Wielkimi krokami zbliżają się wybory samorządowe, dlatego postanowiłem poruszyć temat, który w znacznej mierze jest w gestii władz samorządowych, a który jest prawie całkowicie ignorowany przez komentatorów naszego życia społecznego i politycznego, chociaż tak naprawdę jego znaczenie dla naszego życia trudno jest przecenić. Chodzi mi o organizację i kształtowanie przestrzeni publicznej, w której przecież niemal cały czas funkcjonujemy. Temat jest na tyle rozległy i złożony, że postanowiłem mój tekst podzielić na dwie części, o czym lojalnie uprzedzam.
Rok 1984
Czy zauważyliście Państwo, jak w okresie istnienia III RP zmieniała się organizacja przestrzeni publicznej i nasze funkcjonowanie w tej przestrzeni? Z podwórek i placyków osiedlowych poznikały piaskownice i place zabaw dla dzieci. To jednak nie jest tak dziwne, bo po prostu nie ma dzieci, które mogłyby się tam bawić. Stopniowo zniknęły także z naszych ulic, placów i podwórek ławki i miejsca do siedzenia, które jeszcze w latach 80-ych i 90-ych stanowiły stały element przestrzeni publicznej. Całkiem niepostrzeżenie funkcje przestrzeni publicznej zostały zredukowane niemal wyłącznie do funkcji komunikacyjnych. Widać to w dużych miastach, ale w małych miastach i miejscowościach to wręcz bije po oczach, a zwłaszcza w dni wolne od pracy, gdy wyglądają one jak wymarłe, chyba że ludzie akurat idą na mszę do kościoła, lub z niego wracają. Place i placyki, o ile nie zostały przeznaczone na parkingi, stały się wyludnionymi, bezzasadnymi wyrwami w zabudowie, co także bardzo rzuca się w oczy, zwłaszcza w biedniejszych miejscowościach, gdzie jest mało samochodów.
Przyznajcie Państwo, że się już przyzwyczailiście do tego, że wspólna przestrzeń publiczna nie służy do spotkań z innymi ludźmi, lecz do przemieszczania się z jednego punktu do drugiego; że nie służy do przebywania razem z innymi ludźmi, lecz do przemieszczania się obok nich. Poruszamy się w monitorowanej setkami kamer przestrzeni, przemieszczając się między domem, pracą, urzędami, w których musimy załatwiać różne sprawy, sklepami (najczęściej jakimiś super-hiper-mega-giga marketami, w których nie tworzymy żadnych trwałych relacji z innymi ludźmi), a wydzielonymi, ogrodzonymi i obudowanymi licznymi regulacjami prawnymi, strefami specjalnego przeznaczenia, czyli parkingami, boiskami sportowymi, placami zabaw dla dzieci i różnymi miejscami rozrywki dla ludzi, których jeszcze na to stać. Potem wracamy do naszych ogrodzonych, przypominających twierdze (lub więzienia) bloków mieszkalnych, w których znajdują się nasze, czasem bardzo przestronne i komfortowe, komórki mieszkalne, których centralnym punktem jest na ogół telewizor, w III RP będący raczej narzędziem indoktrynacji, niż nośnikiem informacji i kultury.
Czy coś Wam ten obrazek przypomina? Czy obowiązująca w III RP organizacja przestrzeni publicznej i nasz sposób funkcjonowania w tej przestrzeni nie przypomina profetycznej wizji rzeczywistości, przedstawionej przez George’a Orwella w „Roku 1984”? Wierzcie mi, że skutki społeczne takiego funkcjonowania przestrzeni publicznej także są całkiem podobne do tych, które opisał Orwell.
