To, co miękkie, zepsuło się. To, co twarde, przetrwało: zgruchotana klatka żeber, rozłupana kulą czaszka, mało starte zęby – dowód na to, że zespół Krzysztofa Szwagrzyka wydobył na Powązkach szkielety w zdecydowanej większości młodych mężczyzn. Pracom ekshumacyjnym w kwaterze „Ł”– wysypisku historii, na które komuniści wyrzucali lepszych od siebie – w czerwcu 2013 roku miał okazję przyjrzeć się z bliska poeta, literaturoznawca Przemysław Dakowicz.
Ich przebieg śledził zapewne wcześniej w mediach – jak wielu innych Polaków. W przypadku Dakowicza spotkanie z bohaterami wczesnego powojnia wyjętymi z dołów pohańbienia zaowocowało książką Łączka. Jej twardym rdzeniem pisarz uczynił kości uczestników antykomunistycznej irredenty – wyprowadził z nich wiersze i prozę: „Głowy z dziurami po pociskach, wrzucone w doły, przysypane wapnem, ziemią. Trawa porasta kości, wiatr chodzi w gałęziach sosen, wiatr, co nie chce zamilknąć. Ciała porzucone w lasach, w dołach, przykryte gałęziami. Przewożone nocą, obite, bezwładne, wyładowywane z ciężarówek. Ciała bezczeszczone, fotografowane. (…) Kości suszone wiatrami Północy i Wschodu, objadane przez mrówki, próchniejące. Żebra, o które zahacza pług” (Notesik nocnego stróża (2)).
Pisarz chce być rzecznikiem osób, których ciała podniesiono z Łączki, ciała anonimowe, czekające na identyfikację; osób, które uciszono, którym chciano przez dekady PRL-u odebrać cześć, miejsce należne w historii: „Przygarniam was, przygarniam, bezimienni. Niech was ogrzeje oddech żywego. Oddaję wam mój głos. Wejdźcie mi w krew, Cienie” (Notesik nocnego stróża (2)).
Przywrócić Wielkim Cieniom twarze, ludzkie rysy, imiona, by nie były tylko przesuszoną cząstką ziemi, by wyrwały się z najgroźniejszej obławy – obławy milczenia, nieistnienia w świadomości pokoleń poczętych w odrodzonej Polsce – oto pierwsza ambicja autora – niejedyna. Dakowiczowi chodzi bowiem jeszcze o to samo, o co szło Chrystusowi i Herbertowi (Kołatka) – o nieposzerzanie strefy etycznego światłocienia, o jednoznaczność pierwiastków dobra i zła: „tak tak / nie nie” (Vigilius L. o umiejętności odróżniania). W takiej perspektywie nie ma mowy o „dobrych” komunistach, bo przecież nie mogą tacy być stalinowscy kolaboranci, nie ma też „złych” żołnierzy wyklętych – bowiem wszyscy oni służyli wielkiej pani – Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, zawłaszczonej przez Rosję Sowiecką za przyzwoleniem wiarołomnych aliantów.
Przemysław Dakowicz nie jest archeologiem. Nie włada miotełką, łopatką, pędzelkiem. Niemniej pragnie współuczestniczyć w wydobywaniu z dołów pohańbienia najlepszych z najlepszych synów swojego narodu. I czyni to – jak na pisarza przystało – robiąc użytek z umiejętności człowieka pracującego w słowie. Podnosi z Łączki wyeksterminowanych członków antykomunistycznego podziemia, nie ich doczesne szczątki oczywiście, choć i te przenosi w sferę sztuki – ożywiając ich w poezji. Znajdziemy tedy w tomiku Dakowicza utwory o tuzach pojałtańskiego ruchu oporu: mjr. Hieronimie Dekutowskim „Zaporze” (Łyżka, Zapora. Trenodia z sufitu, My nigdy nie poddamy się), rtm. Witoldzie Pileckim (Ballada o biegnących piekarzach), ppor. Edwardzie Taraszkiewiczu „Żelaznym” (Powrót), ppor. Antonim Wodyńskim „Odyńcu” (Lekcja anatomii).
