Myśl dnia
Henri Frédéric Amiel
Słowo Boże
__________________________________________________________________________________
4 STYCZNIA 2016 r. Rok C
PIERWSZE CZYTANIE (1 J 3,7-10)
Chrześcijanin nie może grzeszyć, bo narodził się z Boga
Czytanie z Pierwszego listu świętego Jana Apostoła.
Dzieci, nie dajcie się zwodzić nikomu;
kto postępuje sprawiedliwie,
jest sprawiedliwy,
tak jak On jest sprawiedliwy.
Kto grzeszy, jest dzieckiem diabła,
ponieważ diabeł trwa w grzechu od początku.
Syn Boży objawił się po to,
aby zniszczyć dzieła diabła.
Każdy, kto narodził się z Boga,
nie grzeszy,
gdyż trwa w nim nasienie Boże;
taki nie może grzeszyć,
bo narodził się z Boga.
Dzięki temu można rozpoznać
dzieci Boga i dzieci diabła:
każdy, kto postępuje niesprawiedliwie,
nie jest z Boga,
jak i ten, kto nie miłuje swego brata.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 98, 1, 7-8, 9)
Refren: Ziemia ujrzała swego Zbawiciela.
Śpiewajcie Panu pieśń nową, *
albowiem uczynił cuda.
Zwycięstwo Mu zgotowała Jego prawica *
i święte ramię Jego.
Niech szumi morze i wszystko, co w nim żyje, *
krąg ziemi i jego mieszkańcy.
Rzeki niech klaszczą w dłonie, *
góry niech razem wołają z radości.
W obliczu Pana, który nadchodzi, *
bo przychodzi osądzić ziemię.
On będzie sądził świat sprawiedliwie *
i ludy według słuszności.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Hbr 1,1-2)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Wielokrotnie przemawiał niegdyś Bóg
do ojców przez proroków,
a w tych ostatecznych dniach
przemówił do nas przez Syna.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (J 1,35-42)
Znaleźliśmy Mesjasza
Słowa Ewangelii według świętego Jana.
Jan Chrzciciel stał wraz z dwoma swoimi uczniami i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł: „Oto Baranek Boży”. Dwaj uczniowie usłyszeli, jak mówił, i poszli za Jezusem.
Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: „Czego szukacie?”
Oni powiedzieli do Niego: „Rabbi! (to znaczy: Nauczycielu), gdzie mieszkasz?”
Odpowiedział im: „Chodźcie, a zobaczycie”. Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej.
Jednym z dwóch, którzy to usłyszeli od Jana i poszli za Nim, był Andrzej, brat Szymona Piotra. Ten spotkał najpierw swego brata i rzekł do niego: „Znaleźliśmy Mesjasza” (to znaczy: Chrystusa). I przyprowadził go do Jezusa. A Jezus wejrzawszy na niego rzekł: „Ty jesteś Szymon, syn Jana, ty będziesz nazywał się Kefas” (to znaczy: Piotr).
Oto słowo Pańskie.
KOMENTARZ
Odpowiednie pytanie
Jak wiele może się rozpocząć od jednego pytania! Uczniowie zapytali Jezusa, gdzie mieszka. Mistrz od razu zaprosił ich do siebie, nie miał przed nimi tajemnic. Zobaczyć czyjś dom to poznać kim jest, jaki jest, na czym opiera swoje życie, co jest dla niego ważne. Uczniowie poszli, zobaczyli i pozostali u Jezusa. Co więcej, poczuli się tak dobrze w Jego obecności, że zaczęli się z innymi dzielić radością tego spotkania. A gdzie ja spotykam Jezusa? Kto mi Go wskazuje? Kogo do Niego przyprowadzam?
Jezu, dziękuję Ci za tych, którzy wskazywali mi Ciebie i zachwycili mnie Tobą. Dziękuję za każdą chwilę, kiedy mogę pozostać u Ciebie. Dziękuję za tych, których mogę do Ciebie przyprowadzić.
Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2014”
s. Anna Maria Pudełko AP
Edycja Świętego Pawła
********************************
Dzień powszedni
Dzisiejszy fragment jest przykładem procesu, który każdy chrześcijanin może doświadczyć. Jest nim poszukiwanie Boga w sytuacjach, które zdarzają się w naszym życiu. Wsłuchaj się we fragment Pisma Świętego.
Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Jana
J 1, 35-42
Jan Chrzciciel stał wraz z dwoma swoimi uczniami i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł: «Oto Baranek Boży». Dwaj uczniowie usłyszeli, jak mówił, i poszli za Jezusem. Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: «Czego szukacie?» Oni powiedzieli do Niego: «Rabbi! (to znaczy: Nauczycielu) gdzie mieszkasz?» Odpowiedział im: «Chodźcie, a zobaczycie». Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej. Jednym z dwóch, którzy to usłyszeli od Jana i poszli za Nim, był Andrzej, brat Szymona Piotra. Ten spotkał najpierw swego brata i rzekł do niego: «Znaleźliśmy Mesjasza» (to znaczy: Chrystusa). I przyprowadził go do Jezusa. A Jezus wejrzawszy na niego rzekł: «Ty jesteś Szymon, syn Jana, ty będziesz nazywał się Kefas» (to znaczy: Piotr).
Dwaj uczniowie słuchają Jana Chrzciciela. Jest on dla nich sygnałem, dzięki któremu rozpoznają działanie Boga, Jego obecność. Takim sygnałem nie muszą być tylko ludzie, mogą to być również zdarzenia. Oni usłyszeli, zauważyli znak, który wskazywał im działanie Boga. Czy dostrzegasz w swoim życiu takie sytuacje bądź osoby, które wskazują ci Boga?
Uczniowie pytają Jezusa, gdzie mieszka. W tych sytuacjach, które mogą być bożymi sygnałami, możesz się pytać: Boże, gdzie jesteś? Gdzie jesteś w tym zdarzeniu, w tej osobie, którą spotykam?
Zanim uczniowie zobaczą, gdzie Jezus mieszka, muszą przebyć z Nim pewną drogę. Odkrywanie Bożej obecności, pewnego sensu zdarzeń, które dotykają nas w życiu, może być podobnym procesem. Może potrzebujesz dłuższego czasu, spędzonego na szukaniu Jezusa, żeby zrozumieć, gdzie On jest. Czy masz w sobie cierpliwość, by temu sprostać?
Uczniowie potrzebowali trochę się natrudzić, żeby spotkać Mesjasza i zobaczyć, gdzie mieszka. Ale odkrycie, którego doświadczyli, na zawsze zmieniło ich życie, do tego stopnia, że stali się kimś, kto przyciąga innych do Boga. Proś o gotowość do poświęceń w celu odkrywania Bożej obecności w twoim życiu.
#Ewangelia: Zobacz, jak wygląda Niebo
Mieczysław Łusiak SJ
Jan Chrzciciel stał wraz z dwoma swoimi uczniami i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł: “Oto Baranek Boży”. Dwaj uczniowie usłyszeli, jak mówił, i poszli za Jezusem.
Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: “Czego szukacie?” Oni powiedzieli do Niego: “Rabbi! (to znaczy: Nauczycielu), gdzie mieszkasz?”
Odpowiedział im: “Chodźcie, a zobaczycie”. Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej.
Jednym z dwóch, którzy to usłyszeli od Jana i poszli za nim, był Andrzej, brat Szymona Piotra. Ten spotkał najpierw swego brata i rzekł do niego: “Znaleźliśmy Mesjasza” (to znaczy: Chrystusa). I przyprowadził go do Jezusa. A Jezus wejrzawszy na niego rzekł: “Ty jesteś Szymon, syn Jana, ty będziesz nazywał się Kefas” (to znaczy: Piotr).
J 1, 35-42
Komentarz do Ewangelii:
Jeżeli chcemy kogoś poznać, a znamy już jego imię i zawód, to na ogół w dalszej kolejności staramy się poznać miejsce zamieszkania owego człowieka.
Tak też zrobili owi dwaj uczniowie Jana Chrzciciela względem Jezusa: “Nauczycielu, gdzie mieszkasz?” – spytali. I Jezus dał im odpowiedź, która pewnie przerosła ich oczekiwania. Nie podał im adresu, tylko zaprosił ich do siebie. Jakaż musiała być ich radość, kiedy to usłyszeli!
