pomyślisz o takiej miłości Boga? Czy w jakikolwiek sposób Cię to porusza? A może nie miałeś jeszcze okazji, aby tej miłości naprawdę doświadczyć, dać się jej przemienić? Jeśli tak jest – możesz o to teraz poprosić. Sam Jezus powiedział „proście o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni” (J 15,7). A zatem uwierz i proś!
http://e-dr.jezuici.pl/sprawiedliwy-za-ciebie/
*******
Św. Tomasz z Akwinu (1225-1274), teolog dominikański, doktor Kościoła
Komentarz do Ewangelii św. Jana, 10,3
Służbą dobrego pasterza jest miłość. To dlatego Jezus mówi, że „daje swoje życie za owce”. bo trzeba wiedzieć, co go wyróżnia: dobry pasterz czuwa nad dobrem stada, zły szuka własnego zysku. O tym właśnie mówi prorok: „Biada pasterzom Izraela, którzy sami siebie pasą! Czyż pasterze nie powinni paść owiec?” (Ez 34,2). Ten, który używa stada do własnych interesów nie jest dobrym pasterzem… Dobry pasterz, w podstawowym znaczeniu, znosi wiele dla stada, nad którym czuwa – jak świadczy o tym Jakub: „Bywało, że dniem trawił mnie upał, a nocą chłód spędzał mi sen z powiek” (Rdz 31,40)…
Ale zbawienie duchowego stada jest ważniejsze nawet od życia pasterza. To dlatego, kiedy stado jest w niebezpieczeństwie, jego pasterz powinien nawet stracić życie ciała dla zbawienia stada. Pan powiedział: „Dobry pasterz daje życie swoje za owce”, życie cielesne w miłosiernym działaniu z autorytetem. Chrystus dał nam przykład: „On oddał za nas życie swoje. My także winniśmy oddać życie za braci” (1 J 3,16).
*******
Św. Stanisław ze Szczepanowa – Mężny Biskup
Marek Wójtowicz SJ
Stanisław urodził się ok. 1030 r. w Szczepanowie. Studiował teologię w Paryżu a po ukończeniu nauki otrzymał święcenia kapłańskie. W 1072 roku został biskupem krakowskim. Był gorliwym duszpasterzem, dbał o swoich diecezjan, zwłaszcza o ubogich a także o kapłanów. W 1079 r. zginął śmiercią męczeńską na rozkaz króla Bolesława Śmiałego.
główny patron Polski
Biskup krakowski, Lambert Suła, mianował Stanisława kanonikiem katedry. Na zlecenie biskupa Stanisław założył, jak się przypuszcza, Rocznik krakowski, czyli rodzaj kroniki katedralnej, w której notował ważniejsze wydarzenia z życia diecezji. Po śmierci Lamberta (1070) Stanisław został wybrany jego następcą. Wybór ten zatwierdził papież Aleksander II. Konsekracja odbyła się jednak dopiero w roku 1072. Dwa lata przerwy wskazywałyby, że mogło chodzić w tym wypadku o jakieś przetargi, których okoliczności bliżej nie znamy.
O samej działalności duszpasterskiej Stanisława wiemy niewiele. Dał się poznać jako pasterz gorliwy, ale i bezkompromisowy. Pewnym jest, że w swojej rodzinnej wiosce wystawił drewniany kościół pod wezwaniem św. Marii Magdaleny, który dotrwał do XVIII wieku. Dla biskupstwa nabył wieś Piotrawin na prawym brzegu Wisły. Jest bardzo prawdopodobne, że wygrał przed sądem książęcym spór o tę wieś ze spadkobiercami jej zmarłego właściciela. Opowieść o wskrzeszeniu Piotra jest legendą.
Na pierwszym miejscu jednak największą zasługą Stanisława było to, że dzięki poparciu króla Bolesława Śmiałego, który go protegował na stolicę krakowską, udał się do papieża Grzegorza VII wyjednać wskrzeszenie metropolii gnieźnieńskiej. W ten sposób raz na zawsze ustały automatycznie pretensje metropolii magdeburskiej do zwierzchnictwa nad diecezjami polskimi. Św. Grzegorz VII przysłał do Polski 25 kwietnia 1075 r. swoich legatów, którzy orzekli prawomocność erygowania metropolii gnieźnieńskiej z roku 999/1000 oraz jej praw. Prawdopodobnie ustanowili też oni na stolicy arcybiskupiej św. Wojciecha nowego metropolitę, którego jednak imienia nie znamy.
W centrum zainteresowania kronikarzy znalazł się przede wszystkim fakt zatargu Stanisława z królem Bolesławem Śmiałym, który zadecydował o chwale pierwszego, a tragicznym końcu drugiego. Trzeba bowiem przyznać, że Bolesław Śmiały, zwany również Szczodrym, należał do postaci wybitnych. Popierał gorliwie reformy Grzegorza VII. Po zawierusze pogańskiej odbudował wiele kościołów i klasztorów. Sprowadzał chętnie nowych duchownych do kraju. Koronował się na króla i przywrócił Polsce suwerenną powagę.
Gall Anonim tak opisuje morderstwo Stanisława: “Jak zaś król Bolesław został z Polski wyrzucony, długo byłoby opowiadać. Lecz to wolno powiedzieć, że nie powinien pomazaniec na pomazańcu jakiegokolwiek grzechu cieleśnie mścić. Tym bowiem sobie wiele zaszkodził, że do grzechu grzech dodał; że za bunt skazał biskupa na obcięcie członków. Ani więc biskupa-buntownika nie uniewinniamy, ani króla mszczącego się tak szpetnie nie zalecamy”. Z tekstu wynika, że Gall sympatyzuje z królem, a biskupowi krakowskiemu przypisuje wyraźnie zdradę. Nie można się temu dziwić, skoro kronikarz żył z łaski książęcej. Pisał bowiem swoją historię na dworze Bolesława Krzywoustego, bratanka Bolesława Śmiałego.
Mamy jeszcze jedną kronikę, napisaną przez bł. Wincentego Kadłubka, który był kolejnym biskupem krakowskim – a więc miał dostęp do źródeł bezpośrednich, których my dziś nie posiadamy. Według jego relacji sprawy miały przedstawiać się w sposób następujący: “Bolesław był prawie zawsze w kraju nieobecny, gdyż nieustannie brał udział w zbrojnych wyprawach. Historia to potwierdza faktycznie. I tak zaraz na początku swoich rządów (1058) udaje się do Czech, gdzie ponosi klęskę. Z kolei dwa razy wyrusza na Węgry, aby poprzeć króla Belę I przeciwko Niemcom (1060 i 1063). W roku 1069 wyruszył do Kijowa, aby tam poprzeć księcia Izasława, swojego krewnego, w zatargu z jego braćmi. W latach 1070-1072 widzimy znowu króla Bolesława w Czechach. Podobnie w latach 1075-1076. Po śmierci Beli I w roku 1077 Bolesław wprowadza na tron węgierski jego brata, św. Władysława. Wreszcie wyprawa druga do Kijowa (1077) przypieczętowała wszystko”. Wincenty Kadłubek pisze, że te wyprawy były powodem, że w kraju szerzył się rozbój i wiarołomstwo żon, a przez to rozbicie małżeństw i zamęt. Kiedy podczas ostatniej wyprawy na Ruś rycerze błagali króla, aby powracał do kraju, ten w najlepsze całymi tygodniami się bawił. Wtedy rycerze zaczęli go potajemnie opuszczać. Kiedy Bolesław wrócił do kraju, zaczął się okrutnie na nich mścić. Fakt targnięcia się na św. Stanisława w kościele, w czasie odprawiania Mszy świętej, świadczy najlepiej o tym, jak nieopanowany był jego tyrański charakter. Wincenty Kadłubek przytacza ponadto, że Bolesław nakazywał wiarołomnym żonom karmić piersiami swymi szczenięta.
Kiedy król szalał, aby złamać opór, Stanisław jako jedyny – według kroniki Kadłubka – miał odwagę upomnieć króla. Kiedy zaś ten nic sobie z upomnienia nie czynił i dalej szalał, biskup rzucił na niego klątwę, czyli wyłączył króla ze społeczności Kościoła, a przez to samo zwolnił od posłuszeństwa poddanych. To zapewne Gall nazywa buntem i zdradą. Ze strony Stanisława był to akt niezwykłej odwagi pasterza, ujmującego się za swoją owczarnią, chociaż zdawał sobie sprawę z konsekwencji, jakie mogą go za to spotkać.
Autorytet Stanisława musiał być w Polsce ogromny, skoro według podania nawet najbliżsi stronnicy króla Bolesława nie śmieli targnąć się na jego życie. Król miał to uczynić sam. 11 kwietnia 1079 roku Bolesław udał się na Skałkę i w czasie Mszy świętej zarąbał biskupa uderzeniem w głowę. Potem kazał poćwiartować jego ciało. Ówczesnym zwyczajem bowiem ciało skazańca niszczono. Duchowni ze czcią pochowali je w kościele św. Michała na Skałce. Fakt ten jest dowodem czci, jakiej wtedy męczennik zażywał. Czaszka Stanisława posiada wszystkie zęby. To by świadczyło, że biskup zginął w pełni sił męskich. Mógł mieć ok. 40 lat. Na czaszce widać ślady 7 uderzeń ostrego żelaza, co potwierdza rodzaj śmierci, przekazany przez tradycję. Największe cięcie ma 45 mm długości i ok. 6 mm głębokości. Stanisław został uderzony z tyłu czaszki.
Na wiadomość o dokonanym w tak ohydny sposób mordzie na biskupie, przy ołtarzu, w czasie sprawowania Najświętszej Ofiary, cały naród stanął przeciwko królowi. Opuszczony przez wszystkich, musiał udać się na banicję. Bolesław Śmiały usiłował jeszcze szukać dla siebie poparcia na Węgrzech u św. Władysława. Ten mu jednak odmówił. Zmarł tamże zapewne w 1081 roku. Istnieje podanie, że dwa ostatnie lata król spędził na ostrej pokucie w klasztorze benedyktyńskim w Osjaku, gdzie też miał być pochowany.
W 1088 roku dokonano przeniesienia relikwii św. Stanisława do katedry krakowskiej. Kadłubek przytacza legendę, że ciała strzegły orły, wspomina też o cudownym zrośnięciu się porąbanych części ciała.
Pierwsze starania o kanonizację św. Stanisława podjął już św. Grzegorz VII. Sam jednak papież musiał wkrótce opuścić Rzym i iść na dobrowolną banicję. Potem Polska została podzielona na dzielnice (1138). Tak więc chociaż kult św. Stanisława istniał od dawna, to jego kanonizacją zajął się formalnie dopiero biskup krakowski Iwo Odrowąż w 1229 r. On to polecił dominikaninowi Wincentemu z Kielc, aby napisał żywot Stanisława. Tego bowiem przede wszystkim żądał Rzym do kanonizacji. Sam biskup, bawiąc w Rzymie, gdzie starał się o wznowienie metropolii krakowskiej, poczynił pierwsze starania w sprawie kanonizacji Stanisława.
Nie mniej energicznie sprawą kanonizacji zajął się kolejny biskup krakowski, Prandota. Zaprowadzono wówczas księgę cudów. W roku 1250 papież Innocenty IV wyznaczył do przeprowadzenia procesu specjalną komisję. Wynikiem jej pracy był sporządzony protokół, z którym w roku 1251 zostali wysłani do Rzymu mistrz Jakub ze Skarszewa, doktor dekretów, i mistrz Gerard, w towarzystwie franciszkanów i dominikanów. Wyniki komisji nie zadowoliły papieża. Wysłał do Polski franciszkanina, Jakuba z Velletri, aby ponownie zbadał księgę cudów i sprawdził, czy Świętemu cześć była oddawana nieprzerwanie. Po dokonaniu rewizji procesu w roku 1253 wyruszyło do Rzymu nowe poselstwo, do którego dołączono świadków cudów, zdziałanych za przyczyną św. Stanisława. Z nieznanych nam bliżej przyczyn stanowczy opór stawił kardynał Rinaldo Conti, późniejszy papież Aleksander IV (1254-1261). Właśnie od procesu Stanisława wprowadzona została praktyka “adwokata diabła” (łac. advocatus diaboli), którego zadaniem było wyciąganie na jaw wszystkich niejasności i zarzutów przeciw kanonizacji.
Opór kardynała ostatecznie przełamano i dnia 8 września 1253 roku w kościele św. Franciszka z Asyżu papież Innocenty IV dokonał kanonizacji. Na ręce dostojników Kościoła w Polsce papież wręczył bullę kanonizacyjną. Wracających z Italii posłów Kraków powitał uroczystą procesją ze wszystkich kościołów. Na następny rok biskup Prandota wyznaczył uroczystość podniesienia relikwii Stanisława i ogłoszenia jego kanonizacji w Polsce. Uroczystość odbyła się dnia 8 maja 1254 roku. Stąd liturgiczny obchód ku czci Stanisława w Polsce przypada właśnie na 8 maja (w Kościele powszechnym na 11 kwietnia – dzień męczeńskiej śmierci).
Św. Stanisław jest głównym patronem Polski (obok NMP Królowej Polski i św. Wojciecha, biskupa i męczennika); ponadto także archidiecezji gdańskiej, gnieźnieńskiej, krakowskiej, poznańskiej i warszawskiej oraz diecezji: lubelskiej, płockiej, sandomierskiej i tarnowskiej. Św. Jan Paweł II nazwał go “patronem chrześcijańskiego ładu moralnego”. W ciągu wieków przywoływano legendę o zrośnięciu się rozsieczonego ciała św. Stanisława. Kult Świętego odegrał w XIII i XIV wieku ważną rolę historyczną jako czynnik kształtowania się myśli o zjednoczeniu Polski. Wierzono, że w ten sam sposób – jak ciało św. Stanisława – połączy się i zjednoczy podzielone wówczas na księstwa dzielnicowe Królestwo Polskie.
W ikonografii św. Stanisław przedstawiany jest w stroju pontyfikalnym z pastorałem. Jego atrybutami są: miecz, palma męczeńska, u stóp wskrzeszony Piotrowin. Bywa ukazywany z orłem – godłem Polski.
Kraków, 9 czerwca 1979 r.
Homilia w czasie Mszy św. odprawionej na Błoniach
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! |
1. My wszyscy dziś tutaj zgromadzeni stajemy wobec wielkiej tajemnicy dziejów ludzkości. Oto Chrystus, który po swym zmartwychwstaniu spotyka się z apostołami w Galilei, przemawia do nich słowami, któreśmy przed chwilą słyszeli z ust diakona spełniającego dziś posługę Ewangelii: „Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28, 18-20).Wielka tajemnica dziejów ludzkości, dziejów każdego człowieka, wyrażona jest w tych słowach.
Człowiek bowiem każdy idzie przed siebie. Podąża ku przyszłości. I narody idą przed siebie. I ludzkość cała. Iść przed siebie — to znaczy nie tylko ulegać wymogom czasu, pozostawiając stale za sobą przeszłość: dzień wczorajszy, rok, lata, stulecia… Iść przed siebie to znaczy mieć świadomość celu. Czy człowiek i ludzkość w swojej wędrówce przez tę ziemię tylko przechodzi i mija — i wszystkim dla człowieka jest to, co tu na tej ziemi zbuduje, wywalczy, zazna? Czy niezależnie od wszystkich osiągnięć, od całego kształtu życia: kultury, cywilizacji, techniki — nic go innego nie oczekuje? „Przemija postać świata” (1 Kor 7, 31) — i człowiek wraz z nią przemija bez reszty…? Czy też: tajemnicę dziejów człowieka, każdego i wszystkich, tajemnicę dziejów ludzkości wyrażają i wyznaczają te słowa, jakie powiedział Chrystus w momencie rozstania z apostołami — chrzest w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego — chrzest, czyli zanurzenie w żywym Bogu, w Tym, Który Jest (jak głosi Księga Wyjścia) — w Tym, „Który jest, i Który był, i Który przychodzi” (jak głosi Księga Apokalipsy 1, 4). Chrzest, czyli początek spotkania, obcowania, zjednoczenia, do którego całe życie doczesne jest tylko wstępem i wprowadzeniem, a spełnienie i pełnia należy do wieczności. „Przemija postać świata” — więc musimy znaleźć się „w świecie Boga”, ażeby dosięgnąć celu, dojść do pełni życia i powołania człowieka. Chrystus ukazał tę drogę. A żegnając się z apostołami, potwierdził ją raz jeszcze. I polecił, ażeby oni i cały Kościół uczyli zachowywać wszystko, co im przykazał: „A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni aż do skończenia świata”. |
2. Zawsze z największym wzruszeniem słuchamy tych słów, w których zmartwychwstały Odkupiciel rysuje kontur dziejów ludzkości i zarazem dziejów każdego człowieka. Kiedy mówi: „Nauczajcie wszystkie narody”, staje nam przed oczyma duszy ten moment, gdy Ewangelia dotarła do naszego narodu u samych początków jego historii — i kiedy pierwsi Polacy otrzymali chrzest w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Kontur duchowych dziejów Ojczyzny został zarysowany w obrębie tych samych słów Chrystusa wypowiedzianych do apostołów. Kontur duchowy dziejów każdego z nas został również w ten sposób jakoś zarysowany.Człowiek bowiem jest istotą rozumną i wolną, jest świadomym i odpowiedzialnym podmiotem. Może i powinien osobistym wysiłkiem myśli docierać do prawdy. Może i powinien wybierać i rozstrzygać. Chrzest przyjęty na początku dziejów Polski jeszcze bardziej uświadomił nam tę właściwą wielkość człowieka: „Zanurzenie w wodzie”, które jest znakiem wezwania do uczestnictwa w życiu Trójcy Przenajświętszej, jest równocześnie niezastąpionym sprawdzianem godności każdego człowieka. Już samo to wezwanie o niej świadczy. Człowiek musi posiadać niezwykłą godność, skoro został wezwany do uczestnictwa w życiu Boga samego.
Równocześnie cały ten historyczny proces świadomości i wyborów człowieka — jakże bardzo związany jest z żywą tradycją jego własnego narodu, w której poprzez całe pokolenia odzywają się żywym echem słowa Chrystusa, świadectwo Ewangelii, kultura chrześcijańska, obyczaj zrodzony z wiary, nadziei i miłości. Człowiek wybiera świadomie, z wewnętrzną wolnością — tu tradycja nie stanowi ograniczenia: jest skarbcem, jest duchowym zasobem, jest wielkim wspólnym dobrem, które potwierdza się każdym wyborem, każdym szlachetnym czynem, każdym autentycznie po chrześcijańsku przeżytym życiem. Czy można odepchnąć to wszystko? Czy można powiedzieć „nie”? Czy można odrzucić Chrystusa i wszystko to, co On wniósł w dzieje człowieka? Oczywiście, że można. Człowiek jest wolny. Człowiek może powiedzieć Bogu: nie. Człowiek może powiedzieć Chrystusowi: nie. Ale — pytanie zasadnicze: czy wolno? I w imię czego „wolno”? Jaki argument rozumu, jaką wartość woli i serca można przedłożyć sobie samemu i bliźnim, i rodakom, i narodowi, ażeby odrzucić, ażeby powiedzieć „nie” temu, czym wszyscy żyliśmy przez tysiąc lat?! Temu, co stworzyło podstawę naszej tożsamości i zawsze ją stanowiło. Kiedyś Chrystus zapytał apostołów (było to po zapowiedzi ustanowienia Eucharystii, gdy różni odsuwali się od Niego): „Czyż i wy chcecie odejść?” (J 6, 67). Pozwólcie, że następca Piotra powtórzy dzisiaj wobec was wszystkich tu zgromadzonych — i wobec całych naszych dziejów i całej współczesności… że powtórzy dziś słowa Piotra — słowa, które wówczas były jego odpowiedzią na pytanie Chrystusa: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego” (J 6, 68). |
3. Św. Stanisław był biskupem krakowskim, jak o tym świadczą źródła historyczne, przez siedem lat. Ten pochodzący z pobliskiego Szczepanowa biskup-rodak objął stolicę krakowską w 1072 roku, aby opuścić ją, ponosząc śmierć z rąk króla Bolesława Śmiałego, w 1079 roku. Dzień śmierci wedle źródeł wypadł 11 kwietnia — w tym też dniu wspomina św. Stanisława kalendarz liturgiczny Kościoła powszechnego. W Polsce święto Biskupa Męczennika związało się od stuleci z datą 8 maja — i nadal pozostaje z nią związane.Kiedy jako metropolita krakowski rozpoczynałem wraz z wami przygotowania do tegorocznej 900 rocznicy śmierci św. Stanisława, byliśmy wszyscy pod ogromnym wrażeniem tysiąclecia chrztu Polski, które wypadło w Roku Pańskim 1966. Na tle tego wydarzenia, a także w porównaniu z postacią św. Wojciecha, również biskupa-męczennika, którego życie związało się w naszych dziejach jeszcze z epoką chrztu, postać św. Stanisława zdawała się wskazywać, przez analogię, na inny sakrament, który należy do całokształtu wprowadzenia chrześcijanina w wiarę i życie Kościoła. Jest to, jak wiadomo, sakrament bierzmowania, czyli umocnienia. I całe „jubileuszowe” odczytanie posłannictwa św. Stanisława w dziejach naszego chrześcijańskiego tysiąclecia, a także całe duchowe przygotowanie do tegorocznej uroczystości, nawiązywało właśnie do tego sakramentu bierzmowania, czyli umocnienia.
Analogia jest wieloraka. Przede wszystkim jednak upatrywaliśmy ją w normalnym rozwoju życia chrześcijańskiego. Tak jak dojrzałym chrześcijaninem staje się człowiek ochrzczony przez przyjęcie sakramentu bierzmowania — tak też Opatrzność Boża dała naszemu narodowi w odpowiednim czasie po chrzcie historyczny moment bierzmowania. Św. Stanisław, którego od epoki chrztu dzieli prawie całe stulecie, symbolizuje ten moment w szczególny sposób przez to, że dał świadectwo Chrystusowi, przelewając krew. Sakrament bierzmowania w życiu każdego chrześcijanina, zazwyczaj młodego, bo młodzież przyjmuje ten sakrament — Polska też wówczas była młodym narodem i państwem — ma przyczynić się do tego, aby był on na miarę swojego życia i powołania również „świadkiem Chrystusa”. Jest to sakrament szczególnego przyrównania do apostołów: sakrament, który każdego ochrzczonego wprowadza w apostolstwo Kościoła (szczególnie w tak zwane apostolstwo świeckich). Jest to sakrament, który powinien rodzić w nas szczególne poczucie odpowiedzialności za Kościół, za Ewangelię, za sprawę Chrystusa w duszach ludzkich, za zbawienie świata. Sakrament bierzmowania przyjmujemy jeden jedyny raz w życiu (podobnie jak chrzest) — a całe życie, które otwiera się w perspektywie tego sakramentu, nabiera charakteru wielkiej i zasadniczej próby. Jest to próba wiary i próba charakteru. Św. Stanisław stał się też w dziejach duchowych Polaków patronem owej wielkiej, zasadniczej próby wiary i próby charakteru. Czcimy go jako patrona chrześcijańskiego ładu moralnego, albowiem ład moralny tworzy się poprzez ludzi. Dochodzi w nim więc do głosu ogromna ilość takich właśnie prób, z których każda jest próbą wiary i próbą charakteru. Od każdej zwycięskiej próby w ostateczności zależy ład moralny. Każda próba przegrana przynosi nieład. Wiemy też doskonale z całych naszych dziejów, że absolutnie, za żadną cenę, nie możemy sobie pozwolić na ów nieład. Za to już wiele razy gorzko zapłaciliśmy w historii. I dlatego nasze siedmioletnie rozważanie postaci św. Stanisława, nawiązywanie do jego pasterskiej posługi na stolicy krakowskiej, ponowne oględziny relikwii, jaką jest czaszka Świętego, na której wyraźnie odczytujemy ślady śmiercionośnych uderzeń — wszystko to prowadzi nas dzisiaj do wielkiej żarliwej modlitwy o zwycięstwo ładu moralnego w tej trudnej epoce naszych dziejów. Jest to też zasadniczy wniosek z całej wytrwałej pracy tego siedmiolecia, główny warunek i cel zarazem odnowy soborowej, nad którą tak cierpliwie pracował Synod Archidiecezji Krakowskiej, główny postulat pod adresem duszpasterstwa i całej pracy Kościoła. A równocześnie pod adresem wszystkich prac, wszystkich zadań i programów, jakie podejmowane są i będą na ziemi polskiej. Rok św. Stanisława: rok szczególnej dziejowej dojrzałości narodu i Kościoła w Polsce. Rok świadomie na nowo podejmowanej odpowiedzialności za przyszłość narodu i Kościoła w Polsce — to jest wotum, które dziś tutaj z wami, czcigodni i umiłowani bracia i siostry, pragnę jako pierwszy papież z rodu Polaków złożyć Królowi wieków, nieśmiertelnemu, odwiecznemu Pasterzowi dusz naszych, dziejów naszych. Dobremu Pasterzowi. |
4. Pozwólcie teraz, że ogarnę sercem i ujmę w jedną całość tę moją pielgrzymkę do Polski, która zaczęła się w wigilię Zesłania Ducha Świętego w Warszawie, a dzisiaj osiąga swój kres w uroczystość Trójcy Przenajświętszej w Krakowie. Pragnę podziękować wam, drodzy rodacy, za wszystko. Za to, żeście mnie zaprosili. I za to, żeście mi towarzyszyli na całym szlaku pielgrzymim od Warszawy poprzez prymasowskie Gniezno i Jasną Górę. Dziękuję raz jeszcze władzom państwowym za uprzejme zaproszenie i spotkanie. Dziękuję również władzom poszczególnych województw, a zwłaszcza władzom miasta stołecznego Warszawy oraz — na tym ostatnim etapie — władzom miasta królewskiego Krakowa za wszystko. Dziękuję Kościołowi w mojej Ojczyźnie: Episkopatowi z Prymasem Polski na czele, metropolicie krakowskiemu i moim umiłowanym braciom biskupom: Julianowi, Janowi, Stanisławowi i Albinowi, z którymi dane mi było tu, w Krakowie, współpracować przez szereg lat, przygotowując jubileusz św. Stanisława. Również biskupom metropolii krakowskiej: częstochowskiemu, katowickiemu, kieleckiemu i tarnowskiemu. Tarnów jest poprzez Szczepanów jak gdyby pierwszą ojczyzną św. Stanisława. Dziękuję całemu duchowieństwu. Dziękuję zakonom męskim i żeńskim. Dziękuję wszystkim i każdemu. Zaprawdę, godną i sprawiedliwą, słuszną i zbawienną jest rzeczą… dziękować, składać dzięki. I ja teraz, w tym ostatnim dniu mojego po Polsce pielgrzymowania, pragnę szeroko otworzyć serce i podnieść głos, składając dzięki w tej najwspanialszej prefacji. O jakże pragnę, żeby to dziękczynienie dotarło do stóp Bożego Majestatu, aby dosięgło Serca Trójcy Przenajświętszej: Ojca i Syna, i Ducha Świętego.O rodacy! Jakże gorąco dziękuję wspólnie z wami raz jeszcze za to, że zostaliśmy przed tysiącem z górą lat ochrzczeni w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Że zostaliśmy zanurzeni w wodzie, która odbija w sobie obraz Boga żywego — w wodzie, która jest falą wieczności: „źródłem wody wytryskającej ku życiu wiecznemu” (J 4, 14). Że zostaliśmy, my ludzie, my Polacy, z których każdy rodzi się jako człowiek „z ciała i krwi” (por. J 3, 6) swoich rodziców, poczęci i narodzeni z Ducha (por. J 3, 5). Z Ducha Świętego.
