Krakowski Kaźmierz.
Królewski wyszynk.
Kryzysowa młodzież zapija swą szczęśliwość.
Wśród mgieł z lulków i swawoli monarszej stypy pulchny infant ssie wytatuowaną pierś maminą.
Żyją!
O jakże żyją! Ponad wszystko i wbrew. Życie tu triumfuje, kipi, wzbiera i przelewa.
Tańczące koguty wabią swe femtosekundowe wybranki tęczowymi rurkami, wypalcowanemi ajfonami, wiśniowymi porszami.
Orgia chwili, rzeź wieczności.
Krzyknie niedzielny prorok:
– Gdzie Bóg? Przepowiedziałem wam biadę i szczęk wybielonych zębów. I kukiełkowe podrygi waszych pobielonych kości.
Proroku skwaśniały!
Bluźnisz smętnemi słowy.
Jakże to? Wątpić w człowieka?!
Owszem, proch to.
Lecz materię tą jałową stale łaska Boża rosi. I ani się obejrzysz a może zbetonować z niej święte monumenty.
Dowodu rządasz?
Zamilcz więc bo dowód ci rzucam, byś zrzucił łuski niewiary z serca swego.
Otóż spacerując z nocą ciemną zaułków stąd parę, dostrzegłem nagle przez rozświetlone okno człowieka.
Brodę miał wiekową i takąż głowę, której jarmułka strzegła.
Pracował. Okno kuchennym było.
W dłoniach trzymał sałatę.
Proroku przedumany, już w tym momencie mej opowieści daremną bezwierność swą porzuć. Gdyż mówię ci wyłącznie com widział!
Imaginuj sobie, że tą jedną jedyną sałatę mył, szkubał i badał, jak nic przez pięć gruntownych, solidnych, uczciwych pacierzy.
Każdy listek, źdźebełko i łodyżkę.
A było tej zieleniny, w wielkim urodzaju, całe wiadro.
Gdybym w tej chwili stał na tym kazimierskim bruku ateuszem będąc, niechybnie zyskałbym Wiarę. Której i tobie życzę.
Bowiem nigdym nie widział, żeby kto z tak bezgraniczną atencją, oddaniem i miłością wykonywał tak pospolite frasunki.
Widzę, proroczku mój miły, żeś już nieco ostygł z pustego gniewu.
I dobrze!
Zakosztuj więc repety.
Gdy wszystek zieleń przeczystą się stała, kolej przyszła na naczynia. Nie uszła uwadze mojżeszowego kucharza żadna zmaza.
Potem odbyły się dostojne łowy – na karpie! Które pławiły się były w szykownych kombinezonach (zapewne dla zachowania spójności) w rozległym akwenie pojemnego gara. Razem z marchwią i zdaje się cebulą.
Te pierwsze, jedna po drugiej były surowo egzaminowane. Tylko najlepsze stały się barwnym towarzystwem dla ryby.
Cała dobroć została gustownie rozparcelowanana na obszernej blasze oczekując zapewne galaretowego potopu.
Ja tegom już nie doczekał bo pospieszyłem spisywać ci to misterium w blasku melinowej świecy.
Widzisz z tego, że to wymowne exemplum, jak gruba ość karpiowa staje na bakier w twym faryzejskim gardle.
Nie kombinuj więcej! Dość każdej owieczce dziecinnej ufności:
– Pan Bóg jest wsendzie!
Poemat prozą. Piękne, doskonałe.
Masz Pankarolku piękną duszę.
A ja słaba jestem jak liść.
Córka mojej sąsiadki z B’B która wyszła za rabina Lubawiczera (mówiło sie w internecie że oni bogaci bajońsko )przyjechała na wakacje z Izraela z trójką małych dzieci. Wczoraj się dowiedziałam, że żyje tam w przyczepie, w zimie marzła z dziećmi i nie miała opału a czasem nawet jedzenia, gotowała rodzinie w tej przyczepie. Wzruszyło mnie to i zadziwiło. Tak się ma wiedza z internetu do rzeczywistości.
Dziękuję za serdeczne słowo.
Ten dzień był udany ponad szare dni.
Widziałem Pana Freedoma! Jest majętniejszy niż wszyscy rabini niujorkowscy!
___________________________
Dziwnie się stało, że moja notka pejsami spływa.
A może zwyczajnie rzeczywistością. Tak się starałem. Prawdziwą informacją o człowieku, sprzeczną z naszym opinią o nim.
Tam, na tych paru hektarach niezwykłości się dzieją.
Ze dwie czy trzy godziny z pewnym jegomościem gadałem i milczałem. O wszystkim. O życiu.
Pan ten, podobnie jak kucharz z sałatą, również był wiekowy i malowniczy.
Używał własnych perfum.
Podczas naszej rozmowy witało się z nim kilkadzisiąt osób. Kobiety zazwyczaj go wycałowywały.
Kierowca z wiśniowego porsza meldował się w wielkim szacunkiem.
I pewnien handlarz lexusów także.
Czyli.
Człowieka ludzkie zło jednak nie bierze, nie podnieca.
Trwamy z pragnieniem dobra.
Czyli jesteśmy Bożymi dziećmi.
P.S.
Jakie pastele!!!!
Najlepsze były w ’60.
Też z nim kiedyś gadałam z trzy godziny. Mówią na niego święty Mikołaj chyba.
Tę piosenkę pamiętam z liceum-tata z mamą nam wtedy przywieżli z Japonii supernowoczesny wielki magnetofon taśmowy-stereo! z wielkimi rolkami na przodzie jak w studiach radiowych, dużymi głośnikami i tylko jedną taśmą z piosenkami Toma Jonesa, a ta była najlepsza. Ten magnetofon pachniał czymś co do dziś pamiętam jak słucham tej muzyki. Nie da się opisać tej nowości innego świata, która biła z tego przedmiotu, jakiegoś ”powietrza”.
Ale dziś myślę, że to była silna pokusa (o, właśnie leci w Radyju ” by Ojciec nie wodził nas na pokuszenie”) i zapowiedź dzisiejszej udręki z ”tym światem”.
Przepiękne.
Widzę, jak to będą dzieci w szkole analizować.
Smakowite !
Niezmiennie zaskakują mnie perełki pojawiające się na “Ekspedycie”
Przy okazji- do Marka – jeżeli mogę prosić – Zdejmij proszę z jedynki mój tekst, bo się wstydzę, że akurat on wśród tylu innych niezasłużenie “zasłania” widok do czytania ;-)
Ależ Państwo mili. Dziękuję!
Winniście otworzyć sanatorium dla grafomanów.
!
Znam to!
Magentofon to jest wielka kubatura, więcej tchnienia mogąca pomieścić.
A ja to samo miałem/mam z pewnym kalkulatorkiem…!
W Pani przypadku nałożyły się dwie siły wspomnieniowe.
Pamięć zapachu – śmiem twierdzić, że kto wie czy nie najpotężniejsza, bo i najbardziej atawistyczna, fizjologiczna itp.
I pamięć muzyki – i właśnie ciekawe jest to, że zapamiętuje się nie tyle samą muzykę a sytuację, obrazy, wydarzenia, uczucia, którym towarzyszyła.
Pani doświadczyła zabójczego mixu…
A co dopiero mogą powiedzieć te dwie panie:
Magnetofon żywy! Zapewne pachnący niesłabo.
No i sam tekst – w punkt!