Jeżeli ktoś ze swoich sukcesów – ze swojej historii, ze swojego dorobku cywilizacyjnego, ze swojej polityki – jest zadowolony, potrafi dawać temu wyraz. Emanuje spokojem i pogodą ducha, która udziela się także innym. Nie zazdrości. Potrafi mówić o swoich błędach bez skrępowania. Przeprasza za swoje dawne zbrodnie, o ile je popełnił, bez obłudy przyznając się do nich. Jest wielkoduszny. Chce żeby inni cieszyli się razem z nim z jego osiągnięć. Jest pełen wdzięku.
Biedny naród niemiecki nie ma spokoju.
Niemcy nie są zadowoleni. Dowodem regularna kąsania, którą uprawiają od lat ponad dwudziestu wobec Polaków, którzy przecież w niczym im nie zagrażają. Są słabsi. Politycznie, gospodarczo, militarnie.
Dlatego co sezon mamy nowy film, serial, książkę, wystawę, kampanię w prasie – np. dowcipy o polskich mężach stanu jako o „kartoflach” – która ma jeden cel: pokazać Polaków jako obrzydliwców. Obłudników, którzy przywłaszczyli sobie tytuł narodu bohaterskiego, który nie tylko dzielnie bronił się przed napastnikami (jednocześnie dwoma) we wrześniu 1939 roku, ale walcząc o niepodległość bez chwili wytchnienia przez pięć wojennych lat, z narażeniem życia ocalał również tysiące skazanych przez Niemców na zagładę Żydów.
Nie ocalił jednak wszystkich Żydów. Niestety, nie był w stanie nawet zapobiec zagładzie ponad sześciu milionów własnych obywateli.
Ponad pół wieku po tym bezspornym fakcie historycznym, jakim była agresja na Polskę i pięcioletnie okupowanie jej, Niemcy wciąż mają problem. Nie mogą uporać się duchowo i mentalnie z tym z bagażem własnej historii, w którą my, Polacy jesteśmy wbrew swojej woli wplątani. On ich przytłacza, powoduje, że uginają im się nogi pod tym ciężarem. Nie dziwmy się. Tak naprawdę nie nastąpiło nigdy duchowe oczyszczenie z wojennych win.
Aleksander Gierymski – Most w Monachium
Normalna dla człowieka sytuacja, który popełnił poważne przestępstwo, zbrodnię – w wypadku Niemców jest to zbrodnia ideologicznie motywowanego ludobójstwa – to sytuacja, w której człowiek ten dokonuje rachunku sumienia, w którym uświadamia sobie charakter zła, które popełnił, a także jego źródło. Przyznaje się do tego zła, rozpoznaje swój osobisty upadek, swoją słabość (lub pomyłkę, której stał się ofiarą, pułapkę w którą wpadł – za swoim przyzwoleniem), a następnie przeprasza za to Boga, żałuje swojego czynu, prosi o przebaczenie. I przyjmuje pokutę oraz dokonuje zadośćuczynienia za swoje winy. Naprawia to co zepsuł, o ile to w jego mocy. Wynagradza krzywdy. Bez tego nie ma możliwości uzyskania przebaczenia, ani też człowiek ten nigdy nie odzyska równowagi duchowej.
Nikt nigdy nie wymyślił lepszej formuły dźwignięcia się z upadku, nawet z zupełnego moralnego dna, niż ta, którą daje Kościół. Ze zła można się wyzwolić, podnieść się z upadku – tylko upadając na kolana przez Bogiem. Jeżeli te akty woli nie nastąpią, człowiek nie ma szansy na podniesienie się. Upada coraz niżej. Tak samo jak z człowiekiem jest i ze społeczeństwem.
Zauważmy, w przypadku Niemców to my, Polacy – głosem naszych biskupów – prosiliśmy o przebaczenie. Ofiara wyciągnęła rękę do kata! To było coś niebywałego. Coś niezwykle rzadkiego w historii powszechnej. To był gest z samego serca chrześcijaństwa, gest prawdziwego chrześcijańskiego przebaczenia, jedynej drogi do pojednania. Zgorszenie całego świata było ogromne. Komuniści byli przerażeni. Ugodzono w sam rdzeń ich ideologii nienawiści i imperatywu walki (klas i narodów). To była prawdziwie heroiczna walka polskiego Kościoła z upiorami wojny wykorzystywanymi przez ideologię marksistowską. Nasi biskupi wiedzieli z jaką duchową potęgą mają do czynienia. Uczynili ten gest bynajmniej nie dlatego, że Polacy czuli się wobec Niemców winni. Przeciwnie, Polacy mieli moralne prawo do obrony. Jeśli zabijali, to w obronie własnej. Jeżeli zaś wyciągnęli rękę, to po to, by uratować swoje dusze przed śmiertelną chorobą nienawiści, w jaką z premedytacją próbowali nas wciągnąć komuniści, nieustannie podżegając do antyniemieckości. Ale to w Polsce przyjąć się nie mogło.
Polska bowiem naprawdę przyjęła chrześcijaństwo w 966 roku.
Sytuacja narodu niemieckiego jest inna. Dlatego niemiecka psychika odmawia przyjęcia prawdziwej wiedzy o istotnych – nie tylko politycznych, ale przede wszystkim duchowych, ideologicznych, antychrześcijańskich – źródłach ostatniej wojny, a w związku z tym – także o jej prawdziwym przebiegu.
Stąd m.in. i ostatnie przedsięwzięcie, oglądany przez blisko 20 – milionową niemiecką widownię serial telewizji ZDF „Matki i ojcowie”, pamflet historyczny wyprodukowany za duże pieniądze. Odzwierciedla on niemieckie aktualne wishful thinking na temat Polski: pokazuje wiernie i dokładnie, jacy powinniśmy być, jak powinniśmy wyglądać, jak się zachowywać, by Niemcy – którym nie pozwolono dokonać prawdziwego oczyszczenia i duchowej ekspiacji – wreszcie się uspokoili. Powinniśmy być antysemitami i zbrodniarzami w oczach świata. Prymitywami kierującymi się najniższymi motywacjami, zniewolonymi przez barbarzyńskie instynkty.
Wrzesień 1939, Armia Krajowa, Państwo Podziemne, NSZ, Powstanie Warszawskie, a potem jeszcze ostatnie polskie powstanie, czyli samotna walka Żołnierzy Wyklętych, to za dużo jak na biednych Niemców, którzy z ostatnich stu lat mogą poszczycić się tylko Wilhelmem Canarisem i małą, naprawdę bardzo małą garstką katolików (oraz nieco większą protestantów), którzy odrzucili Hitlera. (Co nie znaczy, że nie było wśród tej garstki prawdziwych świętych, przykładem Teresa Neumann, czy niemiecka karmelitanka żydowskiego pochodzenia, św. Edyta Stein, zagazowana razem ze swoim rodzeństwem w KL Auschwitz – Birkenau.)