Wydarzenie opisane w dzisiejszej Ewangelii mówi nam, jak bardzo Pan Jezus chce dać nam się poznać. Jeżeli tylko chcemy, możemy Jezusa poznać. Poznając Go, poznamy też gdzie On mieszka. A jako że On mieszka przede wszystkim w Niebie, poznamy Niebo. Naprawdę!
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2710,ewangelia-zobacz-jak-wyglada-niebo.html
**************************
4 stycznia –
dzień powszedni przed Objawieniem Pańskim
Komentarz do I czytania (1 J 3, 7-10)
Najlepszym sposobem na rozeznanie, czy coś pochodzi od Boga czy też od diabła, jest przyglądnięcie się owocom. Chrześcijanin powołany jest do tego, aby jego życie wydało dobre owoce. Jeśli tak się nie dzieje, oznacza to, że pobłądził. Weryfikuje się to zwłaszcza w relacjach międzyosobowych. Owocem dobrej relacji z Bogiem jest dobra relacja z drugim człowiekiem, a zwłaszcza tym, którego Bóg postawił na naszej życiowej drodze. Dlatego też traktujmy każdego spotkanego człowieka jako Boży dar dla nas. Nawet jeśli nie do końca spełnia on nasze oczekiwania i jest nam daleki, to tym bardziej starajmy się pokonać uprzedzenia, które w nas narastają, i próbujmy się na niego otworzyć.
Komentarz do Ewangelii (J 1, 35-42)
Gdy ktoś zaprasza nas do swojego domu, oznacza to, że obdarzył nas zaufaniem. Nie jesteśmy już dla niego anonimowym przechodniem. Jezus zaprosił uczniów do siebie. Niektórym, tak jak Szymonowi, nadał nowe imię, chcąc tym samym pokazać, że rozpoczyna u Jego boku nowe życie. Chrystus traktuje każdego z nas bardzo osobiście. On po to stał się człowiekiem, aby relacjom międzyludzkim nadać nową jakość. Dla nas, chrześcijan, każdy człowiek, którego spotykamy na naszej życiowej drodze staje się bratem i siostrą w Chrystusie. Nigdy nie wolno nam traktować go jako wroga albo konkurenta. W drodze do Boga nie istnieje konkurencja. Do nieba łatwiej jest trafić, mając obok siebie drugiego człowieka, niż iść tam w pojedynkę.
Pomyśl:
- Jak traktuję osoby, które Bóg stawia na mojej drodze? Czy podchodzę do nich w sposób otwarty, bezinteresowny i pozbawiony uprzedzeń?
- Jak świadczę o mojej wierzę wobec innych?
- W jaki sposób przeżywam święta?
- Jak w czasie świąt buduję relacje z najbliższymi?
http://www.odslowadozycia.pl/pl/n/482
_________________________________________________________________________________
Świętych Obcowanie
_________________________________________________________________________________
Święta Aniela z Foligno, zakonnica | |
Święta Elżbieta Seton, wdowa | |
Święta Genowefa Torres Morales, dziewica |
Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Tomi, rzymskiej twierdzy nad Morzem Czarnym, w miejscu, w którym wybudowano później miasto i port Konstancę – św. Marcjana, męczennika. Był jednym z tych nieznanych bliżej bohaterów wiary, o których nie zachowały się autentyczne relacje, ale którzy dobrze zaświadczeni zostali we wczesnych pomnikach kultu i starożytnych martyrologiach. oraz: św. Dafrozy z Rzymu, męczennicy (+ ok. 362); św. Grzegorza, biskupa (+ 539); świętych męczenników Hermeta, Ageusza i Kajusa (+ 235/238?); św. Rygoberta z Reims, biskupa (+ ok. 740) |
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/01-04.php3
_________________________________________________________________________________
Po co ślub kościelny?
Marta Jacukiewicz
Marta Jacukiewicz
Pary żyjące bez ślubu często mówią, że są szczęśliwi i nie jest on im teraz potrzebny. Czy sakrament małżeństwa zmieni ich relację?
Marta Jacukiewicz: Proszę Księdza, czym jest sakrament małżeństwa?
Ks. Łukasz Nizio: Jeśli mówimy o osobach wierzących, sakrament małżeństwa jest umocnieniem więzi między małżonkami i z Panem Bogiem. Przymierzem, w którym Bóg zawsze pozostaje wierny, temu co obiecał – tylko człowiek czasami zapomina, co przed ołtarzem Bogu ślubował.
