Wyczyn czy sekta?

Wyczyn czy sekta?

         Maciej, to kolejny z klanu Berbeków, ginący w górach, tym razem w Himalajach. Wspinać się zaczął pięć lat po tragicznej śmierci swego ojca, Krzysztofa Berbeki. Wtedy, w Alpach – to był wypadek, po którym koledzy rannego nieśli, pomagali.

Przed laty któryś z klanu uczył mnie kristianii i śmigu. Oczywiście też himalaista, ale z jego opowieści wynikała potrzeba rozsądku i pokory wobec gór i żywiołów.

 

Co się zmieniło?

 

Ci „nowi” himalaiści od piętnastu, może dwudziestu lat, wybierają sobie wyjątkowo ponure, masochistyczne sposoby samobójstwa: dziesiątki godzin duszenia się z braku tlenu (na ośmiu kilometrach jest tylko 30 % normalnego ciśnienia!) , w temperaturze -40 do -50oC, przy potwornym wichrze.

Specjalnie wyselekcjonowane osoby, po długim „przyzwyczajaniu” do niedotlenienia organizmu, szczególnie mózgu, mogą– może przez parę godzin znieść ogromny wysiłek na tych wysokościach, oraz skrajne dla człowieka wartości mrozu i wichru. Potem ciało odmawia posłuszeństwa, a mózg produkuje sygnały błędne, często sprzeczne z sygnałami zmysłów. Tak broni się przed potworną rzeczywistością – ucieczką w ułudę.

Ludzie, którzy chcą z jakichś względów działać w takich warunkach, są latami trenowani do nie wierzenia mózgowi, a do czynności rutynowych, wyuczonych.

Od kilkudziesięciu lat już nie ma pracowitego przygotowywania VII-go czy IX-go obozu, gdzie wcześniej zawsze wnosiło się (szerpowie… ) namioty, palniki, butelki z tlenem i co potrzeba. Teraz panuje ruska ruletka, ale w odwrotnym porządku: w rewolwerze jest nie jedna kula, a sześć miejsc pustych – jak za cara, ale są może trzy kule – a cztery puste?

 

Na Broad Peak’u

 

Przecież już przy wchodzeniu, przed jubilowaniem „zwycięstwa” w TV, w obozie dowództwa było wiadome, że z tymi czterema ludźmi jest BARDZO ŹLE: Nie weszli na szczyt przed południem, jak planowano, a to dałoby szansę na w miarę bezpieczne zejście przed zmrokiem znacznie niżej, może nawet do obozu z namiotem i kuchenką. Tymczasem weszli na szczyt, i to każdy osobno dopiero o zmroku (Berbeka prawie godzinę po pozostałych, młodych, silniejszych fizycznie).

Szansa bezpiecznego zejścia zmalała tym samym z dziesięć, może dwadzieścia razy. Ale ten dowódca, będący niżej w bezpiecznym obozie, miał zapewne w głowie wyuczoną zasadę, że „każdy idzie na swoją odpowiedzialność”. Tu oskarżam nie indywidualne decyzje dowódcy. Jego motywy decyzji są mniej ważne.

Sądzę, że przy normalnej, nie sekciarskiej etyce i psychice, miałby obowiązek nakazać przerwanie marszu w górę w miejscu, do którego doczołgali się koło południa.

O tym że decyzja o „dalszym ataku” była błędna, świadczy fakt, iż najsprawniejsi dwaj schodzili, wg. świadectw kolegów, odcinek oceniony „na godzinę” w czasie ośmiu godzin. Czyli – ich organizmy były skrajnie rozstrojone.

O chorym „etosie” świadczy fakt, że schodzili osobno. Nawet, jeśli już fizycznie nie mogą sobie nawzajem pomóc, to obecność przyjaciela zwielokrotnia siły słabszej ofiary. Nie „ofiary gór”, lecz ofiary paradygmatu, uświadomcie to sobie, LUDZIE!!

Pozostawienie tych czterech mróweczek podduszonych, bez rozsądnie działającego mózgu, na ich samotne „wybory” – według logiki „dolin” jest zbrodnią, prawda?

Dowódca (nazywam kierownika wyprawy po wojskowemu, bo sytuacje wspinaczek tego wymagają) wiedział, że przy próbie zejścia w nocy nie znajdą zbawczych butelek z tlenem – ani namiotów. Bo ich nie przygotował. Oni tam – już działali jak zepsute automaty, tego nie wiedzieli. Do nich ten chłodny FAKT nie docierał. Funkcjonowali (brak tlenu) jak w amoku. Prawda?

 SEKTA?

 

Przemyśleć i zmienić trzeba Zasadę rządzącą obecnie himalaizmem i dziedzinami pokrewnymi.

O poczuciu odrębności od innych i pewności bezkarności ważnych członków tej sekty świadczy m.inn. wypowiedź (w TV) ich guru, Leszka Cichego, że jeśli z dołu nikogo nie widać, to ich tam nie ma. Tymczasem człowiek, np. ze złamaną nogą, leżący w załamaniu gruntu, czy za zaspą, czy może być widoczny? To go nie ma?