Ewidentna przewaga gospodarcza nie może pomóc, jak widać, naszym sąsiadom. Coś im wciąż dolega. Coś boli, coś chwyta ich za gardło. Mogliby przecież czuć się panami sytuacji, zwłaszcza w tej części świata. Opanowali finansowo w dużej części kontynent. Kontrolują sytuację w UE. Nasze władze uważają ich za największego sojusznika, patrona, dobroczyńcę i protektora. Dają to odczuć, na wszelkie możliwe sposoby, nam i całemu światu. Czego więcej chcieć?
A jednak coś tkwi w tkance tego narodu, co mu bardzo przeszkadza. Coś o czym nigdy się nie mówi. Istnieje w głębi duszy niemieckiej lęk.
Agresja zawsze jest przejawem lęku. Często głęboko ukrytego. Znam osobiście kilku bardzo kulturalnych Niemców, u których każda próba nawiązania do historii ostatniej wojny wywołuje nieopisany lęk. Nie są w stanie, nie potrafią na ten temat rozmawiać.
Co tu się naprawdę dzieje?
Trzeba zdać sobie sprawę, że te wszystkie głośne filmowe produkcje, książki pisane na zamówienie wywołujące ogólnoświatowe dyskusje o „polskiej zbrodni w Jedwabnem”, wystawy i „polskie obozy koncentracyjne” to nic innego jak seria komplementów – komplementów a rebours – pod naszym adresem. Wypowiadanych tylko w innym języku niż ten, który znamy – bo ten właściwy chrześcijaństwu język ludzie ci utracili. Zatem wypowiadają się w języku przynależnym tamtejszej aktualnej kulturze. Na pewno nie całej. Ale tej, która dziś w Niemczech niewątpliwie dominuje, która ogarnęła sferę duchowych wpływów w kraju naszych sąsiadów. Wyparła resztki kultury katolickiej tego niegdyś – przed reformacją – centrum europejskiego katolicyzmu. Kraju, który wcale nie miał duszy mieszczańskiej – jak dziś nieraz postrzegamy błędnie w Polsce niemiecką specyfikę kulturową. To był kraj uniwersytetów, nieprawdopodobnie pięknych katedr, wielkiej teologii, rozkwitu myśli katolickiej, wspaniałej sztuki sakralnej. W tych dziedzinach Niemcy byli inspiracją także dla nas, wiele im zawdzięczamy.
Aleksander Gierymski – Zaułek Am Ploenlein w Rothenburgu
Niestety, powierzchownie traktują sprawę nasi publicyści, mocno zdenerwowani serialem „Matki i ojcowie”, potykając się o ten nowy język, gubiąc się w nim, gdy twierdzą na przykład, że za serialem stoi zanik pamięci, czy też błędna świadomość historyczna, w której całą historię ostatniej wojny sprowadzono do zagłady Żydów, a pokolenie, które pamięta ją z własnego życia, wymiera. Sprawa jest głębsza.
Jeden jednak z naszych autorów napisał: „Holokaust jako globalny symbol zła w historii skutecznie wypiera inne konkurencyjne symbole”. Zaraz potem publicysta ów zauważył, że w Niemczech postępuje proces dechrystianizacji i że chrześcijaństwo jako wspólna płaszczyzna porozumienia Polaków i Niemców już nie istnieje. Że „Niemcy to kraj coraz bardziej pogański”. Tu zbliżamy się do sedna zagadnienia.
Warto zastanowić się, jak to jest, że jedne symbole w tym kraju wypierają inne. Co to za zjawisko, z jakiej dziedziny? Czy jest to proces naturalny?
Tu dygresja: Zauważmy, czy język, jakim posługujemy się w debacie na temat niemieckiego serialu nie zakłamuje sedna sprawy? Ze strony tych, którzy chcieliby całą sprawę zbanalizować i zatuszować na prędce oraz tych, którzy szukają propagandowego usprawiedliwienia dla Niemców, typowe terminy, jakie pojawiają się w tej dyskusji, to polskie przeczulenie („przecież te filmy to tylko rozrywka!”)”, wizerunek Polaków w Niemczech się pogarsza (sic!) (a więc sami jesteśmy wszystkiemu winni), nieokreślona potrzeba zerwania z mitem niewinnej polskiej ofiary oraz brak rozliczenia Polaków ze swoich grzechów wobec Żydów.
Z naszej strony zaś padają najczęściej ogólnikowe stwierdzenia o przekroczeniu standardów przez Niemców, o tym, że trzeba zrozumieć powody, dla których powstanie filmu było możliwe (tak już od czterdziestu przynajmniej latPolacy chorują na niemożność zrozumienia…). Jeden z publicystów zauważył: „Prawicę [w Niemczech] Polacy irytują jako ci, którzy wysiedlili ich dziadków, a lewicę odpycha od nas wizerunek antysemitów”.
Pojawił się też postulat, że: „potrzebna jest odważna polska polityka historyczna…protesty gazet i zwykłych ludzi nie wystarczą…”
Czy rzeczywiście właściwa polityka historyczna na pewno będzie wystarczającym remedium?
Lęk przed strażnikiem – kretem
Czy nie jest tak, że Polacy po prostu komuś w świecie przeszkadzają? Przeszkadza ich katolicyzm. Przeszkadza ich upór w powracaniu do własnej przeszłości, która jest przeszłością katolickiego państwa świadomego obowiązków wobec Boga, zakorzenienie całej ich historii i kultury w chrześcijaństwie. Przeszkadza Jasna Góra. Przeszkadza nade wszystko maryjność Polaków. Dlatego musiała powstać „Lista Schindlera” zamiast filmu o Żegocie, o rodzinie Ulmów, o Marii Kann, Zofii Kossak – Szczuckiej i tysiącach innych osób ryzykujących życiem, by ofiarować je za braci – także tych z innego narodu i religii. Dlatego też, wiele lat wcześniej, zanim jeszcze komukolwiek przyśniły się scenariusze, w których Polacy odmalowani są jako prawdziwi antybohaterowie ostatniej wojny, poeta piszący po polsku – który sam siebie nie jeden raz określał jako Litwin, zafascynowany marksizmem dyplomata w służbie Polsce Ludowej w dobie stalinizmu, a później emigrant – Czesław Miłosz, musiał napisać wiersz zatytułowany „Biedny chrześcijanin patrzy na getto”. Tak naprawdę to właśnie on mógł być natchnieniem dla twórców „Matek i ojców”.