Ślub kościelny to wielka uroczystość. Jak należy się dobrze przygotować do tego dnia?
Może być też skromną uroczystością. Wielkość kryje się w dojrzałym podejściu do podjęcia decyzji, która ma być jedna i wyłączna na całe życie. Żeby dobrze się przygotować potrzeba czasu – to niewątpliwie trudny proces wymagający przede wszystkim duchowego przygotowania. Już w czasie narzeczeństwa warto by zbudować fundament wspólnej modlitwy, niedzielnej Eucharystii czy przeżywania razem świąt o charakterze chrześcijańskim czy rodzinnym. To one budują nie tylko atmosferę tego szczególnego dnia, ale całe przyszłe małżeństwo czy rodzinę…
Jak wobec tego korzystać z sakramentu małżeństwa?
Roztropnie. Myślę, że nie ma sensu zbyt odważnie wyciągać ręki po to co jest święte, a co łatwo mogłoby być “zeświecczone”. Mam dziwne odczucie, że jest to wynik często rodzinnej tradycji a nie pragnienia świętości własnej i współmałżonka. Ktoś zapyta: W jakim świecie Ksiądz żyje? (śmiech). W wielu przypadkach powszednieje nam sakrament małżeństwa dzisiaj. Zamiast być kolejnym punktem na drodze do szczytu – czyli nieba – staje się produktem promocyjnym w koszyku mojego życia z innymi już sakramentami, które wszyscy biorą, choć pewnie nie będą z tego nigdy korzystać, ale gdyby ktoś pytał – to mam.
Decyzja o ślubie kościelnym, wynika przede wszystkim z naszej wiary?
Powinna, w każdym innym przypadku byłaby nieporozumieniem i szkodą dla przyszłego związku.
Ktoś powie: “tak bardzo go kocham. Po co mi ślub kościelny?
Wówczas powinien spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie: Czy ważne jest dla tej osoby szczęście drugiej strony? Czy wartości chrześcijańskie, Boże, wieczne, są dla niej ważniejsze od tych materialnych, ziemskich? Bo jeśli tak, to co w takim razie stoi na przeszkodzie, by połączyć się z Bogiem i żyć w łasce sakramentu, a nie oszukiwać siebie, że miłość ludzka ważniejsza jest od Bożej.
Co w przypadku, kiedy to rodzice i rodzina chcą zobaczyć nas przed ołtarzem? Jaki jest sens w takiej sytuacji ślubować przed Bogiem?
Z rodzicami czy rodziną nie bierze się ślubu… Rodzice nie wezmą za nich odpowiedzialności za 10 czy 20 lat. Jeśli ślub zawierany jest pod przymusem lub z bojaźni do rodziców jest nieważnie zawierany. Jeśli mamusia decyduje o tym za kogo ma wyjść córka a tatuś jaka ma być wybranka serca dla syna to świadczy to tylko o braku wolności w podejmowaniu decyzji, która ma być wiążąca na całe życie.
Dla “świętego spokoju” można zainwestować w tzw. Przedstawienie ślubne, ale rodzi się pytanie: Kogo chcemy kłamać i po co?
Jeden raz tylko udzielałem takiego ślubu, który miał swoje konotacje medialne i do dnia dzisiejszego zastanawiam się , czy młodzi są jeszcze ze sobą, czy było to tylko właśnie takie przedstawienie ślubne. Uważam, że jednym z ważnych czynników kształtujących relację z drugim człowiekiem, szczególnie tym, z którym mam związać się na całe życie powinna być szczerość. Jeśli nie jesteśmy ze sobą szczerzy i nie bierzemy odpowiedzialności za wypowiadane przed ołtarzem słowa przysięgi, ważniejsze dla nas będzie miała znaczenie zewnętrzna oprawa niż istota sakramentu.
Ksiądz i ja na pewno mamy wśród swoich znajomych takie pary, które żyją bez ślubu kościelnego. Sami mówią, że są szczęśliwi i ślub nie jest im teraz potrzebny. Sakrament małżeństwa jest gwarancją na szczęśliwe życie?