Jak wynika z enumeracji, dowódcy oddziałów Zrzeszenia WiN na Lubelszczyźnie poeta dedykował najwięcej wierszy. Widać zafascynowała go sylwetka tego kryształowego oficera, cichociemnego, komendanta straceńców wymykającego się na duchowe pokrzepienie do klasztoru Bernardynów w Radecznicy. Tytułowy motyw wiersza Łyżka mógł zaczerpnąć autor ze wspomnień Władysława Minkiewicza Mokotów – Wronki – Rawicz (1988), potencjalnego świadka sensacyjnych wydarzeń w celi następująco oddanych w Łączce: „każdego wieczoru / na podłodze rozkładano materace / znoszono krzesła ustawiając je w piramidę / na którą wspinał się jeden z nich / by małą łyżką naostrzoną o beton / wgryzać się w mur ponad głowami”. Trenodia z sufitu także nawiązuje do desperackiej metody wydostania się przez zaporowców z mordowni przy Rakowieckiej w Warszawie: „jest na suficie słona kropla / dziurka drobny prześwit / wieczności szczelina / wyskubana łyżką płaczką // śpiesz się śpiesz luna / świeci księżyc woła / na przesłuchanie przypala / tłucze w stołu blat w krocze”.
Epilog nieudanej ucieczki mógł być tylko jeden, z góry przewidziany przez uzurpatorską władzę: egzekucja z zaskoczenia. „My nigdy nie poddamy się!” – miał krzyknąć wleczony na śmierć „Zapora” – taki przekaz znajdziemy w literaturze przedmiotu (Zaporczycy Ewy Kurek). Dakowicz przejmuje go, a ponadto przywołuje legendę Mokotowa, jakoby niepozornego, niepokonanego „Zaporę” powieszono w worku na haku i dziurawiono jak sito pociskami, powoli, by jak najdłużej czuł i nie za szybko opuścił zmaltretowane ciało.
Poeta asystował przy ekshumacjach na Łączce i wie (por. komentarze autorskie), że obrażenia zidentyfikowanych szczątków Dekutowskiego przeczą spektakularnej legendzie więziennej, jednak jest ona zbyt inspirująca, by zrezygnować z niej w literaturze. Kiedy już o literackości mowa, trzeba nadmienić, że utwór My nigdy nie poddamy się wchodzi w intertekstualną relację z barokowym sonetem Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego O krótkości i niepewności na świecie żywota człowieczego.
Dakowicz nie skomponował swojej najnowszej książki z samych tekstów lirycznych. Pozostałe jej składowe to proza, ujęta w cykle Notesik nocnego stróża i Droga, oraz przytoczenia z lektur. Tej różnorodności genologicznej patronuje ten sam podmiot mówiący – Vigilius Lodziensis, czyli – nietrudno zgadnąć – porte-parole autora. Vigilius, zgodnie z etymologią swojego imienia, czuwa nad kośćmi bohaterów odnajdywanymi na Powązkach, wchodząc w role stróża i „puszczyka nekropolnego”. Ich szczątki stanowią dlań patriotyczne relikwie.
Autor nie boi się patosu. Do żołnierzy wyklętych odnosi się z niemaskowaną estymą, przechodzącą wręcz w pietyzm. Ich zmagania osadza w historycznym hic et nunc, w którym zaistnieli („W walce z podziemiem reakcyjnym Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego w ciągu trzech lat swego istnienia osiągnął duże sukcesy. Rozbito bandy faszystów z pod znaku UPA i rodzime bandy NSZ-towsko-WIN-owskie”, Wytężony trud), a ponadto rozszerza je, pogłębia o perspektywę symboliczną. Dzięki temu zabiegowi partyzanci powojnia to jednocześnie bohaterowie swoich czasów i figury ponadczasowego, uniwersalnego zaangażowania w bezkompromisową służbę dobru własnego kraju. Te dwa komplementarne ujęcia problematyki żołnierzy wyklętych stanowią jeden ze znaków szczególnych książki Dakowicza.