…Powoli, drążąc tunel posuwa się strażnik – kret
Z małą czerwoną latarką przypiętą na czole
Dotyka ciał pogrzebanych, liczy, przedziera się dalej
Rozróżnia ludzki popiół po tęczującym oparze
Popiół każdego człowieka po innej barwie tęczy
Pszczoły odbudowują czerwony ślad
Mrówki odbudowują miejsce po moim ciele.
Boję się, tak się boję strażnika – kreta.
Jego powieka obrzmiała jak u patriarchy,
Który siadywał dużo w blasku świec
Czytając wielką księgę gatunku.
Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu
Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?
Może rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu
I policzy mnie między pomocników śmierci
Nieobrzezanych.
Wierszowi „Biedny chrześcijanin patrzy na getto”, który jest zapisem artystycznym lęku przed tym, by nie być opieczętowanym jako antysemita, tylko dlatego, że nie spłonęło się razem z Żydami, towarzyszy w wypisach szkolnych inny, równie oskarżycielski utwór Miłosza, „Campo di Fiori”, w którym zagłada getta warszawskiego dokonana rękami Niemców porównana jest ze spaleniem na stosie Giordano Bruno. Ostrze oskarżenia jest wyraźne: katami są chrześcijanie. Ofiarami, całkowicie niewinnymi, naród żydowski i wolnomyśliciele (szerzący herezje i bluźnierstwa), tacy jak Giorgano Bruno.
Polacy – katolicy nie pasowali do świata Czesława Miłosza i nie pasują do dzisiejszych realiów. Do świata, którego wspaniałym odzwierciedleniem są współczesne Niemcy. Znakomicie zorganizowane, bezpieczne, bogate i – wyludniające się z roku na rok (jeśli idzie o ludność niemiecką). Polacy przeszkadzali w 1939 i przeszkadzają dziś. Wręcz fizycznie – ze swoimi zasadami, ze swoją wiarą, tradycją, historią są kimś bardzo nie kompatybilnym, coraz bardziej obcym dla dzisiejszego świata, sprzecznym z nim.
„Polski katolicyzm zawiódł !”
Aleksander Gierymski – Widok z okolic zamku w Kufstein
W czasie ostatniej wojny John Dewey przeprowadzał badania w polskiej społeczności Filadelfii. W jego zespole pracowali również bracia Blanshard. Opracowany przez nich raport końcowy głosił: „…>sprawdzianem wartości każdej instytucji czy społeczności jest to, (…) do jakiego stopnia umożliwia ona absolutną wolność rozwoju i w jakim stopniu zachęca do niej swych członków<. Jak stwierdził Jones, polski katolicyzm zawiódł. >Jest to świat, który nie jest naszym światem, świat, w którym niezależny krytycyzm i bezinteresowna nauka muszą pozostać nieznane, świat, w którym wciąż pokutują prymitywne wyobrażenia i fantazje rodem ze średniowiecza< („Journal of American History”, czerwiec 1997, s. 105–106; cyt. za Jonesem). Katolickie dzielnice robotnicze w Filadelfii dawały liczne powołania kapłańskie, miały też silną reprezentację polityczną, a powojenny wzrost populacji groził wzrostem wpływów katolickich. Na tym właśnie polegał >problem katolicki< – a rozwiązaniem była antykoncepcja” (cyt. za Carey J. Winters: „Naturalne planowanie rodziny – >katolicka antykoncepcja<”?).
Co Niemcy – czy też może ci, którzy sterują dziś ich polityką kulturalną – chcą osiągnąć produkcjami w rodzaju „Matek i ojców”? Oprócz tego, że dają do zrozumienia, że wiedzą kim jesteśmy, czym jest Polska, i to odbiera im spokój?
A co chcieli osiągnąć Szwedzi w XVII wieku? Czy napaść na nas tego protestanckiego kraju miała jedynie charakter rabunkowy? Wyłowiony niedawno z Wisły statek z okresu „potopu” z dziełami sztuki, elementami wyposażenia kościołów, pałaców i rezydencji potwierdza, że nie było żadnej przesady w obrazie tego najazdu, jaki przechowała polska historiografia, jako celowej próby unicestwienia naszej państwowości i zatarcia wszelkich śladów naszej kultury. Weterani wojny trzydziestoletniej (która była konfliktem na tle religijnym pomiędzy protestanckimi państwami Rzeszy niemieckiej wspieranymi m.in. przez Szwecję i Danię, a katolicką dynastią Habsburgów) zajęli Warszawę i prawie całą Polskę. Protestanckie państwo przygotowywało niedwuznacznie rozbiór Rzeczypospolitej. Uratować nas mógł jedynie cud. I ten cud się wydarzył.
Prof. Oskar Halecki, Polak z wyboru (po matce – Austriak) pisze: „Jak arka Noego wśród potopu, nieprzyjacielowi opierał się klasztor częstochowski. Przeor Augustyn Kordecki zebrał garść żołnierzy wokół cudownego obrazu Matki Boskiej, czczonego od wieków. Po czterdziestu dniach oblężenia Szwedzi byli zmuszeni, po raz pierwszy, do odwrotu. Stało się to w dzień po Bożym Narodzeniu”. To był dla Polaków znak, którzy wszyscy odczytali jednoznacznie. „Niewiele znaczyło teraz, ze z początkiem 1656 roku >wielki< elektor poszedł jeszcze dalej w swej nielojalności, zawierając przymierze z królem szwedzkim i poddając się jego zwierzchnictwu jako książę Prus. W kilka dni potem konfederacja tyszowiecka zjednoczyła ogromną większość polskiego możnowładztwa i szlachty wokół Jana Kazimierza, który powrócił z wygnania…. Główni zdrajcy zginęli, powaleni ciosem śmierci, jakby wyrokiem nieba…”. Pod wodzą Stefana Czarnieckiego i Pawła Sapiehy odzyskaliśmy wolność.
A co takiego chcieli osiągnąć Prusacy, Rosjanie i Austriacy w XVIII wieku rozdrapując między siebie nasze ziemie i zamykając polskie klasztory, kościoły i szkoły? Rzekomo katolicka Austria w tym samym czasie dekretem cesarskim (słynne „dekrety józefińskie”) zamknęła na swoim terytorium ponad tysiąc klasztorów. Czy chciano tylko wzbogacić się naszym kosztem i umocnić swoją państwowość? Przypomnijmy pełen cynizmu list jednego z zaborców, króla pruskiego, który jestkomentarzem doTraktatu Rozbiorowego Państwa Polskiego: Zjednoczy to trzy religie, grecką [tj.prawosławną – EPP], katolicką i kalwińską, przyjmujemy bowiem komunię z jednego i tego samego ciała eucharystycznego, jakim jest Polska, a jeśli nie jest to dla dobra naszych dusz, będzie to z pewnością dla dobra naszych krajów (z listu Fryderyka II do księcia Henryka).
