Stanisław Lem stwierdził kiedyś następującą mądrość. “Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów”. Ja dzisiaj mogę stwierdzić, że dopóki nie skorzystałem ze studiów, nie wiedziałem, że w Polsce jest tyle patologii. Dopiero po trafieniu na studia mogłem poznać od środka, na czym polega prawdziwy dramat naszego kraju, który od lat tapla się w marnowaniu zasobów, perfidnej prywacie, indywidualizmie, klientelizmie, głupocie, bylejakości czy tak zwanym “tumiwisizmem”. Studia w Polsce, jak w soczewce skupiają wszystkie polskie patologie. Ale o tym już kiedyś napisałem obszerny tekst na Nowym Ekranie.
Dziś, postaram się trochę rozszerzyć temat patologii w naszym szkolnictwie wyższym, wplątując ten wątek w nieco innej, luźniejszej konwencji. Czyli w kilkunastu punktach o tym, jak sobie wyobrażałem studia przed ich rozpoczęciem, a z czym miałem do czynienia w praktyce. Coś w rodzaju obalania mitów. Dodam, że chodzi o dzienne studia techniczne na dość wymagającym kierunku w jednym z dużych miast.
1. Studia to najpiękniejszy okres w życiu
Tak jak sobie na chłodno przemyślę, to najpiękniejszy i najbardziej beztroski okres w życiu miałem w gimnazjum. Zawsze z miłą chęcią biegało się do szkoły, codziennie dochodziło w niej do mniej lub bardziej wybuchowych przygód, klasę tworzyli lubiący się ludzie. Potem liceum, było już nieco bardziej poważnie, ale wciąż sympatycznie. Natomiast studia wręcz odwrotnie, żaden najpiękniejszy okres w życiu. Fakt faktem, kilka chwil było pięknych, ale to były tylko chwile. Codzienność bywała przytłaczająca.
2. W akademiku się tylko imprezuje
Trafiłem do akademika, bo tylko na taką opcję mogłem sobie pozwolić. Miałem obawy, czy warunki tam panujące będą pozwalać na normalne studiowanie i naukę. Bo stereotypy mówiły o tym, że w akademikach balanguje się niemal codziennie. Okazało się coś zupełnie odwrotnego, przynajmniej w moim wypadku trafiłem na niespotykanie spokojny akademik, w którym większość mieszkańców zajmowała się siedzeniem przed monitorem, zamiast zabawą.
3. Na studiach trzeba się bardzo dużo uczyć, szczególnie w czasie sesji
Schemat na mojej uczelni był następujący. Najpierw profesorowie wykładali nam dziesiątki czy setki stron materiałów z różnych przedmiotów, których nikt normalny nie był w stanie opanować. Najczęściej kompletnie niepotrzebnych lub abstrakcyjnych z punktu widzenia praktyki. Po czym na egzaminach, najczęściej określano węższą partię materiału do opanowania, bądź my studenci sami tę partię zdobywaliśmy od kolegów z wyższych roczników. Wiem, niby nieuczciwe, ale chyba sami profesorowie zachowywali też pozory wymagań. Bo często oni sami proponowali identyczne egzaminy, jak te sprzed lat. A z punktu widzenia studenta? Lepiej być uczciwym, zakuwać cały semestr abstrakcyjne rzeczy nie mając pewności, że każdą z nich się na blachę wyuczy, czy jednak “obrobić” mniejszą część materiału, ale porządnie? W rezultacie, tej nauki, nawet w trakcie sesji nie było wcale tak wiele, jak się wydawało przed podjęciem studiów. Bardziej irytująca była strata czasu w trakcie egzaminów w kolejkach po wpis do indeksu.