Pragnę przeto w dniu dzisiejszym, stojąc tu na tym rozległym krakowskim błoniu i patrząc w stronę Wawelu i Skałki, gdzie 900 lat temu „poniósł śmierć sławny biskup Stanisław”, dopełnić raz jeszcze tego, co dopełnione zostało w sakramencie bierzmowania, czyli umocnienia, którego on w naszych dziejach jest symbolem. Pragnę, aby to, co zostało z Ducha Świętego poczęte i narodzone, zostało na nowo w tym samym Duchu Świętym umocnione za sprawą krzyża i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa Pana naszego, w którym nasz rodak, Stanisław ze Szczepanowa, ma swą szczególną cząstkę i udział. Pozwólcie przeto, że tak jak zawsze przy bierzmowaniu biskup, i ja dzisiaj dokonam owego apostolskiego włożenia rąk na wszystkich tu zgromadzonych, na wszystkich moich rodaków. W tym włożeniu rąk wyraża się przejęcie i przekazanie Ducha Świętego, którego apostołowie otrzymali od samego Chrystusa, kiedy po zmartwychwstaniu przyszedł do nich „drzwiami zamkniętymi” (por. J 20, 19) i rzekł: „Weźmijcie Ducha Świętego” (J 20, 22). Tego Ducha: Ducha zbawienia, odkupienia, nawrócenia i świętości, Ducha prawdy, Ducha miłości i Ducha męstwa — odziedziczonego jako żywą moc po apostołach — przekazywały po tyle razy biskupie dłonie całym pokoleniom na ziemi polskiej. Tego Ducha pragnę wam dzisiaj przekazać, tak jak przekazywał Go swoim współczesnym biskup rodem ze Szczepanowa. Pragnę wam dziś przekazać tego Ducha, ogarniając sercem z najgłębszą pokorą to wielkie „bierzmowanie dziejów”, które przeżywacie. Więc mówię za Chrystusem samym: „Weźmijcie Ducha Świętego!” (J 20, 22). I mówię za Apostołem: „Ducha nie gaście!” (1 Tes 5, 29). I mówię za Apostołem: „Ducha Świętego nie zasmucajcie!” (por. Ef 4, 30). Musicie być mocni, drodzy bracia i siostry! Musicie być mocni tą mocą, którą daje wiara! Musicie być mocni mocą wiary! Musicie być wierni! Dziś tej mocy bardziej wam potrzeba niż w jakiejkolwiek epoce dziejów. Musicie być mocni mocą nadziei, która przynosi pełną radość życia i nie dozwala zasmucać Ducha Świętego! Musicie być mocni mocą miłości, która jest potężniejsza niż śmierć, jak to objawił św. Stanisław i błogosławiony Maksymilian Maria Kolbe. Musicie być mocni miłością, która „cierpliwa jest, łaskawa jest… nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą… nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz wpółweseli się z prawdą”. Która „wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma”, tej miłości, która „nigdy nie ustaje” (1 Kor 13, 4-8). Musicie być mocni, drodzy bracia i siostry, mocą tej wiary, nadziei i miłości świadomej, dojrzałej, odpowiedzialnej, która pomaga nam podejmować ów wielki dialog z człowiekiem i światem na naszym etapie dziejów — dialog z człowiekiem i światem, zakorzeniony w dialogu z Bogiem samym: z Ojcem przez Syna w Duchu Świętym — dialog zbawienia. I trzeba, ażebyśmy ten dialog podejmowali we wspólnocie z wszystkimi naszymi braćmi chrześcijanami, chociaż jeszcze rozłączonymi, ale zjednoczonymi jedną wiarą w Chrystusa. Mówię o tym na tym miejscu, ażeby wyrazić wdzięczność za list, który otrzymałem od przedstawicieli Polskiej Rady Ekumenicznej. Jeżeli nawet z powodu zagęszczonego programu zajęć nie doszło do spotkania w Warszawie — pamiętajcie, drodzy bracia w Chrystusie, że to spotkanie noszę w sercu jako żywe pragnienie i wyraz ufności na przyszłość. Ów dialog zbawienia nie przestaje być naszym powołaniem poprzez wszystkie „znaki czasu”. Przyjął wezwanie doń Jan XXIII i Paweł VI wraz z Soborem Watykańskim II. Jan Paweł II ponawia tę samą gotowość od pierwszego dnia. Tak jest! Trzeba pracować na rzecz pokoju i pojednania pomiędzy ludźmi i narodami całej ziemi. Trzeba szukać zbliżeń. Trzeba otwierać granice. Gdy jesteśmy mocni Duchem Boga, jesteśmy także mocni wiarą w człowieka — wiarą, nadzieją i miłością: są one nierozerwalne i jesteśmy gotowi świadczyć sprawie człowieka wobec każdego, któremu ta sprawa prawdziwie leży na sercu. Dla którego ta sprawa jest święta. Który pragnie jej służyć wedle najlepszej woli. Więc nie trzeba się lękać! Trzeba otworzyć granice. Pamiętajcie, że nie ma imperializmu Kościoła. Jest tylko służba. Jest tylko śmierć Chrystusa na Kalwarii. Jest tylko działanie Ducha Świętego jako owoc tej śmierci, który trwa z nami wszystkimi, trwa z ludzkością całą „aż do skończenia świata” (Mt 28, 20). Ze szczególną radością witam tutaj grupy naszych pobratymców, którzy przybyli z południa, spoza Karpat. Bóg wam zapłać za waszą obecność. A jakże bardzo pragnąłbym, ażeby mogli tu być jeszcze inni… Bóg wam zapłać, bracia Łużyczanie. O, jakże bardzo pragnąłbym, ażeby mogli tutaj, przy tej pielgrzymce papieża-Słowianina, być jeszcze inni nasi bracia w języku i w losach dziejowych. A jeśli ich nie ma na tych Błoniach, niech pamiętają, że tym bardziej są w naszym sercu i w naszej modlitwie. |
5. I jest jeszcze: tam w Warszawie, na placu Zwycięstwa, Grób Nieznanego Żołnierza, przy którym rozpoczynałem moją pielgrzymią posługę na ziemi polskiej — i dzisiaj tu, nad Wisłą, pomiędzy Wawelem a Skałką, grób „nieznanego Biskupa”, po którym pozostała przedziwna relikwia w skarbcu naszych dziejów.I dlatego pozwólcie — że zanim odejdę — popatrzę jeszcze stąd na Kraków, na ten Kraków, w którym każdy kamień i każda cegła jest mi droga — i popatrzę stąd na Polskę…
I dlatego — zanim stąd odejdę, proszę was, abyście całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię „Polska”, raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością — taką, jaką zaszczepia w nas Chrystus na chrzcie świętym, Proszę was: Proszę was o to przez pamięć i przez potężne wstawiennictwo Bogarodzicy z Jasnej Góry i wszystkich Jej sanktuariów na ziemi polskiej, przez pamięć św. Wojciecha, który zginął dla Chrystusa nad Bałtykiem, przez pamięć św. Stanisława, który legł pod mieczem królewskim na Skałce. Proszę was o to. Amen. |
http://www.mateusz.pl/jp99/pp/1979/pp19790609f.htm
******
Kraków, 22 czerwca 1983
Homilia w czasie nabożeństwa zamykającego Synod Prowincjalny Metropolii Krakowskiej
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!1. Poprzez niniejszy akt liturgiczny w katedrze królewskiej na Wawelu zostaje zakończony Synod Prowincjalny Metropolii Krakowskiej. Znajdujemy się wszyscy przy relikwiach świętego Stanisława, patrona Polski — Synod bowiem został zapoczątkowany w okresie jubileuszu związanego z 900-leciem pasterzowania Stanisława ze Szczepanowa na stolicy biskupiej w Krakowie (1072-79) oraz jego męczeńskiej śmierci (1079).
Pragnę złożyć gorące dziękczynienie Bożej Opatrzności, że dzieło to zostaje zakończone w okresie jubileuszu jasnogórskiego związanego z 600-leciem obecności Bogarodzicy, Królowej Polski, w Jej umiłowanym przez cały naród Wizerunku. Pragnę złożyć to dziękczynienie tym bardziej, że — chociaż od pracy w Synodzie Prowincjalnym Metropolii Krakowskiej odszedłem definitywnie w dniu 16 października 1978 roku — niemniej dane mi jest dzisiaj, w czasie drugiej pielgrzymki do mojej Ojczyzny, uczestniczyć w jego zakończeniu. |
2. Składając to dziękczynienie Bożej Opatrzności, a zarazem Bożej Mądrości — pragnę równocześnie wyrazić moją wdzięczność wam, umiłowani moi bracia w biskupstwie, którzyście dzieło Synodu Prowincji Krakowskiej kontynuowali po moim odejściu — i oto doprowadzacie je do szczęśliwego zakończenia.Tobie — kardynale metropolito krakowski, który stolicę świętego Stanisława i dziedzictwo Synodu objąłeś po moim odejściu. Oraz wam, biskupi — Julianie, Janie, Stanisławie i Albinie, którzy dzielicie trud biskupiego pasterzowania z kardynałem, wspomagając go w posługiwaniu Kościołowi krakowskiemu.
Tobie — biskupie katowicki oraz wam, biskupi: Józefie, Czesławie i Januszu, którzy jako biskupi pomocniczy służycie wraz z waszym ordynariuszem Ludowi Bożemu Kościoła katowickiego. Tobie — biskupie tarnowski oraz wam, biskupi: Piotrze, Józefie i Władysławie, którzy wespół z waszym ordynariuszem pracujecie w winnicy Pańskiej Kościoła tarnowskiego. Tobie — biskupie częstochowski oraz twoim braciom: Tadeuszowi, Franciszkowi, Miłosławowi, którzy kolegialnym trudem biskupim służycie maryjnej diecezji częstochowskiej. Tobie — biskupie Stanisławie z Kielc, następcy śp. biskupa Jana, który rozpoczynał wraz z nami dzieło Synodu Prowincjalnego, a został odwołany przez Ojca Światłości w roku 1980. Również biskupom — Janowi i Mieczysławowi, których Pan powołał do posługi biskupiej Kościoła kieleckiego w jedności z ordynariuszem. 3. Składając niniejsze podziękowanie wam, bracia w biskupstwie, pragnę równocześnie zwrócić się do wszystkich, którzy z wami w sposób szczególny współpracowali w dziele Synodu Prowincjalnego Metropolii Krakowskiej. Chciałbym tu przynajmniej wymienić komisję koordynacyjną i komisje teologiczno-socjologiczne, a także synodalne zespoły konsultacyjne do spraw: liturgii, inspiracji chrystologiczno-mariologicznej pobożności ludowej, formacji do kapłaństwa, życia i posługi kapłańskiej, zakonów w duszpasterstwie, parafii, katechizacji, duszpasterstwa młodzieży, małżeństwa i rodziny, apostolstwa świeckich, duszpasterstwa specjalnego i zawodowego, środków społecznego przekazu, Papieskiej Akademii Teologicznej, oraz struktury metropolii. Pragnę także podkreślić, że — obok duchowieństwa diecezjalnego i zakonnego — duży udział w pracach Synodu mieli świeccy, specjaliści w różnych dziedzinach i osoby głęboko zaangażowane w życie Kościoła. Wszystkim wam, drodzy bracia i siostry, pragnę dzisiaj powiedzieć: „Bóg zapłać”, świadom pierwszych etapów tej wielkiej pracy, którą podejmowaliśmy wspólnie, gdy jeszcze byłem w Krakowie. |
4. Mówi Chrystus: „Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec mój umiłuje go, i przyjdziemy do niego, i będziemy w nim przebywać” (J 14, 23).Oto, z miłości Pana naszego Jezusa Chrystusa oraz dla zachowania Jego nauki, dokonaliście dzieła tego Synodu. Niech owoc jego okaże się w tym, że Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa umiłuje was jeszcze większą miłością — i jeszcze większą miłością umiłuje Kościół, któremu służycie.
Niech owoc tego Synodu okaże się w tym, że Trójca Przenajświętsza jeszcze bardziej będzie przebywać w duszach wszystkich synów i córek tej wielkiej wspólnoty, jaką stanowi metropolia krakowska. Oto Chrystus, który odszedł ze świata przez swój krzyż i zmartwychwstanie, przychodzi do nas w Duchu Świętym Pocieszycielu. To On, Duch Prawdy, „wszystkiego nas nauczy i przypomni nam wszystko” (por. J 14, 26). Oby postanowienia Synodu i jego wskazania służyły stale tej niewidzialnej działalności Ducha Świętego, z której rodzi się pokój. Dlatego Chrystus mówi: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się nie lęka” (J 14, 27). |
5. Oto jesteśmy raz jeszcze zgromadzeni w królewskiej katedrze na Wawelu, przy relikwiach świętego Stanisława, błogosławionej królowej Jadwigi. Tu — gdzie cała prawie historia naszego narodu wpisana jest w tajemnicę Chrystusowego Krzyża i Zmartwychwstania.
Tutaj wy — moi czcigodni bracia w biskupstwie oraz wy wszyscy, drodzy bracia i siostry — dopełniacie „mojej radości przez to, że będziecie mieli te same dążenia: tę samą miłość i wspólnego ducha” (Flp 2, 2). Tymi słowy z Listu świętego Pawła do Filipian można określić i scharakteryzować całe dzieło Synodu Prowincjalnego: „Dopełniacie mojej radości”!
I oto ja — Jan Paweł II — biorę to dzieło z waszych rąk i przyjmuję je jako cząstkę tej prawdy i dobra, którym żyje Kościół Chrystusa na całej ziemi.
Przyjmuję to dzieło jako jeden z darów nadzwyczajnego Jubileuszu Odkupienia świata.
Przyjmuję je w obecności wszystkich naszych czcigodnych i drogich gości, kardynałów, biskupów, kapłanów spoza metropolii krakowskiej, z całej Polski.
Dziękuję im za tę obecność.
A równocześnie jako pielgrzym jasnogórskiej rocznicy w mojej Ojczyźnie składam to dzieło Synodu umiłowanej przeze mnie metropolii krakowskiej w rękach i w sercu naszej Matki i Królowej.
Niech służy Prawdzie i Miłości.
http://www.mateusz.pl/jp99/pp/1983/pp19830622e.htm
******
Kraków, 17 czerwca 1999
Homilia wygłoszona podczas Mszy św. na Wawelu
«Zaprawdę powiadam wam: wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili» (Mt 25, 40). Te słowa Chrystusa, którymi liturgia wprowadza nas w tajemnicę dzisiejszego wspomnienia świętego Brata Alberta, nabierają szczególnej wymowy w wawelskiej Katedrze. Kryje ona bowiem, wraz z grobami świętych, władców i bohaterów narodowych, dzieje miłości — tej miłości, która życie dla braci czyni darem dla Chrystusa.Dziękuję Opatrzności Bożej, że dane mi jest stanąć ponownie przy konfesji świętego Stanisława, aby tu złożyć dziękczynną ofiarę za tę kościelną wspólnotę, którą Biskup ze Szczepanowa umocnił na całe tysiąclecie swą pasterską posługą i męczeńską śmiercią. On niejako dał początek tej historii miłości do człowieka i do Chrystusa, która nieustannie dokonuje się pośród tego ludu. Z niej wyrasta również kalendarium naszego życia, naszych poszukiwań, naszej wędrówki — indywidualnej i wspólnej — ku spotkaniu z Chrystusem. Wielbię Boga za to, że w tej wielkiej, duchowej spuściźnie mogłem mieć udział szczególnie jako biskup krakowski i mogę z jej bogactwa czerpać siłę i natchnienie jako Biskup Rzymu.
[Pragnę pozdrowić serdecznie wszystkich uczestniczących w tej Eucharystii. Trudno byłoby wszystkich po kolei wymienić. Są to osoby mi bliskie jako członkowie rządu, jako członkowie różnych środowisk, z którymi byłem związany i które w życiu narodu spełniają doniosłe zadania kulturalne, naukowe i społeczne] Pragnę w szczególny sposób pozdrowić alumnów Wyższego Seminarium Duchownego Archidiecezji Krakowskiej. [Seminarium, z którego ja również wyszedłem, choć w sposób bardzo nietypowy, w okresie okupacji i bezpośrednio po okupacji, okres seminarium podziemnego, a potem już stopniowa normalizacja oraz działalność wychowawcza i naukowa związana z Wydziałem Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Raduję się powołaniami, raduję się, dziękując Bogu za dar powołania, jakim każdego z was obdarzył]. Cieszę się waszą obecnością i dziękuję Bogu za dar powołania, jakim was obdarzył. Podczas tej Mszy świętej chcę polecać Bogu każdego z was i prosić o wszelkie dary Ducha Świętego, jakich potrzebujecie, aby swego powołania strzec, w kapłaństwie mądrze i z miłością je wypełniać i uczynić je światłem dla świata w trzecim tysiącleciu. Proszę was, przekażcie moje serdeczne pozdrowienie i błogosławieństwo waszym braciom we wszystkich polskich seminariach diecezjalnych i zakonnych. Witam i pozdrawiam wszystkich tu zebranych — tych, z którymi od lat łączą mnie serdeczne więzy przyjaźni i tych, których być może osobiście nie znam, a którzy darzą mnie życzliwością. [Dziękuję z całego serca za ich obecność, za tę wspólnotę jaką stanowimy wszyscy wokół sarkofagu, wokół konfesji świętego Stanisława, pierwszego patrona Polski. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus]. Wszystkim dziękuję za udział w tej Eucharystii.
|
Teksty homilii i przemówień papieskich podajemy za Katolicką Agencją Informacyjną. Są to teksty przekazane przez Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej, uzupełnione o spisane z taśmy magnetofonowej, nieautoryzowane dopowiedzenia Papieża, umieszczone w nawiasach kwadratowych. Ewentualnych skrótów czy pominięć nie zaznaczano, zgodnie z zasadą stosowaną przez Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej.
Nagrania dźwiękowe za uprzejmą zgodą dyrekcji Polskiego Radia S.A..
http://www.mateusz.pl/jp99/pp/1999/pp19990617a.htm
*****
Ks. Kazimierz Sowa
HISTORIA NIE CAŁKIEM CZARNO-BIAŁA
Droga z Wawelu na Skałkę to zaledwie kilkaset metrów, zresztą jeśli kogoś nuży spacer zatłoczonymi ulicami Stradom i Krakowską, może wybrać krótszą i bardziej urokliwą drogę wzdłuż wiślanych bulwarów. Co roku w pierwszą niedzielę po 8 maja odbywa się tradycyjna procesja ku czci św. Stanisława. „Przypuszcza się, że jej początki sięgają roku 1252, czyli roku kanonizacji Stanisława” — opowiada jeden z obecnych strażników Skałki, paulin o. Jan Pach. Sanktuarium żyje jednak także poza dniem procesji. „Nie ma dnia, żeby nie było kilku grup młodzieżowych, które przybywają na Skałkę”.
„Skałka to swoiste genius loci Krakowa” — przekonuje uczony z UJ i jeden z największych znawców tzw. geografii pielgrzymkowej, prof. Antoni Jackowski. Mieszka w pobliżu klasztoru oraz kościoła na Skałce i na co dzień obserwuje to miejsce. Czy się zmieniło na przestrzeni ostatnich lat? Na pewno Skałka kiedyś była symbolem nekropolii narodowej, a setki pokutnych pątników przemierzały drogę z Wawelu, od królów, właśnie na Skałkę, do artystów i uczonych. Skałka była też i jest synonimem konfliktu między zaborczym państwem i domagającym się wolności Kościołem. Takie jest przesłanie stanisławowych uroczystości, choć zmieniają się okoliczności, ludzie, a nawet ustroje polityczne. Ale „Skałka odżywa dziś dzięki młodzieży szkolnej, co daje nadzieję na przyszłość” — uważa profesor Jackowski.
Siła ołtarza i tronu
Dla Kościoła i Ojczyzny Skałka jako miejsce męczeństwa jest bardzo żywe i to zarówno w wymiarze historycznym (tu odnajdujemy ślady i pamiątki związane z osobą Biskupa), jak i w życiu religijnym, trwającym po tym wydarzeniu już ponad 900 lat. Znawca średniowiecznej religijności i autor kilku publikacji związanych z tysiącletnią historią biskupstwa krakowskiego, ks. Grzegorz Ryś, przypomina, że biskup Stanisław dla jednym był „ojcem”, „przeświętym biskupem” i „pasterzem owczarni”, dla innych „zakałą królestwa”, „potworem ojczyzny”, „zdrajcą”. Kto nie wierzy, niech zajrzy na karty Kadłubkowej „Kroniki”. Dlatego też, zdaniem młodego historyka, „w dziejach Polski niewielu znajdziemy bohaterów, którzy doczekali się tak wielu i tak bardzo rozbieżnych ocen, i wzbudzili tak wiele kontrowersji”. Owe kontrowersje wzbudza osoba z dalekiej przeszłości, postać mająca niewątpliwie ogromny wpływ na historię Polski i postrzeganie w niej miejsca i roli Kościoła, ale — co trzeba też odpowiedzialnie przyznać — postać, na której temat historycy ciągle więcej domyślają się, niż wiedzą.
Pierwsze lata rządów Stanisława nie zapowiadały tragicznego finału. Zarówno Stanisław, jak i Bolesław byli zwolennikami odnowy życia religijnego i wzmocnienia roli Kościoła, co po wcześniejszej reakcji pogaństwa miało również charakter działań na rzecz państwa (stąd fundowane w pobliżu głównych miast opactwa benedyktyńskie i zakładane szkoły katedralne). Po wtóre, trwająca wówczas na arenie europejskiej walka między cesarzem i papieżem została wykorzystana przez Bolesława do sięgnięcia po koronę królewską, co musiało odbyć się za zgodą i wsparciem biskupa. Bez wątpienia był to sukces dyplomatyczny. Wreszcie, lata 70. jedenastego stulecia dla Polski oznaczały odnowienie struktur kościelnych. Jak zauważa ks. Ryś, „gdyby nie dramatyczny koniec panowania, poprzez który tradycyjna hagiografia katolicka ocenia postać Bolesława Śmiałego, winien być tragiczny król uważany za jednego z największych dobroczyńców polskiego Kościoła”. Co więc się stało? Dlaczego na czaszce św. Stanisława, przechowywanej jako jedna z najcenniejszych relikwii w skarbcu Katedry na Wawelu, do dziś można dojrzeć ślady siedmiu uderzeń zadanych tępym narzędziem? Jakie są kulisy dramatu, który na trwałe wpisał się w historię Polski, gwałtownie przerywając współpracę tronu i ołtarza?
Długi żywot historycznych mitów
Kluczem jest średniowieczne rozumienie słowa traditor, czyli „zdrajca” i samego pojęcia „zdrady”. Zamiast domniemywać o udziale Biskupa w antykrólewskim spisku, lepiej przyjrzeć się realiom ówczesnej Europy i zwyczajom, jakie w niej panowały. Historia tego konfliktu nie jest, wbrew pozorom, czarno-biała.
Zapisane w Kronice Galla słowa „zdrada” i „zdrajca” nie oznaczały udziału w spisku, ale każde wystąpienie przeciwko osobie władcy — będącego przecież pomazańcem Bożym. Podobnie oceniano współczesnego Stanisławowi papieża Grzegorza VII, gdy ten wystąpił przeciwko cesarzowi. Nie miało więc znaczenia, czy biskup krytykował moralną postawę księcia lub króla czy jakieś konkretne postępowanie. W opinii historyków bezpośrednim powodem zaognienia stosunków między królem i biskupem mogła być klęska wyprawy na Kijów i problemy wewnętrzne kraju. Szukając winnych, król skierował się przeciw biskupowi, zwłaszcza że ten zagroził mu ekskomuniką. Zamiast Canossy Bolesław wybrał rozwiązanie doraźne. W jego wyniku biskup stracił życie, a król koronę i państwo. Tragiczny finał konfliktu dał jednak początek kultowi Biskupa i Męczennika.
Patron Ojczyzny
Na Skałce do dziś pielgrzymi oglądają pień, na którym wedle tradycji porąbano zwłoki św. Stanisława. O. Pach wspomina także o innych pamiątkach Stanisławowych: wmurowanym w ścianę kościoła stopniu z prastarych schodów zroszonych krwią Męczennika oraz przyklasztornej sadzawce, zwanej „kropielnicą narodu”, z umieszczoną pośrodku figurą Świętego wskrzeszającego Piotrowina.
Osoba Biskupa od razu stała się centralną postacią dla tworzącego się narodu i państwa. Trzeba przypomnieć, że naród bez męczennika (św. Wojciech był Czechem) w ówczesnym świecie nie zasługiwał na poważne traktowane. Dodatkowo okoliczności samej kanonizacji oraz jej rocznica, fetowana w Krakowie jako pierwsze spotkanie rozbitego przez podział dzielnicowy państwa, umocniły legendę św. Stanisława jako tego, który wyprosił zjednoczenie i odrodzenie królestwa. Stąd też późniejsza tradycja procesji pokutnej królów polskich w przededniu objęcia tronu, wypraszającej orędownictwo Świętego, który stał się patronem Ojczyzny.
Historia konfliktu na trwałe ukształtowała także sposób myślenia o relacjach państwo—Kościół. Zwłaszcza że w minionym półwieczu analogii do „bezbożnego króla” nie brakowało. Ostre kazania Prymasa Tysiąclecia oraz nieco bardziej refleksyjne słowa kardynała Wojtyły przypominały zawsze jedno: „zwycięstwo św. Stanisława pod mieczem stało się w najtrudniejszych czasach i wciąż się staje źródłem nadziei na coraz to nowe zwycięstwa. I to właśnie wówczas, gdy wisi nad nami miecz: w różnych czasach, w różnych momentach dziejów”.
Autor korzystał z opracowania „Dziesięć wieków Diecezji Krakowskiej”, Kraków 1998, oraz materiałów archiwalnych Radia Plus.
Biskup krakowski, choć ze Szczepanowa
Szczepanów, mała miejscowość na terenie dzisiejszej diecezji tarnowskiej, nie zapomniała o swoim najwybitniejszym rodaku. Jemu dedykowany jest obecny kościół parafialny. Szczepanów i Skałkę, dwa najważniejsze miejsca w życiorysie Stanisława, łączy osoba Jana Długosza, który fundował tam świątynie, stając się jednym z najważniejszych autorów i kreatorów wizji hagiograficznej Stanisława. Także żywa pobożność ludowa do dziś zachowała zwyczaj wznoszenia na zewnątrz domów ołtarzy i kapliczek poświęconych Świętemu. Wprawdzie trudno wskazać rok urodzin Biskupa, ale na podstawie zbadania czaszki św. Stanisława jego wiek określono na ok. czterdzieści lat. Zatem można przypuszczać, że Stanisława ze Szczepanowa przyszedł na świat ok. 1040 roku, a więc tuż po tzw. reakcji pogaństwa. Solidnie wykształcony (jak na realia peryferyjnego kraju, jakim wówczas była Polska) ukończył szkołę katedralną w Krakowie, a następnie studiował w Liege lub Paryżu. Święcenia kapłańskie przyjął w Krakowie, ale konsekracja biskupia odbyła się (najpewniej) w Kolonii w 1071 r. Władcą Krakowa był ambitny książę Bolesław Szczodry, który do historii przeszedł jako król Bolesław Śmiały. Jego koronacja była zwieńczeniem wzmocnienia roli władcy Krakowa i odbudowy struktur kościelnych w Polsce. Do tragicznego finału konfliktu między królem i biskupem miało dojść 11 kwietnia 1079 roku. Niemal od chwili śmierci rozpoczął się kult Biskupa Męczennika, którego doczesne szczątki przeniesiono do Katedry na Wawelu już w 1088 roku, a więc niespełna 10 lat po śmierci. Dzięki niemu Polska szybko doczekała się „swojego” świętego (Stanisława kanonizowano jako „biskupa i męczennika” w 1253 r.) Miejsce kultu w katedrze od razu zostało nazwane „ołtarzem Ojczyzny” i, jak informuje Jan Długosz, grób Świętego miał się znajdować na środku katedry, „ozdobiony złotem i perłami”. Same relikwie cudem ocalały podczas kilku grabieży katedry, jakich dopuścili się Szwedzi. To waśnie na tym miejscu Łokietek jako pierwszy złożył trofea wojenne zdobyte na Krzyżakach pod Płowcami (1331). Potem przybyły jeszcze oznaki zwycięstwa Jagiełły pod Grunwaldem i Sobieskiego pod Wiedniem.
opr. mg/mg
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TS/swieci/s_stanislaw.html#
*****
Zbrodnia Bolesława Śmiałego
Zabójstwo biskupa Stanisława
Wincenty Kadłubek
http://piastowie.kei.pl/piast2/smiercbswgwk.htm
******
Śmierć przy ołtarzu
JAN MATEJKO
“Zabójstwo św. Stanisława”
olej na desce, szkic, 1892 Muzeum Pomorza Środkowego, Słupsk
Od tych dramatycznych wydarzeń minęło już 930 lat. Biskup krakowski Stanisław ze Szczepanowa napominał króla Bolesława, zwanego Szczodrym bądź Śmiałym, wytykając mu niewłaściwe, zbyt okrutne postępowanie wobec poddanych. Rozwścieczony monarcha kazał go zamordować. Bolesław wkrótce po tej zbrodni został pozbawiony tronu przez poddanych i zmarł na wygnaniu. A Stanisława w 1253 roku kanonizowano.
Jan Matejko namalował scenę śmierci biskupa zgodnie z hagiograficzną tradycją. Mówi ona, że Bolesław osobiście zabił Stanisława i to w chwili, kiedy ten sprawował Mszę św. w krakowskim kościele na Skałce.
Widzimy moment, kiedy tragedia już nastąpiła. Martwy biskup leży na stopniach prowadzących do ołtarza, przy jego głowie widać krew. Ciało świętego obrócone jest przodem do ołtarza, a tyłem do nawy, tak jak dawniej odprawiało się Mszę. W ręce biskupa widać zarys kielicha. Artysta sugeruje więc, że śmiertelny cios dosięgnął hierarchę w chwili, gdy odbywało się przeistoczenie wina w Krew Pańską. Czyni to ofiarę poniesioną przez biskupa jeszcze bardziej symboliczną.
Król właśnie chowa miecz do pochwy. Nie ma więc wątpliwości, że to on zadał decydujący cios. Kronikarz Wincenty Kadłubek, opisując tragedię, starał się uzasadnić osobisty udział króla w zbrodni nieskutecznością działań jego sług. “Ilekroć okrutni służalcy próbują rzucić się na niego, tylekroć skruszeni, tylekroć na ziemię powaleni łagodnieją” – pisał.
Do zwłok św. Stanisława zbliża się człowiek z toporem, by je poćwiartować. W kronice Galia Anonima jest bowiem wzmianka, że biskup został skazany na “obcięcie członków”. Według starej legendy, ciało świętego zrosło się potem w sposób cudowny. Miało to symbolizować los Polski, która po okresie rozbicia dzielnicowego zjednoczyła się z powrotem.
Leszek Śliwa
Tygodnik Katolicki “Gość Niedzielny” Nr 18 – 3 maja 2009r.
http://ruda_parafianin.republika.pl/pra/wramach/2009/18.htm
******
Królewska zbrodnia
Mistrz Legendy św. Stanisława
“Zabójstwo św. Stanisława”, tempera na desce, około 1515,
kościół św. Stanisława, Kobylin
Biskup krakowski Stanisław napominał króla Bolesława Śmiałego, wytykając mu niewłaściwe postępowanie wobec poddanych. Król kazał zamordować biskupa. Działo się to prawie tysiąc lat temu. I choć szczegółów tego wydarzenia nie znamy, to przez całą historię Polski było ono przedmiotem gorącego sporu.
Zwolennicy silnej władzy państwowej nazywali biskupa zdrajcą i buntownikiem. Twierdzili, że król osądził Stanisława “zgodnie z obowiązującym prawem”. Z drugiej strony barykady znaleźli się wszyscy głoszący prymat moralności nad polityką, protestujący przeciw samowoli władzy.
Szybko pojawił się kult biskupa. Otaczająca go legenda mówiła, że Bolesław osobiście zamordował Stanisława podczas Mszy w kościele na Skałce. Tak przedstawia tę scenę twórca obrazu w kościele w Kobylinie. Widzimy więc Bolesława w koronie, jak wznosi miecz do góry, by ugodzić biskupa.
Oprócz świty Bolesława i przerażonych księży na obrazie widzimy jeszcze dwóch leżących na ziemi rycerzy. To dlatego, że kronikarz Wincenty Kadłubek, opisując tragedię, starał się uzasadnić osobisty udział króla w zbrodni nieskutecznością działań jego sług. “Ilekroć okrutni służalcy próbują rzucić się na niego, tylekroć skruszeni, tylekroć na ziemię powaleni łagodnieją” – pisał Kadłubek.
Uwagę zwraca jeszcze jedna postać, dwukrotnie mniejsza od pozostałych. To klęczący w prawym dolnym rogu fundator dzieła, biskup krakowski Jan Konarski. Żeby ułatwić identyfikację, autor umieścił obok biskupa jego herb, Habdank.
Biskup Konarski w 1510 roku wprowadził w swojej diecezji święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny Nieprzypadkowo na obrazie z Kobylina biskup Stanisław sprawuje Eucharystię przy ołtarzu, w którego nastawie wyraźnie widać Maryję.