Campo di Fiori
Gdy Czesław Miłosz pisał w Warszawie w 1943 roku swój wiersz o płonącym stosie Giordano Bruno i płonącym getcie warszawskim (przypomnijmyjego fragment:
„(…)Wspomniałem Campo di Fiori ,
Aleksander Gierymski – Żydóweka z cytrynami
W Warszawie przy karuzeli
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem getta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.
Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali skrawki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.
Morał ktoś może wyczyta,
że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.
Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
O tym, że kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje.
Już biegli wychylać wino,
Sprzedawać białe rozgwiazdy,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli w wesołym gwarze.
I był już od nich odległy,
Jakby minęły wieki,
A oni chwilę czekali
Na jego odlot w pożarze.
I ci ginący, samotni,
Już zapomniani od świata,
Język nasz stał się im obcy
Jak język dawnej planety.
Aż wszystko będzie legendą
I wtedy po wielu latach
Na nowym Campo di Fiori
Bunt wznieci słowo poety.”),
nie wiedział z pewnością, że niewiele lat po wojnie, w Niemczech, inny poeta, a raczej filozof, jak się go często określa (oba te pojęcia trzeba traktować bardzo umownie)– piszący wszakże prozą i posługujący się doskonale językiem aforyzmów, Theodor Wiesengrund Adorno, jeden z głównych przywódców tzw. Nowej Lewicy, sformułuje analogiczne oskarżenie. Zupełnie niesłychane! Całkowicie fałszywe – wobec wszystkich narodów, które chciałyby kiedykolwiek podążać za wskazaniami Ewangelii. O ile zachowały chrześcijańską tożsamość, oskarży je bez zahamowań o zbrodnicze zamiary i o faktyczną zbrodnię. Nawet jeśli nie popełnioną czynem, to obecną w umyśle. Nikt, dosłownie nikt, kto zachowa coś z myślenia realistycznego, posługiwania się kategoriami bytowymi, a w konsekwencji cześć i miłość wobec Stwórcy i Trójcy Świętej, nie ujdzie przed tym oskarżeniem.
Maksymilian Gierymski – Mury obronne w Rothenburgu
Niemcy po II wojnie światowej – gdy zdaniem całej międzynarodowej opinii powinny były, po historycznych zbrodniach, jakich się dopuściły, przejść przez okres zwany denazyfikacją – stały się terenem intensywnego wsączania w nie ideologii Nowej Lewicy – poprzez masowy trening w szkołach, na uczelniach, w mediach i całej kulturze (finansowany przez Republikę Federalną i Stany Zjednoczone). Na mocy decyzji rządu Stanów Zjednoczonych, przy biernej akceptacji kanclerza Adenauera, jej program miał – w deklaracjach – przynieść konieczne wyplenienie zarodków przyszłego ideologicznego szaleństwa, podobnego do tego, które ogarnęło III Rzeszę. Nie było od tego odwołania. Wyrok zapadł. Grupa ideologów (szefowie Instytutu Badań Socjologicznych z Frankfurtu nad Menem) z Adorno, Horkheimerem i Habermasem na czele, została uznana za reprezentantów alternatywnego wobec ideologii nazistowskiej nurtu ideowego, który uzdrowi Niemcy, ponieważ w czasach hitlerowskich ludzie ci, jako neomarksiści, słusznie obawiając się represji, wyemigrowali do Stanów. Społeczeństwo niemieckie hermetycznie zamknięto w sofizmatach nowej ideologii, zręcznie wykorzystując ogólne poczucie winy i zarazem karność tego społeczeństwa w przyjmowaniu narzucanych z góry dyrektyw. Dziś – po ustąpieniu oficjalnej ideologii komunistycznej w państwach bloku sowieckiego – ideologia Nowe Lewicy króluje nie napotykając w zasadzie żadnych przeszkód w świecie mediów i kultury nie tylko w Niemczech, ale na całym globie. Pisze o tym w wydanej ostatnio książce ks. prof. Tadeusz Guz („Rozmowy niedokończone z ks.prof. Tadeuszem Guzem z lat 2006-2007”, wyd. SS Loretanki, 2012).
„Co jest sercem metafizyki?” , pyta ks. prof. T. Guz. „Sercem metafizyki jest racjonalny dostęp ludzkiego intelektu do poznania Boga. Nie tylko do zasadniczego poznania rzeczywistości, ale intelekt człowieka jest tak wielki, że on na płaszczyźnie swojej własnej natury osiąga Boga, i to Boga prawdziwego. I w związku z tym, jeśli Nowa Lewica mówi, że musimy radykalnie odrzucić metafizykę, to oznacza to (…), po pierwsze – radykalnie zerwać z Absolutem”.
Serial telewizji ZDF jest skromnym – choć w polskim odbiorze bardzo drastycznym – przykładem tego rodzaju myślenia. Myślenia przełożonego na język opowieści filmowej para – dokumentalnej, czy historycznej. Nie ma bowiem takiego fałszerstwa, które nie mogłoby być popełnione w ramach tej nowej dla Niemców (od czasu zakończenia ostatniej wojny), ideologii – popełnione i zarazem od razu usprawiedliwione. Zasadniczym przedmiotem ataku w tym filmie, wbrew pozorom, nie jest obraz Polaków walczących z Niemcami w szeregach AK w czasie ostatniej wojny, ale samo pojęcie Boga, Boga jako źródła Prawdy i Ojca wszystkich ludzi. (Przypomnijmy zapowiedź: „Bunt wznieci słowo poety…”, tak, prawdziwy bunt wobec prawdy, wobec rzeczywistości, ergo wobec bohaterstwa, wobec poświęcenia, miłosierdzia, wobec wszelkiego piękna, jakie istnieje w człowieku z łaski Boga). Dlatego wszystko można zrobić z prawdą historyczną i wszystko można zrobić z człowiekiem. Nie ma barier, nie ma tabu. U twórców serialu, pojętnych uczniów w szkole Nowej Lewicy, nie można odnotować niczego, co przypominałoby rumieniec wstydu czy zażenowania z powodu wulgarnego klamstwa, jakiego się dopuścili. I to nas, Polaków, istotnie może dziś szokować. Czesław Miłosz fałszujący (z talentem) w 1943 roku obraz życia Warszawy pod okupacją hitlerowską – ale też Karol Marks, Georg F. Hegel, Immanuel Kant i sam Martin Luter – byliby zadowoleni oglądając ten filmowy obraz.