4. Na studiach się nie ściąga
Przed przyjściem na studia myślałem, że komu, jak komu, ale studentom takie praktyki nie powinny się zdarzać. Okazało się, że jest inaczej. Na studenckich egzaminach ściąga prawie każdy kto może, znam nawet takie przypadki, że niektórzy studenci bazują tylko na takiej metodzie. Są też tacy, co posuwają się jeszcze dalej. Na przykład, kompletny nieuk zaliczył jeden przedmiot, bo nie oddał arkusza egzaminacyjnego. W rezultacie… pani profesor niemal na kolanach przepraszała tego delikwenta za “zagubienie” jego odpowiedzi, twierdząc, że to pierwszy taki wypadek w jej wieloletniej karierze naukowej. Pozostało tylko wpisać piątkę w ramach przeprosin. Bywało też tak, że niektórzy potrafili ściągać przy odpowiedzi ustnej(!) przed profesorem. Ściągają studenci, ale profesorowie udają, że tego nie zauważają.
5. Należy przestrzegać regulaminu studiów
Od początku, gdy przyszedłem na studia usłyszałem, że przetrwam tylko wtedy, jeśli będę kombinował. Regulaminy studiów w Polsce są fikcją. Niby istnieje pierwszy termin egzaminu, w razie niezaliczenia termin poprawkowy. W praktyce, ilość terminów do zaliczenia zależy od widzimisię prowadzącego. Mogą być to tylko dwa terminy “ustawowe”, po których zostaje już tylko egzamin komisyjny, może tych podejść być więcej. A egzamin komisyjny? Regulamin mówi, że przysługuje tylko w szczególnych, udokumentowanych przypadkach, jeśli np. stan zdrowia studenta uniemożliwiał mu dobre przygotowanie się do egzaminu. Realnie, egzaminy komisyjne, przynajmniej u mnie, przysługiwały wszystkim studentom, którzy nie poradzili sobie z “problematycznym” profesorem oblewającym na egzaminach poprawkowych na jednym z przedmiotów. Wtedy taki egzamin przeprowadzał ktoś inny i większość sobie z nim radziła. W razie niezaliczenia egzaminu komisyjnego, przysługiwał egzamin warunkowy w następnym roku, w przypadku, gdy student zgromadził odpowiednią ilość punktów za zdanie pozostałych przedmiotów. Na temat “warunków” można by było osobną książkę napisać.
6. Na studiach najtrudniejszy jest pierwszy rok
Na politechnice te powiedzenie jest nieco zmodyfikowane. Najtrudniejsze są pierwsze dwa lata. I… trzy ostatnie. Choć tak po prawdzie, po pozytywnym zaliczeniu dwóch pierwszych lat, trzeba było się bardzo postarać, żeby z uczelni wylecieć. Mimo, że materiał z trzech ostatnich lat był czasem iście kosmiczny.
7. Wreszcie na studiach przestaniemy się uczyć niepotrzebnych rzeczy
Tak myślałem, dopóki tam nie trafiłem. Jest tego jeszcze więcej, niż w szkole, chyba tylko po to, by jakiś naukowiec miał za coś zapłacone. Tylko gdzie w tym jest jakaś innowacja i przełożenie na praktykę?
8. Na politechnice będą nas wysyłać na ciekawe praktyki
Uwaga, proszę zapiąć pasy. Na politechnice obowiązkowe było, uwaga… miesiąc praktyk. Oczywiście bezpłatnych, które sam sobie musiałem znaleźć. Z perspektywy czasu nie wiem czy mi się to opłacało, bo część osób załatwiła sobie papierek od znajomego o przebyciu takich praktyk, mimo, że w nich nie uczestniczyli. Tego i tak nikt nie kontroluje. Dla porównania, przyszli niemieccy inżynierowie spędzają połowę studiów na praktykach w przemyśle. A jak wiadomo, dla dobrego inżyniera najcenniejsze jest właśnie praktyczne doświadczenie.
9. Na studiach można spotkać ludzi z klasą
Myślałem, że studenci to elita młodzieży, ludzie kulturalni, z szerokimi horyzontami i zainteresowaniami. Niestety, przynajmniej w moim wypadku, trafiłem na zwykły przekrój społeczny. Ludzi z marginesu niestety również w nim nie brakowało.
