Żródło: Gazeta Polska Codziennie
Walczył w Powstaniu Styczniowym, Rosjanie wymordowali mu rodzinę, a po powrocie z syberyjskiej katorgi skonstruował okręt podwodny i prowadząc samotną walkę, zatapiał rosyjskie statki. Takie były losy Polaka – kapitana Nemo – w pierwotnym rękopisie „20 000 mil podmorskiej żeglugi” Juliusza Verne’a.
Gdyby książka ukazała się w tej wersji, być może zagniewałaby rosyjskiego ambasadora w Paryżu, nie wspominając o reakcjach w Petersburgu. Ten mógłby jeszcze wysłać pełną oburzenia notę. Wydawca wymógł więc na autorze zmiany i z jego propolskich sympatii pozostał jedynie portret Kościuszki w salonie kapitana Nemo. Od tamtej pory walczy z „tyranami”, a mści się na Anglikach.
I w następnych pokoleniach – bez względu na to, kto rządził Rosją – jakże liczna była rzesza następców francuskiego wydawcy Pierre’a-Jules’a Hetzela, niechcących „w imię dobrych stosunków” uczynić niczego, co mogłoby choćby urazić Moskwę. Oczywiście nie ma w tej kwestii żadnej symetrii. W ową długą tradycję wpisuje się również to, że rządzący obecnie w Warszawie wspomną coś nawet o 1863 r. – ale to, z kim wtedy walczyliśmy, już przemilczą. Gdyby tylko o słowa chodziło czy o fabułę książki – jak w wypadku Juliusza Verne’a – można by machnąć ręką. Tyle że dzisiaj „dobre stosunki” z Moskwą oznaczają coraz bardziej upokarzającą od niej zależność, budowaną z aktywnym udziałem „rosyjskiej partii w Polsce”. Ostatnio nie ma tygodnia, abyśmy nie usłyszeli o nowych jej członkach.
Tymczasem to, co zamierzał opisać Verne – morskie zmagania z Rosją – miało w Powstaniu Styczniowym swoje rzeczywiste, choć marginalne i raczej symboliczne znaczenie. Pierwszą odsłoną tej historii był rejs angielskiego statku „Ward Jackson”, mającego dotrzeć do brzegów Litwy i tam wysadzić niewielki desant, ale przede wszystkim dostarczyć kilka ton tak potrzebnej broni dla oddziałów gen. Zygmunta Sierakowskiego. Nie tylko sama wyprawa, lecz także życiorysy jej uczestników starczyłyby na fabułę niejednego sensacyjnego filmu. Stała się ona również doskonałą ilustracją zależności – mniej i bardziej jawnych – ówczesnej europejskiej polityki.
Agentura na morzu
Powstańcze władze wyznaczyły na dowódcę przedsięwzięcia płk. Teofila Łapińskiego, człowieka pysznego i zarozumiałego, ale „nienawidzącego Rosji głęboko i namiętnie”. Już w 1856 r. jako ochotnik podążył na Kaukaz, aby tam przez trzy lata walczyć przeciwko Rosjanom na czele Czerkiesów i kilkudziesięciu Polaków w Dywizji Kozaków Sułtańskich. Po klęsce powstania Szamila podpisał jako przedstawiciel księcia Adama Czartoryskiego porozumienie z Czerkiesami o utworzeniu kilkusetosobowego oddziału utworzonego z Polaków, m.in. dezerterów z armii rosyjskiej.
Na początku 1863 r. z wahaniami przyjął propozycję objęcia dowództwa ryzykownej eskapady. W końcu uległ namowom gen. Władysława Zamoyskiego: „Spuść się na Pana Boga, On cię już z tylu kłopotów życiowych wyprowadził, pomoże i tutaj. Jeżeli odmówisz, to wezmą pierwszego lepszego i ten jeszcze wszystko w ręce Moskali zaprowadzi”. I rzeczywiście Pan Bóg płk. Łapińskiego ocalił, ale co do reszty rosyjska agentura zrobiła swoje.
Zebrano załogę, blisko 180 osób. Istną wieżę Babel – jedną trzecią stanowili obcokrajowcy, przede wszystkim Włosi i Francuzi, ale byli też Anglicy, Niemcy, Szwajcarzy, Belgowie, Węgrzy, Rosjanie, pojedynczy Holendrzy, Chorwaci, Serbowie. Wśród nich nie brakowało XIX-wiecznych kondotierów, tym razem chcących stanąć do walki z „północnym niedźwiedziem”. Na wynajęty angielski statek „Ward Jackson” załadowano kilka ton prochu, 2500 karabinów i trzy armaty. O przygotowaniach dowiedziała się jednak Rosja – najprawdopodobniej informacja wyszła z salonu Hercena, w którym o nich dyskutowano. Pośród załogi udało się Rosjanom umieścić swojego konfidenta – był nim niejaki Tugenhold z Warszawy, występujący pod nazwiskiem Stefana Polesa. Okazał się nie tylko kapusiem, ale i złodziejem. Ukradł brylanty duńskiej aktorki hr. Hamilton ofiarowane przez nią na wsparcie dla polskiej sprawy. Poles szybko zdobył zaufanie płk. Łapińskiego, a ten w swojej naiwności uczynił go sekretarzem!