Za: http://ewapolak-palkiewicz.pl/czego-chca-od-nas-biedni-niemcy/
czytaj: Czego chcą od nas biedni Niemcy? część II
Czego chcą od nas biedni Niemcy? cz.II
Mamy powody, by protestować. Ostatnia produkcja telewizyjna naszych zachodnich sąsiadów „Matki i ojcowie” jest filmem antypolskim. Reakcją oficjalną powinny zająć się władze polityczne. Świat naukowy powinien robić wszystko, by prawda o udziale Polaków w ratowaniu nie tylko własnej Ojczyzny, ale obywateli pochodzenia żydowskiego, była ukazana jak najpełniej. Opinia publiczna na szczęście mobilizuje się do odpierania kłamstw.
Józef Chełmoński – Przed burzą
Jako katolicy i Polacy powinniśmy jednak patrzeć szerzej, zauważyć cały kontekst, w jakim pojawia się serial zrealizowany przez niemiecką telewizję. Wtedy dostrzeżemy, że jest on czymś na kształt krzyku dziecka, które przeżywa ogromny ból, którego źródła nie zna. Ponieważ coś go boli, na oślep rzuca się na tych, którzy stoją blisko niego i bije ich pięściami. Jest bowiem tak bardzo przerażone tym, co dzieje się z jego ciałem. Dorośli znają takie reakcje dzieci porażonych ciężkim bólem. Ten ból, który przeżywają Niemcy, jest bólem z powodu niemożliwości dotarcia do prawdy o sobie. O tym, co zrobiono z Niemcami w czasach rządów Hitlera i wkrótce po nich. I o tym, co – jeszcze dużo wcześniej – uczynił z ich życiem duchowym Martin Luter. Ten stan jest trudny do zniesienia. Mówi o tym m.in. właśnie ten film, jeszcze jeden krzyk rozpaczy tego społeczeństwa. Biednego, nie w sensie materialnym, ale duchowym.
To, co moglibyśmy zrobić najmniej sensownego, to odpłacić tą samą monetą. „Zrobili nam krzywdę, oszkalowali nas, którzyśmy byli w czasie wojny – a wcześniej jeszcze podczas zaborów – ich ofiarą. W gruncie rzeczy nigdy nie naprawili wyrządzonych nam krzywd. A teraz jeszcze bezczelnie kłamią na nasz temat, że byliśmy antysemitami. A zatem odpowiedzmy im równie grubo. Nazwijmy ich oszczercami…”. W ten sposób jednak spełnilibyśmy ukryte oczekiwania tych, którzy za tą prowokacją stoją (nie koniecznie wykonawców). A za taktyką jej inspiratorów kryje się rachuba, że damy się wciągnąć w tę pułapkę: nienawiść za nienawiść. „Oni nas pięścią w twarz, my oddajmy im kopniakiem. Pogardźmy nimi…”. Taką reakcję przewiduje scenariusz wydarzeń. Na to zawsze liczą prowokatorzy. Zarzuty o antysemityzm Polaków zawsze pojawiają się w znaczących momentach historycznych.Gdy odparliśmy w 1920 roku bolszewików, gazety angielskie próbowały oskarżyć Polaków o antysemickie wybryki. Wtedy swoje prywatne śledztwo przeprowadzili G.K. Chesterton i H. Bellooc i udowodnili, że są to oszczerstwa. Zbrodnię katyńską także próbowano „przykryć” inspirowanym przez komunistów tzw. pogromem kieleckim.
Cios wymierzony jest starannie i wielokrotnie przećwiczony. Ma przede wszystkim przeciwnika oślepić, odebrać mu, bodaj na chwilę, rozum, zniweczyć jego spokój, spowodować zamęt w duszy.
Nie sam cios jest groźny dla wierzących Polaków, choć może mocno boleć, tak jak serial „Matki i ojcowie”, tylko przewidywana przez ukrytego napastnika reakcja, jaką ma wywołać. I tego, tak naprawdę, trzeba się obawiać.
Jeżeli propaguje się dziś na świecie opinię, że Polacy puszczają płazem zniewagi, pomijają zemstę, to dlatego, że świat nienawidzi
Gen. Józef Haller
sytuacji, gdy jego prowokacje trafiają w próżnię. Tak, istotnie, Polacy z reguły – naturalnie są i wyjątki – nie odpowiadają wetem za wet. Dlaczego? Bo są nadal w ogromnej części katolikami. Chcą naśladować swojego Pana. Potrafią być wielkoduszni. Zemsta ich nie interesuje. Podżeganie do niej wywołuje – u najbardziej myślących z nich – ziewanie. Interesuje ich coś innego. To co interesowało rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, Pawła Włodkowica: zdemaskowanie fałszu, skompromitowanie myślenia elit europejskich dających przyzwolenie na gwałty wywoływane przez Krzyżaków, rzekomo w obronie chrześcijaństwa. Zdemaskowanie umysłowej schizofrenii przeciwników. Ukazanie błędu. Przygwożdżenie argumentami heretyków – co czynił ks. Piotr Skarga. Dotarcie do źródła kłamstwa, obnażenie go publiczne, by nie mogło być już narzędziem uwodzenia. (Taką rolę pełnił m.in. Adam Mickiewicz – wobec Europy – ukazywał z ogromną przenikliwością, czym jest Rosja. Jaka jest natura carskiego despotyzmu. Odpłacono mu za to zesłaniem i najprawdopodobniej również nasłaniem na niego Towiańskiego).
Zniewagi, podszczypywania, a nawet kopniaki, są tylko dowodem bezsiły. Faktycznym przyznaniem się do słabości. Dlatego nie pozwólmy sobie na wykrzykiwanie, że Niemcy to prostacy. Staniemy się wtedy ofiarą udanej prowokacji. Nasi wrogowie będą zacierać ręce. Wyrzekniemy się – dla chwili wątpliwej satysfakcji – tego, co jest naszą jedyną siłą: Ewangelii. Stańmy przy prawdzie.
Polscy harcerze, którzy ginęli w czasie okupacji niemieckiej w walkach ulicznych w stolicy, dokonując najbardziej brawurowych ataków na dowódców SS, modlili się, by nie mieć serca obciążonego kamieniem nienawiści. Znawca historii ostatniej wojny, profesor Tomasz Strzembosz przypominał, że to przedwojenny etos rycerski, którym przepojone były instytucje wychowawcze i życie wielu polskich rodzin, pozwolił licznym przedstawicielom młodzieży harcerskiej przeżyć czas wojny – mimo konieczności toczenia walki z bronią w ręku – bez moralnych chorób. „Dwudziestoletniego poetę, żołnierza II kompanii batalionu «Zośka» phm. Jana Romockiego «Bonawenturę», stać było na to, aby po ponadrocznej akcji dywersyjno-bojowej, po przeżyciu śmierci wielu kolegów, napisać: «Uchroń od zła i nienawiści, / Niechaj się odwet nasz nie ziści, / Na przebaczenie im przeczyste / Wlej w nas moc, Chryste!»”[1].