“Zabójstwu św. Stanisława” w kościele w Kobylinie towarzyszą inne obrazy z życia Świętego. Dlatego twórcę nazwano Mistrzem Legendy św. Stanisława. Niektórzy uczeni twierdzą, że autorem dzieł jest mistrz Franciszek z Sierakowa.
Leszek Śliwa
Tygodnik Katolicki “Gość Niedzielny” Nr 18 – 6 maja 2007r.
http://ruda_parafianin.republika.pl/pra/wramach/2007/18.htm
******
Święty Stanisław, biskup krakowski, męczennik. (1030 – 1079.)
W Szczepanowie pod Krakowem urodził się dnia 26. lipca r. 1030 św. Stanisław z rodziców Wielisława i Bogny; Bóg im dał syna w nagrodę cnoty, kiedy już 30 lat żyli połączeni węzłem małżeńskim. Chłopczyk przymiotami swymi wykazywał szczególniejszą opiekę Bożą; był godny cnoty rodzicielskiej. Umiłował modlitwę, wstrzemięźliwość i wstydliwość; był ponad wiek swój poważny, skory do umartwień, bo nieraz dobrowolnie sypiał na gołej ziemi. Rodzice utwierdzali w nim zamiłowanie cnoty, ale zarazem starali się o jak najsumienniejsze wykształcenie umysłowe swego syna przez nauki. Wysłali go tedy nasamprzód do szkół w Gnieżnie, a potem do Paryża, gdzie przez siedm lat zajmował się studyami prawa kościelnego i wiedzy teologicznej. Obce otoczenie nie zepsuło młodzieńca; zachował cnoty w całej pełni, jakie był wyniósł z domu rodzicielskiego.
Wracając z Paryża do ojczyzny, zastał rodziców swych w grobie. Pomimo objęcia rozległych majątków, Stanisław skłaniał się do porzucenia świata w zaciszu klasztornym; za namową biskupa krakowskiego przyjął suknię kapłana świeckiego, a wkrótce mianował go biskup Lambert Zula kanonikiem katedralnym i kaznodzieją. Wybitne zdolności Stanisława, wypróbowana cnota, gorliwość w służbie Bożej, mianowicie w poruczonym mu obowiązku głoszenia prawd chrześcijańskich sprawiły, że po śmierci Lamberta jednogłośnie wyniesiony został r. 1072 na biskupstwo krakowskie.
Przyjmując na życzenie papieża Aleksandra II. nową godność, umiał ocenić całą jej odpowiedzialność. To też obowiązki biskupie spełniał z niezwykłą sumiennością i ścisłością. Co rok zwiedzał części swej dyecezyi osobiście, starając się o zaspokojenie potrzeb kościelnych z swych własnych głównie dochodów. Dom jego był przybytkiem ubogich, wdów i wszystkich tych, których dotknęło jakiekolwiek nieszczęście. Przy nadarzających się sposobnościach głosił słowo Boże z takim skutkiem, że zapobiegał rozluźnieniu obyczajów. W czasie wolnym zajmował się modlitwą, rozmyślaniem, czytaniem Pisma św. i ksiąg pisarzów kościelnych.
Św. Stanisław należał do tych biskupów, którzy w sprawach wiary i obyczajów nie brali nigdy względu na osoby; dotykał śmiało złego, gdzie się pokazywało. Wzniosłe to pojmowanie swego powołania nakazywało mu wystąpić otwarcie przeciw Bolesławowi Śmiałemu, który upojony zwycięstwami, lubieżnością publiczne narodowi dawał zgorszenie. Napomnienia zdawały się przynosić pożądany skutek, gdyż Bolesław przyrzekał naprawę życia swego złego. Niestety żądza miała go niedługo do nowej zbrodni cudzołóztwa doprowadzić. Kiedy bowiem Krystyna, żona Mścisława z Bużenina w województwie sieradzkiem, opierała się grzesznym namowom króla, kazał ją gwałtem dostawić na swój zamek, aby odtąd grzesznem z nią pożyciem na nowo pobudzić gniew biskupa krakowskiego i wywołać powszechne oburzenie ludu. Może napomnienie należało do obowiązków arcybiskupa gnieźnieńskiego; ponieważ nikt jednak nie chciał podjąć tego kroku, udał się św. Stanisław do Wrocławia, gdzie chwilowo Bolesław przebywał z Krystyną, i w imię Chrystusa zażądał zaprzestania gorszącego życia, grożąc karami Bożemi i kościelnemi.
Śmiałość karcącego biskupa, wstyd niedotrzymanego słowa, zapaliły w Bolesława sercu chęć gorącą zemsty za doznane upokorzenie. Sposobność zdawała się sama nasuwać, aby zaspokoić pragnienie królewskie wobec biskupa.
Na wyposażenie bowiem Kościoła nabył św. Stanisław swego czasu wioskę od rycerza, imieniem Piotr; należytość wypłacił biskup po przejęciu kupna. Gdy Piotr umarł, wystąpiło z namowy króla trzech synowców zmarłego: Piotr, Jakób i Sulisław z uroszczeniami do ponownej, bo rzekomo nie odebranej zapłaty lub do zwrotu wioski. Zawezwany przed sąd królewski w Solcu, nadaremnie biskup poświadczał uiszczenie się z powinnej zapłaty; niestety żaden świadek nie śmiał przemawiać na jego korzyść z obawy przed zemstą króla. Wtedy biskup zaufał pomocy Bożej, kiedy ludzie go opuszczali; oświadczył, że w trzech dniach przyprowadzi przed sąd samego Piotra, dawniejszego właściciela nabytej wioski, który stwierdzi niewinność oskarżonego, a niesłuszność skarżących synowców.
Król i dworzanie zgodzili się z szyderstwem na żądanie św. Stanisława; nie wierzyli bowiem, aby zdołał spełnić swe przyrzeczenie. Natomiast biskup przekonany o słuszności swej sprawy, nie przestał ufać w opiekę samego Boga. Trzy dni strawił na modlitwach i błaganiach, poczem udał się do grobu Piotra od trzech lat zmarłego, kazał zwłoki odkopać i w imię Boga umarłemu powstać do żywych, aby prawdę zaświadczyć. Ku zdumieniu i przerażeniu otoczenia kości ożywiły się, w chustach śmiertelnych Piotr opuścił miejsce swego grobowego spoczynku i ruszył z biskupem przed sąd króla. Oto świadek prawdy, a mej niewinności, zawołał biskup; z martwych zaś powstały Piotr dodał: Wioskę dobrowolnie biskupowi sprzedałem, pieniądze odebrałem, oskarżenie jest niesłuszne i nieprawne. Po oddanem świadectwie Piotr powtórnie złożył się w grobie – św. Stanisław zaś uwolniony od winy przez króla w spokoju przeżył kilka dalszych lat.
Nowa chwała wojenna do nowych popchnęła Bolesława lubieżności i zbrodni. Zdobyciem Kijowa rozpasały się jego namiętności, a zarazem i rycerzy polskich. Tonęli w chuciach zmysłowych na obczyźnie, kiedy w Polsce własne ich żony sprzeniewierzały się wierności małżeńskiej. Wiadomość o tem sprowadziła Bolesława i rycerstwo jego po siedmiu latach pobytu w Kijowie napowrót do Polski. Krwawą wszyscy brali zemstę na niewiernych żonach, lubo sami o wierności nie pamiętali dotąd małżeńskiej. Sam Bolesław, karając niewiasty, nie zaprzestawał gorszącego życia. Wśród ogólnej skargi na króla św. Stanisław ostatniego schwycił się środka, aby władzcę przyprowadzić do upamiętania: rzucił nań klątwę kościelną. Szalony gniew króla na biskupa dosięgnął szczytu: postanowił władzca zgładzić nienawistnego stróża swych obyczajów.
Było to dnia 8. maja r. 1079, kiedy Bolesław zamyślał dopełnić niecnego swego zamiaru. Święty Stanisław odprawiał Mszą św. w kościele św. Michała na Skałce w Krakowie, kiedy zbiry królewskie odebrały rozkaz, śmierć zadać biskupowi wśród świętych czynności. Posłuszni rozkazowi trzykrotnie usiłowali dotrzeć do św. Stanisława, ale moc jakaś wyższa niepozwalała im przestąpić progów świątyni. Wściekły gniewem sam Bolesław wtargnął do kościoła, mieczem zadał biskupowi cios śmiertelny w głowę, a przyboczni rycerze ciało biskupa na drobne posiekali części. Powiadają, że cztery orły pilnowały wyrzuconych szczątków, a dziwna światłość unosiła się nad niemi; powiadają nadto, że, kiedy kapłani pozbierali szczątki po kilku dniach, aby je pochować, wszystkie się tak spoiły, jakoby nigdy nie były od siebie odłączone. Jako miejsce grobu obrano kościół św. Michała na Skałce, po 10 latach przeniesiono je do katedry św. Wacława na Wawelu. Bolesław sam, dotknięty klątwą kościelną Grzegorza VII., uszedł z Polski i umarł zapomniany na obczyźnie. Chwała zaś św. Stanisława uznana została przez Kościół. Na starania bowiem Prandoty, biskupa krakowskiego, oraz Bolesława Wstydliwego i jego żony Kunegundy podjęto proces kanonizacyjny św. Stanisława od r. 1249. Z dziejów tego procesu warto zaznaczyć, że przeciwnik kanonizacyi św. Stanisława kardynał Reginald chorobą nagłą i objawieniem świętego biskupa został podobno spowodowany do gorliwego popierania poruszonej sprawy. Ukończyło ją uroczyste zaliczenie św. Stanisława w poczet świętych przez Inocentego IV. r. 1253 w kościele św. Frańciszka w Asyżu. Roku 1254 złożono relikwie św. Stanisława w srebrnej trumnie, jaką sprawiła Elżbieta, matka króla Ludwika. Zygmunt I. wystawił na cześć biskupa wspaniałą kaplicę.
Jest niezaprzeczoną prawdą, że niejedne szczegóły z życia i śmierci św. Stanisława odnajdują się w bardzo wielkiem podobieństwie w legendach o innych świętych. Nawet kupno wsi i wskrzeszenie Piotrowina nie jest odosobnione, bo podobny wypadek znamy z dziejów świętych Pańskich. Nikt wszakże nie wątpi, że św. Stanisław śmierć poniósł za sumienne pojmowanie swych obowiązków. Historycy zaciemniają sprawę, gdy starają się w rozmaity sposób odtworzyć tło historyczne zatargów pomiędzy Bolesławem a biskupem. Wedle jednych chodziło o sprawy kościelno-polityczne, w których Stanisław zajmował stanowisko Grzegórza VII., papieża; wedle innych miał być znowu przeciwnikiem nowej karności pomiędzy duchowieństwem, mianowicie przez bezżeństwo. Wedle pojmowań jednych miało chodzić o obronę, względnie zniszczenie obrządku słowiańskiego w Polsce, wedle innych chodziło o podtrzymanie praw samodzierczych w władzcach polskich. Teorye te niczego nie wyjaśniają, a pośrednio przyznają, że spełnianie obowiązków biskupich uzacnione zostało krwią przez św. Stanisława przelaną.
Nauka
Niema obrzydliwszego grzechu jak nieczystość; zabija wszelkie szlachetniejsze popędy i gotowa celem zaspokojenia swej chuci do wszelkich występków; stwierdza to dobitnie nieszczęsny czyn Bolesława, który nie cofnął się przed zabójstwem św. Stanisława, aby się uwolnić od ciągłych a słusznych napomnień.
Nieczystość należy do tych grzechów, które brzemienne są karami. Bóg nie zawsze wymierza sprawiedliwość Swą na grzesznikach już na tym świecie; grzechy same karzą grzesznika przez wyrzuty sumienia, brak spokoju wewnętrznego. Nieczystość wszakże karze grzesznika w osobliwszy jeszcze sposób, bo poniża i upadla go, odbiera mu zdrowie, poczucie własnej godności, niszczy życie umysłowe, budzi nieraz rozpacz, prowadzi do zbrodni nieraz zabójstwa i samobójstwa.
Wystrzegając się wszelkiej nieczystości, pamiętaj, abyś nie narażał się na pokusy, bo nieczystość ma tę właściwość, że zwyciężamy ją snadniej i lepiej ustępstwami niż wstępnemi walkami. Podobnie zachowuj się i w pokusach samych, kiedy na ciebie spadną z jakiegokolwiek powodu; nie rozważaj, czyś zezwolił, czyś się im oparł, bo tylko tem więcej będziesz się niepokoić, a nawet ulegnąć możesz jakiemu w pokusie upodobaniu. Po pokusie, chociażbyś ją z pewnością zwyciężył, nie zwracaj uwagi na przedmiot, który spowodował grożące niebezpieczeństwo upadku, jeno myślą zwróć się do Boga, dziękując Mu za udzieloną pomoc i prosząc o siłę w dalszych walkach.
http://siomi1.w.interia.pl/8.maja.html
******
Św. Stanisław ze Szczepanowa
Święty biskup i męczennik (1030-1079).
Urodził się 26 lipca 1030 roku w Szczepanowie, nieopodal Bochni, w rodzinie Bogny
i Wielisława. Nauki pobierał w szkole katedralnej w Krakowie, później udał się na studia za granicę. Niektóre źródła (w tym Acta Sanctorum) podają, że studiował w Paryżu, inne zaś że uczył się w jednym z lotaryńskich klasztorów. Z zagranicy powrócił w 1061 roku, święcenia kapłańskie przyjął pięć lat później. Biskup Lambert II Suła mianował św. Stanisława kanonikiem krakowskim, a później wyznaczył na swojego następcę. W 1072 roku, za zgodą króla Bolesława Śmiałego, został konsekrowany na biskupa krakowskiego.
Jako biskup był w napominaniu surowy, pamiętał o wdowach i sierotach, był wrogiem nocnych uczt połączonych z pogańskimi śpiewami, potępiał wypasanie chłopskich łąk przez dworzan i rycerzy.
W swojej rodzinnej wsi wystawił drewniany kościół ku czci św. Marii Magdaleny, który dotrwał do XVIII wieku. Dla biskupstwa krakowskiego nabył wieś Piotrawin na prawym brzegu Wisły. Przed sądem książęcym wygrał spór o wieś ze spadkobiercami zmarłego właściciela. Legenda głosi, że dla uwiarygodnienia dokumentu przed sądem, biskup prosił na grobie zmarłego, aby mu pomógł udowodnić niewinność.
Ku zdumieniu św. Stanisława rycerz Piotr wstał z grobu, żeby stanąć przed sądem. Wobec tak niezwykłego świadectwa król uniewinnił biskupa.
Dzięki poparciu króla, udało mu się u papieża św. Grzegorza VII wyjednać wskrzeszenie metropolii gnieźnieńskiej, co umożliwiło pozbawienie metropolii magdeburskiej roszczeń do władzy nad diecezjami polskimi.
Jednocześnie narastał konflikt biskupa z królem. Św. Stanisław niejednokrotnie upominał Bolesława Śmiałego za za sianie publicznego zgorszenia i niewłaściwe postępowanie wobec poddanych. Wincenty z Kielczy w “Vita minor” i Wincenty Kadłubek podają, że gdy król Bolesław Śmiały był na wyprawie kijowskiej z wojskiem, część żon zdradziła mężów, a niektórzy ze sług zbuntowali się i zajęli posiadłości rycerzy. Gdy ci się o tym dowiedzieli, wbrew królewskiej woli, powrócili do kraju
i pobili buntowników, poddali ich z wiarołomnymi żonami surowym karom.
Król rozgniewany, mścił się srodze na żołnierzach i żonach. Św. Stanisław nie mogąc upominaniem odwieść króla od okrucieństwa, rzucił na niego klątwę. Wtedy Bolesław kazał swoim trzem dworzanom, aby Świętego odprawiającego Mszę Świętą w kościele p.w. św. Michała na Skałce, pojmali. Gdy ci nie mieli śmiałości, aby pojmać biskupa, król sam zamordował św. Stanisława, dnia 11 kwietnia 1079 roku. Ciało męczennika kazał poćwiartować, co też słudzy jego uczynili.
Wstępne kroki w sprawie kanonizacji św. Stanisława podjął papież św. Grzegorz VII, ale ze względu na trudną sytuację papiestwa i rozbicie dzielnicowe Polski nie udało się jej doprowadzić do końca. Ponownie kanonizacją zajął się w 1229 roku biskup
bł. Iwo Odrowąż, starania te kontynuował biskup bł. Jan Prandota. Na polecenie biskupa Odrowąża dominikanin Wincenty z Kielczy napisał żywot Świętego, a za biskupa Prandoty sporządzono księgę cudów. W roku 1250 papież Innocenty IV wyznaczył specjalną komisję do przeprowadzenia procesu. W jej skład wchodził arcybiskup gnieźnieński Pełka (Fulko), biskupa wrocławskiego Tomasza I i opata lubiąskiego Henryka. Sporządziła ona protokół z którym w 1251 roku do Rzymu wysłani zostali doktor dekretów, mistrz Jakub ze Skarszewa, mistrz Gerard, dominikanie i franciszkanie. Papież zlecił uzupełnienie prac komisji i wysłał do Polski franciszkanina, Jakuba z Velletri, aby ponownie zbadał księgę cudów i sprawdził czy kult był oddawany nieprzerwanie.
Po rewizji procesu w roku 1253 wyruszyło do Rzymu nowe poselstwo, w którym oprócz kanoników Jakuba i Goźwina, brali udział również świadkowie cudów za wstawiennictwem św. Stanisława. Kanonizacja miała miejsce 17 września 1253 roku w kościele p.w. św. Franciszka w Asyżu. Polscy dostojnicy kościelni otrzymali od papieża Innocentego IV bullę kanonizacyjną. Na następny rok biskup Prandota wyznaczył uroczystość podniesienia relikwii i ogłoszenie jego kanonizacji w Polsce.
Uroczystość odbyła się 8 maja 1254 roku. Stąd właśnie liturgiczny obchód ku czci św. Stanisława w Polsce przypada na 8 maja. W ten dzień należało się wstrzymać od pracy fizycznej, nauki i rozpraw sądowych.
Oficjum i Msza o św. Stanisławie do 1600 roku odprawiane były tylko w Polsce. Papież Klemens VIII rozciągnął je na cały Kościół. Kościół powszechny uroczystość św. Stanisława obchodził 7 maja, po reformie kalendarza w 1969 roku – 11 kwietnia.
Kult św. Stanisława
Dziesięć lat po śmierci biskupa przeniesiono jego ciało do kaplicy Katedry Wawelskiej. Pierwszą srebrną trumnę na relikwie św. Stanisława ufundowała św. Kinga. Przetopiono ją później i użyto do wykonania obecnej. Do XVII wieku przez małe okienko kaplicy pokazywano wiernym relikwie ręki.Król Zygmunt I Stary ufundował w 1512 roku srebrny ołtarz ze scenami męczeństwa. Konfesja św. Stanisława pochodzi z lat 1626-29, gdzie pod kopułą wsparta na barkach czterech aniołów spoczywa trumna z 1671 roku pokryta scenami z życia św. Stanisława). Baldachimowy ołtarz
św. Stanisława nazywany jest “Ołtarzem Ojczyzny”.
W skarbcu Katedry znajduje się złoty relikwiarz na kości ramienia, dar kanclerza Tomasza Zamoyskiego z 1632 roku. Przechowywane są również dwa relikwiarze na kości czaszki, jeden z nich ofiarowała w 1424 roku królowa Zofia Holszańska, żona Władysława Jagiełły, jako wotum koronacyjne. Drugi, pochodzący z 1504 roku, ufundowała Elżbieta Rakuszanka, żona Kazimierza Jagiellończyka, wykonany ze złota i wysadzany drogimi kamieniami jest noszony w czasie corocznej procesji ku czci
św. Stanisława.
W skarbcu znajduje się również ornat ze scenami z życia św. Stanisława, ufundowany przez Piotra Kmitę z Wiśnicza w 1503 roku z okazji 250-lecia kanonizacji. W siedmiu scenach przedstawiono życie Świętego, haft odwzorowuje najdrobniejsze szczegóły, jak chociażby pierścienie na palcach.
Grób św. Stanisława był celem pielgrzymek, gdzie proszono i dziękowano za otrzymane łaski. Złożono tu sztandary zdobyte pod Płowcami, Grunwaldem i chorągiew tureckiego wezyra z odsieczy wiedeńskiej.
Po kanonizacji kult, który rozwijał się w Krakowie, rozszerzył się na wszystkie dzielnice Polski, a także na Czechy i Węgry, a relikwiami Świętego obdarzono znaczniejsze kościoły w całej metropolii gnieźnieńskiej. W XIII wieku wizerunek Świętego pojawia się na pieczęciach kapituły krakowskiej, Krakowa, biskupów i Leszka Czarnego. W XV wieku do “Bogurodzicy” dodano strofę o św. Stanisławie. Kościoły pod jego wezwaniem budowano w całej Polsce, na Spiszu, Orawie, a także na ziemiach wschodnich.
Od XV wieku wraz ze św. Wojciechem jest patronem Gniezna, a razem ze św. Florianem patronem Krakowa.
W Szczepanowie znajduje się kościół zbudowany w XVI wieku w miejscu, gdzie był dom rodzinny św. Stanisława, miejsce to opisywali m.in. Wincenty Kadłubek i ks. Piotr Skarga. Dom później zamieniono na kaplicę, a w 1781 roku wybudowano mały kościół, ufundowany przez Stanisława Lubomirskiego. Według tradycji Święty miał przyjść na świat w zagajniku dębowym, a obmyto go w pobliskim źródełko. W tym miejscu wystawiono drewnianą kaplicę z 1596 roku, po zniszczeniu jej w 1780, ks. Wojciech Bobek w 1861 roku zbudował murowaną, z jednym ołtarzem opartym o pień dębu. W kaplicy znajduje się obraz Narodzenia św. Stanisława z XVI wieku. Obok znajduje się studnia, której woda uznawana jest za cudowną.
Tarnowska wieś Pustynia była w XV wieku szczególnym miejscem kultu św. Stanisława, o czym wspomina w swojej kronice Jan Długosz. Znajdowało się w niej również studzienka z cudowną wodą (zasypana w XX wieku). Drewniany kościół z XVII wieku przeniesiono niedawno do Kozłowa, gdzie pełni funkcje kaplicy cmentarnej.
Górecko Kościelne na Lubelszczyźnie to kolejne miejsce kultu św. Stanisława. W 1648 roku Święty objawił się dwóm mężczyznom, którzy schronili się tutaj w czasie gdy Chmielnicki oblegał Zamość. Wyznaczył miejsca na trzy kaplice (dwie poświęcono św. Stanisławowi) i kościół, które wkrótce wystawiono ku chwale Bożej. Pieczę nad nimi oddano franciszkanom konwentualnym z pobliskiego Zamościa. Na początku XVIII wieku Szwedzi spalili kościół i obie kaplice. Dzięki pomocy ordynata Jakuba Zamojskiego w 1768 roku wzniesiono nowy kościół. W modrzewiowym kościele z XVII wieku znajdują się relikwie, które w 1968 roku kardynał Karol Wojtyła podarował parafii. W obu kaplicach odprawiana jest nowenna do Świętego, a 8 maja w kapliczce nad rzeką Szum biskup odprawia uroczystą Mszę Świętą, a po niej procesja przechodzi do drugiej kaplicy
W Rzymie znajduje się kościół poświęcony św. Stanisławowi, Santo Stanislao dei Polacchi. Został on przebudowany i bogato wyposażony przez kardynała Stanisława Hozjusza w 1580 roku, po przyznaniu kościoła przez papieża Grzegorza XIII. Przy kościele znajdował się dom pielgrzyma i młodzieży polskiej przebywającej w Rzymie na studiach teologicznych. Kościół i wyposażenie, zostało zdewastowane przez wojska francuskie. Obecnie opiekują się nim księża chrystusowcy (Towarzystwo Chrystusowe dla Polonii, TChr).
Król Stanisław August Poniatowski ustanowił Order św. Stanisława dnia 7 maja 1765 roku, nadawane w Rzeczpospolitej Obojga Narodów, Księstwie Warszawskim i Królestwie Polskim. Po 1918 roku odznaczenie nie restytuowane przez władze II Rzeczypospolitej. Order był nadawany co roku, 8 maja, w kościele p.w. Świętego Krzyża w Warszawie.
Sanktuarium Męczeństwa św. Stanisława na krakowskiej Skałce
Pierwszy kościół wybudowano tutaj na początku Xi wieku, z fundacji Kazimierza Wielkiego wzniesiono kościół gotycki, a obecna barokowa świątynia pochodzi z lat 1734-1751. W ołtarzu bocznym znajduje się obraz św. Stanisława w srebrnej sukience z XVII wieku, a pod nim kawałek pnia, na którym miało być poćwiartowane ciało biskupa. Po prawej stronie ołtarza wmurowano tablicę z trzema oszklonymi otworami, w których znajdują się zatarte ślady krwi św. Stanisława. Łaciński napis głosi: “Przystań przechodniu, biskup święty krwią swoją mnie zrosił”. W skarbcu kościoła znajduje się wiele cennych relikwiarzy, a w podziemiach złożono sarkofagi ludzi zasłużonych dla Polski.
Z Wawelu na Skałkę pielgrzymowali królowie, najczęściej w wigilię obrzędów koronacyjnych. Pierwszym królem, który odbył taką pielgrzymkę był Władysław Łokietek. Dziwnym zbiegiem okoliczności nie uczynili tego tylko dwaj królowie noszący imię Świętego: Stanisław Leszczyński i Stanisław August Poniatowski.
Od średniowiecza odbywa się uroczysta procesja z Katedry Wawelskiej na Skałkę,
w czasie której niesiony jest relikwiarz podarowany przez Elżbietę Rakuszankę.
Obok kościoła znajduje się sadzawka w kamiennym obramowaniu z XVII wieku,
a pośrodku stoi posąg św. Stanisława z 1731 roku. Według legendy wpadł do niej palec Świętego, a wodę z sadzawki uznawano przez wieki za cudowną. W 1903 roku sadzawka została zniszczona i wyschła, ale już cztery lata później wykonano odwiert na głębokość 67m i woda znowu zaczęła płynąć. W czasie okupacji Niemcy zdemontowali pompę, a otwór szczelnie zamknęli. Aż do 2004 roku pompa nie była użytkowana.
Patron:
Polski, Gniezna, Krakowa, Siedlec (od 1994), archidiecezji krakowskiej i warszawskiej, diecezji kieleckiej, lubuskiej, płockiej, sandomierskiej i tarnowskiej.
Ikonografia:
Przedstawiany w stroju biskupa lub w czasie męczeńskiej śmierci, wskrzeszenie Piotrowina. Jego atrybutem jest: mitra, paliusz, pastorał, palma, orły, miecz.
Impresje muzyczne:
Wincenty z Kielczy “Historia gloriosissimi Stanislai” (1253, oficjum)
Mikołaj Zieleński “Ortus de Polonia Stanislaus” (motet)
Mikołaj Zieleński “Ego sum pastor bonus (In festo Sancti Stanislai)”
Johann Heinrich Schmelzer “Missa sancti Stanislai”
Henryk Mikołaj Górecki “Beatus vir” (1979)
Henryk Jan Botor “In honorem sancti Stanislai” (1991)
Varia:
W 1963 roku biskup krakowski Karol Wojtyła podjął decyzję o zbadania przez specjalistów medycyny sądowej czaszki św. Stanisława.Stwierdzono, że czaszka należała do mężczyzny około czterdziestoletniego, nosiła ślady po siedmiu cięciach mieczem. Badanie to potwierdza opis Wincentego Kadłubka.
Na wsiach polskich był zwyczaj wysiewania lnu przed św. Stanisławem.
Przysłowia:
Na św. Stanisława rośnie koniom trawa.
Na św. Stanisława żytko kieby trawa.
O św. Stanisławie
Św. Stanisław żył tylko dla Boga, całkowicie oddany ludziom i trosce o powierzoną sobie owczarnię, za przykładem Boskiego Pasterza, który był mu wzorem aż po ostatnie dni życia. Nie szczędził trudów, nie zrażał się żadnymi przeszkodami, byle tylko obyczaje społeczeństwa i jednostek oprzeć na zasadach Ewangelii.
Pius XII – List apostolski z okazji 700-lecia kanonizacji św. Stanisława
Lektura:
Zofia Kossak “Boże motory”, “Kielich krwi” i “Zlecenie”
http://martyrologium.blogspot.com/2010/05/sw-stanisaw-ze-szczepanowa.html
******
Żywot świętego Stanisława,
biskupa i Męczennika
(Żył około roku Pańskiego 1079)
LEKCJA (z listu świętego Pawła do Żydów, rozdział 5, wiersz 1-6)
Bracia! Każdy najwyższy kapłan z ludzi wzięty, dla ludzi postanowiony bywa w tym, co do Boga należy, aby ofiarował dary i ofiary za grzechy. I żeby umiał być wyrozumiałym dla nieświadomych i błądzących, ponieważ i on sam obłożony jest słabością. I dlatego, jak za lud, tak i za samego siebie powinien ofiarować za grzechy. A nikt sobie sam czci nie bierze, jeno ten, co wezwany jest przez Boga, jak Aaron. To też Chrystus nie sam siebie wywyższył, gdy stał się Najwyższym kapłanem, ale który doń powiedział: Synem Moim jesteś ty, Jam ciebie dziś urodził. Jak i na innym miejscu mówi: Ty jesteś kapłanem na wieki wedle porządku Melchizedeka.
EWANGELIA (Jan rozdz. 10, wiersz 11-16)
Onego czasu rzekł Jezus do faryzeuszów: Jam jest pasterz dobry: dobry pasterz duszę swą daje za owce swoje. Lecz najemnik, i ten, co nie jest pasterzem, którego owce nie są własne, widzi wilka przychodzącego i opuszcza owce i ucieka; a wilk porywa i rozprasza owce. A najemnik ucieka, bo jest najemnikiem i nie obchodzą go owce. Jam jest pasterz dobry i znam moje, i znają Mnie moje. Jak mnie zna Ojciec, tak i Ja znam Ojca, a duszę Moją kładę za owce Moje. I inne owce mam, które nie są z tej owczarni, i trzeba, abym je przyprowadził: i posłuchają głosu Mego, i stanie się jedna owczarnia i jeden pasterz.
* * *
Wielki ten i szerokiej sławy Męczennik Chrystusa, patron nasz, pociągnąć powinien każdego rodaka przede wszystkim do rozpamiętywania jego żywota, bo jak na własnej, przyrodzonej ziemi osadzony szczep prędzej się krzewi, bujniej rośnie i cenniejszy owoc wydaje, tak ten żywot świętego Stanisława na tobie, Czytelniku, rodaku, prędzej i głębsze wywrzeć winien wrażenie.