To są zazwyczaj trudne rozmowy. Najczęściej wynikają z niedojrzałości jednej ze storn, traumatycznych doświadczeń z czasu młodości czy dzieciństwa lub z wcześniejszych nieudanych związków. Myślę jednak, że wynika to z braku zaufania Bogu. Jeśli jednak mówią, że nie jest im teraz potrzebny, może to świadczyć, że dojrzewają do takiej decyzji a to już dobry znak. Sami doskonale widzimy, że jeśli w związku Bóg nie odgrywa najważniejszego miejsca wówczas nie jest gwarantem na szczęśliwe życie i to jest smutne…
Z drugiej strony – jest przecież wiele małżeństw, które rozeszły się – a brały ślub kościelny…
Czy brały go w imię miłości i Boga, czy z powodu, który daleki jest od chrześcijańskiego?! Można by w tym miejscu zadać także pytanie: Czy zrobiły wszystko co możliwe, żeby do rozpadu małżeństwa nie doszło? Wina zawsze leży pośrodku. “Ja … biorę ciebie… i nie opuszczę cię aż do śmierci”, w którym momencie o tym zapomnieli? Myślę, że winę w jakimś stopniu ponoszą tutaj także rodzice, znajomi czy nawet księża, którzy widząc pewne symptomy braku porozumienia w związku bliskich im osób nie reagują…
W końcu nie da się mówić o ślubie kościelnym w oderwaniu od dodatkowych kosztów…
Temat rzeka… Jeśli chcielibyśmy maksymalnie spłycić rangę tego wydarzenia do usługi, to spróbujmy się zastanowić ile kosztuje wynajęcie sali, opłacenie mediów, dekoracja wnętrza czy orkiestra (ksiądz, organista, ubranie kościoła itd.). W wielu diecezjach i parafiach wygląda to różnie. To nie jest wyrzut w stronę młodych, że często traktują uroczystość w kościele jako tylko przystanek do weselnego przyjęcia a nie Boży start w życie. My kapłani, mamy uczynić co możliwe, by ci młodzi przeżyli ten dzień w sposób duchowy i wyszli z kościoła umocnieni na drogę małżeńskiego życia. A koszty powinny być sprawą drugorzędną i nie decydującą o świadomym pragnieniu przyjęcia sakramentu małżeństwa przez nowożeńców.
Chciałbym życzyć wszystkim przygotowującym się do małżeństwa mądrego i odpowiedzialnego wyboru życiowej drogi, a małżonkom wierności w wypełnieniu małżeńskiej przysięgi. Otaczam modlitwą.
Ks. Łukasz Nizio – wikariusz par. Pw. Św. Józefa w Krakowie
http://www.deon.pl/religia/w-relacji/cialo-duch-seks/art,150,po-co-slub-koscielny.html
******************
“Mesjasz” Haendla – tego trzeba posłuchać
Brian G. Hedges / jm
Co roku w okresie Świąt Bożego Narodzenia sale koncertowe całego świata wypełniają rzesze melomanów chcących na żywo usłyszeć jedno z najbardziej kochanych i popularnych dzieł osiemnastowiecznej muzyki klasycznej.
“Mesjasz” luterańskiego kompozytora Georga Friedricha Haendla powstał w zaledwie 24 dni, między 22 sierpnia a 14 września 1741 r.
I choć w większości z nas dzieło to wzbudza zachwyt, znawca twórczości Haendla – Calvin Stapert – stwierdza, że należy ono do typowych dzieł tego mistrza. Wyjątkowe jest jednak połączenie piękna i popularności tego oratorium, pamiętając, z jaką krytyką spotkał się on początkowo, również ze strony ludzi wierzących.
“Jeszcze przed premierą – pisze Stapert – dzieło było krytykowane za desakralizację świętej historii przez odgrywanie jej w świeckich salach koncertowych”. Jeden z krytyków, nazywający siebie Philalethes, argumentował, że teatry nie są właściwym miejscem dla tak nabożnych dzieł.
Wskazywał, że “niedopuszczalne jest, by na tych samych deskach teatru w jednym tygodniu przedstawiano nabożne oratorium, w następnym zaś frywolne romansidła”. Można się zastanawiać, co Philalethes powiedziałby dzisiaj, gdy do powszechnej praktyki należy wynajmowanie sal teatralnych, a nawet całych stadionów dla celów religijnych.