10. Wyłącznie męskie towarzystwo na politechnice to nie problem
Jeszcze przed pójściem na studia usłyszałem od starszego studenta politechniki, który apelował. “Panowie, błagam was, nie idźcie na polibudę, póki nie jest jeszcze za późno”. Nie rozumiałem, co miał wtedy na myśli, ale dzisiaj żałuję, że nie posłuchałem. Raz, że zainteresowania z biegiem czasu mi się pozmieniały. A dwa, że propaganda rządu pod tytułem “kobiety na politechniki” odbyła się ciut za późno. Przebywanie tylko w męskim gronie jest bardzo męczące. I trzeba to przeżyć, żeby się o tym przekonać.
11. Na studiach nie trzeba chodzić na wykłady
Wykłady były dla mnie zawsze koszmarem. O ile na uczelniach humanistycznych są czymś naturalnym, o tyle na technicznych wydają mi się czymś dziwacznym. Bo jak skupić swoją uwagę na masie wzorów, definicji, wyliczeń przez 10 minut. Gdy tymczasem wykład trwa półtora godziny. Pół biedy, gdy na takich wykładach należy coś notować w kajecie. Wtedy są one nawet pożyteczne, bo poprzez pisanie łatwiej jest się uczyć, przynajmniej dla mnie. Ale niestety, w dobie tych koszmarnych slajdów z Power Pointa, które przelatują z prędkością światła, powodzenia. Czasem warto było wykorzystać czas na coś ciekawszego, skoro z czegoś takiego i tak nic nie wyniosę. A i się potwierdziło, nikt za nieobecność na wykładach nie ścigał, poza pojedynczymi przypadkami. Jednak przyszłych studentów nie namawiam do opuszczania wykładów, bo to się nie opłaca. Za chodzenie można dostać w nagrodę jakieś zwolnienie z egzaminu, ćwiczeń, czy projektu, albo przynajmniej kilka punktów potrzebnych do zaliczenia przedmiotu. Inna rzecz, z jakiej racji student chodzący na wykłady ma być bardziej faworyzowany, niż niechodzący, który np. może posiadać większą wiedzę. Absurd.
12. Studia uczą
Ja naiwny, przychodząc na studia miałem nadzieję, że czegoś mnie nauczą. Potem zdałem sobie z tego sprawę z tego, że jest to bzdura i to ja sam mam się czegoś nauczyć, a nie tak jak w szkole, że nauczyciel ma wyszkolić ucznia. Zdałem sobie w końcu sprawę, że przyjmując taki punkt widzenia powinienem być wywalony z uczelni, gdyż moje zdolności do indywidualnej nauki są mocno ograniczone. Po prostu już tak mam, jak mi z nauk ścisłych ktoś czegoś naocznie, krok po kroku nie wytłumaczy, to sam tego z książki nie zdołam zrozumieć. Być może przez to, że przez całą szkołę to nas uczono, a nie, my się uczyliśmy. Gdybym miał się uczyć matematyki sam, to jak Boga kocham, za nic bym nie poznał jej podstaw. Inna sprawa, wydaje mi się, że uczenie przyszłych inżynierów na zasadzie “sam się naucz z książki” jest po prostu mniej efektywne i bardziej czasochłonne, niż nauka na zasadzie szkolnej. A podobno, Polska tak bardzo potrzebuje inżynierów. Skoro tak, czy ci inżynierowie powinni się kształcić na uczelniach, na których z definicji człowiek sam zdobywa wiedzę, czy gdzie indziej? Skoro Polska potrzebuje inżynierów, dlaczego mówi do nich jednocześnie “uczcie się na własną rękę”? Zresztą, każdy inżynier powie, że dopiero praca, praktyka, staże czegokolwiek go nauczyły. To po co marnować pięć lat “najpiękniejszego okresu w życiu” na klepanie niepotrzebnych definicji i wzorów? Sam nie wiem.
13. Na absolwentów politechniki rynek czeka z otwartymi rękoma
Nie czeka. Rynek potrzebuje fachowców z “dwuletnim doświadczeniem na podobnym stanowisku”. Zrób sobie Pan dwuletnie doświadczenie w czasie studiów. Młodzi inżynierowie nie mają żadnych szans w rywalizacji z kolegami ze starszego pokolenia, które nabierało doświadczenia na państwowych etatach w PRL.