Propaganda sowiecka w Polsce usiłowała przez wiele lat niezmordowanych wysiłków utrwalić w Polakach nienawiść do Niemców. Sytuacja sprzyjała. Pamięć wydarzeń okupacyjnych była rozpalona. Mówiło się wówczas wiele o odwiecznym germańskim duchu ekspansji i agresji. (I tak to zresztą widzieliśmy w historii i do dziś często widzimy – duch ten skierowany jest przeciw wszystkiemu, co łagodne, tkliwe, uważne, refleksyjne, swobodne, różnorodne i nieuporządkowane w sposób sztywny i z góry zaplanowany, słowem – przeciw odwiecznej polskości zakorzenionej w łagodnym słowiańskim charakterze i przyjętym w 966 roku z rąk czeskiego biskupa, św. Wojciecha, katolicyzmie).
Jednak na uproszczeniach zaprawionych ideologią podawanych przez komunistów nie dało się zbudować żadnej trwałej postawy. Polscy biskupi w 1965 roku powiedzieli wyraźnie, co myślą o takich próbach… Dziś Polacy wyjeżdżają do Niemiec i nierzadko wracają podbudowani postawą „odwiecznych wrogów”; widzą ludzi takich samych jak oni, a nieraz bardziej uczciwych, sumiennych, sprawiedliwych.
Teresa z Bawarii
W latach 1939 – 1948 w Niemczech nieprzerwanie trwało racjonowanie żywności. Żywność przydzielana była na kartki – tak jak jeszcze niedawno, w czasie stanu wojennego w Polsce (kartki na cukier, na mięso). „W ciągu tych dziewięciu lat jeden tylko obywatel – a raczej obywatelka – nie miał prawa do tych kartek. Odebrano jej natychmiast, z urzędowym uzasadnieniem, że ich nie potrzebuje, zważywszy, że nic nie je ani nie pije. Dawano jej natomiast podwójny przydział mydła, w uznaniu konieczności cotygodniowego prania bielizny poplamionej krwią”. Tak o Teresie Neumann (1898 – 1962) pisze Vittorio Messori. (V. Messori, „Przemyśleć historię”, wyd. m Kraków 1999)
„Tak więc pedantyczna, bezosobowa biurokracja germańska – nawet biurokracja Trzeciej Rzeszy! – poświadczyła jeden z najbardziej tajemniczych >przypadków w dziejach< – Teresy Neumann z Konnersreuth w Górnej Bawarii, wieśniaczki, która przez 36 lat żywiła się tylko konsekrowaną hostią. I która co tydzień, od czwartku wieczór do niedzieli rano, przeżywała w swoim ciele misterium męki – śmierci – zmartwychwstania Jezusa”.
Teresa Neumann – lata 3o -te
Hitler bał się tej kobiety panicznie. A nade wszystko, jak zaznacza Messori, „bał się jej wizji, zapowiadających dla niego dies irae”. Ta pogodna i zażywna niewiasta, gospodyni wiejska, była bowiem wielką mistyczką. Po dwukrotnym uzdrowieniu jej, najpierw z paraliżu, potem ze ślepoty, przez swoją imienniczkę, św. Teresę z Lisieux (ojciec , żołnierz walczący na froncie zachodnim, przywiózł jej z Francji obrazek świętej), została obdarzona łaską stygmatów. Krew płynęła szerokimi strugami nie tylko z ran na rękach, nogach i głowie, ale także z jej oczu. W niedzielę rano budziła się w najlepszym zdrowiu i wracała do swoich codziennych zajęć.
W czasie mistycznego snu głośno powtarzała słowa towarzyszące wydarzeniom, które ukazywało w tak dramatyczny sposób jej ciało – były to słowa w języku aramejskim, greckim i łacińskim, których, jako mieszkanka wioski, posługująca się jedynie lokalnym dialektem, nie mogła znać. Kościół niemiecki (diecezja ratyzbońska) otoczył Teresę Neumann dyskretną opieką i nadzorem. Zezwolił też na przeprowadzenie badań medycznych, które miały wykluczyć przypadek oszustwa. Przeprowadzał je kilkakrotnie dr. Fritz Gerlich, który pod wpływem stygmatyczki nawrócił się na katolicyzm i wziął ślub kościelny ze swoją żoną w kościele w Eichstatt. Napisał też dwutomowe dzieło, gdzie bronił jej wiarygodności przed próbami ośmieszania Teresy Neumann w jej własnej Ojczyźnie.
Przed wojną Teresa i jej rodzina, choć zdecydowanie odrzucająca ideologię nazistowską, tak jak prawie wszyscy katolicy bawarscy, nigdy nie ucierpiała z powodu represji policyjnych. Zabobonny lęk Fuhrera przed prostą kobietą z głębokiej prowincji jest jednym z najbardziej przekonywujących świadectw, z jakimi mianowicie siłami musiało zmagać się społeczeństwo niemieckie w czasie jego dyktatury – i przed czym siły tego rodzaju się cofają.
Ta córka skromnego krawca i robotnicy rolnej, przy całej swojej religijności i intensywności duchowych przeżyć i cierpień, ujmowała i zadziwiała jednocześnie otoczenie pogodą, skłonnością do żartów i dziecinnych, w swej prostocie, zabaw. Na zdjęciach widać ją często roześmianą, jej żywa ruchliwa twarz z trudem zachowywała powagę. Vittorio Messori przytacza jej skargę – dzieliła się ną z bliskimi – że nie potrafiła zdobywać się nigdy na solenną powagę. „Dobry to znak wiarygodności”, dodaje włoski pisarz, „w zestawieniu z głęboką powagą, jaka zawsze towarzyszy mistyfikatorom i maniakom religijnym”.
Teresa Neumann oprócz swojego zwykłego prostego życia skupionego na domu i ogrodzie „przyjmowała, pocieszała i uzdrawiała tysiące pielgrzymów, odpowiadała osobiście na niezliczone listy”. (V. Messori) Przepowiednie tej bawarskiej mistyczki dotyczą m.in. ważnej dla świata już powojennego roli Polski, z jej historycznym centrum, Warszawą… Niewielu o niej pamięta, niewielu katolików w ogóle o niej słyszało; kilka lat temu rozpoczął się jej proces beatyfikacyjny, po wieloletnich staraniach tysięcy osób świeckich. Mimo to wydaje się, że Teresa Neumann została zapominana przez Kościół niemiecki. Dlaczego? „Czy właśnie takie jak jej przypadki nie są obce lub co najmniej kłopotliwe dla niektórych naszych współczesnych sposobów pojmowania wiary?”, pyta Messori.