A o czym jeszcze ona traktuje? O dławieniu głosu ofiar (Łukasiński, czyli o postpamięci), o rozwartych na oścież ustach uzurpatorów, kreujących się na mężów opatrznościowych (Kochajmy się), o wciąż zapuszczonej (przez kogo?) „pralce dziejów”: „co było czarne wybieleje co ciemne / wnet jak śnieg się stanie wyczyści” (Spójrzcie, dziateczki, jak pierze pralka dziejów). Niestety nadal wielu w Polsce takich, którzy by z ulgą przyjęli zaniechanie ekshumacji na Powązkach. Nadal wielu, którym zakopani „bandyci” demolują wersal sumienia. Ich postulat pod adresem osób zainteresowanych prawdą minionych czasów: nie grzebcie się w Łączce, opiewajcie transformację, przecież jest tak cudna: „już płyną z nieba śnieżnych koszul pienia / to wybielonych powrót kto w ziemi tkwił niech / tkwi żyjemy więc obrót obrót obrót obrót” (Spójrzcie, dziateczki, jak pierze pralka dziejów).
Kamień węgielny PRL-u niezwykle cenny: szczątki najwartościowszych Polaków: „W głębi, kilka metrów pod powierzchnią, milczenie kości i czaszek” (Droga (1)). Nie ostoi się konstrukcja wzniesiona na cierpieniu. Pisał Borowski: „Nie ma piękna, jeśli w nim leży krzywda człowieka. Nie ma prawdy, która tę krzywdę pomija. Nie ma dobra, które na nią pozwala” (U nas w Auschwitzu…). Wiek wcześniej Mickiewicz sprzeciwiał się fundamentom miasta założonego na kościach więźniów rosyjskiego samodzierżawia (Ustęp III części Dziadów). Dostrzega tę prawidłowość Dakowicz: skutki terroru utrwalaczy tzw. władzy ludowej obróciły się przeciwko nim samym. Cóż z tego, skoro znaleźli schronienie w przez dekady praktykowanym oportunizmie? Cóż z tego, skoro kuszą już nie „koniecznością dziejową” marksizmu-leninizmu, a syrenim śpiewem egzystencji uwolnionej od dziedzictwa epok? I znajdują posłuch.
„Młodzi, wykształceni, z wielkich miast” nie chcą być „passé”. Ustawiają się plecami do wypełnionych zwłokami dołów pamięci, nie rozdrapują ran narodowych, by zabliźniły się błoną nieistotności, ich mantra brzmi: „Patrz przed siebie – wybierz przyszłość!” (Droga (2)). Podmiot mówiący w twórczości Dakowicza nie chce z takimi stać w szeregu. On przelicza kości bohaterów – walutę, za jaką kupuje się wolność ojczyzny; przez przestrzeliny czaszek patrzy na marzenie pokolenia wilków, zastanawiając się, czy już spełniło się; w popiołach szuka żaru – i znajduje go – który rozpala serce do służenia imponderabiliom z muzealnego sztandaru; czuwa nad prochami – „nekropolny puszczyk” – by żadna uncja nie poszła na marne, by każda została podniesiona z pola wzgardy i złożona na polu chwały.
„Zasunęli kamień postawili / straże (…)” – i na nic to się zdało czerwonym szwadronom śmierci. Żołnierze wyklęci zmartwychwstali z Łączki, wychodzą na powierzchnię, wstępują w imiona mozolnie wykreślane z list proskrypcyjnych, wracają do materialnego istnienia dzięki oddaniu takich ludzi jak Krzysztof Szwagrzyk i jemu podobnych, uczczonych przez poetę w wierszu Powrót: „Wysuwają się z nor, lepianek, schowków / pod stodołą, z wądołów leśnych, z melin / zimnych śmierdzących. (…) Schodzą się. Z dziurami w głowach, w klatkach / na serce”. Niezłomni są wreszcie realnie obecni. Odzyskali bowiem mające rozsypać się ciała. Nie powiodło się unicestwienie zaplanowane przez niegodnych wymieniania. Są realnie obecni ze zdwojoną mocą – bo i poeta o nich pamięta.
„Łączka to Polska” – napisał Przemysław Dakowicz w eseju o „semantyce miejsca”. Łączka łączy nas w naród dumny ze spiżowej przeszłości. Nas, którzy wyprowadzamy swoją polskość z suwerennej ojczyzny lasów, z Niepodległej Rzeczpospolitej Leśnej – nie z etosu janczarów z KBW, nie z przekonań sadystów z UB/SB, nie z politycznego credo renegatów z PPR/PZPR. Nas, którym „szumią (…) kości / w poszyciu leśnym”, żyjące „z łąką dobrą w zgodzie” (Hortus conclusus).