14. Pani w dziekanacie jest niemiła
A właśnie, że nie. Moja była niezwykle sympatyczna i cierpliwa.
Źródło grafiki:
http://i.obrazky.pl/krzeslo-jako-linijka-524-OBRAZKY.PL.jpg
Pańskie uwagi są zdumiewające (jest to określenie bardzo łaskawe dla Pana).
Przywodzą mi na myśl jakże trafne powiedzenie “kiedy pomyślę jakim jestem inżynierem boję się iść do lekarza…”.
Jeżeli ktoś oczekuje, że studia to następny etap szkółki, w której pani (pan) poprowadzą za rączkę i dziecku wytłumaczą co i jak , a jak się pobrudzi abo sfajda to nosek utrą, porteczki otrzepią, pieluszkę wymienią to…może nie nadaje się Pan na studia ?
Tak jak nie nadaje się na nie ca. 70-80% dzisiejszych studentów.
W każdej populacji i w każdej generacji na studia(studia , a nie kolejną szkółkę) nadaje się 5-7% populacji.
Jeżeli “studiuje” 50% to świadczy tylko o ogromnym obniżeniu kryteriów przyjmowania na nie i nieuchronnym obniżeniu poziomu.
Owa powszechność “wyższego” wykształcenia jest wszak jednym z wielu frontów tworzenia “nowego człowieka” (sowieckiego) i walki ze wszystkim co stanowiło jakąś wartość. Deprecjacja wyższego wykształcenia jest jednym z wielu środków.
Studia proszę Pana mają nauczyć wielu rzeczy, ale nade wszystko powinny być szkołą uczenia się. Samouczenia !!!
Bo na tym polegają studia.
Panie Migorrze!
Bardzo dziękuję za tą jakże pozytywną notkę.
Być może się nie nadawałem, ale w takim razie 90% moich znajomych studentów też się nie nadawało. Ktoś nam jednak wmówił, że wykształcenie to podstawa, że studia dają przyszłość itp. I w końcu, ktoś nas egzaminował. Skoro ja, nie nadający się na studenta absolwent, przedstawia zdumiewające uwagi, to jak Pan nazwie profesorów, którzy dzisiejszych studentów promują?
Panie Migorrze.
Niestety, ale będzie szczerze.
Dał się Pan zrobić w konia.
Proszę zwrócić uwagę, że rozpatruje Pan studia, studiowanie, jako cel sam w sobie.
Ani przez chwilę nie wspomniał Pan po co to wszystko.
Na przykład – poszedłem na polibudę, bo chciałem budować mosty. Od dziesięcioleci już tak nikt nie stawia sprawy.
Odnosi się wrażenie, że po to się idzie na studia, bo wszyscy idą, no to ja też muszę.
Paranoja w czystej postaci.
Czy Pan nie wiedział jakie są potrzeby rynku przed podjęciem decyzji o studiowaniu?
Wiedział Pan, ale nie wyciągnął logicznych wniosków.
Pięć lat to kupa czasu.
Dowolnej umiejętności można się nauczyć w stopniu podstawowym, oczywiście przy zaangażowaniu i uczciwej pracy, w ciągu jednego roku.
A tutaj aż pięć lat! Przesiedziane.
A potem płacz i zgrzytanie zębów.
Mam nadzieję, że nie odczytuje Pan tych gorzkich słów jako pretensji skierowanych tylko do Pana.
Nabrało się już któreś pokolenie. A kto by się nie nabrał?! Przecież zbudowano do tego celu gigantyczną machinę przymuszania i zakłamania.
Co dalej?
Kiepsko to widzę. Przyszłość…
Ludziska musieliby zmądrzeć. Takie zmądrzenie wymusza rynek. I całe szczęście!