Niezrozumiane orędzie
W zestawieniu z osamotnieniem i niezrozumieniem, czy wręcz z zabobonnym lękiem, z jakim spotykała się Teresa Neumann w swojej Ojczyźnie, czy – dziś zwłaszcza – w Kościele
Teresa Neumann
niemieckim, warto wspomnieć, że również List biskupów polskich do współbraci w biskupstwie w Niemczech (wówczas podzielonych na dwa państwa, zgodnie z dwiema – amerykańską i sowiecką – strefą okupacyjną) spotkał się z zastanawiającym chłodem i niezrozumieniem. Zarówno w społeczeństwie polskim, jeszcze zbyt na świeżo rozpatrującym doświadczenia wojenne, jak i wśród pewnej części duchowieństwa, a zwłaszcza pośród samych adresatów. To zadziwiające, ale wyciągnięcie ręki do braci zza zachodniej granicy, odebrano mylnie jako gest czysto polityczny i – przykro to powiedzieć – właściwie ręka ta zawisła w powietrzu. Intencje Listu nie zostały zrozumiane.
W odpowiedzi biskupi niemieccy przyjęli wprawdzie zaproszenie na uroczystości związane z Millenium Chrztu Polski, ale jednocześnie uczynili unik w sprawie granicy na Odrze i Nysie (przypomnijmy, były to czasy, gdy RFN zmierzała usilnie do zrewidowania decyzji w sprawie tej granicy). W ten sposób dali do zrozumienia polskiemu Kościołowi, że ich zdaniem historia ostatniej wojny i jej następstw wciąż nas dzieli. Autor i inicjator Listu, arcybiskup wrocławski Bolesław Kominek doskonale znał realia, w jakich znalazła się ludność niemiecka zmuszona do opuszczenia swoich siedzib i ziemi po wojnie. List nie pomijał tej drażliwej kwestii, przeciwnie, z dużą delikatnością i dbając o rzetelną argumentację starano się w nim przedstawić historyczne uwarunkowania tej decyzji. W liście, napisanym po niemiecku, znalazło się streszczenie polskich dziejów.
Komuniści peerelowscy uznali, że polscy biskupi dopuścili się zdrady, sfałszowali historię i że wysługują się Niemcom. Odpowiedź propagandy pojawiła się natychmiast. Były nią szkalujące Kościół publikacje w prasie i masowa akcja odczytów i „wieców protestacyjnych”, na które spędzano robotników w wielkich zakładów. Z księżmi przeprowadzano indywidualne „pedagogiczne” rozmowy, w których biskupi przedstawiani byli jako czarne owce. List stał się idealną okazją dla komunistów, by oczernić Kościół. Nie da się ukryć, że w pewnej części ten plan się powiódł.
W Liście sprzed pięćdziesięciu blisko lat, najbardziej znamienne – z dzisiejszej perspektywy – jest uprzytomnienie charakteru specyficznej „dziedzicznej wrogości sąsiedzkiej”, a zarazem przypomnienie, że przezwyciężenie jej może odbyć się tylko na gruncie wiary katolickiej:
„Pomosty między narodami budują najlepiej właśnie ludzie święci, tylko tacy, którzy mają szczere intencje i czyste ręce. Nie dążą oni do zabrania czegokolwiek bratniemu narodowi: ani języka, ani obyczajów, ani ziemi, ani dóbr materialnych”, zauważają polscy biskupi.
Mówiąc o ofiarach strony polskiej poniesionej podczas ostatniej wojny, biskupi wymienili „ponad 6 milionów obywateli polskich, w większości pochodzenia żydowskiego”.
Nie kryli tragicznego dla Polski bilansu wojny, o którym społeczeństwo dzisiejszych zjednoczonych Niemiec zdaje się zapominać:
Ferdynand Ruszczyc – Pierwsza komunia
„Kierownicza warstwa inteligencji została po prostu zniszczona; 2 tysiące kapłanów i 5 biskupów (jedna czwarta ówczesnego Episkopatu) zostało mordowanych w obozach. Setki kapłanów i dziesiątki tysięcy osób cywilnych zostały rozstrzelane na miejscu w chwili rozpoczęcia wojny (tylko w diecezji chełmińskiej 278 kapłanów). Diecezja włocławska straciła w czasie wojny 48% swych księży, diecezja chełmińska – 47%. Wielu innych wysiedlono. Zamknięto wszystkie szkoły średnie i wyższe, zlikwidowano seminaria duchowne. Każdy niemiecki mundur SS nie tylko napawał Polaków upiornym strachem, ale stał się przedmiotem nienawiści do Niemców. Wszystkie rodziny polskie musiały opłakiwać tych, którzy padli ich ofiarą. Nie chcemy wyliczać wszystkiego, aby na nowo nie rozrywać nie zabliźnionych jeszcze ran. Jeśli przypominamy tę straszliwą polską noc, to jedynie po to, aby nas dziś łatwiej było zrozumieć, nas samych i nasz sposób dzisiejszego myślenia… Staramy się zapomnieć. Mamy nadzieję, że czas – ten wielki boski kairos – pozwoli zagoić duchowe rany”.
Biskupi próbowali możliwie głęboko wniknąć w sytuację społeczną naszych niedawnych wrogów. „Polska granica na Odrze i Nysie jest, jak to dobrze rozumiemy, dla Niemców nad wyraz gorzkim owocem ostatniej wojny”, pisali, „masowego zniszczenia, podobnie jak jest nim cierpienie milionów uchodźców i przesiedleńców niemieckich” Ale zarazem wyjaśniali, że Polska nie miała decydującego głosu w sprawie swych powojennych granic: „Stało się to na międzyaliancki rozkaz zwycięskich mocarstw, wydany w Poczdamie 1945 r. Większa część ludności opuściła te tereny ze strachu przed rosyjskim frontem i uciekła na Zachód. Dla naszej Ojczyzny, która wyszła z tego masowego mordowania nie jako zwycięskie, lecz krańcowo wyczerpane państwo, jest to sprawa egzystencji (nie zaś kwestia większego >obszaru życiowego<). Gorzej – chciano by 30-milionowy naród wcisnąć do korytarza jakiegoś „Generalnego Gubernatorstwa” z lat 1939 – 1945, bez terenów zachodnich, ale i bez terenów wschodnich, z których od roku 1945 miliony polskich ludzi musiały odpłynąć na >poczdamskie tereny zachodnie<. Dokąd zresztą mieli wtedy pójść, skoro tak zwane Generalne Gubernatorstwo razem ze stolicą Warszawą leżało w gruzach, w ruinach. Fale zniszczenia ostatniej wojny przeszły przez kraj nie tylko jeden raz, jak w Niemczech, lecz od 1914 r. wiele razy, to w jedną, to w drugą stronę, jak apokaliptyczni rycerze, pozostawiając za każdym razem ruiny, gruzy, nędzę, choroby, zarazy, łzy, śmierć oraz rosnące kompleksy odwetu i nienawiści”.