Stado zamiast wspólnoty
Będę pisał o związku przestrzeni publicznej z tworzeniem się i rozpadem wspólnot społecznych, ale nim to zrobię, by uniknąć niepotrzebnych nieporozumień (takie przypadki się już zdarzały), muszę zastrzec, że to, o czym piszę, nie ma nic wspólnego z komunizmem, ani żadną inną lewacką ideologią kolektywistyczną. My, ludzie, jesteśmy równocześnie wspólnotowi i indywidualni. Jesteśmy zależni funkcjonalnie i emocjonalnie od innych ludzi, dlatego staramy się tworzyć różnego typu wspólnoty (zaczynając na rodzinie, a kończąc na narodzie, albo ponadnarodowej wspólnocie religijnej), dzięki którym możemy znaleźć i poczuć oparcie w innych ludziach. Nasze potrzeby wspólnotowe często przyjmują skrajną, patologiczną formę konformizmu. Jednak indywidualnie odczuwamy, indywidualnie dokonujemy wyborów naszych działań i indywidualnie odpowiadamy za nie wobec Boga i innych ludzi, nawet jeśli w naszych wyborach i działaniach kierujemy się stadnym odruchem konformisty („bo wszyscy tak robią”). Wspólnotowość i indywidualność są komplementarnymi częściami naszej natury, jedynie lewacy, negując obiektywizm prawa naturalnego i natury człowieka, przeciwstawiają je sobie, czyniąc z nich karykaturę i okaleczając tym samym człowieka.
Aby jakakolwiek wspólnota mogła powstać i dalej istnieć, potrzebuje miejsca, w którym ludzie będą mogli się stale spotykać, nawiązywać więzi emocjonalne, definiować dobro wspólne, współtworzyć i kultywować wspólną obyczajowość, kulturę i tradycję, oraz budować i umacniać swoją tożsamość wspólnotową.
Bez takiego miejsca rozpada się rodzina, a wspólnota sąsiedzka staje się zbiorowiskiem obcych sobie ludzi, przypadkowo zamieszkujących ten sam budynek (jeszcze całkiem niedawno takim miejscem integrującym wspólnotę sąsiedzką było podwórko). Miejscem integracji wspólnot lokalnych były rynki i place targowe w ich miejscowościach, a także kościół i gospoda (bez względu na to, czy się to komuś podoba, czy nie). Szlachta, w czasach największej świetności Rzeczypospolitej, tworzyła silnie zintegrowaną wspólnotę, ponieważ miała swoje miejsca stałych spotkań (sejmiki, zjazdy sąsiedzkie). Emigranci żyjący w diasporze, zachowują swoją tradycję i kulturę narodową, gdy mają miejsca, w których mogą się stale spotykać, zachowując tym samym spoistość wspólnotową. Gdy nie mają takich miejsc, bardzo szybko zatracają swoją tożsamość narodową. Takie przykłady, pokazujące ścisły związek między miejscami wspólnotowymi w przestrzeni publicznej, a istnieniem samej wspólnoty, można długo mnożyć.
Te przykłady pokazują też, jakie są skutki społeczne braku takich miejsc – wspólnoty się rozpadają i przestają istnieć. Jednak natura nie znosi próżni, a nasze potrzeby wspólnotowe nie zanikają, dlatego wspólnoty zastępowane są przez stada, którym poczucie tożsamości, kierunek wspólnego myślenia i działania, a nawet wspólne emocje (kogo uwielbiać, a kogo nienawidzić) narzucają ich „pastuchy”. Różnica między wspólnotą i jej członkami, a stadem i osobnikami je tworzącymi jest zasadnicza – to różnica między podmiotem, a przedmiotem. Nie jest to różnica tylko formalna, lecz jak najbardziej praktyczna: przedmiot jest wartościowany, używany, wykorzystywany i utylizowany przez podmiot, a nigdy odwrotnie.
