Tu, w związku z tytułem, należą się czytelnikom słowa wyjaśnienia. Otóż jeśli chodzi o powszechne rozumienie słowa „demokracja” tłumaczonego jako ustrój polityczny w którym władzę sprawuje bardzo lub bardziej ciemny lud wybierając sobie przedstawicieli we wszelkiej maści wyborach, to jest klasycznym zaprzeczeniem demokraty, czyli kogoś wierzącego, że irracjonalność warto wprowadzać w życie. Zaprzeczeniem mistycyzmu który usiłuje Boską nieomylność przekazać w ręce tłumu… bez powodzenia.
W kwestii ustroju politycznego demokratą być nie mogę, jestem natomiast „demokratą” w tych dziedzinach, w których socjaldemokraci dziwnym trafem zapragnęli nagle dążyć do władzy absolutnej. Chodzi tutaj o gospodarkę. Socjaldemokraci za nic w świecie nie chcą oddać władzy nad rynkiem w ręce gloryfikowanego w polityce ludu. Za pieniądze owego ludu tworzą natomiast monopole, budują własności państwowe, a zaznaczam, że państwowe nigdy nie znaczy, że posiadane przez obywateli lub przez nich zarządzane.
Ja wierzę w „demokrację” czyli wolny rynek, choć wiara jest tu akurat mało istotna – jest to po prostu empirycznie sprawdzone rozwiązanie, w którym konsumenci decydują o sprawach ich dotyczących. Klienci panują nad przedsiębiorcami głosując każdego dnia za pomocą swoich pieniędzy, swoich zakupów, korzystania z określonych usług. „Demokracja” ta polega na prostej zależności popytu i podaży, na tym, że wybierając w sklepie określone produkty mam moc utrzymywania ich na rynku. Na tym, że większość może wpłynąć na producenta, by ten dostosował ceny swoich produktów do finansowych możliwości kupujących. Ta „demokracja” skutkuje ukierunkowaniem rynku na produkty i usługi w przystępnych cenach i w dobrej jakości.
Socjaldemokraci natomiast najpierw zapewniali na półkach pierwszej jakości ocet winny, a dziś w sklepie elektrycznym są jedynie żarówki energooszczędne. „Esdecy” pragną dokonywać wyborów za lud któremu w innej sytuacji nakazaliby sprawować wszelką władzę. Proszę zauważyć, że oddaje się głos obywatelom, których przedstawiciele decydować mogą o tym ile pieniędzy i w jakiej formie zainwestować w obronę przed globalnym ociepleniem, oziębieniem, dziurą ozonową czy też biochemicznym cyber-atakiem z obcej galaktyki , a uważa się natomiast, że w sytuacji bezpośredniego starcia z rzeczywistością, nawet nie tak brutalną jak wspomniane wcześniej „kataklizmy”, ludzie sami chcieliby działać na własna szkodę.
Jako „demokrata” jestem niestety niedoceniany. Motłoch utworzył teorię według której wolny rynek jest parszywy i „niesprawiedliwy społecznie” więc tym gorzej dla faktów. Gdybym popierał rządy motłochu stałbym się obrońcą „wartości europejskich”, (nawiasem mówiąc monarchie istniały w Europie przez stulecia największego rozkwitu Cywilizacji, a demokracja to marne kilkadziesiąt lat degrengolady, ale to pewnie nie istotne). Wartość to wartość, a nikt w końcu nie mówił, że owe „wartości europejskie” to coś więcej niż demokratyczny wybór Adolfa Hitlera na Kanclerza Rzeszy Niemieckiej, albo referenda na temat przystąpienia poszczególnych państw do europejskiej strefy kryzysu ekonomicznego. Wartość to wartość, a każda głupota ma swoją cenę, zarówno przy „zakupie” jak i przy „użytkowaniu”. A ludzie uczą się na błędach. Czasami.
SERDECZNIE ZAPRASZAM DO ODWIEDZENIA STRONY JUNTA.pl – http://www.junta.pl – portal, blogosfera, forum, czat.
“demokrację” czyli wolny rynek …. nieuprawniony znak równości!!!. Może być państwo niedemokratyczne (a nawet dyktatura) z wolnym rynkiem i może być kraj demokratyczny z rynkiem regulowanym tysiącami biurokratycznych przepisów ciążących ku socjalizmowi – zgodnie z wolą “ludu”.
Dlatego słowo “demokracja” pisałem w tekście na dwa sposoby. Raz – bez cudzysłowu, wtedy chodziło o ustrój polityczny, dwa – z cudzysłowem, wtedy chodziło o wolny rynek i ukazanie, że działa on jak codzienne głosowanie na rynku. Dlatego też na samym początku tekstu zaznaczyłem, że nie jestem demokratą jeśli chodzi o ustrój polityczny, a w pełni popieram wolny rynek.