Doktor Leśkiewicz był lekarzem rejonowym moich dzieci. Od pierwszej wizyty, a było to przeszło 30 lat temu, stał się moim idolem.
Mieszkaliśmy wówczas na Ochocie w ogromnym 45 metrowym pokoju. Była to rodzinna, przedwojenna „garsoniera”. Nasza przychodnia rejonowa mieściła się przy ulicy Szczęśliwickiej . W niedzielę nasza roczna córeczka dostała niespodziewanie wysokiej gorączki. Przychodnia była oczywiście nieczynna. Baliśmy się wzywać pogotowie, gdyż dziecko niewątpliwie zabrano by do szpitala. Dodzwoniliśmy się do doktora Leśkiewicza do domu. Żona lekarza powiedziała, że jest on na działce, ale na pewno przyjedzie. Rzeczywiście po godzinie trochę sapiąc pojawił się na naszym czwartym piętrze ( winda od czasów powstania była zepsuta).
„Trzydniówka” orzekł zbadawszy dziecko. „ Co robić?” zapytałam. „Nic” – odparł, a potem cedząc słowa dodał – „.. jeżeli to pomoże…. pani …na głowę… może pani podać dziecku aspirynę”. Oczywiście nie podałam i byłam zachwycona tak jasnym postawieniem sprawy.
Zapytaliśmy o honorarium. Wszak wezwaliśmy go prywatnie.
Odpowiedział: „ zasady są proste i proszę to zapamiętać- moi pacjenci rejonowi nigdy nie płacą za wizyty domowe i zawsze gdy są jakieś problemy mogą mnie wezwać”.
W przychodni przy Szczęsliwickiej doktor Leśkiewicz rządził żelazną ręką.
Dziecko umówione na określoną godzinę na szczepienie czy badanie wchodziło dokładnie o tej godzinie. Jeżeli natomiast matka się spóźniła – trafiała na koniec kolejki zapisanych na ten dzień pacjentów. Przy tym systemie nie było żadnych poślizgów – osoby punktualne czekały najwyżej 5 minut, a niepunktualne były sobie same winne.
Pielęgniarki bały się go straszliwie. Pamiętam, że gdy przy jednej z moich wizyt pielęgniarki pomyliły karty, doktor rozdarł się na całą przychodnię, a rejestratorka pędziła jak szalona, gubiąc drewniaki.
Pewnego mroźnego zimowego poranka odwiedziła nas w domu pielęgniarka tylko po to, żeby poinformować , że doktor jest chory i wizyt tego dnia nie będzie. Nie było z nami innego kontaktu, gdyż nie mieliśmy telefonu.
Doceniłam w pełni rządy doktora gdy przeniosłam się z Ochoty do Śródmieścia i przy okazji szczepień spędzałam w przychodni całe godziny, a lekarzom zdarzało się nie przyjść do pracy bez uprzedzenia.
Doktor Leśkiewicz był zdecydowanym mizoginistą. Kiedy w upalny dzień pewna mamuśka przyszła ze spoconym i przegrzanym niemowlęciem w puchowym beciku, wyrzucił podobno becik przez okno. Wielokrotnie słyszałam tę historię i jeżeli nawet nie była prawdziwa wydawała się bardzo prawdopodobna. Pacjentki bardzo się doktora Leśkiewicza bały, ale i tak go uwielbiały, bo- choć czasami nieznośny- był wspaniałym lekarzem i człowiekiem wielkiego serca. Przykłady można mnożyć w nieskończoność.
Gdy podczas jednej z wizyt domowych u nas niefortunnie pośliznął się na klocku pozostawionym po środku pokoju i ratując się przed upadkiem wykonał jakiś gwałtowny ruch, nasz pies ugryzł go w łydkę.
„Daj spokój , przecież nic złego nie zrobię twoim dzieciom” – powiedział doktor do psa. Nie chciał słuchać przeprosin i nawet nie chciał sprawdzić stanu własnej łydki.