Oczywiście, podmiotem dla uprzedmiotowionego stada jest pastuch, a tak naprawdę to właściciel stada, który się pastuchem wyręcza. W naszych, polskich (zresztą nie tylko polskich) realiach, są to wspólnoty pastuchów i właścicieli (kasta władców), które tworzyły się w miejscach wspólnotowych i w oparciu o stałe, bezpośrednie kontakty towarzyskie w tychże miejscach. Nie były to jednak place i ulice, lecz sale balowe, bankietowe i konferencyjne, oraz prywatne salony, w których od początku III RP regularnie bawiły się (i bawią się nadal) pospołu elity polityczne, gangsterzy, biznesmeni, sędziowie i prokuratorzy, przedstawiciele tajnych służb, oraz dziennikarze, publicyści i gwiazdy estrady i ekranu, na zawołanie robiący klakę naszym władcom. W ten sposób powstają wspólnoty o charakterze typowo mafijnym, a wszystko to jest finansowane bezpośrednio lub pośrednio (szeroko rozumiany „podatek korupcyjny”) z pieniędzy podatników.
Nie pomylicie się, jeśli owych pastuchów skojarzycie z Michnikiem, Tuskiem, Palikotem, Lisem, Owsiakiem i całym „salonem” polityczno-medialnym. Jesteście jednak w błędzie sądząc, że nie dotyczy to również polityków i mediów opozycyjnych, prawicowych. Chociaż na ogół szczerze troszczą się o los swoich poddanych, to jednak także traktują ich przedmiotowo – jak stado. Nie powinno to jednak nikogo dziwić, bo stada są po prostu pozbawione podmiotowości i nie da się ich traktować podmiotowo. Dlatego trzeba chronić istniejące wspólnoty i budować nowe (przypominam jeszcze raz: wspólnoty to nie komuny).
Skąd wiem, że przedstawiciele wszystkich głównych środowisk politycznych (wszystkich środowisk, choć nie wszyscy przedstawiciele) traktują wyborców przedmiotowo? Pomijając 25 lat doświadczeń, kiedy to wyborcy musieli się opowiadać za programami partyjnymi, które nie reprezentowały oczekiwań, aspiracji i potrzeb wyborców, miarodajnym probierzem są programy wyborcze kandydatów partyjnych w obecnych wyborach samorządowych, a zwłaszcza prezentowany tam stosunek kandydatów do przestrzeni publicznej. Wszyscy kandydaci partyjni, których programy wyborcze miałem okazję wysłuchać, obiecują poprawę, rozbudowę i unowocześnienie infrastruktury drogowej i transportowej „…żeby mieszkańcy naszego rejonu mogli bezpiecznie i wygodnie dojeżdżać do pracy…” (tak niemal dosłownie brzmi powtarzający się u nich argument). Wszyscy więc, od prawa do lewa, przewidują dla przestrzeni publicznej wyłącznie funkcje transportowe i komunikacyjne, a nie integracyjne, zaś wyborców postrzegają jako siłę roboczą (stadna trzoda inwentarska), a nie obywateli. Nie widać u nich też jakiejkolwiek woli po temu by budować i wzmacniać wspólnoty lokalne – najwyraźniej stado ich w pełni zadowala.
Jeśli jednak zechcecie w nadchodzących wyborach samorządowych zagłosować na kandydatów partyjnych, to miejcie świadomość, że w większości przypadków będziecie wybierać między pastuchami troskliwymi, którzy szczerze chcą zadbać o stado, a pastuchami pazernymi, których interesuje tylko „kręcenie lodów” na samorządowych pieniądzach, ale jednak będą to wybory między pastuchami, którzy traktują nas przedmiotowo.
Ja nie idę na wybory. Pozostanę w partii która ma najwięcej głosów, w partii olewającej wybory.
Daje mi to taki komfort że mogę powiedzieć urzędnikowi że -ja was nie wybierałam i to ja mam rację, bo my mamy większość 50 procentową, której nie ma żadna partia.
My, niewybierający nadal wierzymy w prawa Objawione i Ewangelię i nic nas nie obchodzą wasze parszywe paragrafy. To my jesteśmy narodem, a wy macie nas słuchać, bo jesteście tu za nasze podatki.