Bardzo często zdarza się bowiem, że królowie i książęta, obałamuceni podłym pochlebstwem, lub dumni ze swej potęgi, puszczają się na życie wyuzdane, wyrzekają się prawideł i zasad moralności i cnoty, uciskają poddanych i dają im najgorszy przykład życiem swoim. Atoli z drugiej strony Kościół święty wytwarza mężów, którzy nie bacząc na żadne względy światowe, tym potężnym władcom bez bojaźni mówią słowa prawdy.
Takim mężem nieustraszonej odwagi był św. Stanisław, syn Wielisława i Bogny Szczepanowskich, szlachetnych w cnocie i bojaźni Bożej. Przyszedł, on na świat w roku 1030 we wsi Szczepanowie pod miastem Bochnią, o mil pięć od Krakowa odległej. Ojciec jego, człowiek wielkiego znaczenia i niemałych dostatków, ufundował w Szczepanowie kościół pod opieką świętej Magdaleny, do której małżonkowie szczególniejsze mieli nabożeństwo. Gdy długo byli bezdzietnymi, ofiarowali Bogu, że jeżeli im pozwoli doczekać się potomstwa, dziecko to poświęcą chwale Bożej. Pan Bóg wysłuchał ich modlitwy, albowiem Bogna po trzydziestoletnim pożyciu małżeńskim porodziła syna, któremu nadali imię Stanisław, jakby mówili: Stań się sława z niego Bogu i Kościołowi świętemu!
Stanisław, od młodości skromny, wstydliwy, stateczny, do nauk i do nabożeństwa pochopny, iścił w sobie wszystko, czego rodzice po nim się spodziewali, nie mieli przeto żadnej potrzeby pobudzać go do cnót. Kiedy podrósł, oddali go do Gniezna, gdzie kwitnęły naówczas nauki, po czym posłali go na dalsze nauki do Francji. Tam, w Paryżu, przykładał się Stanisław pilnie do nauk, a szczególniej do prawa duchownego.
Wróciwszy do Polski, wykształceniem i postępkami pełnymi cnót zwrócił na siebie powszechną uwagę. Biskup krakowski Lambert, poznawszy Stanisława, zaczął go namawiać do stanu kapłańskiego. Stanisław ociągał się zrazu, albowiem postanowił wstąpić do zakonu, ale potem uległ namowom biskupa i z jego rąk przyjął święcenia kapłańskie. Gdy biskup Lambert przeniósł się do wieczności, jego następcą zgodnie wybrano Stanisława. Pokorny kapłan długo się wahał przyjąć to dostojeństwo, wymawiając się nieudolnością, ale w końcu, jakkolwiek pełen bojaźni przed odpowiedzialnością, jaka go na tej godności czekała, przyjął rządy diecezji mając lat trzydzieści sześć.
Wysoki stan, który wielu pychą nadyma, Stanisława skłaniał do tym większej pokory, bo widząc, że więcej przykładem własnym zdziała, niźli mową, całe życie swoje do tego zastosował. Przydał sobie postów, przywdział włosiennicę jako śmiertelną koszulę, umartwiał ciało i coraz pilniej modlitwy odmawiał. Pałał też miłością wielką ku zbawiennemu nawracaniu błądzących dusz do Boga. Okazywał wielkie miłosierdzie i politowanie nad nędzą bliźniego i nie mógł patrzeć suchym okiem ani z próżną ręką na cudzą nędzę, dopóki mu dochodów starczyło. Kwitnęły w nim wielkie cnoty i zdobiły skronie jego jakby korona z drogich kamieni zrobiona. Wiara mocna, pokora uprzejma, czystość anielska, łaskawość wdzięczna, sprawiedliwość nieodmienna, męstwo nieustraszone, karność baczna, wzgarda tego świata, wypełniały całe jego serce.
Sam odwiedzał plebanie i doglądał służby Bożej dla pożytku dusz ludzkich, a zarazem gorliwie czuwał nad kapłanami, aby czyste i pobożne życie wiedli. Co mu czasu od prac kościelnych zbywało, to spędzał na modlitwie. Spisane miał wszystkie wdowy, ile ich miał w diecezji, i radził o ich potrzebach oraz o sieroctwie dziatek, i nic mu milsze nie było, jak wstawiać się za nimi i bronić ich przed niesprawiedliwością, jeżeli były godne tej obrony i wiodły życie podług przykazań Bożych. Dochodami kościelnymi ani domu swego, ani krewnych nie bogacił, ażeby chleba ubogim nie ujmować. Krzywdy swojej długo nie pamiętał i z serca ją bliźniemu odpuszczał.
Te wysokie cnoty chrześcijańskie i kapłańskie Stanisława, przy których stał jak opoka twardy i nieustraszony, naraziły go na wielkie przykrości ze strony ówczesnego króla polskiego, Bolesława Śmiałego. Bolesław ów był czwartym z kolei następcą Bolesława Chrobrego. Wielki miłośnik ojczyzny, odznaczał się nie tylko cnotami żołnierza, lecz był kiedyś i nabożny, dbały o szerzenie chwały Bożej, atoli do cnót owych przymieszały się wady i grzechy bardzo szkodliwe. W karaniu był okrutny, w szczęściu hardy, w uporze niepohamowany, a co najgorsza nie znał miary w rozkoszach cielesnych i wielkie wywoływał zgorszenie.
Widząc to święty Stanisław, udawał się do niego i słowami Boskimi zaklinał, przedstawiając mu gniew Boga, utratę zbawienia, hańbę majestatu królewskiego, zgorszenie poddanych i ze łzami go błagał, aby się upamiętał.
Król pięknymi słowy za upomnienia dziękował, udawał wstyd za niecne postępki, ale w sercu był tym, czym dawniej.
Pewnego razu, dowiedziawszy się o wielkiej urodzie Krystyny, żony Mścisława z Bużenina, nie mogąc jej darami skłonić do niewierności wobec męża, nasłał na jej dom żołnierzy, kazał ją porwać ku zgorszeniu wszystkich poddanych, uwięził u siebie i żył z nią, a potem i potomstwo z nią miał, ale Pan Bóg karał jego niemoralność, bo każde dziecko, które się rodziło, było słabe, szpetne i gdy dorastało, szalone.
Jawne to cudzołóstwo oburzyło wszystkich w narodzie, nikt jednak nie śmiał otwarcie wystąpić. Oczy wszystkich zwrócone były na św. Stanisława, jego też uproszono, aby króla o to cudzołóstwo jawnie skarcił.
Święty Stanisław nie wymówił się od tego obowiązku i upatrzywszy czas, pojechał do Wrocławia, gdzie Bolesław rad przemieszkiwał (cały Śląsk był podówczas nieoddzielną częścią państwa polskiego) i tam jawnie go upomniał przed dworzanami, mówiąc: “Królu, nie godzi się tobie mieć żony brata twego! Długoż jeszcze takie zgorszenie dawać będziesz twemu ludowi? Czemuż nie pomnisz na Boga, na duszę swoją, na majestat królestwa swego? Nie boisz się, królu, pomsty Bożej, która może spaść na ciebie, na potomstwo i królestwo twoje?” Król nie chciał słuchać tych upomnień, a potem, zniecierpliwiony, z gniewem odprawił biskupa i zaczął przemyśliwać, jak by go mógł zelżyć i skrzywdzić. Sposobność ku temu wkrótce się nadarzyła.
Święty Stanisław kupił był dla Kościoła wieś Piotrowin nad Wisłą, w ziemi lubelskiej, od dziedzica Piotra. Ten wziął pieniądze, nie dał jednak biskupowi żadnego poświadczenia i wkrótce potem umarł. Skorzystał z tego król i namówił synowców zmarłego Piotra, Jakuba i Sulisława, aby się upomnieli o wieś, jako nieprawnie nabytą. Jakub i Sulisław zgodzili się na to i pozwali świętego Stanisława przed sąd królewski, który się odbywał pod niedaleką od Piotrowina wsią Solcem nad Wisłą.
Święty Stanisław zawezwał wprawdzie świadków sprzedaży Piotrowina, ale żaden z nich z obawy przed królem świadczyć nie chciał. Świątobliwy biskup uciekł się wówczas do Pana Boga i po gorącej modlitwie oświadczył, że samego Piotra z grobu wydobędzie i stawi na świadka. Król i dworzanie śmiać się zaczęli i nazwali świętego Stanisława szalonym, on jednak, pełen ufności w Bogu, udał się w uroczystej procesji do Piotrowina, gdzie leżał zmarły dziedzic Piotr, kazał otworzyć grób i odkryć spróchniałe już ciało i pomodliwszy się, rzekł do umarłego: “Piotrze, w imię Trójcy świętej rozkazuję ci: wstań, pójdź do sądu i daj świadectwo prawdzie!” Piotr powstał z grobu i przybrał dawne ciało, a święty Stanisław zawiódł go przed króla i rzekł: “Oto masz królu samego Piotra, od którego wieś kupiłem! Przekonaj się, że to nie ułuda, ale ten sam człowiek, mocą Bożą z grobu wskrzeszony!”
Król, dwór i lud wszystek oniemiał z podziwu nad tym cudem, Piotr zaś potwierdził wobec wszystkich kupno, a potem obróciwszy się do synowców, zgromił ich i nakłaniał do pokuty za niegodziwy postępek wobec biskupa.
Król, skruszony, przysądził wieś świętemu Stanisławowi i Kościołowi, po czym Święty odprowadził Piotra do grobu, w którym wskrzeszony znowu w proch się obrócił.
Ucichł teraz nieco gniew króla przeciw biskupowi, ale po niedługim czasie odnowił się z następujących powodów: W roku 1078 doszło do wojny między Polską a Rusią. Bolesław pokonał księcia ruskiego i zabrał Kijów, który go tak usidlał swoją świetnością, że zapomniał o wszystkim i oddał się próżnowaniu, zbytkom i rozkoszy, a tym czasem w kraju wszczął się nieład. Na domiar złego wiele niewiast zaparło się cnót domowych, a niektóre, mniemając, że ich małżonkowie poginęli na wojnie, wchodziły w nowe związki. Gdy wieść o tym doszła do Kijowa, zatrwożone rycerstwo porzuciło chorągwie królewskie i pospieszyło do kraju. Za nimi ze wzburzonym sercem ruszył król Bolesław.
Teraz spadła na zbiegłe spod chorągwi rycerstwo straszliwa zemsta królewska. Król dał się porwać swemu pierwotnemu, gwałtownemu i dzikiemu charakterowi i nie dość, że w okrutny sposób zaczął karać samych zbiegów, ale i na ich żonach szukał srogiej zemsty. Przed biskupem Stanisławem otwierały się teraz dwie drogi: milczeć, albo wzorem prawdziwych sług Chrystusowych otwarcie stanąć w obronie prawa chrześcijańskiego i uciśnionych. Biskup wiedział, że wystąpienie przeciw szalejącemu z gniewu królowi grozi mu wielkim niebezpieczeństwem, mimo to jednak, wierny swoim ideałom, tym samym, które święty papież Grzegorz VII wyraził słowami: “Lepiej jest cielesną śmierć z rąk tyrańskiego władcy ponieść, niż milcząco przyzwolić na deptanie chrześcijańskiego prawa”, bez wahania kilkakrotnie go upominał, a gdy upomnienia nie odniosły żadnego skutku, rzucił na niego klątwę.
Klątwa była dla panujących katastrofą, gdyż wykluczając ich ze społeczności kościelnej i zabraniając innym wszelkiego z nimi obcowania, wyrywała im poprostu władzę z rąk, choćby nawet Kościół nie połączył z nią dodatkowego obostrzenia w postaci zwolnienia poddanych od posłuszeństwa. Nie dziw więc, że i panujący i bezwzględni zwolennicy władzy państwowej uważali ją przez długi czas za zbrodnię, a biskupa, który kiedyś przysięgał władcy wierność, a później ośmielił się rzucić na niego klątwę, za zdrajcę, zasługującego na surową karę. Całkiem innym zasadom hołdowali reformatorzy kościelni XI wieku. Według nich opozycja przeciw niesłusznym żądaniom władzy lub niezgodnemu z prawami chrześcijańskimi postępowaniu nie była przeniewierstwem, lecz prostym obowiązkiem chrześcijańskim. “Jak zaś poddanie niewolników względem życzeń pana, – pisał w roku 1085 jeden z najszlachetniejszych i najwięcej stanowczych zwolenników Grzegorza VII, Bernard z Konstancji – jak posłuszeństwo dzieci względem rodziców, a żony względem męża tylko tak daleko sięgać winno, jak daleko z nim nie łączy się pogwałcenie praw bożych, tak samo wierność poddanych względem władcy nie jest bezwzględną. Gdyby się te granice zapoznawało i chciało okazywać posłuszeństwo nawet wtedy, gdy ono się staje nieposłuszeństwem względem Boga, tedy byłoby ono już nie wiernością, lecz przeniewierstwem i krzywoprzysięstwem. W takim bowiem wypadku nie może być mowy o tym, że się dba o istotne dobro władzy, co przecież przysięgający swym panom w pierwszej linii obiecują”.
Stanisław wiedział, czym jest klątwa dla panującego, i wiedział, jakie skutki może ona wywołać, boć przecież właśnie w tym czasie szarpała cesarstwem rewolucyjna burza, którą wywołała klątwa rzucona przez Grzegorza VII na cesarza Henryka IV, jak również, znając charakter Bolesława, niewątpliwie przeczuwał, jakie gromy ściągnie na swą głowę, mimo to jednak, gotów bronić prawa bożego i kościelnego przeciw każdemu, kto ośmieliłby się je pogwałcić, nie cofnął się przed tą ostatecznością, i gdy nie pomogły ostrzeżenia, wyklął srożącego się władcę.
Biskup, ujmujący się za pokrzywdzonymi, których król uważał za swoich wrogów, nawołujący króla do poprawy i pohamowania okrucieństwa, które zaczynało w kraju wywoływać bunt, musiał się wydać jemu i jego zwolennikom zdrajcą i wspólnikiem buntowników. I to wywołało katastrofę, która sprowadziła zgubę nie tylko na biskupa ale i na szukającego nierozumnej pomsty króla.
Święty Stanisław
Było to dnia 7 kwietnia roku 1079. Biskup Stanisław odprawiał właśnie mszę św. w kościele św. Michała na Skałce, gdy pod kościół przybył król Bolesław i kazał go swej drużynie porwać sprzed ołtarza. Być może, że chciał, aby wykonano na nim karę obcięcia członków, na tę bowiem karę skazał go jako rzekomego zdrajcę stosownie do ówczesnych zwyczajów. Spotkawszy się z oporem swych ludzi, którzy bali się zbezcześcić świętość kościoła i targnąć się na biskupa przy ołtarzu, porwany dzikim gniewem sam wpadł do świątyni i zabił go uderzeniem miecza w głowę, po czym kazał żołnierzom wynieść ciało i posiekać na drobne części. Tak przeleżały święte szczątki kilka dni, bo nikt nie miał odwagi zbliżyć się do nich z obawy przed zemstą królewską, gdyż mniemano, że wedle zwyczaju zostały oddane na pastwę dzikim zwierzętom, aż wreszcie kilku kanoników pochowało je pod gołym niebem przy wejściu do kościoła św. Michała.
Straszliwa zbrodnia króla wywołała w całej Polsce głębokie oburzenie, pod wpływem którego wybuchł bunt, tak nagły i powszechny, że Bolesław niemal przez wszystkich opuszczony, musiał uchodzić wraz z żoną i synem na Węgry, gdzie wkrótce potem został zamordowany. Późniejsza legenda głosi, że schronił się do klasztoru benedyktynów w Osjaku w Karyntii i przez osiem lat spełniał z pokorą najniższe posługi w obrębie murów klasztornych; imię swoje wyjawił dopiero przed śmiercią, składając pierścień z królewską pieczęcią w ręce opata.
Zwłoki św. Stanisława leżały w ziemi koło kościoła św. Michała do roku 1089, po czym zostały uroczyście przeniesione do kościoła katedralnego na Wawelu i pochowane w kamiennym grobowcu, na znak szczególnej czci wzniesionym nieco nad posadzkę. Wkrótce potem zaczęły się przy nim dziać rozliczne cuda, które utrwaliły powszechną opinię o świątobliwości Męczennika, mimo to jednak, wskutek zamieszek wewnętrznych, jakie wstrząsały Polską przez długie lata, starania o kanonizację podjęto dopiero z początkiem wieku XIII. Przyczynił się do tego przede wszystkim błogosławiony Wincenty Kadłubek, którego opis życia i męczeńskiej śmierci św. Stanisława oraz cudów wzbudził w społeczeństwie polskim pragnienie uzyskania narodowego świętego. Pierwszym też biskupem, który zaczął myśleć o kanonizacji Stanisława, był bezpośredni następca błogosławionego Wincentego na katedrze krakowskiej, Iwon Odrowąż, a doprowadził ją do skutku trzeci po nim biskup krakowski, Prandota z Białaczowa, przy gorącym poparciu błogosławionej Kingi, małżonki ówczesnego księcia krakowskiego i sandomierskiego, Bolesława Wstydliwego.
Prandota podniósł z grobu zwłoki męczennika i kazał spisać cuda zdziałane za jego przyczyną, po czym zwrócił się do papieża Innocentego IV z prośbą o wyznaczenie komisji w celu ich sprawdzenia. Papież przychylił się do prośby i wyznaczył komisję w osobach arcybiskupa gnieźnieńskiego Pełki, biskupa wrocławskiego Tomasza i opata lubuskiego Henryka. Kronika błogosławionego Wincentego Kadłubka i w tym wypadku odegrała znakomitą rolę, bo jak wynika z brzmienia bulli kanonizacyjnej, komisja papieska dociekała właśnie prawdziwości jego opisu życia i cudów św. Stanisława. Gdy komisja ukończyła pracę i przysłała sprawozdanie, co nastąpiło w r. 1250, papież wysłał do Polski franciszkanina Jakuba z Velletri celem ostatecznego zbadania życia i cudów św. Stanisława, a gdy i jego orzeczenie wypadło pomyślnie, w roku 1253 wysłał Prandota na dwór papieski posłów, którzy mieli się starać o doprowadzenie sprawy do końca. Akt kanonizacji odbył się dnia 8 września roku 1253, w kościele św. Franciszka w Asyżu, w obecności tysięcznych tłumów wiernych. Wieść o zatwierdzeniu czci św. Stanisława przez Kościół napełniła całą Polskę niewypowiedzianą radością. W niecały rok później, w dniu 8 maja, odbyła się w Krakowie uroczystość podniesienia relikwii Świętego i wystawienia ich ku czci publicznej.
Przybyło na nią oprócz arcybiskupa gnieźnieńskiego Pełki i legata apostolskiego Opizona pięciu biskupów polskich, wielu opatów, prałatów, kanoników i mnóstwo kleru niższego, z książąt – oprócz pana ziemi krakowskiej i sandomierskiej, Bolesława Wstydliwego – Przemysław wielkopolski, Kazimierz kujawski i łęczycki, Ziemowit mazowiecki i Władysław opolski w towarzystwie mnóstwa panów i szlachty, oraz ogromne tłumy ludu z wszystkich stron Polski. Za zezwoleniem Stolicy Apostolskiej szczątki św. Stanisława wydobywała z trumny błogosławiona Kinga i obmywszy je w winie wkładała do relikwiarzy, z których największy, w kształcie trumienki, sprawiła własnym kosztem. Ten właśnie relikwiarz złożono na ołtarzu w pośrodku kościoła, tym samym, w którym od roku 1184 spoczywały relikwie św. Floriana; inne rozdano różnym kościołom polskim, a katedrze gnieźnieńskiej dostał się biskupi pierścień św. Stanisława.
Kanonizacja św. Stanisława miała dla Polski niezmiernie doniosłe znaczenie, ponieważ nie tylko podniosła ducha religijnego w narodzie, ale także przypomniała wszystkim dawną jedność i potęgę polityczną Polski.
Były to czasy zupełnego rozbicia politycznego Polski, spowodowanego podziałem, którego dokonał drugi z kolei następca Bolesława Śmiałego, Bolesław Krzywousty. Nie był to podział polityczny w właściwym znaczeniu tego słowa, gdyż Bolesław podzielił Polskę na pięć dzielnic, z których cztery miały być dziedziczne w rodach jego czterech synów, a piąta, mianowicie krakowska, miała być w rękach najstarszego członka rodu (seniora), jako pana zwierzchniego całej Polski – ale po jego śmierci synowie obalili jego rozporządzenie i zupełnie uniezależnili się od siebie, wskutek czego w miarę rozradzania się dynastii zaczęła się Polska rozpadać na coraz mniejsze cząstki. Za czasów kanonizacji św. Stanisława było tych dzielnicowych księstw już kilkanaście, zupełnie niezależnych od siebie i ustawicznie toczących z sobą wojny. I oto – jak pisze jeden z naszych uczonych – gdy u grobu św. Stanisława stanęła cała Polska, cały naród, “otrzymując patrona, poruszył się jednym uczuciem, w którym tkwił poważny kapitał poczucia jedności narodowej także pod względem politycznym, tym bardziej, że już opowieść o życiu Świętego uczyła, iż za jego czasów Polska była cała i niepodzielna pod jednym władcą. Otwarcie też dodawano do opisu cudów, które się działy przy śmierci św. Stanisława, że na podobieństwo jego posiekanych członków (które zrosły się cudownym sposobem) złączy się cała Polska, rozbita na dzielnice”. I to był skutek kanonizacji św. Stanisława równie ważny, jak jej skutek kościelno-religijny.
Św. Stanisław był wyjątkową postacią w ówczesnym polskim episkopacie – nie cudzoziemiec, lecz potomek jednego z swojskich rodów, pierwszy Polak, którego Kościół zaliczył w poczet świętych, przedmiot czci siedmiu wieków i u nas i u obcych. Na przestrzeni siedmiu stuleci, od początków kultu św. Stanisława aż do czasów dzisiejszych, pośmiertne dzieje biskupa męczennika są wiernym odbiciem nastrojów polskiej duszy na tle poszczególnych epok. Ostatniemu królowi Polski, który na chrzcie otrzymał imię Stanisława, zabrakło męstwa i mocy charakteru, zato polscy biskupi szli do więzienia i na wygnanie z modlitwą o dar męstwa na wzór świętego patrona Polski, a grób męczennika, ściągając bez przerwy liczne pielgrzymki z Górnego Śląska, przez sześć stuleci podtrzymywał na Górnym Śląsku Iskrę polskości. Przy grobie św. Stanisława jest o czym pomyśleć!
Cześć św. Stanisława w narodzie polskim utrzymywała się przez wieki bez żadnego uszczerbku. Pod jego wezwaniem zbudowano w Polsce około 300 kościołów, młodzież polska udająca się na naukę za granicę brała go sobie za patrona, a królowie polscy w wigilię koronacji udawali się w uroczystym pochodzie na Skałkę, aby polecić się jego opiece. Modlitwy ich nie były daremne, doznawali jej bowiem – zarówno jak cały naród – w chwilach nieszczęść i niebezpieczeństw, których moc ludzka nie byłaby zdołała odwrócić. Tak było np. w roku 1410, podczas bitwy pod Grunwaldem, gdy wojskom polsko-litewskim, zmagającym się z Krzyżakami, ukazał się św. Stanisław, błogosławiąc im, i w roku 1605 pod Kircholmem, gdy hetman Karol Chodkiewicz z garstką wojska stawił czoło potężnej armii szwedzkiej.
Cudowna opieka, którą święty Stanisław Szczepanowski stale otaczał Polskę i Polaków, sprawiła, że mijały wieki, czyny wielkich i maluczkich ginęły w zapomnieniu, a postać tego wielkiego męczennika trwała w pamięci narodu tak żywa i niczym niezatarta, jakby świadkiem jego świątobliwego żywota było każde żyjące pokolenie. Przed srebrną trumną w katedrze wawelskiej, kryjącą jego relikwie, modlą się dziś wierni tak samo żarliwie, jak przed wiekami ich przodkowie, zanosząc przez niego prośby i dziękczynienia do Stwórcy wszechrzeczy.
Nauka moralna
Ileż to złego przynosi nieposkromiona namiętność! Gdyby król Bolesław Śmiały był czuwał nad poskromieniem swoich namiętności, gdyby był przynajmniej pokornie przyjął napomnienia świętego Stanisława, nie byłby się naraził na tyle zbrodni, które później straszną karę z Nieba na cały kraj sprowadziły.
Podziwiając w św. Stanisławie nieustraszoną odwagę, z jaką gromił otwarcie króla i wytykał mu jego błędy, widzimy zarazem, jak występek i niemoralność prowadzi człowieka do coraz większego rozbratu z Bogiem. Człowiek, który się poddał namiętnościom, głuchy jest na upomnienia i na wszelkie wskazówki, jak ma wrócić na drogę cnoty. Stan tego obałamucenia trwa przez pewien czas, ale w końcu nastaje przebudzenie. Jakże jest okropne, jeśli już za późno żałować za grzechy! Przeto unikajmy występku, a szczególnie strzeżmy się pierwszego kroku na tej śliskiej drodze, abyśmy nie wpadli w głębinę wiodącą do zupełnego potępienia, z której już bardzo trudno się wydostać.
Modlitwa
Boże, za cześć którego święty biskup Stanisław poległ z ręki bezbożników, spraw, prosimy, aby wszyscy jego pośrednictwa wzywający, próśb swoich zbawiennego dostąpili skutku. Przez Pana naszego Jezusa Chrystusa. Amen.
św. Stanisław, biskup i Męczennik
urodzony dla świata 1030 roku,
urodzony dla nieba 8.05.1079 roku,
kanonizowany 8.09.1253 roku (lub 17 września ???)
wspomnienie 8 maja
Żywoty Świętych Pańskich na wszystkie dni roku – Katowice/Mikołów 1937r.
http://ruda_parafianin.republika.pl/swi/s/sta0.htm#02
Magdalena była ulubienicą ojca i doskonale go rozumiała. Zawsze zabiegała o to, aby z nim spędzać jak najwięcej czasu. On jej przekazał podziw dla piękna świata stworzonego przez Boga. Niestety, gdy miała pięć lat, Oktawiusz niespodziewanie zmarł. Matka jakiś czas potem wyszła powtórnie za mąż i rodzina opuściła dwór cesarski. Opieką nad dziećmi zajął się dziadek Magdaleny, Hieronim. Tym sposobem, choć pod dobrą opieką, pozbawiono ją kontaktu z matką. Przeszła różne choroby, których nie udawało się zdiagnozować lekarzom. W tym też czasie dojrzało w niej pragnienie oddania się na wyłączną służbę Bogu. Pewnego razu, leżąc złożona ospą, powiedziała do swego wujka: “Oblubieniec, którego wybrałam, nie będzie przejmował się moją twarzą. Nikt nie musi mnie podziwiać, gdyż postanowiłam wstąpić do zakonu”.
W wieku siedemnastu lat Magdalena była piękną, inteligentną i bogatą młodą damą. Zewsząd była otaczana podziwem i zazdrością. W czasie przygotowań do ślubu jej starszej siostry, za radą spowiednika, udała się na jakiś czas do klasztoru karmelitanek św. Teresy. Dopiero tam odczuła prawdziwą radość z przebywania blisko Boskiego Oblubieńca. Zrozumiała jednocześnie, że pragnie ulżyć ludzkim cierpieniom. Po powrocie do domu nieustannie modliła się o dar rozpoznania swego powołania. Wiele następnych lat zajmowała się domem w Canossie. Objawiły się wówczas jej talenty organizacyjne. Ogromne wrażenie na wszystkich robiła jej niekłamana pobożność, niechęć do wszystkiego, co mogłoby choćby w niewielkim stopniu zagrozić jej czystości.
Były to czasy wielkich podbojów Napoleona I Bonaparte. Podczas jednej z kampanii sam cesarz przybył na zamek w Canossie. Maniery i wdzięk Magdaleny zrobiły na nim wielkie wrażenie. Gdy potknęła się w jego obecności i jeden z oficerów chciał jej pomóc, cesarz zawołał: “Zostaw ją! Nie waż się jej dotknąć, to anioł!”
Gdy już wszyscy członkowie najbliższej rodziny poukładali sobie życie, Magdalena uznała, że wolno jej wybrać drogę, którą wskaże jej Bóg. Pierwsze wskazówki otrzymała od… Matki Bożej. Miała widzenie w katedrze św. Marka w Wenecji. Zajmując się pewnym głuchoniemym chłopcem, zrozumiała, że wszystkie dzieci są ulubieńcami Boga. Szczególną uwagę zwracała na wyjątkowość niewidomych, niesłyszących, niepełnosprawnych psychicznie czy niemych. Ujrzała całe piękno, jakie niesie za sobą możliwość troszczenia się o chorych.
Przedmiotem jej szczególnego zaangażowania stało się wychowywanie i kształcenie dziewcząt, zwłaszcza ubogich, i kierowanie ich na drogę nauczania. Pragnęła, by kształcenie stało się dostępne dla wszystkich. Modliła się: “Dobry Boże, jeśli to zgodne z Twoją wolą, pozwól mi szkolić te dziewczęta tak, by zostały nauczycielkami, żeby wszyscy, bez względu na rangę i klasę, mogli zdobyć wykształcenie”.
Pierwszą szkolę otworzyła w 1803 roku. Zwróciła się także do cesarza Napoleona o prawo do opuszczonego klasztoru augustianów, leżącego koło San Zeno. Uzyskała jego zgodę. Wraz z towarzyszkami otwierała coraz to nowe placówki i szkoły w Wenecji, Mediolanie, Bergamo i Trydencie. Tak powstało zgromadzenie sióstr kanosjanek. Wszyscy widzieli szczególną opiekę Boga nad jej dziełami. Z podziwem przyjmowali, że mając w zasięgu ręki wielkie bogactwa – wybrała ubóstwo. Ona odpowiadała: “Miłość jest rozprzestrzeniającym się ogniem, który dąży do ogarnięcia całego świata”. Najchętniej zatapiała się w modlitwie i kontemplacji. Bogu powierzała wszystko, co robiła, całą siebie. Dlatego szatan nie zostawiał jej w spokoju. Świadkami tych wydarzeń były jej siostry. Widziały, jak pogrążona w modlitwie zmagała się ze Złym. Łaska Boża zawsze ją chroniła.
Odznaczała się szczególną miłością do Jezusa Ukrzyżowanego. Tajemnicę Jego śmierci i zmartwychwstania nieustannie kontemplowała. W 1831 roku, u kresu swej ziemskiej wędrówki, doprowadziła do formalnego zatwierdzenia nowego, założonego przez siebie, Zgromadzenia Synów Miłosierdzia. Ich apostolat miał ten sam profil, co sióstr kanosjanek, tyle że w odniesieniu do chłopców.