Jedną z moich znajomych wysłałam do doktora Leśkiewicza z poważnym problemem. Jej pięcioletni synek miewał straszliwe skoki temperatury. Lekarze podejrzewali nowotwór węzłów chłonnych. Leśkiewicz znany był jako doskonały diagnosta. W czasie wywiadu natychmiast ustalił, że znajoma i jej matka co godzinę mierzą dziecku temperaturę. „Proszę wyrzucić termometr przez okno” – powiedział doktor po czym dodał: „ jeżeli nie ma pani jakiegoś faceta, który przełożyłby panią przez kolano i jej wlał, mogę się tego podjąć” .
Inna rozhisteryzowana znajoma żądała od wszystkich gości , żeby przed wejściem do pokoju półrocznego dziecka nakładali biały fartuch i maseczkę.
„ Dziecko musi zacząć wreszcie jeść z podłogi, inaczej nie przeżyje” – powiedział jej doktor i natychmiast mu uwierzyła.
Mój maż chętnie zastępował mnie u doktora Leśkiewicza. Panowie bardzo się polubili i dywagowali sobie na tematy polityczne.
Doktor Leśkiewicz reprezentował specyficzny typ humoru. Kiedyś odważyłam się zapytać go o chorobę gardła, która wyraźnie dawała mu się we znaki. Powiedział, że krtań uszkodzili mu w wieku 16 lat Niemcy podczas przesłuchania. „ Wszystkiego próbowałem, ożeniłem się nawet z laryngologiem i też nie pomogło” – dodał.
Doktor Leśkiewicz niewątpliwie był osobowością charyzmatyczną. Najlepszy dowód, że pamiętam dokładnie nasze rozmowy sprzed 30 lat, podczas gdy innych lekarzy dzieci w ogóle nie pamiętam. Jak się okazało był legendą całej Warszawy.
Wnioski są następujące:
1) Nawet za czasów PRL doskonały fachowiec, człowiek niezwykle uczciwy potrafił narzucić swoje standardy kierowanej przez siebie przychodni. Nikomu nie przyszło do głowy mu się przeciwstawić, choć był bezpartyjny , a nawet zdecydowanie antykomunistyczny.
Czyli: jaki pan – taki kram.
2) Większość kobiet podporządkowałoby się bardzo chętnie męskiemu autorytetowi, jeżeli byłby to – jak u doktora Leśkiewicza- autorytet bezsporny.
„Kobiety nakładają spodnie, bo mężczyźni je zdjęli”- Tak powiedziała dziś, przy okazji rozmowy na temat doktora, moja córka.
Dlatego ideologia gender wymuszająca na dzieciach zamianę społecznych ról jest koncepcją zbrodniczą. Ale to osobna historia.
Piękna przypowieść o świecie w spodniach.
dziękujemy!
P.S.
Przyjaciel mojego Taty, chirurg, jest podobnym Egzemplarzem. Pociął mnóstwo ludzi, ale jeszcze więcej pozszywał. Pracował w szpitalu mundurowym, ofiary wypadków, strzelanin.
Chociaż za największy sukces, błogosławieństwo w swoim dorobku, uważał nietypowy przypadek. Malutka dziewczynka, aniołek. Miała zagrożony amputacją jeden z paluszków. Był już czarny. Po Jego (lub/i Bożej) interwencji został uratowany. Mówił, że powracająca różowa barwa skóry była przepięknym, cudownym wręcz widokiem.
Idąc do lekarza oczekuje się przede wszystkim autorytetu. Lekarz, który sam nie wie co robić doprowadza pacjenta do histerii. Doktorowi Leśkiewiczowi można było bezwzględnie zaufać. I dlatego cieszył się taką sławą i poważaniem. Nie ma to nic wspólnego z ustrojem, typem szpitala czy poglądami politycznymi. To zalety, które są ponad takimi podziałami.
Pacjent musi sam chcieć i uwierzyć w wyzdrowienie, więc podejście lekarz-urzędniczy samowładca albo roztkliwiający się nie ma racji bytu a może i zaszkodzić. Przykład przeziębień i grypy niezły. W szpitalach tez nie ma być miło tylko ma się jak najszybciej wyjść. No i tzw. społeczna rola chorego też wymaga zdecydowanego zmotywowania autorytetem