Mimo tych początkowych słów krytyki “Mesjasz” Haendla wciąż jest obecny i – jak stwierdza Stapert – “od momentu pierwszego wykonania oratorium w Dublinie w 1742 r., nie było roku, by nie był on grany”.
Jednak rzecz najbardziej niezwykła dla “Mesjasza” to nie osoba kompozytora ani jego popularność, ale piękno muzyki oraz treść, jaką dzieło to niesie. Niesamowita historia odkupienia rodzaju ludzkiego z niewoli grzechu i śmierci, dokonana przez przyjście na świat obiecanego Mesjasza. Historia ta jest sercem Ewangelii, kamieniem węgielnym naszej wiary i główną refleksją w okresie Świąt Bożego Narodzenia.
Oratorium składa się z trzech aktów, libretto zawiera 53 wersy z Pisma Świętego, zaczynając od prorockich nadziei nadejścia Mesjasza, poprzez narodziny w Betlejem, całą drogę męki, Zmartwychwstanie, Wniebowstąpienie, powstanie z martwych świętych oraz powtórne Jego przyjście w chwale na końcu czasów. Dzieło Haendla obejmuje wszystkie zasadnicze momenty historii zbawienia, którym towarzyszy niesamowita muzyka.
John Newton, nawrócony handlarz niewolników, pastor, autor pieśni “Amazing Grace”, na dziele Haendla oparł serię kazań wygłoszonych w latach 1784-1785. We wstępie do swoich tekstów napisał: “Mesjasz, największy temat oratorium, jest równocześnie najistotniejszym i przewodnim tematem każdego kazania. Jego osoba, łaska i chwała, niezrównana miłość do grzeszników. Jego pokora i cierpienie oraz przyszła szczęśliwość Jego wybranych”. Słowa Newtona to równocześnie streszczenie “Mesjasza”.
Dzieło Haendla przez wieki inspirowało i rozpalało wiarę wielu ludzi. Również dziś może ono budzić z duchowego letargu.
Po pierwsze, “Mesjasz” przypomina nam, że Stary Testament przepełniony jest zapowiedziami przyjścia Zbawiciela, na nowo budząc refleksję nad tymi tekstami. Moje najwcześniejsze wspomnienie kontaktu ze Starym Testamentem nieodłącznie związane jest z oratorium Haendla. Kiedy czytam słowa proroka Izajasza, w moich uszach zawsze rozbrzmiewa przepiękny chóralny akompaniament:
“Albowiem Dziecię nam się narodziło, Syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazwano Go imieniem: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju” (Iz 9,5).
Prawdopodobnie fragment ten znany jest większości chrześcijan. Niewielu jednak z nas kojarzy mocne słowa proroka Malachiasza, również obecne w “Mesjaszu”:
“Ale kto przetrwa dzień Jego nadejścia i kto się ostoi, gdy się ukaże? Albowiem On jest jak ogień złotnika i jak ług farbiarzy. Usiądzie więc, jakby miał przetapiać i oczyszczać srebro, i oczyści synów Lewiego, i przecedzi ich jak złoto i srebro, a wtedy będą składać Panu ofiary sprawiedliwe”.
Po drugie, słuchanie dzieła Haendla budzić może w nas ducha uwielbienia. Niezależnie, czy odtwarzamy je na naszych smartfonach, wyśpiewujemy podczas nabożeństw, czy podziwiamy chóralny występ, słowa, które do nas docierają, należą do samego Boga. Wspaniała muzyka przejmuje nasze serca, kierując ku Stwórcy w postawie zachwytu, miłości i uwielbienia.
I po trzecie, fragmenty “Mesjasza”, które regularnie słyszane są w przestrzeni publicznej (ostatnio słowa Izajasza zastały mnie w galerii handlowej), przygotowują nam dogodny grunt do rozpoczęcia rozmów o wierze. Nigdy nie wiesz, jak cenne może być takie spotkanie zapoczątkowane pięknymi dźwiękami Haendla. Duch, tak bardzo obecny w “Mesjaszu”, może powiać, kędy chce, wykorzystując tajemnicze słowa starotestamentowych proroków, by doprowadzić kogoś do wiary.
