Publikacja za zgodą autora.
***
Dr n. med. Grzegorz Musiał (ur. 1952 w Bydgoszczy). Autor licznych książek prozatorskich i tomików poetyckich. Laureat m.in. nagrody Kościelskich, stypendium Fulbrighta, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i PEN Clubu. Jest to pełna wersja tekstu jego autorstwa, jaki w postaci skróconej ukaże się w piśmie „Świętogórska Róża Duchowna” nr 1/2015 (226)
Grzegorz Musiał
LIBAN
PIELGRZYMKA DO ZIEMI ŚWIĘTYCH: CHARBELA I RAFKI
Od paru lat narasta w Polsce zainteresowanie osobą św. Charbela Makhloufa (po polsku: świętego Sarbeliusza) – jednego z największych świętych Kościoła Katolickiego, urodzonego i działającego w XIX w. w Libanie. Mówi się wręcz o „modzie” na św. Charbela, gdyż coraz więcej osób w trudnych sytuacjach życiowych udaje się do niego po pomoc, odmawiając Nowennę do św. Charbela i aplikując na chore członki swych ciał olej poświęcony przy relikwiach, w liturgiczne wspomnienie Świętego. Urodzonemu w biednej maronickiej wiosce św. Charbelowi udało się zdobyć znakomite wykształcenie filozoficzne i teologiczne, jednak pomimo przygotowania do wielkiej „kariery” duchownej, wybrał życie wyłącznie z Bogiem i dla Boga: zamieszkał w górskiej pustelni należącej do zespołu klasztornego św. Marona w Annaya. Gdy zmarł w 1898 r., nad jego grobem pojawiło się nadprzyrodzone światło, a ciało pozostało nienaruszone w trumnie, aż do czasu jego kanonizacji przez papieża Pawła VI. Prędko rozeszła się po świecie wieść o cudach – zwłaszcza uzdrowieniach ciała i duszy – jakie dokonują się za jego wstawiennictwem.
Nieco w cieniu św. Charbela jest postać innej wielkiej świętej Libanu – mniszki klasztoru Zgromadzenia Córek Maryi i Zakonu Libańskich Mniszek Maronickich, św. Rafqui (po polsku bardziej swojsko zwanej „Rafką”). Wymodliwszy u Boga łaskę cierpienia, przez które pragnęła jak najbardziej upodobnić swój los do życia swego Mistrza, Jezusa Chrystusa, św. Rafka – ciesząca się zawsze doskonałym zdrowiem – zapadła na trapiące ją do końca długiego życia choroby, w tym nadmierną łamliwość kości i obuoczne zapalenie naczyniówki, zakończone pełną ślepotą. Również grób św. Rafki, po jej śmierci w 1914 r., zaczął promieniować jasnością, a chorzy, którzy odwołali się do jej wstawiennictwa, do dziś doznają niewytłumaczalnych uzdrowień.
Parę słów o maronitach
Wobec tych faktów, niezmiernie uradowała mnie propozycja księdza Darka D. – który od paru lat stara się w Polsce szerzyć kult św. Charbela – abym towarzyszył mu w jego wrześniowej podróży do Libanu: błogosławionej krainy, która wydała tych, a także paru innych świętych Kościoła Katolickiego. Przed wyjazdem zająłem się więc rekapitulacją znanych mi faktów z historii i teraźniejszości Libanu. Chociaż należy do Ligi Arabskiej, kraj ten nie jest czysto arabski. W starożytności nazywał się Fenicją i jego mieszkańcami byli Fenicjanie, Semici, Persowie, ludy syryjskie, chaldejskie i ormiańskie. Kiedy w VII w. po Chrystusie teren ów – w tamtym czasie już w większości schrystianizowany – został najechany przez Arabów, poddany został wpływom islamu, zyskując obecny do dziś nalot arabski. Dzisiejsza ludność Libanu, licząca ok. 4 mln., jest jednak tylko w połowie muzułmańska, bo w drugiej połowie jest nadal chrześcijańska, to znaczy maronicka. Równowaga ta znajduje odzwierciedlenie m.in. w libańskim prawie, które nakazuje, aby każdorazowo premierem Libanu był muzułmanin, a prezydentem – maronita.