Przez wiele miesięcy poprzedzających jej odejście, udręczona astmą, Magdalena siedziała na krześle, rezygnując z odpoczynku w łóżku. Zmarła 10 kwietnia 1835 r. w Weronie. Jej ciało umęczone bólem leżało tak skulone, że matka przełożona obawiała się, czy uda się ją ułożyć w trumnie. Ze łzami w oczach wspominała posłuszeństwo Magdaleny, która przecież była panią Canossy, i modliła się: “Markizo, przez całe swoje życie słynęłaś z posłuszeństwa. Bądź taka też po śmieci – wyprostuj się! I, proszę, daruj sobie ten okropny odór”. Potem wyszła z celi. Gdy wróciła, ciało było na tyle wyprostowane, że udało się zabić wieko trumny, a uciążliwa woń zniknęła.
Ciało Magdaleny złożono w kościele pod wezwaniem św. Józefa w Weronie. Do grona błogosławionych wprowadził ją papież Pius XII w dniu 7 grudnia 1941 r., mówiąc o niej: “pokora w miłosierdziu, miłosierdzie w pokorze”. Jej kanonizacji w dniu 2 października 1988 roku w Rzymie dokonał św. Jan Paweł II.
Magdalena przychodzi na świat 1.03.1774 r. w Weronie, we wspaniałym pałacu Sanmicheli, w rodzinie markiza Ottavio i hrabiny Teresy Szluga. Na fasadzie pałacu znajduje się napis” “synowie synów i ich potomkowie będą tu zamieszkiwać na wieki”. Narodzenie następnej córki, po Laurze, wydawało się przeciwstawiać tej sentencji, dlatego rodzice nie przyjmują z radością przyjścia na świat małej Magdaleny Gabrielli, jak zostaje ochrzczona 2 marca.Rodzina Canossa była świadoma bycia dziedzicami wielkiego imienia, chwalebnej tradycji w służbie Kościołowi, Republice, królestwu i wielkiemu dziedzictwu, które chciała pozostawić w spadku przyszłym pokoleniom. Tylko narodziny syna mogły być kontynuacją tego dziedzictwa. Z narodzeniem Magdaleny cała rodzina doświadczyła wielkiego rozczarowania, tak wielkiego, że jej matka wykrzyknęła: “wyrzuciłabym ją do rzeki”.
Rodzina Canossa w komplecie: rodzice i ich 5-cioro dzieci: Laura, Magdalena, Bonifacy, Róża i Eleonora. Szlachta cieszyła się prawami narodzenia, krwi i pomyślności, które wydawały się wieczne. Horyzont zaciemniał się jednak i okres przedkryzysowy zakończył się Rewolucją Francuską, która zniszczyła trony, zachwiała porządek społeczny i pozostawiła głębokie rany w ludzkości.
Magdalena odróżniała się od swego rodzeństwa żywiołowym charakterem, uczuciowością i szczerością. Dziewczynka nieumiejąca usiedzieć spokojnie, pełna inicjatywy i wyśmienitej wrażliwości, o sercu dobrym i błyskotliwej inteligencji.
Harmonia spokojnego dzieciństwa została boleśnie przerwana przez rodzinny dramat: 7.10.1779r., markiz Ottavio poczuł się źle i w rezultacie zmarł.
Kilka miesięcy później, Magdalena i jej rodzeństwo przeżywają z bólem odejście matki z domu. Wdowa, 27 letnia hrabina Teresa, pozostała w domu Canossa jako jedyna kobieta z wielką odpowiedzialnością za dużą rodzinę. Nie znała dobrze włoskiego, miała mentalność o wiele bardziej otwartą, nich konserwatywna rodzina zmarłego męża. Wychodzi za mąż za markiza Odoardo Zenetti z Mantowy, i pozostawia dzieci. Mimo takiej decyzji Teresa kocha swe dzieci i utrzymuje z nimi nieustanną i ciepłą korespondencję.
W wieku 15 lat Magdalena zapada na tajemniczą chorobę, która prowadziła ją na próg śmierci. Odzyskawszy zdrowie, zaczęła się intensywnie wsłuchiwać w głos Boga.
Wykorzystuje nadarzającą się okazję, gdy po obiedzie rozmawiało się o wystawnym ślubie; wyjawia obecnym, że otrzymała wspaniałą propozycję, której nie mogła odrzucić i wyraziła zgodę. Rodzina była zaskoczona, ponieważ taka postawa była w ich środowisku nie do pomyślenia. Kojarzenie małżeństwa było zadaniem rodziny, a nie osobistym wyborem. To rodzina decydowała i akceptowała małżonka. Ale kiedy z wielką radością pałającą z oczu wykrzyknęła, że wybrała dla siebie małżonka najpiękniejszego, najbogatszego, najlepszego na świecie, Jezusa, uczucia podziwu i smutku przeniknęły serca biesiadników.
W pałacu Canossa odbywa się przyjęcie na cześć Napoleona, mianowanego imperatorem Francji i królem Włoch. Magdalena ubrana elegancko, oczekuje na chwilę przyjęcia. Z gracją skłania się przed imperatorem. Napoleon wyczuwa jej piękno i wielkość moralną: książę Eugeniusz komentuje: “markiza Magdalena nie wyjdzie za mąż jak jej siostry, ponieważ postanowiła poświęcić się dla dobra ubogich”. Imperator podziwia ją i z zadowoleniem twierdza: “ta młoda, mimo że jest kobietą, znalazła sposób jak być pożyteczną dla państwa”.
Z upływem czasu zaproszenie Boga do całkowitego poświęcenia się Jemu, staje się coraz bardziej przekonujące. Magdalena czuje jednocześnie to, co sama nazwie “geniuszem” miłości do ubogich, chorych, sierot i bliźnich pozbawionych miłości. Trzykrotnie próbuje życia klauzurowego, które jednakże wymagało wyrzeczenia się możliwości pracy wśród ubogich.
Wydawało się jej, że klauzura podcina skrzydła wszystkim jej inicjatywom służby; “kto zajmie się ubogimi, którzy codziennie stawali u bramy pałacu?”. Tym, którzy dziwili się, widząc ją w tym pokornym posługiwaniu, odpowiadała: “Czy dlatego, że urodziłam się markizą, nie mogę mieć zaszczytu służenia Chrystusowi w Jego ubogich?”. Na początku 1799r. Magdalena przygarnia pierwsze dziewczęta, porzucone i wystawione na wiele niebezpieczeństw ulicy; zakupuje domek w parafii San Zeno, w najbardziej opuszczonej i nędznej dzielnicy Werony. Mimo, że nadal mieszkała w pałacu – ponieważ zajmowała się majątkiem rodzinnym i posługiwała swym starszym, schorowanym wujom – spędzała ze swymi dziewczętami sporą część swego czasu. Pierwszą troską była formacja kobiet, które mogłyby ją wspomagać w tej działalności, dlatego napisała dla nich plan życia zakonnego.
W jej listach możemy odkryć jej wielką aktywność na rzecz osób i instytucji. Widzimy ją obecną w dobroczynnych dziełach jako inspiratorkę, pełną inteligencji i zaangażowania. Nie powstrzymywały jej różnorakie przeszkody. Współpracowała z kapłanami w inicjatywach pastoralnych, dała impuls ćwiczeniom duchowym, misjom, niedzielnej katechezie dla służby rodzinom szlacheckim oraz handlarzom, którzy nie mogli uczestniczyć w katechezie parafialnej. Pracowała na wsi, aby mieć możliwość korygowania kobiecych strojów.
Z upływem miesięcy liczba dziewcząt, które przygarniała, wciąż wzrastała. Magdalena w ten sposób rozpoczyna “rewolucję” miłości, poruszona palącym pragnieniem sprawienia:
“ABY POZNANO I UMIŁOWANO JEZUSA”.
Podejmuje dzieło przeciwstawiania się złu i poświęca całą swą uwagę, trudy oraz troski, najuboższym. Swym sercem Matki i Siostry pragnie objąć wszystkich ludzi świata.
W 1808r. podzielając wraz z towarzyszkami zapał apostolski, w Weronie daje początek Zgromadzeniu Córek Miłości Służebnic Ubogich. Pozostawia majątek i szlachectwo swego pałacu i staje się ubogą wśród ubogich, konkretyzując miłość Chrystusa żyjącego w niej, szczególnie ku najbardziej potrzebującym. Wobec chorych odczuwa, jak sama to określa, szczególny “geniusz”. Nie wystarczała jej opieka nad schorowanymi wujami w pałacu; odwiedzała szpitale przepełnione chorymi, szczególnie młodymi żołnierzami poranionymi w walce Austrii z Francją. Spędza wiele czasu przy łóżkach chorych, ofiarując im wszelką pomoc oraz słowa pociechy i nadziei. To w szpitalu poznaje hrabinę z Mediolanu, Karolinę Durni, podobnie jak ona, poświęcającej się służbie chorym. Między nią a Karoliną rodzi się głęboka przyjaźń, pogłębiana przez serdeczną i ścisła korespondencję. Te dwie przyjaciółki wspierały się wzajemnie w drodze do świętości i popierały projekty na rzecz potrzebujących.
Magdalena miała sen, poprzez który Pan przekazał w jej życie promień światła, co do Jego woli: “widziałam piękną Panią, otoczoną przez sześć dziewcząt, ubranych w ciemnobrązowe suknie, czarny czepek i medalion Dziewicy Bolesnej, zawieszony na szyi. Zbliżyłam się do Pani. Ona chwyciła dłonie dwóch dziewcząt i zaprowadziła je do kościoła, aby uczyły doktryny chrześcijańskiej; potem poprowadziła dwie następne, aby odwiedzały chorych. W końcu wzięła dwie ostatnie i posłała je, by nauczały ubogie dziewczęta. Nigdy nie zapomnę tego snu!”.
Pod natchnieniem Chrystusa ukrzyżowanego i Dziewicy Bolesnej, z którymi Magdalena żyje w serdecznej i zażyłeś łączności modlitewnej, pisze Regułę Życia dla Zgromadzenia Córek Miłości Służebnic Ubogich: “chodzi o to, by ożywiać wszystkie nasze działania Duchem Jezusa Chrystusa, Duchem miłości, słodyczy, łagodności i pokory; Duchem gorliwości i mocy; Duchem pełnym miłości, wspaniałomyślności i wszelkiej cierpliwości”.
Projekt apostolski i socjalny Magdaleny był bardzo obszerny, jednak ona nie ograniczała się do programów. Miała duży wkład w podbudowę materialną i uzdrowienie moralne ówczesnego społeczeństwa, dzięki szkołom dla najuboższych, oratoriom, miejscom rekreacji, katechezie parafialnej, opiece nad chorymi oraz rekolekcjom. Wprowadzała w ruch to wielkie dzieło pod impulsem ogromnej miłości, tej nieskończonej miłości, którą w nią wlewał sam Ukrzyżowany. Jej dusza nigdy nie czuła się zaspokojona. Doświadczała potrzeby coraz intensywniejszej pracy, by docierać coraz dalej, tam, gdzie jedynie miłość może dotrzeć. A oto epizod świadczący o sile jej ducha; młoda dziewczyna, która uczęszczała do szkoły u sióstr, została posłana na służbę do bogatej rodziny; wyczuwając niebezpieczeństwo ze strony młodzieńca mającego złe intencje, schroniła się u Magdaleny. Młodzieniec odkrywszy, że ukryła się w domu sióstr, pełen nienawiści i pragnienia zemsty, groził Magdalenie pistoletem, by oddała dziewczynę. Ona jednak spokojnie próbowała mu tłumaczyć, do tego stopnia, że opuścił broń i wyszedł za zewnątrz. Po kilku dniach tenże człowiek wyznał, że z oczu Magdaleny biła jakaś siła, która rozbroiła jego ręce i zdobyła serce.
Nieustająca apostołka zakłada domy w Weronie, Wenecji, Mediolanie, Trento. W sercu pragnęła stać się prochem, by dotrzeć na cały świat i sprawić, by kochano Jezusa. Jednakże jej zdrowie było bardzo wątłe. W jednym z listów zaadresowanych do swych współ-sióstr, ujawnia swą ufność “w nieskończone Miłosierdzie Pana, w którego ojcowskie ramiona się powierzam oraz łaskawości Najświętszej Maryi Panny”. Wzywała siostry do życia według Reguły, do życia miłością, posłuszeństwem, pokorą, i kończyła serdecznym przypomnieniem o tych, którzy byli największą troską jej apostolskiego serca: “powierzam wam mych umiłowanych ubogich, czyńcie wszystko z miłością, by dzięki waszemu nauczaniu, modlitwie i trudom, wszyscy mogli się kiedyś radować posiadaniem Boga”.
Magdalena rozpalona gorącą miłością do Boga i ludzi, odczuwała, że nie może ograniczyć się do aktywności apostolskiej jedynie pośród dziewcząt i kobiet. Również chłopcy i mężczyźni potrzebowali tych, którzy będą im służyć po ojcowsku, przede wszystkim w ich potrzebach moralnych i duchowych. Dlatego w 1800r. układa Plan, w którym przewiduje założenie Zgromadzenia o dwojakim profilu: męskim i żeńskim, zajmującym się, “dziełami miłości”, tak względem mężczyzn, jak i kobiet. Zgromadzenie to powinno mieć charakter czysto religijny, a nie tylko filantropijny, jak to miało miejsce w wielu zrzeszeniach rodzących się w owych czasach. Magdalena szeroko opisała męskie “ramię” Dzieła, ograniczyła się natomiast do kilku zdań w celu wyjaśnienia, w jaki sposób mogłyby również kobiety “zaangażować się w pomoc przyszłego Zgromadzenia”. W zamyśle młodej jeszcze wtedy markizy instytut męski miał być wzorcem dla instytutu żeńskiego. Lecz realizacja planu wymusiła odwrotną kolejność. Około 1820r. Magdalena ukończyła “Plan Zgromadzenia Synów Miłości pod wstawiennictwem Najświętszej Maryi Bolesnej”. Prezentował on aspekty prawne instytutu złożonego z kapłanów i świeckich, związanych ślubami zwyczajnymi w “doskonałym życiu wspólnotowym”, zajmującym się wychowaniem, nauczaniem i opieką nad chłopcami.
Magdalena dopiero u schyłku życia doczekała się pierwszej wspólnoty Braci Kanosjanów, kiedy 23.05.1831r. w Wenecji otwiera się Oratorium Synów Miłości dla chrześcijańskiej formacji chłopców i mężczyzn.
Magdalena kończy swe intensywne i owocne życie mając zaledwie 61 lat. Umiera w Weronie 10 kwietnia 1835roku, w piątek przed Niedzielą Palmową, otoczona swymi duchowymi córkami.
Myśl św. Magdaleny na dzisiejszy dzień:
Wytrwajmy w tym miesiącu na modlitwie do Maryi, by trzymała w łańcuchach wspólnego wroga, by nie oszukał nas ten, który z pewnością jest rozwścieczony przewidując swą przegraną.
http://www.kanosjanki.org.pl/swieci1.php
********************
Święty Bonifacy IV, papież
Bonifacy urodził się jako syn Jana, lekarza. Za pontyfikatu Grzegorza I sprawował funkcję diakona. Po wyborze na papieża 25 sierpnia 608 r. został zmuszony do dziesięciomiesięcznego oczekiwania na zatwierdzenie go przez cesarza Fokasa.
Jako pierwszy papież nakazał zamienić pogańską świątynię (Panteon w Rzymie) na kościół (Santa Maria ad Martyres). Miało to miejsce 13 maja 609 r. Wprowadził obowiązkowe święcenia kapłańskie dla zakonników, popierał życie mnisze i zamienił swój dom w Rzymie w klasztor. W czasie jego posługi w Rzymie panował głód, jednak dzięki dobrym stosunkom z cesarzami papież zdołał wynegocjować pomoc. Za jego pontyfikatu zaczęto najprawdopodobniej obchodzić Dzień Wszystkich Świętych w Kościołach Wschodnich, chociaż nie było to jeszcze oficjalne święto.
Zmarł 8 maja 615 r. i został pochowany w bazylice św. Piotra w Rzymie.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-08c.php3
******
Encyklopedja Kościelna/Bonifacy IV święty
Bonifacy IV, święty (25 Maja). Ur. w Valeria, w Abruzzach, był synem lekarza, a 15 Wrześ. 608 r. wybrany został na Papieża. Na jego żądanie cesarz Fokas oddał mu Panteon, zbudowany przez M. Agryppę, zięcia Augusta i dozwolił przemienić na kościół chrześcjański (S. Maria ad Martyres, a od kształtu: S. Maria Rotunda). Bonifacy kazał przenieść do tego kościoła wielką liczbę relikwji, według podania 28 wozów, a od uroczystości poświęcenia tego kościoła rozszerzył się powoli w całém chrześcijaństwie zwyczaj obchodzenia uroczystości Wszystkich Świętych. — Z Anglji bp londyński Mellitus przybył za jego pontyfikatu w ważnych sprawach tamecznego kościoła, które na zebranym w tym celu synodzie (610 r.) roztrząsano (Mansi, X. 505 i n.). Pomiędzy innemi, na tym soborze pozwolono przypuszczać zakonników do święceń, i klasztor kantuaryjski apostolskie pozyskał zatwierdzenie. — Zresztą, za rządów Bonifacego IV liczne klęski świat nawiedzały. Głód, powietrze i powodzie niszczyły różne kraje. R. 611 Herakljusz kazał ściąć cesarza Fokasa, przychylnego Kościołowi, ale występnego; a 614 r. Kozroes II zdobył Jerozolimę, gnębił chrześcjan w Palestynie i, jako trofeum zwycięzkie, zabrał Krzyż Chrystusa, odnaleziony przez cesarzowę Helenę. B. IV um. w klasztorze 7 Maja 615 r. (Bolland. Acta ss. 25 Maji). Po nim nastąpił św. Deusdedit († 8 Listop. 618 r.).
http://pl.wikisource.org/wiki/Encyklopedja_Ko%C5%9Bcielna/Bonifacy_IV_%C5%9Bwi%C4%99ty
******
Św. Bonifacy IV
608-615
BONIFACY IV
25 sierpnia 608 – 8 maja 615
ITALCZYK
Bonifacy urodził się w Marsi dzisiaj prowincją Akwileji, był synem doktora Jana.
Za pontyfikatu Grzegorza I Wielkiego był diakonem i skarbnikiem. Po śmierci Bonifacego III został wybrany na papieża, ale oczekiwał przez dziesięć miesięcy na zatwierdzenie swojego wyboru przez cesarza Fokasa (602 – 610), zanim mógł zostać konsekrowanym.
Papież Bonifacy IV dawny Panteon adaptował do potrzeb sakralnych i konsekrował budowlę jako bazylikę pod wezwaniem S.Maria ad Martyres zwanej także S. Maria in Rotunda, gdzie umieścił liczne relikwie wydobyte z katakumb. Jest to pierwszy przypadek zmiany świątyni pogańskiej na kościół katolicki. Od pontyfikatu Bonifacego IV obchodzi się w Kościele uroczystość Wszystkich Świętych. Bonifacy IV zwołał synod w Rzymie 610 r. by przywrócić dyscyplinę w klasztorach. Postanowiono, że zakonnicy mogą otrzymać święcenia kapłańskie. Bonifacy zamienił swój rzymski dom w klasztor. W czasie trwania pontyfikatu Bonifacego IV powróciła w Kościele sprawa monofizytyzmu za przyczyną Awarów, Słowian i Persów podczas najazdów na wschodnie tereny cesarstwa. W 614 r. Persowie zdobyli Jerozolimę i wywieźli relikwie Krzyża św. do Ktezyfonu.
Bonifacy IV zmarł w Rzymie i został pochowany w bazylice św. Piotra.
Kościół czci Bonifacego IV jako świętego w liturgii 25 maja.
http://www.mbkm.pl/papa/168.htm
Był prezbiterem, kiedy po śmierci Leona II wybrano go w 683 r. na papieża. Przez blisko rok (do 26 czerwca 684 r.) oczekiwał na zatwierdzenie cesarza, niezbędne do konsekracji. Według Liber pontificalis był papieżem łagodnym, pokornym i szczerze miłującym ludzi ubogich. Rządził Kościołem przez niecały rok. Wysłał do Hiszpanii notariusza Piotra, a na stolicę w Yorku kazał przywrócić św. Wilfryda. Odpowiadając na to pierwsze posłanie synod w Toledo (684) potępił monoteletyzm. Dobrze zaczęły układać się stosunki z dworem w Konstantynopolu. Wyrozumiałość papież okazał także wobec Makarego, usuniętego patriarchy antiocheńskiego, którego gotów był przywrócić na stolicę, jeśliby potępił monoteletyzm. Odnowił w Rzymie wiele kościołów i przywrócił prawo azylu w kościołach.
Zmarł w Rzymie 8 maja 685 r., pochowano go w bazylice św. Piotra.
Św. Benedykt II
Święty papież i wyznawca (zm. 685).
Rzymianin, znany ze swojej znajomości Pisma Św. i pobożności, został wybrany papieżem w 683 roku, jego wybór zatwierdzono 26 maja 684. Cesarz Konstantyn IV zrzekł się w tym czasie prawa zatwierdzania papieża (przywłaszczonego sobie przez Odoakra i cesarzy).
Zwalczał herezję monoteletyzmu. Wymógł na biskupach hiszpańskich przyjęcie uchwał szóstego soboru powszechnego – konstantynopolitańskiego III (nazywanego również soborem w Trullo), na którym potępiono monoteletyzm. Biskupi przyjęli decyzje soborowe na XIV i XV soborze w Toledo.
Przywrócił prawo azylu w kościołach. Odbudował i wyposażył wiele kościołów.
Zmarł 8 maja 685 roku, został pochowany w bazylice św. Piotra w Rzymie.
Ikonografia:
Przedstawiany w stroju biskupa Rzymu. Jego atrybutem jest: mitra, pastorał, paliusz.
Ponieważ już jako kapłan pod rządami papieży Agatona i Leona II. zaznajomił się z sprawami kościelnemi i szczególniejszą wykazał gorliwość w ich załatwianiu, dlatego po śmierci Leona II. wyniesiony został na Stolicę Piotrową; objął rządy roku 684, kiedy wedle ówczesnego zwyczaju cesarz wschodniego państwa rzymskiego na wybór się zgodził.
Rządy Benedykta przypadają na czas herezyi Monoteletów, którzy uczyli, że Jezus miał jedną tylko wolę; cesarz Konstantyn II. popierał te błędy, sprzeciwiające się nauce katolickiej, która głosi, że Zbawiciel stosownie do swej natury boskiej i ludzkiej dwie posiadał wole, nie pozostające z sobą w żadnej sprzeczności. Już wszakże cesarz Konstantyn Pogonatus uznał prawdy katolickie; stąd poszedł za życzeniem papieża Agatona, aby zwołać r. 680 sobór powszechny do Konstantynopola. Uchwały potępiające herezyą Monoteletów przesłał Leon II. biskupom hiszpańskim. Benedykt II. przeprowadził zaś, że na synodach w Toledo 684 i 688 uznali i przyjęli postanowienia i oświadczenia soboru konstantynopolitańskiego.
Żywiąc wielką cześć dla papieża i papiestwa cesarz Pogonatus zrzekł się dawnego prawa zwyczajowego, na mocy którego cesarze byzantyńscy potwierdzali od czasów Odoakera wybór namiestników Chrystusowych; odtąd więc ku wielkiemu pożytkowi karności kościelnej papieże obejmowali rządy Kościoła tuż po wyborze; późniejsze uroszczenia, które dawny chciały przywrócić zwyczaj, nigdy nie zostały uznane. Cześć Pogonata dla Benedykta objawiła się i w tem, że uznał go poniekąd jako drugiego ojca cesarskich swych synów Justynyana i Herakliusza, bo wedle symbolicznego zwyczaju przesłał papieżowi zwój włosów z ich głowy.
Po krótkim, a jednak ważnym dla Kościoła pontyfikacie, któremu dodał blasku przez liczne ozdoby świątyń Pańskich, umarł Benedykt II. r. 685.
Encyklopedja Kościelna/Benedykt II
Benedykt II, rzymianin, w młodości wszedł do stanu duchownego, bardzo biegły w Piśmie św. i rzeczach kościelnych, pobożny, roztropny i dobroczynny, nastąpił po Leonie II († 3 Lipca 683) i był konsekrowany 26 Czerwca 684 r. Zaraz po wstąpieniu na Stolicę Rzymską, zajął się losem Wilfrieda, biskupa Yorku, wypędzonego ze swej stolicy; żądał od biskupów hiszpańskich przyjęcia VI soboru powszechnego, co oni też uczynili na XIV (684) i następnie na XV (688 r.) soborze w Toledo. Prawdopodobnie na jego prośbę cesarz byzantyński Konstantyn V Pogonatus, zrzekł się potwierdzania wyborów papiezkich, jakie sobie Odoakr, a za nim cesarze wschodni przywłaszczali. Cesarz tak dalece poważał Papieża, że, według ówczesnego zwyczaju, przesłał mu włosy dwóch swoich synów: Jnstynjana i Herakljusza, uznając go tym sposobem za przybranego ich ojca (Pauli Diaconi, De gestis Longobardorum, lib. II cap. 53). Benedykt usiłował nawrócić monotelitę Makarego, patrjarchę Antjochji, żyjącego wówczas w Rzymie na wygnaniu, ale Makary trwał uporczywie w błędzie. Krótko panując, bo tylko rok, Papież ten wiele kościołów w Rzymie wyrestaurował i upiększył. Umarł 685 r. 7 Maja. Kościół zapisał go w poczet świętych i przeznaczył jego pamięci dzień 7 Maja. Jego następcą był Jan V.
http://pl.wikisource.org/wiki/Encyklopedja_Ko%C5%9Bcielna/Benedykt_II
To też rozgłos, jakiego nabył przez naukę i wiedzę, sprawił, że po śmierci biskupa Eat, powołany został za czasów króla Alfreda na biskupią stolicę w Hagulstad. Jedną z pierwszych jego czynności było założenie klasztoru w Bewerley, siedem mil oddalonego od miasta York; jako opata ustanowił ucznia i dyakona swego Beretuna. W miejscowości zaś Carnesboe pod Hagulstad zbudował kościół pod wezwaniem św. Michała archanioła; umiłował sobie ten kościół i do niego się udawał, ilekroć na samotności chciał przebywać. W chatce pod kościołem spędzał na rozmyślaniach wszystkie wolne od zajęć chwile; tutaj też gromadził ubogich, aby uczynkami miłosierdzia pomnażać skarby swych zasług. Powiadają, że do ubogich dołączył się razu pewnego jakiś nieznany młodzieniec, niemy od urodzenia, zaszpeczony wyrzutami na głowie; święty biskup znakiem krzyża św. przywrócił mu mowę, a środkami leczniczymi przez siebie pobłogosławionymi uwolnił go od choroby.
Kiedy św. Wilfryd wrócił z wygnania i z woli papieża Agatona miał objąć biskupstwo w Hagulstad, św.Jan chętnie złożył godność swą w ręce wyznawcy Chrystusowego, sam zaś przeniósł się po śmierci biskupa imieniem Bosa na stolicę archidyecezyalną w Yorku około r. 686. Z czasu biskupich rządów św. Jana w Yorku opowiadają o niezwykłych jego cudach; zakonnicę Kapaburgę na prośby ksieni Hereburgi w Wetadum uwalnia znakiem krzyża św. i modlitwą od grożącej śmiercią choroby; święconą wodą uzdrawia po konsekracyi kościoła w Burton żonę potężnego magnata, nazwiskiem Puch; wiadomości o tych i innych cudach przekazali tak Beretun opat z Bewerlay jak Herebald opat z Tiumonth.
Jak bardzo Bóg świętego biskupa obdarzał łaskami, stwierdził i synod biskupów w Yorku, na który przybył i król Oswald; nietylko przebieg obrad dowiódł wszechstronnego doświadczenia św. Jana, ale nadto z tej sposobności znowu stwierdziła się niezwykła moc cudów; powtórzył się poniekąd cud z Kany galilejskiej, bo trzy kadzie wina pobłogosławione przez biskupa pozostały niewyczerpane i niewyczerpalne. Świętość też jego Bóg naocznym znakiem stwierdził, bo w chwilach gorącej modlitwy unosił się nad zatopionym w boskich rzeczach biskupie Duch św. w postaci gołębicy.
Kiedy podeszły wiekiem nie mógł sprawiać obowiązków swych biskupich z taką gorliwością, z jakąby był pragnął, postanowił usunąć się z swej stolicy i zamknąć się w klasztornem osamotnieniu. Za zgodą więc ludu i duchowieństwa przejął rządy biskupie Wilfryd młodszy; św. Jan zaś udał się do klasztoru Bewerlay przez siebie zbudowanego; było to r. 712. Od pobytu w tym miejscu nosi św. Jan swój przydomek. Żył jeszcze lat dziewięć na ćwiczeniach umartwienia, pokuty, dobrych uczynków i cnoty. Śmierć jego przypada na dzień 7. maja r. 721. Grób św. Jana jaśniał tak samo niezwykłymi cudami jak jego życie. Stąd i cześć świętego powszechnie była znaną.
Na chwałę św. Jana i pod jego wezwaniem zbudował w 10. wieku król Atelstan na miejscu zburzonego przez Duńczyków klasztoru w Bewerlay nowy klasztor z wdzięczności za zwycięstwo odniesione nad Szkotami, które odnosił do przyczyny świętego arcybiskupa z Yorku. Jemu też przypisywał zwycięstwa swe król Henryk V. w bitwie pod Azincourt, a synod angielski w r. 1416 nakazał cześć św. Jana w całej Anglii. Nauka
Wiele jest sposobów, które prowadzą do prawdziwej cnoty. Poza dobrą i szczerą wolą podkreślić należy porządek w zwykłych zajęciach i obowiązkach stanu z tym warunkiem wszakże, aby codziennie poświęcić pewien czas wyłącznie Panu Bogu. Jak św. Jan przykładem nas uczy, tak powinniśmy wolne od pracy chwile przeznaczyć na myśl o Bogu, przypominać sobie Jego prawdy i Jego przykazania, a zarazem zachęcać się do wykonywania ich w praktycznem życiu.