Na przykład wielu wybiera zawodówki. Tak, te wstrętne i obciachowe zawodówki. Czemu? Bo mają po nich zawód. Dosłownie, zawodówki uczą zawodu, po nich umie się coś robić. Idziemy do potencjalnego pracodawcy i możemy powiedzieć – umiem robić to i to.
A po studiach i dziemy i rzucamy na biurko cefałkę i mityczny dyplom. A co pracodawca ma se z tym zrobić? Jak mu to pomoże w produkcji?! Chyba, że rzecz się dzieje w papierni i nasze papierki zasilą kadź z makulaturą.
Wierzę, że Pan ten okres jednak spędził choć w części konstruktywnie. Uczył się obok, na własną rękę. Tyle Pańskiego.
pozdrawiam
Dzięuję za notkę, i cieszę się widząc absolwenta którego system byłej minister Kurw**kiej (sorry Kudryckiej – ale tak to juz się w naszym środowisku standardowo “przejęzycza”) nie zdołał zglajszachtować.
Parę uwag tzw “systemowych” z pozycji wieloletniego wykładowcy (uczelni technicznej!), dostrzegajacego “plusy ujemne” obecnego systemu.
1. Dotychczasowe tzw. “minima programowe” to zbiór pobożnych życzeń wymyślanych (nie wiem czy na trzeźwo?) przez urzędasów i kawochlejów z Warszafki. Więc chyba to dobrze że w praktyce egzaminacyjnej ulega to ograniczeniu do spraw NAJWAŻNIEJSZYCH? Ale na wykładzie obowiązek powiedziec wszystko …
2. Ilość studentów przypadajacych na jednego pracownika naukowo-dydaktycznego jest obecnie (na skutek tzw. OSZCZĘDNOŚCI i “bezkosztowego” rozwoju, którym chwali się min Kurw**ka) taka że przypadki zagubienia prac rzeczywiście zdarzyć się mogą …
3. Poziom praktyk przemysłowych jest pochodną poziomu naszego przemysłu … pochodną … czyli rózniczkowaniem płaskiego dna.
4. Ze względu na “oszczędnosci” i “bezkosztowy rozwój” ministry Kurw**kiej
wszystkiego na wykładach powiedzieć się nie da. Zawsze musi być znaleziony kompromis między przekazwywaniem wiedzy a samokształceniem. A szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie ćwiczeń bez wczesniejszego wykładu. Chyba lepiej poświęcić ten ograniczony czas ćwiczeń na rozwiązywanie zadań niż przekazywanie teorii…
5. Niestety matematyka krzywej Gaussa jest nieubłagana. Jednostronne (w dół) poszerzenie przedziału osób studiujących (mityczny “wskaźnik skolaryzacji” którym tak chwali się obecna “waadza”) musi spowodowac obniżenie wartości ich poziomu. Ponieważ w myśl najgenialniejszej zasady kudrycko-kapitalistycznej edukacji “pieniądze idą za studentem” to w imię interesów katedry, instytutu, wydziału, uczelni prowadzący zajęcia mają obowiązek się do tego dostosować. Oczywiście tracą na tym najzdolniejsi (tacy jak Pan!!!) … ale takie są odgórne wytyczne (mogę zacytować odpowiednie dokumenty ministerialne!)
1) Pozwole sobie na jeszcze jedno uzupełnienie … podstawowa zasada “edukacji po Kurwicku” brzmi “pieniądze idą za studentem … JAKIKOLWIEK ON JEST”. Inteligentny czytenik wyprowadzi z tego wszystkie pozostałe wnioski.
2) I oczywiście jeszcze jedno – tym razem narzucone nam przez Eurosojuz, a radośnie z przytupem i toastami przyjęte przez naszych decydentów – tzw. “Proces Boloński”. W średnio trzy lata mamy wtłoczyć w mózgi taki minimalny zestaw niezbędnych w inżynierskim życiu zawodowym umiejętności jaki poprzednio wtłaczało sie w pięć lat. Na naukę krytycznego myślenia (podstawowa cecha każdego inżyniera !!!) czasu nie starcza … Nie z tego jestesmy rozliczani przez tzw. “Państwową Komisję Akredytacyjną”.