Maronici są jednym z najstarszych kościołów chrześcijańskich na świecie, od tysiąca lat połączonym unią z papiestwem. Etnicznie, rdzeń ich stanowią potomkowie dawnych żydów i nadmorskich Fenicjan, którzy przyjęli chrześcijaństwo w czasach Piotra Apostoła. Maronici wierzą, że to przez niego zostali ochrzczeni i przyłączeni do patriarchatu Antiochii, którego był pierwszym patriarchą, zanim udał się do Rzymu. Maronici pozostali wierni Chrystusowi przez 2 tysiące lat. Ich unia z Rzymem datuje się od czasu wypraw krzyżowych, kiedy to rycerze, stacjonujący w północnym Libanie w okolicy portu Trypolis, natknęli się w jednej z górskich dolin na brodatych mężczyzn uzbrojonych w strzały i miecze, którzy choć wyglądali na Arabów, jednak mówili po aramejsku, czyli w języku Apostołów oraz czcili Jezusa Chrystusa i Maryję. Czcili też pamięć późniejszego świętego Kościoła Katolickiego, Abrahama z Cyr – biskupa Harranu oraz jego ucznia – również późniejszego świętego katolickiego, Marona (zm. ok. 410 r. po Chr.) – od którego imienia przyjęli nazwę. W czasie inwazji arabskiej na Liban w VII w., maronici schronili się w niedostępnych pieczarach doliny Quadisha, chroniąc się w ten sposób od islamizacji i przechowując depozyt chrześcijańskiej wiary, nietknięty skażeniami licznych bliskowschodnich herezji, zwłaszcza monofizytyzmu. Oszołomieni swym „znaleziskiem” krzyżowcy doprowadzili do spotkania w Rzymie starszyzny maronickiej, wraz z ich ówczesnym patriarchą Jeremiaszem z Amszit, z papieżem Inocentym III. Ojciec święty był pod wrażeniem ognia czystej chrześcijańskiej wiary płonącego w maronickich sercach, a także ducha modlitwy, jakim byli przepojeni. Po uzyskaniu ich uroczystego wyznania wiary katolickiej, zezwolono na udział patriarchy Jeremiasza w Soborze Laterańskim w 1215 r. i na zawarcie przez maronitów unii ze Stolicą Apostolską. Do Libanu zaczęli napływać mnisi z Europy, zaś do Rzymu zapraszano maronickich studentów, zwłaszcza odkąd w 1584 r. powstało Collegium Maronitum Romanum, zapoznające Zachód z liturgią syryjską i gromadzące zbiory orientalnego chrześcijaństwa. Od tamtych czasów, maronici są pełnoprawnymi członkami Kościoła Katolickiego i naszymi braćmi w wierze.
***
Naszą wyprawę rozpoczęliśmy uciążliwym nocnym lotem na trasie Warszawa – Bejrut, gdy ku naszemu zdziwieniu, samolot okazał się do ostatniego miejsca zapełniony. Na miejscu zrozumieliśmy, jakim byłoby złym pomysłem – na szczęście, prędko zarzuconym – wynajęcie przez nas na lotnisku samochodu. Zamiast tego, w hali przylotów czekał, trzymając kartkę z nazwiskiem księdza, wynajęty dla nas kierowca, nomen omen też o imieniu Charbel. Jazda przez zatłoczony, pomimo nocnej pory, Bejrut, prędko nam uświadomiła, co by nas czekało, gdybyśmy próbowali jeździć po Libanie na własną rękę. Jedynym przepisem drogowym, jaki stosuje się w Libanie, jest zdaje się jazda po prawej stronie, i to też nie zawsze. Co więcej, Bejrut jest ogromną metropolią poprzecinaną autostradami, na których pasy ruchu są już tylko zatartym wspomnieniem, a jedyne oświetlenie stanowią reflektory innych aut oraz tu i ówdzie zapalone neony nad sklepami. Dla naszego wirtuoza kierownicy, gdy przeoczyliśmy zjazd z autostrady, nie było problemem zawrócenie na tym samym pasie i jazda pod prąd, co najdziwniejsze, inni kierowcy widać uznali ten manewr za całkowicie uzasadniony i uprzejmie zjeżdżali nam z drogi. Nawet nie próbowaliśmy myśleć, jakie wyzwiska, klaksony, a w końcu gigantyczny mandat i może sprawa sądowa, czekałyby naszego Charbela, gdyby coś takiego próbował zrobić w Polsce. Mimo to, żywi dotarliśmy do hotelu, pięknie położonego nad zatoczką pełną łodzi i jachtów w miejscowości Jounieh (czyta się Dżunje), będącej dalszym ciągiem Bejrutu na północ, wzdłuż libańskiego wybrzeża. Układ urbanistyczny Libanu to pas miast portowych – od Tyru w pobliżu granicy izraelskiej, przez Sydon, Bejrut, Jounieh, Byblos aż po Trypolis na północy – tworzący rozciągnięty wzdłuż wybrzeża organizm miejski, podobny do polskiego Trójmiasta. Jeśli jednak „za plecami” Trójmiasta widnieją niewielkie pagórki morenowe, to tu ciągną się, razem z linią miast, masywy porośniętych resztkami cedrów gór Antylibanu i Libanu.