Niemniej trzeba ciągle pamiętać na obecność Boga; musimy doprowadzić do tego, aby wola Boża przez głos sumienia zawsze nam była przystępna i zrozumiała; służy do tego tak umiłowanie samotności, a znowu przykładem św. Jan z Bewerlay, jak i częsty rachunek sumienia, który pozwoli nam obliczyć dotychczasowe zabiegi, ocenić siły i określić braki, jakie jeszcze posiadamy.
Ponieważ do każdej cnoty potrzeba nam łask Bożych, dlatego na drodze doskonałości prowadzą nas Sakramenta śśw., bo są najbliższem i najpewniejszem źródłem uświęcenia wewnętrznego. Przystępując zaś do sakramentów św. jasno sobie zdawać sprawę mamy z wierności wobec natchnień Bożych, z popędów samolubstwa, z owoców, jakie Sakramenta św. w nas rodzą, kiedy zachęcają nas do tem gorliwszej służby Bożej, tem większem napełniają nas spokojem i zadowoleniem wewnętrznem.
Zapominać nam nie wolno przy dążeniu do cnoty o szczególnych nabożeństwach, mianowicie do Najśw. Maryi Panny, do Anioła Stróża; zapominać nam nie wolno o czytaniu pobożnych książek, o wyborze dobrego przewodnika duchowego, który nas w wątpliwościach ma oświecać, a zarazem nam drogę wskazywać, na której powoli wspinać się mamy na wyżyny doskonałości chrześcijańskiej.
http://siomi1.w.interia.pl/7.maja.html
*******************************
tercjarz Amat Ronconi2014-11-23 19:36:04
|
23 listopada papież Franciszek ogłosił świętym Amato Ronconi, włoskiego tercjarza franciszkańskiego, ascety i mistyka z XIII w. Amato Ronconi narodził się w Saludecio ok. 1225 r. w bogatej rodzinie. Został szybko sierotą, spędził swoją młodość z rodziną brata Jakuba. Wybrał życie Ewangelią, poświęcił się początkowo służbie ubogim i pielgrzymom, budując dla nich hospicjum na Górze Orciale. Po rozdaniu wszystkich swoich własności ubogim oddał się życiu surowej pokuty. Dokonał czterech pielgrzymek do grobu apostoła Jakuba w Compostella. Zmarł w 1292 r. w wieku 66 lat. Papież Pius VI zatwierdził jego kult w 1776 r. 9 października 2013 r. papież Franciszek rozpoznał heroiczność cnót bł. Amato i kanonizował go 23 listopada 2014 r. |
W wieku, który był świadkiem narodzin i afirmacji nowej gwiazdy duchowości chrześcijańskiej, św. Franciszka z Asyżu i całego szerokiego ruchu odnowy w ubóstwie, który wziął od niego imię franciszkanizmu, najpierw w środkowych Włoszech, a później stopniowo w innych rejonach, narodziły się inne przykładne postacie, które oddały ich młodość i ich dobra dla nowego ideału, który wstrząsnął u korzeni Kościołem XIII w. Jedną z tych postaci był bł. Amato Ronconi, który narodził się w bogatej rodzinie Saludecio (w Średniowieczu S. Lauditius) w diecezji Rimini a dzisiaj w nowej prowincji o tym samym imieniu. Został osierocony przez obydwu rodziców, wychowany przez starszego brata Hieronima, ale po dojściu do młodości, dotknęła go nienawiść bratowej, ponieważ odrzucił małżeństwo z krewną, które mu przygotowała. Zdecydował więc opuścić rodzinę i dotarł pod Monte Orciale, rozpoczął budować hospicjum poświęcone Narodzeniu Maryi Dziewicy, aby dać nocleg ubogim i pielgrzymom; dla wsparcia tego chwalebnego dzieła i związanych z nim potrzeb ekonomicznych, Amato ofiarował po kryjomu dochód ze swoich ziem a nawet zarobek, który otrzymywał dzięki swojej pracy pomocnika u innych rolników. Wiódł życie pokutne, codziennie biczował się i żywił się nielicznymi jarzynami; szybko zaczął być uważany za pomylonego przez swoich współobywateli, a szczególnie przez swoją bratową, w sposób szczególny rozwścieczoną, ponieważ widziała marnotrawioną majętność, która mogła być jej lub męża, nie zawahała się więc oskarżyć go o kazirodztwo przed władzą. Według „Życia” napisanego w 1518 r. przez humanistę Sebastiana Serico, który z braku dokumentacji mógł przytoczyć tylko tradycje ustne, przekazane przez jego rodzinę, Pan ukazał niewinność i świętość Amato Ronconi różnymi cudami. Inne szczegóły o jego życiu można poznać z jego testamentu, opublikowanego w tomie „Rimini w wieku XIII”, wydanym w 1862 r., gdzie jest napisane że: „uczciwy i pobożny człowiek, brat Amato z Trzeciego Zakonu błogosławionego Franciszka, właściciela i założyciela Szpitala św. Marii w Monte Orciale, przy zamku Saludecio, dokonuje uroczystej darowizny tego szpitala i wszystkich jego własności Benedyktynom z S. Giuliano i S. Gregorio w Conca di Rimini, prosząc jednocześnie, aby został pochowany w kaplicy tego samego szpitala”. Testament nosi datę 10 stycznia 1292 r. i jest jedynym dokumentem, który potwierdza, w jakim wieku żył Amato Ronconi. Kilka lat później (ok. 1300 r.), już nie żył, więc w ostatnich latach XIII wieku, i był już czczony jako błogosławiony, ponieważ w pewnym dokumencie datowanym 26 maja 1304 r. legat papieski kardynał Franciszek z S. Eusebio, potwierdził tą darowiznę, pisząc do mnicha Salvo „priora szpitala bł. Amato” i udzielił odpustu, temu, kto nawiedzał grób błogosławionego. Kaplica szpitala, gdzie według jego życzenia spoczywało jego ciało, została uszkodzona podczas pożaru, który wybuchł w maju 1330, relikwie zostały wtedy przeniesione do Pieve di S. Biagio, gdzie zarządcy zamku otrzymali autoryzację od opata Piotra, aby przechowywać je w ich Pieve jako depozyt. Jego kult został potwierdzony przez papieża Piusa VI tytułem błogosławionego 17 kwietnia 1776 r. W Saludecio znajduje się sanktuarium poświęcone jego pamięci; jego wspomnienie liturgiczne jest ustalone w ostatniej edycji „Martyrologium Romanum” na 8 maja. Antonio Borrelli |
oraz:
św. Agacjusza, setnika, męczennika (+ 303); św. Arseniusza, diakona i pustelnika (+ III/IV w.); św. Dionizego, biskupa (+ IV w.); św. Piotra, mnicha i biskupa (+ 1174); bł. Piotra Rogue, prezbitera i męczennika (+ 1796); bł. Ulryki Nisch, zakonnicy (+ 1913); św. Wiktora, męczennika (+ ok. 303); św. Wirona, biskupa (+ ok. 700)
Dyscyplina duchowa
Alister McGrath
Wielu chrześcijan nieprzychylnym okiem spogląda na ideę duchowej dyscypliny. Może się im bowiem wydawać, że pozostaje ona w sprzeczności z inną ideą – wolności Ewangelii.
Mogą postrzegać ją jako zwrot ku pewnej formie legalizmu [czyli wywyższania przepisów ponad Boga i ponad potrzeby ludzkie – przyp. red.]. W rzeczywistości, nic z tych rzeczy. Jest to sposób, dzięki któremu Bóg może pogłębiać naszą wiarę w Niego, wiedzę o Nim oraz posłuszeństwo wobec Jego woli. Oznacza ona traktowanie Boga na tyle serio, aby zapewnić sobie możliwość spędzania z Nim czasu, pomimo licznych innych obowiązków. Oznacza potwierdzenie faktu, że nie jesteśmy w stanie funkcjonować jako chrześcijanie bez stałego wsparcia ze strony Boga i wynikającej z tego konieczności takiego zaplanowania życia, aby korzystanie z niego było możliwe. To nie jest żaden legalizm, rutyna dla rutyny: jest to raczej oznaka pogłębiania naszego posłuszeństwa i zaangażowania, które stanowią wyznaczniki dojrzałości naszej wiary.
Fragment książki: Wątpliwości w wierze
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,715,dyscyplina-duchowa.html
******
Pies i jego pan, czyli rzecz o Łasce
Przemysław Kawecki SDS
“Łaską bowiem jesteście zbawieni”.
W ciemnościach zdrady
Wojciech Ziółek SJ
Jako dziecko zawsze bardzo bałem się nocy i bałem się również tej konkretnej nocy, o której mówi św Jan, kiedy wyszedł Judasz z wieczernika. Ile razy to było czytane w Kościele, to ja wracałem do domu z płaczem i mówiłem, że to niesprawiedliwe, że on może nie chciał, że on może by żałował a tak to już nie może, bo już jest noc, a noc jest straszna…
Wojciech Ziółek SJ – Rekolekcje (anty)kryzysowe
REKOLEKCJE (ANTY)KRYZYSOWE – mp3
Wojciech Ziółek SJ
Chciałbym w czasie tych rekolekcji mówić o Panu Jezusie, a konkretnie o spotkaniach Pana Jezusa z ludźmi, którzy znaleźli się w trudnych momentach swojego życia, którzy przeżywali kryzys, ból, cierpienie i chorobę… – Wojciech Ziółek SJ
Przeżyć właściwie kryzys to przeżyć go do końca. Po to, by mogło się dokonać to, o co w kryzysie chodzi – by coś umarło, a coś nowego się narodziło.
W “Rekolekcjach (anty)kryzysowych Wojciech Ziółek SJ, wbrew panującym modom, podpowiada, jak bez unikania bólu i bez znieczulenia się dojrzale przejść przez kryzys. Bez naiwnych i głupich pocieszeń zachęca do spojrzenia na problemy z szerszej perspektywy, bo – jak sam mówi – każdy kryzys jest niepowtarzalną szansą na nowe. Szansą na to, by żyć pełniej i prawdziwiej.
- Spis utworów
01. W szponach śmierci – Łazarz (J 11,1-44) – 21:30
02. W ciemności zdrady – Judasz (J 13, 21-30) – 20:10
03. W niekończącym się cierpieniu – Chromy nad sadzawką Betesda (J 5, 1-18) – 25:14
04. W poczuciu upokorzenia i odrzucenia – Naaman (2Krl 5, 1-15, Łk 4, 24-30) – 9:19
05. W odmętach braku świadomości bycia chorym – Nielitościwy dłużnik (Dn 3, 34-43; Mt 18, 21-35) – 10:16
06. Na dnie bezradności i desperacji – Kobieta cierpiąca na krwotok (Mk 5, 23-34) – 32:46
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1746,w-ciemnosciach-zdrady.html
******
Zdrada. Jak sobie z nią poradzić?
Peter M. Kalellis / slo
Jest taka sytuacja, w której, jak się wydaje, szczególnie trudno opanować lęgnącą się złość. To zdrada małżeńska, a w każdym razie trwalszy romans któregoś z partnerów.
To z nich, które okazało się niewierne, złości się, gdyż postrzega współmałżonka jako przeszkodę w romansie. Dodatkową złość wyzwala obawa przed jego wykryciem zaś to, kiedy następuje, nic nie może powstrzymać gwałtownego wybuchu. Zdradzonemu nie przychodzi wtedy łatwo zdobyć się na wybaczenie.
Jakiekolwiek były powody zdrady, nie warto chyba tracić zbyt wiele sił na wytykanie winy, a także na szukanie usprawiedliwień. Trzeba się raczej skupić na wizji dalszego losu związku po takiej próbie, a w zażegnaniu burzy emocji wesprzeć się pomocą obiektywnego i profesjonalnego terapeuty.
Niezależnie od tego, jak silna jest twoja złość, pamiętaj, że nie chcesz nią zniszczyć partnera. Nawet jeśli jesteś przekonany o swojej racji, nie możesz go zmienić samą bezwzględnością przekonania. Możesz tylko stworzyć sposobność, by cię uważnie wysłuchał. Dzieląc się problemem złości z partnerem, bądź skupiony na przedmiocie, który ona niesie. Nie osądzaj partnera i nie staraj się zatriumfować nad nim za wszelką cenę, zmuszając go do przyjęcia twojego punktu widzenia.
Abyś mógł sam odzyskać równowagę ducha, zastanów się nad konfliktem w waszym związku z całym spokojem, na jaki cię stać, a następnie przeprowadź z partnerem szczerą rozmowę, nastawioną przede wszystkim na to, żeby znaleźć korzystne dla obu stron rozwiązanie.
Konflikty mają zwykle przynajmniej tę wartość, że ujawniają nam jakąś istotną prawdę o nas samych. Widząc w nowym, pełniejszym świetle osobowość partnera, łatwiej nam będzie zrozumieć, czego potrzeba do naprawy i umocnienia naszego związku. Ucząc się skutecznie radzić sobie z własną złością, wyzwalasz się zarazem z lęku przed złością partnera, lęku przeszkadzającego w zrozumieniu go i paraliżującego siłę miłości.
W życiu zawsze o coś chodzi. Spróbuj dojść do tego, jaki może być obecny cel w twoim życiu. Być może twoje położenie jest męczące, może nawet bolesne, lecz w każdym razie jak dotąd wytrzymujesz je. Gdybyś przestał rozpamiętywać bolesne wydarzenia i hołubić obawy przed przyszłością, byłoby ci jeszcze łatwiej znieść chwilę obecną, może nawet mógłbyś się nią cieszyć.
Pomyśl o swoim związku, także o obecnej jego formie, w kontekście romantycznych przeżyć na początku waszej miłości i marzeń, jakie snułeś wówczas o szczęśliwym małżeństwie. Mimo że jesteś teraz w trudnym momencie życia, zastanów się nad nim jako całością – czy nie jest udane i wiele warte? Czy warto niszczyć wszystko to, co dotąd osiągnąłeś, i zaczynać życie od nowa? Jakie masz podstawy, by sądzić, że w związku z inną osobą będziesz szczęśliwszy?
W odpowiedniej chwili, gdy jesteś bardziej wypoczęty i odprężony, spróbuj popatrzeć na swego partnera współczująco. Załóżmy, że nie umiesz dostrzec w nim żadnych zalet – postaraj się w takim razie przyjrzeć mu jeszcze raz, wniknąć głębiej. Może patrzysz na niego krzywdząco, przez pryzmat własnego niezadowolenia z siebie. Uważasz, że jest zły i uparty, bo może sam taki jesteś, a nie umiejąc tego faktu przyjąć, przenosisz go nieświadomie na partnera.
Jeśli wasza sytuacja wydaje ci się beznadziejna, łatwo może to wpłynąć deformująco na twoją ocenę. Szukasz winnego czy współwinnego tej sytuacji, a mogąc kogoś oskarżyć o jej spowodowanie – i to drugą osobę, nie siebie – odczuwasz chwilową ulgę.
Zaufaj sobie. Kiedy już zważyłeś swoje siły i zdolność do działania, skup się na zaletach partnera i postaraj się znaleźć przyjemność w tym, że robisz coś dla dobra waszego związku. Nastaw się do tego zadania i do partnera pozytywnie. Powiedz sobie na przykład tak: “Żyję. Jestem zdrów na umyśle i sprawny fizycznie. Umiem zrobić coś, co przynosi mi satysfakcję, nie niszcząc przy tym cudzego życia. Mógłbym znaleźć radość w pomocy dla innych. Mam wolność wyboru, a w tej chwili wybieram dokonanie skoordynowanych wysiłków do uruchomienia wszystkiego, co może być pomocne dla przetrwania i ulepszenia mojego związku z partnerem”.
Jeśli twój partner zauważy, że podchodzisz do niego uczciwie i że zmieniłeś się w stosunku do niego, jeśli zda sobie sprawę z twojego położenia, oboje zaczniecie, być może, dostrzegać w waszym związku wartość i doceniać swoją wzajemną obecność. Jest to już początek sukcesu. Pamiętaj: ani ty nie możesz przymusić partnera, by się zmienił, ani też ciebie nikt nie może zmusić do niczego.
Wybór drogi postępowania jest tylko twoją sprawą…
Spróbuj:
- Oswój się z tym, że czasem czujesz złość. Nie tłum jej w sobie i nie wiń siebie, że ją odczuwasz, ale staraj się z nią coś zrobić, a przede wszystkim okazywać ją w sposób właściwy dojrzałemu człowiekowi. Wściekłe miny, wrzaski i ataki szału dowodzą niedojrzałości.
- Pomyśl, jakie byłyby skutki, gdybyś wylał z siebie całą swoją złość. Czy ulżyłoby ci wtedy? Może. Ale zastanów się nad sytuacją twojego partnera, na którego ta złość spada. Jak czułby się, zaatakowany w ten sposób? Co można właściwe w jakimkolwiek związku osiągnąć poprzez atak złości?
- Poświęć trochę czasu na uświadomienie sobie źródeł swojej złości. Zadaj sobie pytanie: Czy ktokolwiek zasługuje na tyle złości, ile w tej chwili czuję? Czy mój partner może posiadać aż taką moc, żeby rozpętać we mnie tyle złości? Pamiętaj, że złość mogła w tobie narastać przez całe lata, że być może ujawniają się teraz dawne bolesne przeżycia, zranienia emocjonalne i ciężkie straty życiowe.
- Jeśli twój partner właśnie cię skrzywdził, należy określić tę konkretną, świeżą krzywdę i na niej się skupić. Nie powinieneś iść za ciosem i chcąc partnera poniżyć, ukarać czy zatriumfować nad nim, odwoływać się do wszystkiego, co mogłeś mu kiedykolwiek zarzucić.
- Jeśli zaczynasz szaleć ze złości, ranisz nie tylko swego domniemanego przeciwnika, ale także siebie i wszystkich świadków zdarzenia.
- Nie wstydź się przyznać, że się pomyliłeś albo wyrządziłeś krzywdę, i stąd wynikła twoja złość, będąca oczywistym nadużyciem. Nie myśl, że zamyka ci to drogę do wybaczenia. Mówiąc “przepraszam”, możesz sobie przetrzeć szlak do lepszego porozumiewania się z partnerem.
- Jeśli naprawdę sądzisz, że zawsze masz rację, w takim razie zdolny jesteś do powierzchownej tylko relacji emocjonalnej, nie potrafisz bowiem podzielić rzeczywistych uczuć drugiej osoby.
- Kiedy spotykasz się z agresją osoby, z którą relacja jest szczególnie trudna, powściągnij chęć, by odpowiedzieć podobnie. Opanowanie nerwów w takiej sytuacji owocuje natychmiastowymi korzyściami, złość zaś odbiera siły.
- Opanowanie złości choćby na krótki moment powiększa szansę na poprawę sytuacji w związku. Gdy tylko znikną z twojej twarzy chmury zawziętości, przez ciało i duszę zacznie przeświecać słońce, a zamęt w twoim wnętrzu automatycznie się uspokoi. Choćby miało to być bardzo trudne, warto ujawniać gorzkie uczucia zrównoważonym głosem.
- Każda złość, nawet jeśli jest uzasadniona, okazywana w dobrych intencjach i nie wyrażana w sposób gwałtowny, może okazać się niszcząca, jeśli nie zostanie rozładowana.
Wiecej w książce: ODBUDOWYWANIE ZWIĄZKÓW. 5 rzeczy których winieneś spróbować zanim powiesz: żegnaj – Peter M. Kalellis
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,436,zdrada-jak-sobie-z-nia-poradzic.html
*****
Jak uwolnić się od lęku? Są sposoby
Wunibald Müller / slo
W odróżnieniu od lęku neurotycznego, który działa destrukcyjnie, istnieje normalny, egzystencjalny lęk, który trzeba umieć zaakceptować. Wiąże się on w sposób oczywisty i niewątpliwy z ludzką kondycją. Na ten normalny lęk człowiek musi odpowiedzieć. Inaczej zamknęlibyśmy się na konieczny życiowo proces, który ma się w nas dokonać.
Niektórzy próbują unikać sytuacji, które wiążą się z lękiem, w ten sposób, że przystosowują się do istniejących norm. Swoją indywidualność okiełznali słówkiem “się”. “Ludzie tak się boją być inni od reszty, że się przystosowują, pokornie akceptując to, co im się nakazuje” – powiedział muzyk rockowy Marylin Manson.
Zamiast wybrać trudną drogę samorealizacji, okopują się na pozornie pewnych pozycjach konformizmu. Nie są wtedy sobą, nie ujawniają swej prawdziwej twarzy. Sami odbierają sobie w ten sposób szansę zmobilizowania sił, aby przeżyć życie w zgodzie z samym sobą. Unikając sytuacji, które wywołują w nich lęk, by się – w swoim mniemaniu – bronić albo ratować, doprowadzają do tego, że pozostaje im tylko wątłe poczucie bezbarwnego, nieprawdziwego istnienia.
Kto w swoim życiu walczy z lękiem utrudniającym mu wykorzystanie otrzymanych możliwości, ten na tym zyskuje. Kto chowa się ze strachu, nie będąc w stanie korzystać z tego, co otrzymał, tylko traci.
W języku psychologii głębi Jolande Jacobi formułuje to tak: “Kto dzielnie przemierza życie i akceptuje je, kto odważnie stawia mu czoła, kto nie obawia się walki i szukania nowych rozwiązań, nie ucieka przed nowymi doświadczeniami, tego osobowość będzie dojrzalsza niż osobowość człowieka, który nie ryzykuje wychylenia się poza sprawdzone drogi i sposoby postępowania”.
Lęk nie powinien nas paraliżować. Trzeba – wbrew niemu – ciągle zdobywać się na zrobienie kroku naprzód. Jeśli uda nam się przezwyciężyć własny lęk, otworzą się przed nami nowe możliwości: staniemy się otwarci na nowe myśli, poglądy i doświadczenia, zdolni do nawiązywania nowych relacji.
Przede wszystkim jednak sprawimy, że nasze ,ja”, pokonując lęk, będzie mogło coraz pełniej się realizować, a nasze życie zyska nową jakość i indywidualność. Jest to lęk, o którym Verena Kast mówi, że “zmusza on ludzi do tego, by żyli własnym życiem”.
Lęk powinien spełniać w naszym życiu rolę pozytywną. Powinien nas zmuszać do tego, byśmy dopuścili do głosu to, co w nas tkwi, byśmy naprawdę i możliwie najlepiej wykorzystali własny potencjał. Początkowo lęk jest – albo też wydaje się – przeszkodą, która utrudnia działanie, utrudnia podjęcie ryzyka, co trwa do chwili, gdy zdecydujemy się wreszcie przeciwstawić owej przeszkodzie, przekonując się, że jesteśmy silniejsi niż ona, że mamy więcej siły, niż przypuszczaliśmy. Inną odmianą lęku jest wrażenie ucisku w piersiach albo ściskania w gardle, co wiele osób często odczuwa. Jeśli przetrzymamy taki konkretny napad lęku, poczujemy, że nasze życie znowu nabiera rozpędu i intensywności, i to na różnych płaszczyznach.
Wielu ludzi kapituluje jednak wobec lęku, co w konsekwencji i sprawia, że nie mogą żyć pełnią swych możliwości. Znany aktor, Patrick Stewart, wyznał: Jako młody chłopak byłem pełen kompleksów i niepewności. Przez wiele lat utrudniało mi to życie. Nie tylko jako człowiekowi, który musi poruszać siew świecie, lecz również jako aktorowi. Lęk długo miał wpływ na moje zachowanie, zarówno prywatne, jaki zawodowe. Potrzebowałem wiele czasu, żeby się z niego wyzwolić, a tkwił on we mnie od czasów dzieciństwa… Nie jestem jeszcze całkiem wolny od niego, i nadal czasem czuję, że jest we mnie…
Następnie aktor przytacza zdarzenie, które to ilustruje. Przed paroma miesiącami wziął udział w wyścigu samochodowym w Kalifornii. W czasie treningów poprzedzających zawody czuł radość, ekscytowała go szybka jazda, chociaż raz nawet wpadł w poślizg i wypadł z trasy. W czasie zawodów był jednak coraz bardziej zdenerwowany i przestraszony, tak że sam przywoływał się do porządku. Dalej jego relacja jest następująca:
Chociaż nie przyjechałem ostatni – na metę dotarłem jako czwarty od końca z siedemnastu zawodników – byłem bardzo sfrustrowany. Moja strachliwość zepsuła mi przyjemność tych ekscytujących chwil. Od tej pory dużo myślę o swoim lęku i o tym, ile radości życia mi odbiera. Można by mówić, że w tamtej sytuacji lęk był zupełnie na miejscu, bo jeżdżenie w wyścigach samochodowych nie jest przecież ani moim zawodem, ani hobby. Lecz byli przecież inni debiutanci, którzy nie martwili się o to, co w trakcie wyścigu może się im przytrafić. Po prostu jechali. I mieli na pewno więcej przyjemności niż ja. Ja natomiast myślałem tylko o tym, że następnego dnia muszę jechać do Amsterdamu, by udzielić wywiadu, a potem z żoną na urlop, więc nie mogę ryzykować. Jechałem coraz wolniej. Przezwyciężyć lęk to dla mnie chyba najważniejsze życiowe zadanie.
Kiedy człowiek podejmuje wyzwanie, jakim jest jego własny lęk, wygrywa, staje się twórczy. Lęk okazuje się motorem, który nadaje jego życiu pewną dynamikę, coś w nim wyzwala, pomaga iść naprzód. Kierkegaard mówi, że człowieka ogarnia lęk, kiedy staje przed koniecznością zrobienia czegoś dla siebie, kreowania własnego życia. Gdyby wszystko było z góry ustalone, bylibyśmy zwolnieni z odpowiedzialności i z gotowości podejmowania decyzji na własne ryzyko, z wybierania własnej drogi życiowej i związanej z nią niepewności. “Dziecko uczy się chodzić, w końcu idzie do szkoły, dorosły mężczyzna żeni się, podejmuje nową pracę. Te możliwości wiążą się z lękiem, podobnie jak drogi życiowe, które są przed człowiekiem, a których nie można poznać, dopóki się ich nie wybierze i nie doświadczy”, wykłada Rollo May tezę Kierkegaarda. Kto pokona swój lęk, kogo lęk nie wstrzyma przed pełnym zaangażowaniem się w życie, ten wykorzystuje swój potencjał, czerpie z niego.
Mówimy tu o lęku normalnym, a przy tym dla nas istotnym, lęku, który domaga się od nas, żeby go przezwyciężyć, i który, gdy to uczynimy, wyzwala w nas wewnętrzne wzrastanie. Jeśli, sparaliżowani lękiem, zatrzymamy się w tej czy innej sytuacji, kiedy życie będzie wymagać od nas podjęcia decyzji mającej wpływ na nasz dalszy rozwój, nie posuniemy się naprzód, lecz przeciwnie – będziemy błądzić po opłotkach, a nawet się cofać i narazimy się na niebezpieczeństwo oddalenia się od zasadniczego szlaku i zagubienia. Nasze życie, zamiast toczyć się dalej bez przeszkód, zacznie się komplikować i obierze błędny kierunek, niezgodny z przewidywaniami. W nasze działania stopniowo zacznie się wkradać lęk, który będzie nas paraliżował. Coraz wyraźniej zaczniemy zdawać sobie sprawę z tego, że jesteśmy odcięci od dynamicznego nurtu życia, bezsilni wobec tej sytuacji i zacznie nas ogarniać coraz większa panika, ponieważ nie będziemy wiedzieli, co robić.
Taki lęk jest znakiem słabości naszego ,ja”. Wskazuje on, że nie jesteśmy jeszcze właściwie przygotowani do zadań, jakie przed nami stoją. Kolejny etap rozwoju będzie możliwy wtedy, gdy pokonamy związany z nim lęk. Znaczy to, że będziemy musieli przebyć trudną często drogę przezwyciężania lęku. Uciekanie przed lękiem tylko go wzmaga, a energia, jakiej potrzebujemy do własnego rozwoju, zostaje utopiona w próbach daremnej ucieczki przed nieuniknioną konfrontacją z lękiem.
Więcej w książce: Jak uwolnić się od lęku – Wunibald Müller
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,96,lek-ktory-pobudza-do-zycia.html
******
Czcij ojca swego i matkę swoją. Czy zawsze?
Joanna Jonderko-Bęczkowska / slo
Nie wszyscy mają szczęście mieć świętych rodziców, takich jak np. Louis i Zélie Martin – beatyfikowani rodzice św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Co z całą rzeszą tych, których rodzice nie mogą służyć za dobry przykład? Jak czcić rodzica, dla którego dziecko bywa obciążeniem albo zabawką? Jak dzieci mają się nauczyć miłości od nieświętych rodziców?
Jezus nie dość, że nie ustanowił wyjątków odnośnie czwartego przykazania, to podporządkował je nadrzędnemu przykazaniu miłości Boga i bliźniego. Kto jak kto, ale On wie najlepiej, co się dzieje w ludzkich rodzinach. Trzeba sobie też zadać pytanie, czy rodzice są w ogóle zdolni do nauczenia miłości – takiej, jakiej każdy pragnie – spełnionej i za darmo? Niekiedy tzw. dobrzy rodzice, kierując się najlepszymi intencjami, uzależniają swoje dzieci od siebie emocjonalnie. Zdaje się, że z nauką miłości jest podobnie jak z nauką dobra.
Uczenie się czy odnajdywanie
Nurtowało to Sokratesa na ok. 500 lat przed narodzeniem Jezusa. Sokrates znany był z zadawania pytań w taki sposób, że jego rozmówca sam odnajdywał właściwą odpowiedź. Irytował tym tzw. nauczycieli, bo podczas rozmowy z nim dochodzili do wniosku, że nie wiedzą tego, co myśleli, iż wiedzą. Tego woleli akurat nie wiedzieć. Pewnego razu Sokrates zapytał Protagorasa, czy ów był w stanie nauczać dobra. Protagoras potwierdził. Robił to zawodowo. Sokrates nie przestawał dociekać, w jaki sposób można było nauczać dobra, skoro nie było wiadomo, czym było owo dobro? To tak jakby szukać czegoś, o czym nie ma się zielonego pojęcia – zadanie nie do wykonania. Protagoras, broniąc się, przyznał, że dobro było ogólnie znane. Wniosek nasunął się sam: skoro dobro było znane, nie trzeba było o nim nauczać – wystarczyło go odnaleźć.
Miłości jest każdy w jakimś stopniu świadom. Nawet małe dziecko ją przeczuwa – może nawet bardziej niż dorosły?
Dziecięce zaufanie
Dziecko pragnie być kochane. W tym swoim pragnieniu jest bezbronne i naiwne. Nie każdy może powtórzyć za Teresą od Dzieciątka Jezus, że czuła się w pełni bezpieczna w ramionach ojca. Jej obraz Boga był tym samym nieskażony.