Takie wyroki śmie wydawać himalaista, który miesiąc wcześniej zostawił na Aconcagua członka prowadzonej przez siebie wycieczki Jacka Krawczyńskiego – a z resztą towarzystwa pojechali podziwiać Brazylię: Dwie noce spędzają nad wodospadami Iguazu na granicy Argentyny i Brazylii. Potem docierają do Rio de Janeiro. Tam jest widowiskowy karnawał… Rodziny nie zawiadamiał przez siedem dni. A choćby ona, jesli nie sam Cichy, mogła zorganizować ekspedycję poszukiwawczą. Przecież Krawczyński zmarł nisko, w dolinie, gdzie kobieta zbierała kwiatki!

Już Wanda Rutkiewicz (zaginęła 13 maja 1992 na stokach Kanczendzongi) wypowiadała pogląd (potem popularny w hermetycznej grupie wspinaczy ”nowoczesnych” „mini-paradygmat”), że „każdy idzie na swoja odpowiedzialność”. Przyjęcie tego poglądu zwalnia członków ekipy od wysiłków solidarności, od obowiązku przewidzenia i przeprowadzenia pomocy w razie konieczności. Wyznawcy takich tez przeradzają się, powoli i dla nich niezauważalnie, w sektę. Widać to choćby po pogardliwej wyższości wobec przyziemnych, ale też wypracowanych przez wieki przez rycerzy reguł ludzkiej solidarności.

Wyznawcy tej nowej moralności mówią na przykład, że na tej wysokości nikt koledze (waham się już przed użyciem słowa przyjacielowi) nie potrafi pomóc. Niedotleniony mózg wysyła fałszywe sygnały, trzeba być bardzo wytrenowanym, by wykonywać niezbędne do przeżycia (swego!) ruchy i czynności, a nawet w „oczywiste” nakazy broniącego się przed śmiercią mózgu nie wierzyć.

Cóż dopiero-  jakieś „solidarności” , altruizmy..

Jak członkowie tej sekty („wspinaczek ekspresowych”) muszą się czuć potwornie samotni już przed wyprawa, przy treningach. Patrzysz na kolegę i myślisz: „Ty mi nie pomożesz, ja też ci nie pomogę” .

Żyją z pewnością, że NIKT im w razie wypadku, czy zasłabnięcia, nie pomoże. Nikt z „ekipy” nie podejdzie w górę, nie spróbuje donieść butelki z tlenem, czy najlżejszego namiociku.

Są uderzające podobieństwa np. do sekty Zakonu Świątyni Słońca, członkom której zaproponowano pomoc sił kosmicznych z głębi niezmierzonego kosmosu. Podróż na stacje przesiadkowa w okolicy Syriusza zrealizowano poprzez kilkadziesiąt samobójstw, a w razie oporu „wiernych” – morderstw (to udokumentowane; finał: Szwajcaria i Kanada, 1994).

 

Ponure jest to, że o tym, „kto zawinił” na Broad Peak’u będą decydować „spece” – czyli ludzie, którzy ten egocentryczny etos tworzyli i hodowali. Ludzie Sekty. „Herosi”, którzy z lekceważeniem i czasem pogardą mówią i piszą ”cóż wy, mieszczuchy, możecie o TYM wiedzieć! Nie wam decydować o NAS!”.

Jest to błąd. Powinni rozstrzygać inni! Jest dużo innych doświadczeń, niż wysokogórskie z dziwnym, patologicznym działaniem niedotlenionego mózgu. Są one zbadane i opisane. I na nich należy się opierać przy werdyktach.

Widzimy codziennie, jak trudno jest osądzić lekarza, który przez niedopatrzenie, czy pijaństwo, czy wreszcie pomyłkę, spowodował śmierć pacjenta. Mamy setki przykładów, w których ekspertami sądowymi są koledzy podejrzanego czy oskarżonego. „Solidarność zawodowa” jest bardzo stronniczym czynnikiem . Może nawet bez odczuwalnej winy tych ekspertów.

Ci ludzie szli, funkcjonowali, jak uszkodzone , może zniszczone automaty. (To były te wyuczone wcześniej  – i dobrze!  – reakcje). Ale organizm w takim stanie nie może działać racjonalnie, sensownie. Każde odpadnięcie czołówki, czy zerwany rak to katastrofa.

Otóż wypracowane „zasady” zdobywania szczytów „na lekko” pozbawiają te wraki pełznące w dół jakiejkolwiek pomocy. Taka pomoc po prostu „nie mieści się w paradygmacie”.

 

Piszę ten tekst z bólem i goryczą. Polska ma za mało ludzi odważnych i wytrwałych, by ich poświęcać na ołtarzach górskich bożków, przy perorowaniu guru, którzy w dodatku „modyfikują etykęinnych, niestety wielu, głównie młodych, też tych, co podobne katastrofy przeżyją. – Modyfikują w kierunku egocentryzmu.

 

Polska (czy świat ludzki) ludzi odważnych i wytrwałych potrzebuje. Żywych. Zdrowych na ciele i duszy.

O autorze: Mirosław Dakowski