Mariusz Solecki
Przemysław Dakowicz, Łączka, Arcana, Kraków 2013, ss. 103.
Autor artykułu w październiku ub. r. wydał książkę Literackie portrety żołnierzy wyklętych. Esej o literaturze polskiej lat 1948-2010, LTW, Łomianki 2013, ss. 415.
Rok 1989 okrzyknięty został powszechnie „końcem komunizmu” w Polsce. Czym jednak wytłumaczyć celebrowanie 22 lipca tegoż roku komunistycznego Święta Odrodzenia Polski? Były kompanie wojsk gotowe do odprawy, prezydent Jaruzelski i podniosła atmosfera, kwiaty pod pomnikiem radzieckich żołnierzy. Tak, tak, 22 lipca 1989!
W 1989 roku PRL świętował swoje 45-lecie. Jak co roku, 22 lipca, stał się okazją do celebrowania dnia, który można śmiało określić jako „urodziny systemu”. Systemu opartego na zainstalowanej w 1945 roku sowieckiej agenturze wspartej nadwiślańskimi komunistami oraz ich poputczikami.
Nic nie stało na przeszkodzie, aby również i w 1989 roku skąpana słońcem Warszawa stała się świadkiem komunistycznych guseł odprawianych z pełnym zaangażowaniem i powagą. Kilka tygodni wcześniej odbyły się co prawda wybory, jednak – zgodnie z ustaleniami – oddano tylko tyle władzy, ile zaplanowano. W rękach komunistów pozostawały resorty siłowe, na stanowisku prezydenta udało się zainstalować „towarzysza generała”, było więc co fetować.
22 lipca 1989 r. obchodzono według starych, sprawdzonych zasad, z uroczystą odprawą wart przed Grobem Nieznanego Żołnierza, składaniem wieńców i defiladą wojskową.
Read more: http://www.pch24.pl/22-lipca–dzien-instalacji-sowieckiej-agentury,24380,i.html#ixzz38FDJiDvu
http://oblawaaugustowska.pl/
Członkowie PKWN byli ludźmi bez zasług, bez kwalifikacji politycznych i moralnych. W każdej chwili można było wymienić ich na innych, jeszcze bardziej dyspozycyjnych. Zestaw ludzi tworzących PKWN nadawałby się do kronik kryminalnych – mówi PCh24.pl Leszek Żebrowski, badacz polskiego podziemia antykomunistycznego.
Jaki był polityczny cel powstania Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego?
– Tylko jeden człon tej nazwy miał coś wspólnego z prawdą. Po pierwsze, nie była to instytucja „polska”. Była to od początku do końca sowiecka agentura, chodziło wyłącznie o zamaskowanie istoty sprawy, że Polska przechodzi z jednej okupacji w drugą, z niemieckiej w sowiecką. Tej ostatniej Polacy już zaznali na ziemiach wcielonych do Związku Sowieckiego jesienią 1939 r. na skutek porozumień III Rzeszy Niemieckiej z Sowietami.
Po drugie, żadne „Wyzwolenie” nie miało oczywiście miejsca. Było za to zniewolenie, które polegało na zniesieniu okupacji niemieckiej i rozpoczęciu nowej, tym razem komunistycznej.
I wreszcie po trzecie, z pewnością nie był to komitet „narodowy”. Komuniści lubowali się w takim kamuflażu, ale tak naprawdę zwalczali wszystko to, co było prawdziwie narodowe. Zniewolone kraje, sztuczne struktury i organizacje miały być narodowe w formie, ale komunistyczne w treści, całkowicie poddane dyktatowi międzynarodowej zbrodniczej ideologii.
Co więc było prawdziwe?
– Prawdziwe było wyłącznie to, że był to komitet, powołany przez Sowietów, jako zalążek rzekomo polskiego rządu, całkowicie zależnego – nawet w najdrobniejszych szczegółach – od władzy obcego państwa, które było wobec nas wrogie.
Read more: http://www.pch24.pl/pkwn—sowiecki-teatr-kukielek,24320,i.html#ixzz38FOyeGU8