Z poczuciem bezpieczeństwa bywa jednak różnie, podobnie jak z poczuciem bycia chcianym. Rodzice niejednokrotnie, utwierdzają je w przekonaniu, że musi wpierw być grzeczne, odnieść sukcesy w szkole itp., żeby być kochanym. Uczy się przez doświadczenie, że rodzice okazują mu miłość dopiero wtedy, gdy na to sobie zasłuży. Dorastający młody człowiek doświadcza tzw. uwarunkowanej miłości. Miłości, którą trzeba sobie zaskarbić. Później już jako dorosły człowiek wysila się, goni za pracą, osiągnięciami, by zdobyć uznanie otoczenia i jakieś poczucie bezpieczeństwa.
Miłość w krzywym zwierciadle
To wewnętrzne przekonanie, że na miłość trzeba sobie zasłużyć rzutuje na relacje z innymi ludźmi i na własne odniesienie do Boga. Człowiek nadskakuje tym, na których mu zależy. Udowadnia im, że potrafi. Od podwładnych wymaga tego samego. Swoje dzieci będzie traktował podobnie przekonany, że tak trzeba dla ich dobra. Sam przecież doświadczył, że o miłość należy walczyć. Poza domem także trzeba się pokazać jak najlepiej, by zdobyć uznanie. Z czasem nieuchronnie wypala się w tej walce. Zamiast akceptacji i bezpieczeństwa coraz dotkliwiej odczuwa rozczarowanie i poczucie osamotnienia. Najgorszy jednak kryzys przychodzi po śmierci rodzica, o którego względy należało w ten sposób zabiegać. Z chwilą śmierci raz na zawsze przekreślona zostaje nadzieja na spełnienie tego głębokiego, dziecięcego pragnienia – bycia po prostu kochanym. Tu nie mówimy o reakcji żałoby, która jest naturalnym smutkiem po stracie bliskiej osoby. To raczej dojmująca porażka w walce o miłość. Wtedy Bóg jawi się jako srogi sędzia, albo ktoś, kto jest zupełnie niedostępny i bardzo odległy.
Szukanie śladu
Brakuje odwagi, by nie bać się kochać. Zranienia zamykają ludzi przed otwartością. W bliskich relacjach pojawia się zimna kalkulacja i asekuracja. Zamykamy się na dar miłości i tym samym kochamy w bardzo ograniczonym zakresie. Generalnie cierpimy na brak tego, czego nam najbardziej w życiu potrzeba. Dobrze, gdy zaczynamy to sobie uświadamiać, bo dopiero wtedy można zacząć poszukiwania owego śladu z tego szczerego, dziecięcego pragnienia, za którym kryło się całkowite zaufanie. To zaufanie zostało mocno nadwyrężone i okaleczone, ale tam gdzieś jest – na dnie naszej duszy. Jest w nas ślad Miłości. Niejako już Ją znamy. Przecież pragniemy być kochani bezinteresownie – za to, że jesteśmy. Chcemy odczuwać głęboki pokój i radość – niezależnie od wszystkiego.
Powrót do źródła
Poszerzmy nasze pole widzenia poza własne narodziny i śmierć. W odróżnieniu od innych istot nam nie wystarcza istnienie i przemijanie. Henri J.M. Nouwen w swoich rozważaniach na temat śmierci zauważył, że zmarła bliska osoba jest w stanie wyświadczyć dużo dobra. Podczas ziemskiego życia była skrępowana przez ciało i swoje ograniczenia. Dopiero po uwolnieniu z ciała ma pełną swobodę działania. O tym dużo wcześniej świadczyła Małgorzata Maria Alocoque po śmierci Klaudiusza La Colombière: “Wyznam wam w zaufaniu, że otrzymuję dzięki niemu wiele pomocy, może nawet więcej, niźli za życia”.
Jan Paweł II w Tryptyku rzymskim zapewnia: “«Zatrzymaj się, to przemijanie ma sens» «ma sens… ma sens… ma sens!»”. Modli się: “odsłoń mi tajemnicę swego początku!”. Tak, jak idąc wzdłuż strumienia w górę, na pewno dotrze się do źródła, tak idąc po śladzie tęsknoty za miłością, można się na nią otworzyć i doświadczać. Iść do źródeł to wsłuchiwać się w samą Miłość. Bóg jest miłością, o jakiej jeszcze nikomu się nawet nie marzyło (por. 1 Kor. 2,9). Apostoł Paweł zwraca uwagę na wolność. Za zbyt wielką cenę zostaliśmy wykupieni, by stać się niewolnikami ludzi (por. 1 Kor. 7,23). Stajemy się nimi, kiedy uzależnimy najgłębsze motywy swojego działania od domniemanej nagrody: jakiegoś uznania, poczucia bezpieczeństwa i kontroli.
Czcij ojca swego i matkę swoją
Czcić to znaczy obdarzać wielkim szacunkiem. Nie wymaga się tkliwych uczuć ani też zaprzeczania faktom, o których wolałoby się nie pamiętać. Sam fakt wydania dziecka na świat wystarczy, by odebrać od tego dziecka ową cześć. Bóg daje dziecku obietnicę. Dlaczego? – Żeby móc oddać cześć, trzeba być wewnętrznie wolnym. Uwolnionym od destrukcyjnych emocjonalnych uwikłań. Niewolnik nie jest w stanie oddać czci. Tu nie chodzi o pozory szacunku, czy nawet troski, za którą może skrywać się wrogość i żal. Konieczne jest uzdrowienie dotychczasowych relacji. Jedynym skutecznym lekarstwem jest przebaczenie. Możliwe jest przebaczenie rzeczy bardzo przeszłych, również osobom zmarłym. W przebaczeniu działa miłość, która nie jest ograniczona czasowo. Czwarte przykazanie staje się jakby probierzem dostatecznego procesu uwolnienia. Cały ten proces skutkuje też zmniejszeniem lęku przed śmiercią. Nie dziwi, że w takiej sytuacji, obietnica powodzenia ma solidne podstawy.
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/wychowanie-dziecka/art,232,czcij-ojca-swego-i-matke-swoja-czy-zawsze.html
******
Dekalog dobrego i dojrzałego ojca
Józef Augustyn SJ / slo
Pragnienie ojcowskiej miłości jest głęboko wpisane w każdego człowieka, także człowieka dorosłego. Potrzebują jej jednak w sposób szczególny dzieci i młodzi w okresie dojrzewania. Dziecko poszukuje nie tylko ciepłej i serdecznej miłości matki, ale również otwartej, życzliwej i dającej bezpieczeństwo miłości ojca. A oto zasadnicze warunki, “przykazania” dojrzałego ojcostwa.
I. Szukaj Boga jako Ojca
Ojcostwo jest dawaniem życia na podobieństwo samego Stwórcy. Rodząc nowe życie, mężczyzna i kobieta spełniają Boże wezwanie: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię (Rdz 1, 28). W ten sposób uczestniczą w stwórczej mocy samego Boga. Zrodzone życie nie należy do nich, a do Boga. Tylko doświadczenie Boga jako Ojca kochającego odwieczną miłością swojego Syna może być ostatecznym fundamentem ludzkiej miłość rodzicielskiej: ojcowskiej i macierzyńskiej. Odkrywanie ojcowskiego obrazu Boga staje się więc dla mężczyzny najgłębszym fundamentem, na którym może zbudować świadome i dojrzałe powołanie do bycia ojcem.
II. Stawaj się dobrym synem, abyś mógł być dobrym ojcem
Dla młodego mężczyzny drogą do doświadczenia ojcostwa jest doświadczenie synostwa. Nie ma innej drogi. Wielu mężczyzn zaprzepaszcza szansę na dojrzałe ojcostwo tylko dlatego, iż kierując się męską dumą, nie chce przyjąć pokornej postawy uległości i synostwa wobec swoich rodziców, szczególnie wobec ojca. Postawa pokornej i przebaczającej miłości wobec rodziców jest konieczna szczególnie wówczas, kiedy ich postawa rodzicielska była raniąca. Trzeba najpierw nauczyć się być miłosiernym, wiernym i pokornym synem, aby następnie móc stawać się miłosiernym, wiernym i pokornym ojcem. Partnerstwo dorosłego syna z własnym ojcem i matką winno łączyć się z pokorą i głębokim szacunkiem: Słuchaj ojca, który cię zrodził, i nie gardź twą matką, staruszką! […] Niech się weselą twój ojciec i matka, twa rodzicielka niech będzie szczęśliwa (Prz 23, 22. 25).
III. Opuść ojca i matkę, jak nakazuje Biblia
Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem (Rdz 2, 24). Rzeczywiste, fizyczne i emocjonalne opuszczenie rodziców jest koniecznym warunkiem dobrego małżeństwa i ojcostwa. Opuszczenie to dokonuje się jednak nie tyle przez “oddzielenie” od rodziców, ale poprzez wewnętrzne pojednanie się z nimi. Wyjście z rodzinnego domu bez rzeczywistego wewnętrznego pojednania się z matką i ojcem sprawia, iż jest ono bardziej ucieczką niż “męskim odejściem”. Do pełnej autonomii wobec rodziców konieczna staje się wolność wobec nich. Wielu mężczyzn nie potrafi naprawdę wewnętrznie “opuścić ojca i matki”, ponieważ nie umie (często tylko dlatego że nie chce) przebaczyć im i pojednać się z nimi. Wolność wobec rodziców sprawia, iż mężczyzna może korzystać z jednej strony z pełni darów, które od nich otrzymał, z drugiej zaś – stopniowo uwalniać się od tych uwarunkowań, którymi było naznaczone ich wychowanie.
IV. Ofiaruj dzieciom bezpieczeństwo i miłość w pełnej rodzinie
Dziecko potrzebuje nie tylko indywidualnej miłości ojca i matki, ale także wzajemnej miłości obojga rodziców. Poprzez nią dziecko “dowiaduje się”, czym jest ludzka miłość, rodzina, małżeństwo; w pełnej rodzinie doświadcza oparcia i poczucia bezpieczeństwa. Bardzo ważnym zadaniem ojca staje się więc zbudowanie najpierw kochającego się małżeństwa, a następnie pełnej i kochającej się rodziny, w której od samego początku istniałby klimat zgody, rodzicielskiej miłości, poczucie bezpieczeństwa i wzajemnej troski. Bez wzajemnej miłości małżeńskiej i rodzinnej miłość ojcowska będzie zawsze niepełna, ograniczona i raniąca.
V. Zaufaj swoim dzieciom
Wiara ojca w syna czy córkę to fundament prawdziwego ojcostwa. Ojciec, “który zachowuje wiarę w swego syna, pomimo wydarzeń, które mogą ich rozdzielić, a nawet poróżnić, zasługuje nadal na miano ojca” (M. Legaut). Ojciec może jednak zaufać dziecku tylko wówczas, kiedy – choćby w małym stopniu – zaufa sobie. Nie może zobowiązywać dziecka do zaufania, na zaufanie musi zasłużyć. Mówiąc bardziej obrazowo, winien “wydobyć” z dziecka zaufanie. Zaufanie jest darem wymiennym: dziecko spontanicznie ufa ojcu, kiedy czuje się przez niego kochane i doświadcza jego zaufania. Zaufanie może być zbudowane na wzajemnej miłości i trosce o siebie. Dorastający synowie nie oczekują od swoich ojców, aby byli nieomylni we wszystkim. Oczekują od nich przede wszystkim zaufania i wiary: wiary w ich pragnienia, możliwości i dobre zamiary.
VI. Zbuduj własny autorytet wobec dzieci
Być ojcem, to oddać się do dyspozycji rodziny i dzieci, służyć im i być za nie odpowiedzialnym. Tylko ojciec odpowiedzialny nauczy odpowiedzialności swoje dzieci. Autorytet ojca nie jest jego przywilejem, ale służbą. Mężczyzna nie staje się ojcem, aby mu służono, ale by sam służył i dzielił się z dziećmi swoim życiem (por. Mt 20, 28). Postawą odpowiedzialności, ofiarności, troski i służby ojciec buduje swój autorytet.
Mężczyzna zakładający rodzinę winien być świadom konieczności zbudowania autorytetu. Dziecko potrzebuje tego autorytetu i ma do niego prawo. Nie mając autorytetu w oczach dzieci, ojciec nie może ofiarować im poczucia bezpieczeństwa, oparcia i nie zdoła ich uczyć mądrości życia. Dziecko nie zaufa ojcu, jego radom i pouczeniom, jeżeli nie będzie on dla niego autorytetem.
VII. Kochaj dzieci miłością bezinteresowną
Ojciec i matka dają życie swoim dzieciom nie po to, aby móc “coś” w zamian otrzymać, ale by przedłużyć trwanie w swoich dzieciach miłości i życia. Ofiarowanie życia dziecku jest dzieleniem się tą miłością, którą wcześniej otrzymali i którą też wzajemnie się obdarzyli poprzez miłość małżeńską. W zamiarze Boga dziecko winno rodzić się jako owoc wzajemnej miłości swoich rodziców oraz bezinteresownej miłości do “nowej istoty”, którą wydadzą na świat. Bezinteresowna miłość ojca jest zwierciadłem bezinteresownej miłości Boga Ojca. Dzięki bezinteresownej miłości ojciec staje się dla dziecka drogowskazem do Boga. Jeżeli ojcowie kochają swoje dzieci za ich osiągnięcia w nauce, zdolności czy też jakieś inne szczególne cechy, wówczas ograniczają swoją miłość.
VIII. Naucz dzieci radości zmagania i walki
Szczególnym zadaniem ojca wobec dzieci jest wprowadzenie ich w “sztukę walki”, w najlepszym rozumieniu tego pojęcia. Miłość, z której rodzi się radość życia, domaga się nieraz wielkiej walki wewnętrznej oraz walki z trudnościami i przeciwnościami zewnętrznymi. Najpierw będzie to wewnętrzna walka z własną słabością: niestałością woli, skłonnością do zniechęcania się, tendencją do ucieczki. Będzie to także walka “zewnętrzna” o miejsce w świecie: wysiłek zdobywania pozycji zawodowej, zmaganie się z niesprawiedliwym zachowaniem innych, z nieuczciwą rywalizacją. Walka ta jest “walką o swoje”. To zmaganie się o godne i uczciwe życie własne oraz swoich najbliższych. Ojciec winien bronić swoich dzieci. Szczególnym jego zadaniem jest nauczyć syna radości zmagania się z własną słabością i umiejętnego współżycia z rówieśnikami. Syn powinien umieć nie tylko wygrywać, ale także przegrywać. Umiejętność przyjmowania porażek bardziej nieraz świadczy o sile młodego człowieka niż jego wygrane z rówieśnikami.
IX. Stwarzaj klimat wolności w relacji do dzieci
Prawdziwe spotkanie ojca z dzieckiem może dokonać się tylko w klimacie pełnej wolności. Klimat zaufania i wolności sprawia, że dziecko spontanicznie utożsamia się z wartościami reprezentowanymi przez ojca i przyjmuje je jako własne. Wolność i zaufanie pomiędzy ojcem a dzieckiem wpływa na stopniowe przekształcenie się więzi budowanej na zależności w relacje wzajemnego partnerstwa, braterstwa i przyjaźni. Ojciec nie jest panem swojego dziecka. Także wówczas, kiedy zależy ono całkowicie od niego, spełnia wobec dziecka jedynie służebną rolę. Ponieważ dziecko nie jest jego własnością, nie może całkowicie władać jego wolnością. “Władzę rodzicielską” może sprawować, odwołując się do wolności dziecka.
Brak uwzględniania pragnień, potrzeb i odczuć dziecka odbiera ono jako nadużywanie autorytetu rodzicielskiego. Postawa ofiary i oddania nie może być bowiem w jakiejkolwiek formie wymuszona. Nie można “nakazać” dziecku wbrew jego woli – także kiedy jest jeszcze bardzo małe – postawy miłości, zaufania, szczerości, uczciwości i ofiarności. To wartości, które rodzą się w sercu dziecka i na które ono samo stopniowo się decyduje.
X. Ofiaruj dzieciom każdego dnia trochę czasu
Jeden z najważniejszych darów, jakie ojciec może ofiarować swoim dzieciom, to poświęcić im każdego dnia trochę czasu. Ojcostwo od chwili przyjścia na świat dziecka wymaga czasu. Niczym nie da się go ani zastąpić, ani zrekompensować. Brak więzi spowodowany brakiem czasu ojca rzutuje negatywnie na rozwój emocjonalny, intelektualny i duchowy dziecka. Szczególnie dotkliwie odczuwają ten brak synowie. Intensywność życia zawodowego ojców sprawia, iż poświęcanie czasu dziecku jest dziś jednym z najtrudniejszych tematów ojcostwa. Wielu zapracowanym ojcom brakuje czasu dla dzieci. Czasu poświęconego dziecku nie da się jednak nagromadzić i ofiarować w jednym momencie. Ojcostwo domaga się systematycznego, codziennego ofiarowania dziecku choć trochę uwagi.
I choć wielu mężczyzn pogubiło się dzisiaj w pełnieniu ojcowskiej roli, nie zatracili oni jednak głębokiego pragnienia posiadania i wychowywania dzieci. Ojcostwo jawi się obecnie jako służba dzieciom. Stąd też trzeba mówić nie tyle o roli czy funkcji ojcowskiej, odtwarzanej z pokolenia na pokolenie, ile raczej o misji i powołaniu, które – jak nigdy dotąd – domaga się osobistego zaangażowania, woli zmagania się z sobą, męskiej twórczości oraz głębokiej więzi z Bogiem jako Ojcem.
Więcej w książce: Duchowość mężczyzny – red. Józef Augustyn SJ
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ojcostwo/art,6,dekalog-dobrego-i-dojrzalego-ojca,strona,2.html
*****
„Pamiętaj – dajesz przykład”
Edycja Św. Pawła / Rafał Janus / Tato.Net
Wywiad z Krzysztofem Ziemcem, ojcem trojga dzieci, dziennikarzem, ambasadorem Narodowego Dnia Życia 2011 oraz lektorem audiobooka pt. „Wspólne odkrywanie świata. Dla ojców dzieci w wieku szkolnym”.
Redakcja: Rozmawiamy dzisiaj z dwóch powodów. Pierwszy to Narodowy Dzień Życia, którego jest Pan w tym roku ambasadorem, a drugi to audiobook autorstwa Kena Canfielda dla ojców dzieci w wieku szkolnym pt. „Wspólne odkrywanie świata”, który Pan przeczytał, i to przeczytał z sercem, z uczuciem, ze świadomością, że to jest taka robota ojcowska, dla ojców i przez ojca. Dlaczego zdecydował się Pan na udział w tych projektach?
Krzysztof Ziemiec: Bardzo dziękuję za takie piękne wprowadzenie. Ja książkę Kena Canfielda otrzymałem rok temu, na konferencji dla ojców w Warszawie, nawet z autografem. Przeczytałem ją, ale stwierdziłem, że nie ma w niej niczego nowego, więc odłożyłem na półkę. Wydawało mi się, że wszystko, co tam jest, ja już wiem i stosuję w życiu. Kiedy przyszła propozycja, żeby tę książkę przeczytać w charakterze lektora audiobooka, pomyślałem sobie: „Po co”, ale z drugiej strony przejrzałem ją jeszcze raz i jeszcze raz, i odkryłem tę książkę na nowo. Powiem szczerze, że zupełnie inaczej odbiera się książkę, kiedy czyta się ją na głos i kiedy się jej słucha. Pomyślałem, że taki zapracowany ojciec, który nie ma czasu na książki czy gazety, być może będzie mógł posłuchać tej książki np. w czasie dłuższej podróżny samochodem. I uwiadomiłem sobie, że jest to dla mnie pewne wyzwanie, ale też i misja: ja, ojciec, mogę przekazać te wszystkie wartości, przyprawione moim własnym doświadczeniem, innym rodzicom, którzy zabiegani często zapominają, jak ważną pełnią rolę.
„Pamiętaj – dajesz przykład” – to hasło tegorocznego Narodowego Dnia Życia. Z kolei autor czytanej przez Pana książki zachęca ojców, aby byli dla swoich dzieci „oryginałami” w takim znaczeniu, w jakim odróżnia się oryginalny banknot od podrabianego. To dla ojców nie lada wyzwanie. Jak mu sprostać?
Ciężko, ale trzeba się starać każdego dnia. Ken Canfield w tej książce mówi, żeby poświęcać każdemu ze swoich dzieci, z osobna, choć kilka minut dziennie. Wystarczy kilka minut. Przypomnijmy sobie, ile razy, w ciągu ostatnich dni, tygodni, każdy z nas, ojców, poświęcił choć pięć minut każdemu ze swoich dzieci osobno? Żeby dziecko miało świadomość, że jest ojciec, który interesuje się jego sprawami. Jeśli my dzisiaj, kiedy dzieci są jeszcze małe, nie nawiążemy z nimi tej nici porozumienia, tej chemii, to potem, za lat dziesięć, dwanaście, może być dużo gorzej. Rola ojca jest tutaj nie mniejsza, niż matki. Pamiętajmy, żeby się cieszyć z naszymi dziećmi, czasem może i popłakać, pomodlić się, uczestniczyć w ich życiu każdego dnia. Ta książką o tym głównie mówi.
A jaka jest rola Dnia Życia. Czemu ma służyć Narodowy Dzień Życia?
Narodowy Dzień Życia, inicjatywa, która od kilku lat, myślę z całkiem dużym powodzeniem, zakorzeniła się w polskiej świadomości, to jest, krótko mówiąc, promocja rodziny, rodzinnych wartości, promocja tego świata, który przez znaczną część mediów jest pomijany. Media bardzo chętnie zajmują się kolejnymi romansami gwiazdorów filmowych czy telewizyjnych, a znacznie mniej czasu poświęcają (bo to jest mniej widowiskowe) tym, którzy gdzieś tam w pocie i znoju, każdego dnia ten swój rodzinny wózek pchają pod górę z wielkimi sukcesami. Czasami są łzy, ale też są momenty radości, piękne momenty, o których trzeba głośno mówić. W tym roku Narodowy Dzień Życia skupia się na idei wspólnego, przynajmniej jednego posiłku rodzinnego dziennie. Ja wiem, że dziś żyjemy w takich czasach, że każdy jest zabiegany, dzieci do szkoły, rodzice do pracy, ale może uda nam się, jeśli nie rano, to może wieczorem, spędzić choć kilka minut na wspólnym posiłku przy stole, jeśli nie w tygodniu, to przynajmniej w sobotę i niedzielę. To jest naprawdę bardzo ważne.
Czy nie sądzi Pan, że dzisiaj wielu ojców otrzymuje wiele sprzecznych sygnałów i nie do końca wie na czym polega ich rola… ? Nie wiedzą czy mają być dla dzieci taką drugą mamą czy też raczej powinni być twardzi, wymagający, manifestować swoją patriarchalną władzę…?
Coś w tym jest. Rzeczywiście nam ojcom brakuje dobrych wzorców. Do tego większość książek dotyczących wychowania skierowana jest raczej do mam. Dla nas właściwie nie ma książek, a jeśli są, to mało, albo gdzieś głęboko schowane na półkach księgarskich, także niewiele jest dla nas programów. Cieszę się więc, że mogłem w czymś takim uczestniczyć, jak po pierwsze audiobook Kena Canfielda a po drugie Narodowy Dzień Życia.
Czy nie jest tak, że często chcąc nie chcąc powielamy postawy naszych ojców? Jak to jest w Pana przypadku? Jakim był Pana ojciec?
Trochę chyba powielamy, w pewnym sensie. Ja pamiętam mojego ojca, bo już nie ma go wśród nas od ponad 10 lat, jako człowieka zapracowanego, który wracał późno do domu, później zdecydowanie, niż mama. Próbował nas z bratem karcić albo wynagradzać jakimś prezentem te chwile, kiedy go z nami nie było. Mama była z nami częściej. Ale jeśli sięgnę dalej pamięcią, to z kolei mój dziadek, z tego, co pamiętam z relacji Mamy i samego dziadka, był osobą również zapracowaną, bo był lekarzem, ale jednocześnie był osobą, która cały czas uczestniczyła w życiu rodziny. Wydaje mi się, że gdzieś po wojnie zagubiliśmy te tradycyjne więzi. Starajmy się dziś je odbudować. Ja, jak tylko mogę, staram się to robić, choć nie jest to łatwe. Szczególnie w zawodzie, który jest taki dziwny, że pracuje się często w święta, soboty, niedziele, wtedy, kiedy wszyscy idą na rodzinny spacer, my idziemy do pracy. Jest to trudne, ale da się zrobić.
Często można usłyszeć z ust znanych osób, tych ze świecznika, w wywiadach dla programów śniadaniowych czy prasy kolorowej, że poświęcają dzieciom cały swój wolny czas. Pytanie tylko: ile jest tego wolnego czasu? Kiedyś faktycznie zmierzono dzienny czas poświęcany dzieciom przez ojców i okazało się, że średnio były to nie godziny, ani nawet minuty, tylko sekundy. Jak w Pana przypadku odbywa się ta walka o czas wolny dla każdego dziecka?
Oczywiście, że tak jest. Co to znaczy, że spędzimy z dzieckiem 5 czy 10 minut przed telewizorem? To jest żaden czas spędzony wspólnie. Niby byliśmy razem, ale nawet nie porozmawialiśmy ze sobą. Ja rozumiem, że ten czas spędzony wspólnie, to jest czas spędzony np. na wspólnym odkrywaniu świata, to o czym mówi Ken Canfield w swojej książce, czyli np. na wspólnym czytaniu bajek, przeglądaniu książek historycznych, tłumaczeniu dzieciom zajść sprzed kilku wieków czy tez sprzed kilku lat. To może być nawet spacer do lasu, do parku. Pokazanie dzieciom, jak pięknie budzi się życie, zwłaszcza teraz, kiedy idzie wiosna: będą się pojawiały piękne kwiaty, przylecą ptaki. Nauczenie dzieci, żeby odkrywały świat przyrody, że są ptaki, które żyją u nas zimą i takie , które przylatują do nas na wiosnę, są takie drzewa, które tracą liście jesienią i takie które zachowują swoje igły przez całą zimę, itd. Każdego dnia trzeba nam, że tak powiem wyrąbywać we własnym grafiku, te 5 czy 10 minut, na to indywidualne spędzanie czasu z dziećmi. To może być właśnie także przy wspólnym obiedzie, porozmawianie o tym, co wydarzyło się w szkole. Tylko, że to nie może wyglądać tak:
– Jak było?
– OK.
– Dzięki.
Musimy rozmawiać ze sobą naprawdę.
<iframe width=”560″ height=”315″ src=”https://www.youtube.com/embed/kqgX-TOTJII” frameborder=”0″ allowfullscreen></iframe>
A co jest ważniejsze: ilość tego czasu czy jakość? Oczywiście, że i to, i to, ale czy możliwe jest w takich krótkich haustach czasu, ofiarowanie dziecku tego, czego potrzebuje?
W krótkich haustach chyba będzie trudno, ale raczej stawiam na jakość. Rzeczywiście w dzisiejszym świecie, zapracowanym, zabieganym, a szczególnie w dużych miastach, gdzie pracujemy w dużych korporacjach, trudno jest znaleźć bardzo wiele czasu każdego dnia, dla każdego z naszych dzieci czy członków rodziny. Jednak nawet te kilka minut może być spędzone w taki sposób, że dziecko tego nie zapomni przez najbliższe lata.
Dziś wielu ojców z trudem łączy obowiązki zawodowe z rodzinnymi. Czy nie sądzi Pan, że system, prawny, korporacyjny, w którym funkcjonujemy, jest przeciwny rodzinie? Jak to jest, czy brak czasu dla dzieci to kwestia złych priorytetów przyjmowanych przez ojców, braku indywidualnych umiejętności organizacji czasu, czy może raczej jest to właśnie kwestia antyrodzinnego ze swej natury systemu?
To bardzo trudne pytanie i bardzo poważne oskarżenie. Myślę, że jedno i drugie. Z jednej strony rzeczywiście jest tak, że gdzieś ten system pomija rodzinę. Liczą się wyniki i mało kto z naszych szefów jest w stanie zaakceptować sytuację, że można by na chwilę schować te wyniki do szuflady, bo teraz mamy ważniejsze obowiązki rodzinne, domowe. Z drugiej strony jednak zawsze sobie mówię: „Jeśli chcesz coś zmienić, to zacznij to zmieniać od siebie”. Jeśli my sami sobie nie ułożymy w głowie tej hierarchii wartości i nie powiemy czasami: „Dość – praca nie może być najważniejsza”, jeśli dom wciąż będzie zostawał na drugim czy trzecim planie, to może być z nami krucho. Bo praca jest, bywa, będzie a dom, rodzinę ma się jedną na całe życie i trzeba o nią dbać, i trzeba ją pielęgnować.
Jak książka Kena Canfielda, może pomóc ojcom na początku XXI wieku?
Kiedy po raz pierwszy przeczytałem książkę Kena Canfielda, to pomyślałem sobie, że są to „oczywiste oczywistości”, ale kiedy przejrzałem ją drugi, trzeci raz, kiedy czytałem ją zamknięty w studiu radiowym, to pomyślałem sobie: „Ten facet naprawdę wie, o czym chce nam powiedzieć”. Bo, spójrzmy, jak często zapominamy o tych oczywistościach? Jak ważne dla dziecka jest nawet to, że pójdziemy na szkolną akademię i będziemy obserwowali dokonania naszej małej pociechy? To, jak ona pięknie tańczy, jak on bezbłędnie powiedział wierszyk nauczony na pamięć? Albo kiedy pójdziemy na ważny mecz syna czy córki? Dzieci muszą wiedzieć, że my uczestniczymy w ich życiu, że są dla nas ważne, że poświęcamy im czas, który moglibyśmy np. spożytkować w firmie.
Książka „Wspólne odkrywanie świata”, którą Pan przeczytał jest jedną z sześciu tworzących serię pt. „Przygoda Bycia Ojcem”. Każda z tych książek jest adresowana do ojców dzieci w różnych wieku: od niemowląt po takie dzieci, które mają już swoje własne dzieci? Czy rzeczywiście rola ojca zmienia się wraz z dorastaniem dzieci czy też pozostaje niezmienna?