Pasterze polskiego Kościoła zauważyli postawę ludzi dużego formatu moralnego zza zachodniej granicy w czasie terroru hitlerowskiego: „Wiemy doskonale, jak wielka część ludności niemieckiej znajdowała się pod nieludzką, narodowosocjalistyczną presją. Znane nam są okropne udręki wewnętrzne, na jakie swego czasu byli wystawieni prawi i pełni odpowiedzialności niemieccy biskupi, wystarczy bowiem wspomnieć kardynała Faulhabera, von Galena i Preysinga. Wiemy o męczennikach „Białej Róży”, o bojownikach ruchu oporu z 20 lipca, wiemy, że wielu świeckich i kapłanów złożyło swoje życie w ofierze (Lichtenberg, Metzger, Klausener i wielu innych). Tysiące Niemców (…) dzieliło w obozach koncentracyjnych los naszych polskich braci…”
I dodawali na koniec z całą otwartością: „I mimo tego wszystkiego, mimo sytuacji obciążonej niemal beznadziejnie przeszłością, właśnie w tej sytuacji, czcigodni Bracia, wołamy do Was: próbujmy zapomnieć. Żadnej polemiki, żadnej dalszej zimnej wojny…(…). Jeśli po obu stronach znajdzie się dobra wola – a w to nie trzeba chyba wątpić – to poważny dialog musi się udać i z czasem wydać dobre owoce, mimo wszystko…(…)Niech tym kieruje miłosierny Zbawiciel i Maryja Panna, Królowa Polski, Regina Mundi i Mater Ecclesiae”.
„Nielegalny krzyż”
Leon Wyczółkowski – Giewont o zachodzie słońca
Czy wezwanie do wzajemnego przebaczenia może komuś w świecie chrześcijańskim być nie na rękę? Nie pasować? A sama modlitwa, zapewnienie o niej – tam zwłaszcza, gdzie niegdyś
dymiły piece krematoriów w niemieckich obozach zagłady? Trudno byłoby sobie to wyobrazić w tamtym czasie, gdy pisany był List do biskupów niemieckich. A było to na któtko przed zakończeniem obrad Soboru. A jednak właśnie coś takiego zdarzyło się w trzydzieści prawie lat po zaadresowaniu pokojowego orędzia do pasterzy niemieckiego Kościoła. Karmelitanki z Poznania osiedliły się przy murze dawnego hitlerowskiego obozu w Oświęcimiu, w zdewastowanym budynku starego teatru, który własnym kosztem przywróciły do stanu funkcjonalności i zamieniły na klasztor. Zaledwie po dwóch latach życia w klasztorze, w którym oddawały się modlitwie za ofiary i oprawców, zostały w sposób wyjątkowo brutalny zaatakowane i zmuszone do opuszczenia swojego domu. Taki był wynik kilkuletniej międzynarodowej kampanii, której ideologiczny motyw przybrał polityczno-religijne oblicze, a w której wzięli udział przedstawiciele Żydów, ale i hierarchii Kościoła. Ten niebywały skandal był na różne sposoby tuszowany i zakłamywany. Niestety, w ciągu tych trzydziestu lat opinia katolicka, w tym i niektórzy hierarchowie, jakby utracili zdolność przemawiania w sposób szczery, jasny i zrozumiały dla wszystkich – tak jak wypowiadali się w 1965 roku polscy biskupi.
„Znak to niepokojący, gdy modlitwa wywołuje zgorszenie”, pisze Vittorio Messori, „gdy chce się ją stłumić niemal domagając się wyłączności, żydowskiego copyright w stosunku do miejsca, które ONZ ogłosiła >dziedzictwem ludzkości< właśnie dlatego, że obok Żydów zostali tu wymordowani również inni…” Ci inni, polscy duchowni katoliccy, rzesze Polaków, a oprócz nich także przedstawiciele innych narodów słowiańskich, także Cyganie. Wszyscy, którzy byli dla sług Hitlera jedynie śmieciami Europy.
Wkrótce po tych wstrząsających wydarzeniach, gdy przy murze dawnego obozu nie było już modlitwy polskich zakonnic, a ostatnie dwie z nich opuściły swój klasztor, przeszkodą dla Żydów stał się również sam krzyż stojący na Żwirowisku obok klasztoru.
Polacy, modlitwa i krzyż – ta całość okazuje się zawsze nie do przyjęcia. A przecież jest ona nierozerwalna. Bo jest prawdziwa od tysiąca lat.
To nie jest przebrzmiała historia. Zaledwie 10 kwietnia wieczorem wypowiedziane zostały na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie przez Jarosława Kaczyńskiego słowa o tym, że Polska znajduje zawsze swoją siłę w Chrystusie, bo jej tożsamość wyrasta z chrześcijaństwa. Słuchało ich kilkudziesięciotysięczne patriotyczne zgromadzenie, które przybyło modlić się za poległych trzy lata temu pod Smoleńskiem i oddać im hołd. Takich słów nie powiedziałby publicznie dziś nikt z polityków (może poza Victorem Orbanem?). Codzienne gazety prawicowe – o innych nie wspominam – starannie przemilczały te właśnie słowa. Jarosława Kaczyńskiego ocenzurowano. Trudno o lepszą ilustrację do piosenki Jana Pietrzaka, rozbrzmiewającej podczas rocznicowego spotkania w Warszawie: Nielegalne kwiaty, nielegalny krzyż… Krzyż z kwiatów, układany codziennie przez Warszawiaków w czasie stanu wojennego przed kościołem Świętej Anny, był tak samo „nielegalny” – znikał natychmiast, rozbierany w ciemnościach przez milicję i tajniaków – jak ten, który przeszkadzał na Żwirowisku przy KL Auschwitz. I ten, który wyprowadzono pod osłoną sierpniowej nocy z placu przed Pałacem Prezydenckim, przy którym modlono się za ofiary Smoleńska. „Nielegalny” tak samo, jak słowa przywódcy opozycji o Polsce do tłumu patriotów – przybyszy z całego kraju i zza granicy. O Polsce, którą chce się „zdelegalizować” od wielu lat, na różne sposoby, bo należy do Chrystusa. Istotnie: nielegalny naród, nielegalna Polska…
„Legalna” dziś jest tylko nienawiść. Choćby taka jaką niesie antypolonizm. Taka, jaką chciano by nam przypisać, nazywając nas antysemitami.
Józef Chełmoński – Orka
Dokończenie wkrótce
[1] Prof. Tomasz Strzembosz, „Refleksje o Polsce i podziemiu”, Warszawa 1990
Za: http://ewapolak-palkiewicz.pl/czego-chca-od-nas-biedni-niemcy-cz-ii/
Dodaj komentarz