Rosjanie wiedzieli już wszystko, a jeżeli dodamy, że mieli informatorów w angielskiej admiralicji, to już na samym początku cel podróży „Warda Jacksona” stał się im wiadomy. Nie przypadkiem zatem do londyńskiego portu zawinęła, kotwicząc nieopodal, rosyjska korweta uzbrojona w 12 dział. Ale ludziom płk. Łapińskiego sprzyjało szczęście, udało się im popsuć jej motory, co unieruchomiło okręt na kilka dni. Na Bałtyku też byli bezpieczni – na początku wiosny rosyjska flota była jeszcze unieruchomiona w lodach Kronsztadu i Rewla (Tallina). Petersburg uczynił jednak wszystko, aby zatrzymać powstańczy statek w Londynie. Na żądanie ambasady rosyjskiej wysłano na pokład urzędników celnych. Odnaleźli oni skrzynię z bronią i potraktowali ją jako kontrabandę, nakładając areszt na statek i pozostawiając do jego strzeżenia dwóch urzędników. Płk Łapiński podniósł kotwicę i wyruszył z celnikami, wysadzając ich w najbliższym porcie.
„Boże, coś Polskę” w Lund
„Ward Jackson” był już na morzu, gdy w Londynie interweniowali kanclerz Bismarck oraz przedstawiciel Rosji, napominając, że „rząd królowej mógłby ostrzej wystąpić przeciw tego rodzaju rekrutowaniu”. Sprawa stała się głośna, zaczęła pisać o rejsie prasa, a Prusacy i Rosjanie wysłali na swoje wybrzeże dodatkowe oddziały wojska wraz z artylerią. W takiej sytuacji jedynie szybki rejs i lądowanie na litewskim wybrzeżu mogły zapewnić ekspedycji pomyślność. Tymczasem dowodzący jednostką angielski kapitan celowo płynął wolniej, niż pozwalały na to maszyny. Z Londynu w pościg ruszył naprawiony już rosyjski okręt. Wyjątkowo w tym roku – co zdarzało się raz na kilkadziesiąt lat – wcześniej puściły też lody, uwalniając okręty w Kronsztadzie i Rewlu. W takiej sytuacji płk Łapiński postanowił dopłynąć na Gotlandię, tam rozładować szkuner i mniejszymi łodziami transportować broń na Litwę. Jednocześnie oświadczył, że w razie ataku wysadzi się z całą załogą. Angielski kapitan, nie chcąc nadal uczestniczyć w ryzykownej wyprawie, zanieczyścił beczki z pitną wodą. Napełnić można je było w porcie w Kopenhadze, po zawinięciu do niego Anglik „zniknął” z całą załogą.
Pułkownik Łapiński wynajął duńskich marynarzy i popłynął do Malmö. W tym czasie Petersburg wysłał już notę do rządu szwedzkiego, że Rosja „zrobi wszystko, aby unicestwić przedsięwzięcie”. Szwedzi zajęli więc „Warda Jacksona” z transportem broni, ale załogę zwolnili. W Szwecji pozostała ona jednak prawie dwa miesiące, na każdym kroku spotykając się z oznakami życzliwości, witana okrzykami „Niech żyje Polska”. W Lund studenci śpiewali na ich cześć „Boże, coś Polskę”, a gazety pisały: „Wielu osobom popłynęły łzy, dając dowód, że niebo nigdy nie słyszało szczerszej modlitwy”. W całym kraju organizowano zbiórki na polską sprawę, pokaźną kwotę przekazał sam król. Płk Łapiński myślał o kontynuowaniu wyprawy. W tym celu zakupił mały żaglowiec „Emilie”, na którym 28 maja 1863 r. wraz ze 120 ludźmi i z bronią ruszył w stronę brzegów Litwy. Było to już po klęsce gen. Sierakowskiego i dowódca płynął, mówiąc w duchu: „Polonia morituri te salutant (Polsko, pozdrawiają cię idący na śmierć)”. Zamierzał wylądować w okolicy Kłajpedy, gdzie jeszcze na morzu przeładował ludzi oraz broń do łodzi. Wtedy rozszalała się burza i jedna z nich zatonęła wraz z 19 członkami załogi. W tej sytuacji płk Łapiński wrócił na Gotlandię i stamtąd do Anglii.
Powstańcza marynarka wojenna
Nie był to jednak koniec morskich eskapad Powstania Styczniowego. Książę Władysław Czartoryski podjął rozmowy z byłym dowódcą rosyjskiej korwety, Polakiem Władysławem Zbyszewskim. Latem 1863 r. opuścił on carską służbę w Szanghaju, stamtąd przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię dotarł do Paryża. Na początku 1864 r. Rząd Narodowy mianował Zbyszewskiego kapitanem „wojennej marynarki polskiej” i „głównym organizatorem sił narodowych morskich”. Zakupiono nawet okręt „Kiliński”, który pod biało-czerwoną banderą miał zatapiać na Morzu Czarnym rosyjską flotę i blokować oraz niszczyć jej porty, a także udzielać pomocy walczącym Czerkiesom. Plany pokrzyżowała jednak Hiszpania, zajmując „Kilińskiego” po wpłynięciu do portu w Maladze. Na własną marynarkę wojenną Polska musiała poczekać jeszcze do listopada 1918 r.
Jarosław Szarek – doktor historii, redaktor, publicysta, autor książek „Wojna z narodem”, „Czarne juwenalia”, współautor m.in. „W cieniu czerwonej gwiazdy. Zbrodnie sowieckie na Polakach (1917–1956)”, „Komunizm w Polsce”, „Droga do niepodległości. Solidarność 1980–2005” oraz serii książek historycznych dla dzieci „Kocham Polskę”
Dodaj komentarz