Absolutnie się zmienia. Patrzę po sobie, mam dzieci w takim wieku, w okolicy dziesięciu lat. Dziś, kiedy one są już takie duże, powiedziałbym nawet dojrzałe, to znacznie trudniej jest mi być ojcem, niż jeszcze pięć lat temu, kiedy wystarczyło przeczytać jedną bajeczkę przed snem i już dzieci spały. Dzisiaj już nie jest tak łatwo. Tych książek musi być więcej, one muszą być różnorodne, a przede wszystkimi, przed przyjemnymi książkami, musi być wspólne odrabianie lekcji. To są dużo większe wyzwania i ja dziś doskonale rozumiem powiedzenie: „Małe dzieci – mały problem, duże dzieci – duży problem”. I tu nie chodzi o pieluchy, tylko o coś znacznie bardziej poważnego. Dzieci w wieku szkolnym mają już naprawdę wielkie problemy i poważne pytania. I jeśli my, rodzice, którzy jesteśmy dla nich absolutnym wzorem, nie będziemy umieli na te pytania odpowiedzieć, to te więzi będą się kruszyć. Oczywiście rzecz nie w tym, że mamy być chodzącą encyklopedią. My tę encyklopedię powinniśmy mieć na półce i kiedy dziecko o coś pyta, powiemy: „Kasiu, Basiu, Joasiu – ja tego nie wiem. Sprawdźmy, sięgnijmy po encyklopedię i odkryjmy to wspólnie”.
Czy równie prawdziwe jest powiedzenie: „Małe dzieci – mała radość, duże dzieci – duża radość”?
To powiedzenie jest również prawdziwe. Ja dzisiaj czerpię olbrzymią radość, cieszę się i nawet płaczę z radości, kiedy będąc na feriach widzę, jak one pięknie zjeżdżają na nartach. Tutaj poniekąd odcinam kupony z poświęcenia sprzed sześciu czy ośmiu lat. Gdybym wtedy nie zainwestował tego czasu, łez i trudu, to dzisiaj one by tak pięknie nie jeździły i tej radości by nie było. Warto było się wtedy poświęcić.
Jest Pan ojcem zarówno córek jak i syna: czy inaczej wychowuje się chłopców a inaczej dziewczynki? Nam czym te różnice polegają?
Wbrew pozorom to pytanie jest trudne i bardzo wielowątkowe. Można by o tym rozmawiać bardzo długo, ale powiem tak. Dziewczynki o wiele łatwiej chyba przytulić, przygarnąć, ucałować. Chłopak jest tutaj bardziej niepokorny. On potrzebuje ojca w trochę innej roli. Dziewczyna potrzebuje ojca, żeby się przytulić, żeby może wspólnie właśnie przeczytać książeczkę, posnuć jakieś marzenia wakacyjne… Chłopak potrzebuje bardziej ojca w roli takiego druha, drużynowego, a może kaprala wojskowego, który by opowiedział o jakiejś bitwie, wspólnie przejrzał jakiś album wojenny, pokazał czołgi, motory, samochody. On chce, żeby ojciec pokazał mu ten świat realny, może trochę nawet brudny, nie w sensie przemocy, ale takiego brudu spalin samochodowych, smaru, którym jest zabrudzony motor. Potrzebuje także, żeby ojciec pomógł mu odkryć jakąś pasję, hobby. To tylko przykłady, które oczywiście nie wyczerpują tego pytania, ale pokazują, że z pewnością rola ojca w stosunku do synów i córek jest inna.
Tytuł książki Wspólne Odkrywanie Świata sugeruje trochę jakby ojciec miał być edukatorem swoich dzieci. Wydawałoby się, że tutaj główną rolę do spełnienia ma jednak szkoła. Czy może ojciec także ma być nauczycielem..?
W pewnym sensie tak. Jeśli chodzi np. o edukację duchową, religijną, wychowanie rodzinne, to wolałbym, żeby tą wiodącą była tutaj rola ojca a nie nauczyciela. Natomiast myślę, że to oddziaływania wychowawcze ojca i nauczyciela, powinny się nawzajem przenikać. Są takie rzeczy , których ojciec dziecku nie przekaże, bo nie ma takiej wiedzy jak nauczyciel, ale z pewnością zadaniem ojca jest uczenie wrażliwości na świat, przekazywanie umiejętności odkrywania świata, patrzenia na ten świat; tłumaczenie, że on jest skomplikowany, ale jednocześnie dawanie do ręki instrumentów, które pozwolą dziecku ten świat ogarnąć.
Interesującą obserwacją, którą Ken Canfield dzieli się z czytelnikami jest ta, że ojcowie i dzieci w wieku szkolnym mają wiele wspólnego: dzieci wchodzą w świat szkolnych obowiązków, zaczynają wpasowywać się w nowe reguły społeczne wymagające większej samodzielności i odpowiedzialności, a w tym czasie ich ojcowie, po okresie zdobywania pierwszych doświadczeń w pracy, zaczynają otrzymywać bardziej odpowiedzialne zadania czy też bardziej samodzielnie zaczynają sterować swoją karierą. Czy Pana doświadczenia są podobne? Czy Pan także dostrzega takie punkty wspólne z życiem swoich dzieci?
Absolutnie tak. Ja pamiętam, jak moje dzieci, będąc jeszcze w przedszkolu, bawiły się, że idą do pracy. Brały jakiś taki notatnik pod rękę i udawały tatę, że idą do pracy. Rzeczywiście dzisiaj, kiedy wychodzimy rano, ja do pracy a one do szkoły czy przedszkola, to wychodzimy razem do podobnych obowiązków, co moja żona często im tłumaczy: „Zobaczcie, rodzice mają swoje obowiązki, dzieci mają swoje.” Tutaj my też jesteśmy wzorem dla dzieci, choćby pewnej obowiązkowości, tego, że są zadania, które musimy wypełnić, bo jeśli je zawalimy to ktoś inny na tym ucierpi. A po drugie pokazujemy w ten sposób, że człowiek nie żyje tylko dla siebie, ale także dla innych.
*Ken Canfield – jest autorem bestsellerowych książek na temat ojcostwa, założycielem National Center for Fathering w USA a jednocześnie ekspertem Międzynarodowej Rady Programowej Tato.Net. Jest także ojcem pięciorga dzieci. Dzięki temu jego publikacje zawsze pełne są praktycznych i rzeczowych wskazówek wypływających zarówno z osobistego doświadczenia, jak i ze spotkań przeprowadzanych z tysiącami ojców. W 2010 r. Ken Canfield został odznaczony przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.
**Tato.Net – inicjatywa wspierająca mężczyzn w pełnieniu roli ojca. Jest organizatorem szkoleń i warsztatów dla ojców, ponadto warsztatów przygodowych, w których uczestniczą ojcowie razem z dziećmi, a także konferencji i seminariów naukowych. Promuje ojcostwo poprzez publikacje i kampanie społeczne. Wydaje stronę internetową www.tato.net, którą odwiedziło już ponad 2 mln osób. Realizuje projekty w Polsce, a także krajach Europy Wschodniej, w tym w Rosji i na Ukrainie.
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ojcostwo/art,55,pamietaj-dajesz-przyklad.html
******
Ojcostwo to nie tacierzyństwo
Katarzyna Gajdosz / „Dobry Tygodnik Sądecki” / slo
Przed współczesnymi ojcami są cele podobne do tych, jakie postawili sobie Kolumbowie rocznik 20. Wiedzieli, co to znaczy być patriotą w okresie niepodległości, ale szybko musieli wypracować standardy zachowań patriotycznych w czasie okupacji. Podobnie my musimy wypracować pewne wzorce, jak być ojcem w XXI wieku.
O kryzysie ojców i ojcostwa rozmawiamy z Dariuszem Cupiałem, założycielem Fundacji Cyryla i Metodego i pomysłodawcą Inicjatywy Tato.Net
Na portalu www.tato.net można przeczytać, że jesteście pierwszym pokoleniem ojców, które zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo mężczyźni potrzebują wsparcia i współpracy, aby skutecznie spełniać swoje role. Poprzednie pokolenia ojców źle wypełniały swoje role?
Od dawien dawna ojcowskie role były przekazywane przez starszych. Młodzi chłopcy przechodzili pewne formy inicjacji. Na przykład u Słowian był to zwyczaj postrzyżyn, po którym chłopcy mieli prawo wejść w świat mężczyzn. Z dumą więc nosili bat za pługiem swego ojca, chodzili na polowania, uczyli się, jak wypełniać role mężów i ojców. Dziś z uwagi na to, że przeszliśmy dwie duże rewolucje: industrialną i informatyczną żyjemy w zupełnie innym świecie. Niejednokrotnie ten młodszy ma większe kompetencje niż starszy. Nie ma więc już takich zależności. Ponieważ ojcowie nie szkolą już przyszłych ojców, zrodziła się Inicjatywa Tato.Net., by mężczyźni mogli od siebie wzajemnie czerpać inspiracje.
Przed współczesnymi ojcami są cele podobne do tych, jakie postawili sobie Kolumbowie rocznik 20. Wiedzieli, co to znaczy być patriotą w okresie niepodległości, ale szybko musieli wypracować standardy zachowań patriotycznych w czasie okupacji. Podobnie my musimy wypracować pewne wzorce, jak być ojcem w XXI wieku. Stworzyć swoisty dekalog ojców, który będzie jednocześnie dekalogiem spełnionego mężczyzny. Nie twierdzę, że poprzednie pokolenia źle wypełniały swoje obowiązki. Ich po prostu obowiązywały inne standardy, inny podział ról. Fundacja Cyryla i Metodego przeprowadziła badania, z których wynika, że co drugi ojciec uważa, iż dzisiaj trudniej być rodzicem. Wynika to zapewne z faktu, iż instytucja ojca i rodziny staje dziś przed problemami i wyzwaniami, jakich dziesięć czy dwadzieścia lat temu nawet sobie nie wyobrażaliśmy.
Twierdzi Pan, że dziś łatwiej ojcu mieć dziecko niż dziecku mieć prawdziwego ojca. Można mówić o kryzysie ojcostwa?
Można mówić o dwóch rodzajach kryzysu: kryzysie ojców i kryzysie ojcostwa. Na pierwszy składają się trzy główne problemy: zagubienie tożsamości współczesnego mężczyzny, zagubienie tożsamości ojca, niskie kompetencje wychowawcze ojców. Jako społeczeństwo zagubiliśmy archetyp męskości. To, co kiedyś było ideałem, wyśmiewa się obecnie, a dawny margines postaw społecznych jest gloryfikowany. Dzisiejsze pokolenie młodych mężczyzn jest zagubione. Nie wie, co i kogo naśladować. Jeśli wzorem jest narcystyczny singiel – to nie propagujemy postaw prospołecznych czy proojcowskich. Kryzys ojcostwa natomiast sprowadza się do wypaczenia obrazu i roli ojców w rodzinie i społeczeństwie. Za budowanie pozytywnego obrazu ojca odpowiedzialne są matki, szkoła, Kościół, samorząd, lokalne media. Szczególnie w mediach widzimy niszczenie instytucji ojca. Prasa, telewizja, radio rzadko interesują się bohaterskimi ojcami, a zbyt często dewiacją ojcostwa.
Jakiś czas temu w lokalnych mediach w Lublinie pojawiła się informacja, że ojciec zakatował dziecko. Ostatecznie okazało się, że to nie był tato tego dziecka, a mężczyzna, który przez jakiś czas mieszkał z jego matką. Temat owszem sprzedał się, ale reputacja ojca ucierpiała. Ludzie kupują informacje, gubiąc to, co istotne. A przecież wokół nas jest wielu wspaniałych mężczyzn, ojców, którzy opiekują się dziećmi niepełnosprawnymi, prowadzą rodziny zastępcze. O tym się nie mówi.
Łatwo jest samych mężczyzn nakłonić do przyłączenia się do ruchu społecznego, jaki wywołuje Tato.Net?
Tato.Net jest inicjatywą ojców z… inicjatywą. Jest skierowana do pionierów, chcących odkrywać pełnię ojcostwa, a nie do biernych nieudaczników, którzy nie radzą sobie sami z sobą. To ruch dla świadomych mężczyzn, którzy chcą efektywnie spełniać swoją rolę bycia tatą. Okazuje się, że wokół nie brakuje mężczyzn, którzy chcą być bohaterami dla swoich dzieci.
Podczas konferencji, jakie organizujemy w całej Polsce, spotykamy się z różnymi reakcjami na ideę szkolenia dla ojców. Jedni twierdzą, że to ich nie dotyczy, bo nie widzą potrzeby treningu ojcowskiego lub mają już dorosłe dzieci. Inni, że nic nie muszą robić, bo żona lepiej zajmie się dziećmi, jeszcze inni chcą się rozwijać, być lepiej przygotowanymi na wyzwania ojcostwa jutra i zapisują się na warsztaty. Jak twierdzi Przemysław Babiarz, ojcostwo jest jak maraton, wymaga treningu, by go wykonać z klasą.
Niektórzy chyba bardziej przygotowują się do roli dziadka?
Ale to też forma ojcostwa. Myślę, że nie byłoby tylu złośliwych kawałów o teściowych, gdyby ich mężowie byli bardziej aktywni i zdali sobie sprawę, że bycie dziadkiem też może generować wiele szczęścia.
Czy mężczyźni, z którymi Pan się spotyka, nie buntują się, kiedy praktycznie każe im się “rodzić” dzieci?
Badania potwierdzają, że, by prawidłowo się rozwijać, dziecko potrzebuje obecności obojga rodziców. I dobrze jeśli ojciec towarzyszy mu na każdym etapie, również prenatalnym. Ojcowie słusznie buntują się jednak, gdy zmusza się ich do tacierzyństwa, by byli takimi “matkami bis”. Ojcostwo XXI w. to nie tacierzyństwo! Jest wiele postaw i stereotypów ze strony matek, które potrafią skutecznie zniechęcić do aktywnego ojcostwa. Kobiety czasem same grają na całym boisku rodzinnym, nie dając szansy na aktywność taty.
Często pytają nas, a dlaczego Fundacja pracuje z ojcami, nie robiąc niczego dla matek. Tak naprawdę Tato.Net, pomagając ojcom, wspiera kobiety i całe rodziny. Również mężczyzna, który nie mieszka na co dzień ze swoimi dziećmi, może być aktywniejszy i spełnić się w roli ojca. Ostatnio przykład tego mieliśmy podczas warsztatów dla 30 ojców – marynarzy z floty czarnomorskiej. Rozłąka z rodziną nie musi oznaczać wycofania się ze swojej roli jako męża i ojca.
Jakich więc rad udzieliłby Pan ojcom?
My mężczyźnie nie lubimy rad. To domena pań. My potrzebujemy trenerów. Życzę więc ojcom, by byli również swoistymi trenerami, autorami sukcesu dla swoich dzieci, ale też aby sami jako rodzice znaleźli trenerskie wsparcie w rozwijaniu wychowawczych kompetencji dla siebie. Odkrywanie ojcostwa jest przygodą. Podkreślam słowo przygoda, bo mężczyźni potrzebują przygód. To duchowa wyprawa w kierunku swojego dziecka. Więc wszystkim ojcom, którzy to czytają, życzę dużo dobrej energii!
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ojcostwo/art,79,ojcostwo-to-nie-tacierzynstwo.html
******
Moralność myślenia
Opublikowane dnia maj 7, 2015 w kategoriach: ekscerpcje
Panuje przekonanie, iż człowiek ma dwie władze, które decydują o tym, że jest człowiekiem: zdolność myślenia i wolną wolę. W rzeczywistości nie są to dwie różne władze, lecz coś jednego. Bez wolnego kierowania myśli w tę lub w inną stronę, nie byłoby myślenia, lecz co najwyżej wykonywanie z góry zadanego programu. Bez myślowej oceny różnych możliwości wolna wola byłaby iluzją. Do istoty myślenia należy wolność, a więc także możność kierowania swoimi myślami. Właśnie dlatego myślenie jest ściśle związane z moralnością…
Człowiek jest moralny, jeżeli jest dobrym człowiekiem; myślenie jest moralne, jeżeli jest dobre, czyli zgodne z logiką, lub nieco szczerzej – gdy jest racjonalne. Racjonalność stanowi moralność myślenia… Oczywiście prawdą jest, że tylko w racjonalność można się zaangażować bez racjonalnego uzasadnienia tego zaangażowania (bo każde uzasadnienie musiałoby racjonalność zakładać), ale decyzja ta, jeżeli nie ma być działaniem „na ślepo”, musi być wyborem wartości (jaką jest racjonalność), a więc wyborem etycznym. W tym sensie etyka leży u podstaw racjonalności…
Wszystko, co istnieje w świecie, musi podlegać prawom logiki. Za wyjątkiem ludzkich myśli. Czy nie warto nad tym pomyśleć? – Najogólniej rzecz ujmując, racjonalność jest próbą przezwyciężenia głupoty, czyli wysiłkiem kierowania się zawsze racjami rozumowymi…
Ani kamień, ani żadna cząstka elementarna nie może porszać się wbrew matematyce, czyli wbrew fundamentalnie rozumianej logice. To, co jest wbrew logice, czyli to, co jest sprzeczne, nie może istnieć w przyrodzie. A człowiek może sobie powiedzieć, że „dwa plus dwa równa się lampa”. i może na takiej regule budować swoje postępowanie. I nic się nie dzieje. Pioruny nie biją. Świat nadal istnieje; tyle, że nieco głupiej. A człowiekowi z „logiką lampy” może nawet lepiej żyje się w tym świecie…
Czyżby człowiek był aż tak wolny (tak duchowy), że potrafi wyłamywać się spod praw logiki? Nie potrafi tego żaden proces w przyrodzie, nie są do tego zdolne prawa przyrody (które zawsze są matematyczne, czyli logiczne). Prawda, że człowiek nie może działać wbrew prawom przyrody, może je co najwyżej wykorzystywać do swoich celów, zmuszać je, by mu służyły, ale nic łatwiej szego nad przełamanie prawa logiki. Wystarczy prosty dekret: „Nie może być tak i równocześnie nie tak. A ja bawię się, że może”. I zabawa chwilami bywa śmieszna aż do bólu…
W ten sposób głupota staje się argumentem na rzecz duchowości. Człowiek jest czymś więcej niż materią, bo może zawieszać prawa logiki. A niczemu, co materialne, dotychczas nigdy się to nie udało. Wolność do głupoty. Oto wielkość ludzkiego fenomenu. Ale czy można z tej wolności korzystać bezkarnie? Wydaje się, że nic mniej groźnego nad zawieszenie logiczności. Po prostu stwierdzam, że logika mnie nie dotyczy i jestem wolny. Stwierdzenie ma równocześnie moc wykonawczą. Ale mimo tej potęgi moich dekretów zawieszających, nie jestem wszechmocny. Bo oto żyję w świecie, który nie ubłaganie podlega logice. Czarne nie wybieleje na skutek moich aktów woli, reguły gry w szachy po zostaną takie a nie inne, chociaż nie podporządkuję się im i Ziemia zachowa swój kształt kuli, nawet gdyby wszyscy umówili się, że jest płaska. A jeżeli dłużej będę obstawać przy swoim, świat logicznych procesów mnie zgniecie. Wszystkie jego tryby będą się logicznie (a więc harmonijnie) obracać, a ponieważ będę im stawać na przekór, najpierw wciągną mnie, a potem zgniotą na nieszkodliwą papkę…
Za głupie decyzje w życiu trzeba zwykle potem słono płacić, ale każdy odpowiada sam za siebie. To jest jego osobista sprawa. Rzecz jednak w tym, że racjonalność i irracjonalność nie są tylko prywatnymi sprawami. Irracjonalność sieje spustoszenie nie tylko na własnym podwórku; jest jak zaraźliwa choroba: brak osobistej higieny łatwo przeradza się w epidemię. A irracjonalność w skali społecznej to już prawdziwy kataklizm. Niestety, historia ludzkości dostarcza silnego poparcia tezie głoszącej, że ludzkość w wymiarze ponadindywidualnym musi się jeszcze sporo napracować, zanim osiągnie stan używania rozumu.
Racjonalność jest moralnością myślenia, czyli po prostu częścią etyki. Niemoralność nie jest chorobą lecz grzechem. Szaleństwo irracjonalności polega na tym, że grzech stawia się na miejscu Wartości.
– ks. prof. Michał Heller, „Moralność myślenia”, Kraków 2015, s. 6-48.
http://adam.blog.deon.pl/2015/05/moralnosc-myslenia/
******
Fotografia i kłamstwo. Siła oddziaływania obrazu
ks. Andrzej Zwoliński / slo
Jak każde “nośne” medium, zyskujące w rzeszach społecznych popularność i pozytywny odbiór, fotografia została wprzęgnięta w usługi propagandy. Fotograficzny obraz, skomentowany oszczędnym słowem, pozwala uzyskać wysoki stopień sugestywności przekazu, niemożliwy do osiągnięcia, gdy propaganda posługuje się wyłącznie słowami.
Odbiorca zawsze może powątpiewać w prawdziwość czegoś, czego nigdy nie widział. Fotografia czyni zeń poniekąd naocznego świadka tego, co na niej zobaczył. Tacy “świadkowie” sami są bardziej pewni swej znajomości zaprezentowanego im tematu i przekonują innych o prawdziwości tego, co ujrzeli. Jednocześnie fałszywy obraz danych wydarzeń, np. fotomontaż, gdy zostanie zdemaskowany, niweczy całe dzieło propagandy, które się na niej opierało. Jak słusznie zauważono: (…) dobrodziejstwo fotografii niepostrzeżenie stało się jej przekleństwem. To, czym nas fascynowała, coraz bardziej zaczyna nam zagrażać.
Siła oddziaływania obrazu, w tym fotografii, zależy od dwóch czynników: od jej zdolności zwracania uwagi widza na siebie – im bardziej rzuca się ona w oczy, tym bardziej jest skuteczna jako środek propagandy; od możliwości przekonania odbiorcy co do tego, co ukazuje – wszelkie podejrzenie o manipulację lub zafałszowanie obrazu, jego niewyraźne elementy, mogą podważyć zaufanie do niej.
Siła oddziaływania obrazu jest jednak ogromna, oddziaływuje on nawet na ludzi niewykształconych, analfabetów, nie znających np. danego języka. Powoduje to, iż zasięg oddziaływania fotografii jest znacznie szerszy niż np. słowa pisanego.
Fotografia, wraz z filmem, przyczynia się do istotnego przeobrażenia sposobu oddziaływania za pomocą obrazów, łatwo pokonując przestrzeń, czas i różnice społeczne między ludźmi. Istnieje jednak niebezpieczeństwo manipulacyjnego stosowania fotografii. Do najczęstszych przypadków fałszerstw w tym zakresie należy: – rekonstrukcja obrazów według życzeń i potrzeb propagandy, np. poprzez odpowiednie wyreżyserowanie zdjęcia; – fotomontaż, czyli uzyskiwanie obrazu fotograficznego przez sfotografowanie jakiejś kompozycji utworzonej z różnych zdjęć, rysunków i tym podobnych wytworów plastycznych; – nałożenie starej fotografii na nową, z prawdziwym, tzn. pierwotnym, zamieszczonym pod nią podpisem; – umieszczenie fałszywego napisu pod prawdziwym zdjęciem; – zilustrowanie prawdziwej wiadomości starym, nieaktualnym zdjęciem; – obraz retuszowany, czyli uzupełniony lub poprawiony przez usunięcie jednych i uwypuklenie innych szczegółów.
Współczesne techniki manipulacji fotografią zyskały nowe możliwości wraz z pojawieniem się nowych, bardziej funkcjonalnych aparatów fotograficznych i fotografii cyfrowej, umożliwiającej komputerową obróbkę materiału zdjęciowego.
Propagandowe możliwości fotografii dostrzeżono już w XIX wieku. Umożliwiała ona m.in. prezentowanie prawdy dotyczącej rzeczywistości wojennej i życia nędzarzy, a więc tych tematów, z którymi stykała się większość społeczeństwa. Począwszy do amerykańskiej wojny secesyjnej, fotografia zaczęła ukazywać cały dramat konfliktu militarnego. Od wojny burskiej zdjęcia z działań wojennych zaczęły się regularnie ukazywać w prasie. Wielcy fotograficy, jak Robert Capa (1913 – 1954), zaczęli dokumentować przebieg hiszpańskiej wojny domowej, głównie podnosząc emocje przekazu. W latach 30. XX w. Dorothea Lange ukazywała na swych zdjęciach Stany Zjednoczone, czyniąc z nich głośną tubę propagandy “kraju dobrobytu”.
Ważny instrument propagandy nazizmu uczynił z fotografii fotograf Adolfa Hitlera, Heinrich Hoffman. Każdy członek NSDAP musiał mieć w mieszkaniu fotografię Führera. Upowszechniano fotografie przedstawiające Hitlera podczas licznych spotkań partyjnych i kontaktów z ludźmi. Gdy w 1933 r. przybył on na miejsce budowy autostrady w pobliżu Frankfurtu nad Menem, jego fotografię z łopatą w ręku rozesłano po terenie całych Niemiec. Propagowano w ten sposób, poza osobą Führera, jedno z pierwszych i najbardziej znanych przedsięwzięć Hitlera – jeszcze przed przyjęciem Planu Czteroletniego – budowę autostrad. Jednocześnie świadomie dbano o wizerunek wodza: w sposób niezwykle surowy zabroniono zamieszczania fotografii Hitlera w okularach (był dalekowidzem), a później z laską. Mogło to bowiem “zdeprecjonować” obraz Führera w oczach mas.
Fotografia propagandowa poddawana była też specjalnej “obróbce” w Związku Radzieckim. Za jej pomocą kształtowano historię. Kiedy na wiecu 5 V 1920 r. Lenin przemawiał z trybuny, żegnając ochotników wyruszających na wojnę polsko-bolszewicką, zrobiono fotografię wodza rewolucji. Obok Lenina na zdjęciu widoczni są dwaj jego najbliżsi współpracownicy. Na stopniach stoją: Lew Dawidowicz Trocki i Lew Borysowicz Kamieniew. Zdjęcie to obiegło całą prasę rodzącego się imperium.
To samo publikowano też wiele lat później: ten sam wiec, ta sama trybuna i Lenin przemawiający do tłumów. Ale na fotografii zabrakło Trockiego i Kamieniewa. Ich wizerunki zostały wyretuszowane, bo obu współpracowników Lenina usunięto z oficjalnej historii ZSRR: Trocki został wydalony z kraju w 1929 r., a następnie zamordowany w 1941 r. w Meksyku przez agentów NKWD. Kamieniew wielokrotnie stawał przed sądem za “działalność antysocjalistyczną”, a po tzw. Pierwszym Procesie Moskiewskim w 1936 r. został skazany na śmierć i rozstrzelany. W ten sposób Stalin rozprawił się z “opozycją”.
Czołowym fotografem propagandzistą stalinowskiej Rosji był Aleksander Rodczenko. Podejmowane przez niego tematy, jak i sposób ich realizacji, miały za cel ukazanie wielkości i zwycięstwa socjalistycznych dążeń. Były jednakże bardziej obrazem idei, niż rzeczywistości…
Politycy na całym świecie, na różne sposoby, także manipulując obrazami, odwoływali się do fotografii, byle osiągnąć zamierzone cele. Dzieje się tak również współcześnie.
Podczas tzw. rewolucji rumuńskiej, gdy część działaczy komunistycznych chciała pozbyć się dyktatora Ceausescu, aby utrzymać władzę, świat obiegły zdjęcia zmasakrowanych ciał opozycjonistów zabitych na rozkaz tyrana.
Ta zbrodnia miała uprawomocnić wydany w trybie doraźnym wyrok śmierci na Ceausescu i jego żonę. Potem ujawniono, że domniemane ofiary były w rzeczywistości zwłokami wyciągniętymi z prosektorium i odpowiednio “ucharakteryzowanymi”.
Podczas konfliktu bałkańskiego na okładce wpływowego tygodnika “Time” ukazało się zdjęcie półnagiego mężczyzny, stojącego za kolczastym drutem. Podpis, jakim opatrzono fotografie, mówił jednoznacznie: Muzułmańscy więźniowie w serbskim obozie koncentracyjnym. Za tygodnikiem makabryczny dowód serbskich okrucieństw pokazały gazety na całym świecie. Powszechne stało się nawoływanie do ukarania oprawców. Tymczasem, jak później przyznano, ofiara nie była Muzułmaninem, lecz Serbem.
Mężczyzna nie był zagłodzony, lecz cierpiał na zaawansowaną gruźlicę. Nie zamknięto go w obozie, lecz w więzieniu – za kradzież. Udało się go nawet zidentyfikować – nazywał się Slobodan Konjević i nigdy nie był ofiarą serbskiej nienawiści wobec muzułmanów. Po ujawnieniu fałszerstwa “Time” zamieścił krótkie sprostowanie, które nie mogło już jednak zmienić efektu wywołanego pierwszą publikacją.
Zwycięzcą prestiżowego konkursu na najlepsze zdjęcie prasowe (World Press Foto) w 1997 r. został reporter, który uchwycił w obiektywie algierską kobietę, rozpaczającą po śmierci jej dzieci, zamordowanych przez islamskich fanatyków. Swoje dzieło nazwał wymownie “Algierska Madonna”. Gdy już odebrał nagrodę i sycił się sławą, odnalazła się bohaterka fotografii. Okazało się, że nikogo nie opłakiwała: siedziała przed swoją chatą i zamyśliła się, gdy nagle ktoś zrobił jej zdjęcie. Propagandowe wykorzystanie fotografii wskazuje na jej możliwości społecznego oddziaływania, jednocześnie jednak przypomina, że jak w przypadku wszystkich innych mediów, fotografia powinna być podporządkowana normom etycznym, niwelującym jej – możliwe – szkodliwe działanie.
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/lifestyle/art,430,fotografia-i-klamstwo-sila-oddzialywania-obrazu.html
*******
Dzisiaj poznański RKW modlił się za Ojczyznę na Mszy św., na której kapłan miał piękne kazanie o św. Stanisławie i nawiązał właśnie do tych słów Jana Pawła II z notki. Podawał też przykłady kontrastujące ze słowami JPII zarzutów, jakie pojawiały się pod adresem św. Stanisława nawet ze strony duchownych, że Stanisław niezbyt dobrze zadbał o interes Polski albo interes papieża. Kazanie unaoczniło wszystkim błąd tego typu kalkulacji, zastanawianie się, co byłoby korzystniejsze. Pasterz Kościoła musi stać twardo na straży wartości, głosić je bez kompromisu, bez kalkulacji, i napominać władzę świecką tak odważnie, jak czynił to Stanisław, nie bojąc się oddać za te wartości swojego życia, jak uczynił to Stanisław, ks. Jerzy Popiełuszko i wielu innych.
Właśnie. Nie ma przypadków, tylko są znaki!
Dobre wspomnienie św. Stanisława przez Grzegorza Brauna (pierwsze pytanie i pierwsza odpowiedź). Reszta też warta wysłuchania.