Harissa
Następny dzień, po dobrze odespanej nocy, rozpoczął się o jedenastej rano, wycieczką z naszym kierowcą do słynnego sanktuarium maryjnego w Harissa. Z jego opowieści – bardziej gestykulowanej, niż mówionej po angielsku – zorientowaliśmy się, że stosunek maronitów do Matki Bożej przypomina w wielu aspektach polski kult Maryi. Do tego stopnia, że również Liban – fakt mało znany w Europie – zawierzył siebie opiece Królowej Libanu, Maryi. Jej ukoronowana wieńcem dwunastu gwiazd 8,5 metrowa figura, odlana z pomalowanego na biało brązu w Lyonie w 1904 r. – dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy ogłoszenia przez Piusa IX dogmatu o Niepokalanym Poczęciu NMP – stoi na szczycie góry w Harissa, obejmując swym płaszczem i rozchylonymi dłońmi rozciągający się u jej stóp Liban. Libańczycy wierzą, że ta opieka chroni ich przed okropnościami wojny, toczącej się tuż tuż, za odległą o kilkadziesiąt kilometrów granicą syryjską. Trwa ogromny napływ uciekinierów z Iraku i z Syrii – w tej liczbie zwłaszcza chrześcijan, w Syrii mordowanych przez tak zwanych „rebeliantów antyrządowych”, choć dla Libańczyków nie ma wątpliwości, że są oni jaczejką obcych mocarstw, dążących do destabilizacji regionu i otwarcia sobie wrót do Iranu. Szukają ci nieszczęśnicy schronienia w Libanie, choć jeszcze niedawno Syria była z Libanem w stanie wojny. Dziś Liban – tak jego chrześcijańska, jak islamska połowa – świeci przykładem miłosierdzia okazywanego setkom tysięcy obdartych, przerażonych Syryjczyków, w większości chrześcijan, udzielając im pomocy, dachu nad głową, a często i pracy w swoim mikroskopijnym państwie, też podnoszącym się ze zniszczeń po niedawnej wojnie libańsko-izraelskiej.
Do sanktuarium w Harissa można jednak dojechać nie tylko taksówką z Jounieh, ale także kolejką gondolową zwaną Téléférique, która kursuje od stacji hen w dole, w okolicy plaży, aż do miejsca w którym stoimy na szczycie. Jest tu również nowoczesna, oszklona świątynia w „stylu hangarowym”, przypominająca ażurowy kościec ryby albo szkielet okrętu. W jej zabudowaniach mieści się Nuncjatura Apostolska oraz rezydencje patriarchów katolickich kościołów wschodnich: maronickiego, ormiańskiego, syriackiego i melchickiego. W pobliżu i nieco niżej, złocą się kopuły greckiej melchickiej Katedry Katolickiej św. Piotra i Pawła. Do samych stóp Matki Bożej można się wspiąć po spiralnych schodach, otaczających kilkoma skrętami piramidalny postument pomnika. Widać stąd wspaniałą panoramę wybrzeża: w lewo zasnute mgiełką wieżowce Bejrutu, w prawo – port Byblos, na wprost – Jounieh i hen daleko kreseczkę Cypru, na styku nieba i turkusowej głębi Morza Śródziemnego.
Odmówiwszy Magnificat, wędrujemy do bocznego pawilonu, gdzie pod potężnym szyldem „Direction” mieści się gabinet proboszcza. Nie, nie widzi przeszkód, aby ksiądz Darek odprawił tutaj mszę. Wskazuje w głąb korytarza na jedną z kaplic, gdzie po chwili – przebrawszy się w strój liturgiczny – ksiądz Darek odprawia pod witrażem Chrystusa Pantokratora Najświętszą Ofiarę, tylko dla nas i towarzyszącej nam pobożnej pracownicy sanktuarium.
Po powrocie do cierpliwie oczekującego Charbela, rozbrzmiewa jego pytanie: – A teraz, dokąd? To my mamy zdecydować. On tylko spełnia polecenia. Wynajęła go dla nas pani Eva H., matka libańskiego przyjaciela księdza Darka, maronity ożenionego z Polką i od paru lat zamieszkałego w Polsce. Mówi o niej madame – i, że madame proponowała, aby nas zabrać do Bequaa Kafra, wioski, w której urodził się św. Charbel. Jest to dla nas prawdziwy wstrząs – a więc będziemy dziś w miejscu narodzenia świętego?! Tego nie było w planie wyprawy pierwszego dnia. Oczywiście, jedziemy! Znowu szalona jazda pod prąd, wjeżdżanie w uliczki opatrzone zakazem wjazdu, parkowanie w miejscach, gdzie jest zakaz parkowania – bo trzeba kupić zapas wody. W tym klimacie, zwłaszcza starsze osoby, nie powinny się rozstawać z butlą wody niegazowanej.
cdn ……
****
zdjęcia z Internetu
Zanosi się na pasjonującą opowieść,.. może książkę?
Błogosławieństwo olejem św. Charbela uratowało mi kość piszczelową. Niech Bóg będzie błogosławiony.
ale tam pięknie!