Przetłumaczył Jarosław Mikuczewski SJ
Posłuchaj na pewno znanego Ci fragmentu arcydzieła:
O ocenianiu. Nie daj się zaszufladkować!
Bernd Latour / slo
Co mogą nam “wyrządzić” komentarze innych na nasz temat? Po wnikliwym rozważeniu faktu, że ludzie oceniają się wzajem bardzo różnie, wiemy, że tak właśnie jest. Oczywiście wiedzieliśmy o tym już wcześniej. Ale dlaczego tak jest i przede wszystkim, co z tego wynika?
Przykład jeżozwierzy Schopenhauera przekonał nas co do tego, że nie sposób zapewnić sobie koniecznego do przeżycia ciepła bez narażenia się na kontakt z kolcami naszych pobratymców. Załóżmy, iż kolce niektórych jeżozwierzy zawierają pewien trujący płyn, który sprawia, że ukłute nimi zwierzę przez jakiś czas czuje się niedobrze. Czasem dłużej, innym razem niezbyt długo. Niektóre jeżozwierze w ogóle nie dostrzegają żadnej zmiany, u innych natomiast rany zaczynają ropieć i w ogóle się nie goją. A że te zwierzęta symbolizują nas, ludzi, również ich trujące kolce mają swoje odpowiedniki w naszym ludzkim świecie. Czym są te odpowiedniki, nietrudno odgadnąć.
To raniące komentarze naszego otoczenia, z którymi musimy się jakoś uporać każdego dnia. Oczywiście w naszym codziennym byciu razem-ze-sobą istnieje także dostatecznie dużo komentarzy pozytywnych, takich, które nas nie ranią, a nawet wręcz przeciwnie: budują nas i sprawiają, że czujemy się świetnie. Jednakże dla takich komentarzy w opowieści Schopenhauera nie ma miejsca. Ale pozostańmy jeszcze przez chwilę przy pierwszym z dwóch wspomnianych wariantów, przy raniących komentarzach. Posłużę się tu dwoma przykładami z “Dzikiego pokoju” Aarona Kipnisa i Elizabeth Herron. Książka, z której cytuję, traktuje o przeprowadzonej przez dwóch psychoterapeutów w mieszanej grupie próbie wszczęcia “negocjacji rozbrojeniowych” wpisanej w kontekst “wojny płci”. Na jednym z takich spotkań terapeutycznych, zorganizowanym w Kalifornijskim Parku Narodowym na łonie natury, kobiety i mężczyźni opowiadają o lękach przed płcią przeciwną.
“Wtedy powiedziałam [Elizabeth Herron]: Gdy przebywam w towarzystwie mężczyzn, boję się, że zrobię coś źle lub powiem coś niewłaściwego. Mam wrażenie, że gdy jestem z wami, muszę bardzo uważać, zwłaszcza gdy pełnię funkcje kierownicze. Często wydaje mi się, że jeśli źle się wyrażę, będziecie mnie uważać za głupie gęś”.
“Powiedziałem [Aaron Kipnis]: Najbardziej boję się tego, że kobiety spostrzegają mnie jako kogoś gorszego. W towarzystwie mężczyzn mogę popełniać błędy, bo wszyscy rozumieją, że każdy ma swoje granice. Z kobietami jest inaczej. Boję się, że oczekują ode mnie rzeczy niemożliwych i że gdy zawiodę, nie wybaczą mi i będę się musiał wstydzić”.
Z przytoczonych fragmentów wynika, że obu stronom nie jest obojętne, w jaki sposób ich zachowanie jest komentowane przez przedstawicieli przeciwnej płci. W ich wypowiedziach zawarte jest wyobrażenie, że określone własne lub cudze komentarze (głupia gęś, kompleks niższości, zawiedzenie) wywołują lęk. Stają się groźne, a tym, czemu zagrażają, jest poczucie własnej wartości zaszufladkowanej w ten sposób osoby, a wraz z tym jej tożsamości. Prawdopodobnie każdy z nas kiedyś tego doświadczył. A mimo to owo doświadczenie nie jest czymś oczywistym.
Obraz własnej osoby, który nosimy w sobie i od którego w dużej mierze zależy to, jak “czujemy się we własnej skórze”, powstał w znacznym stopniu pod wpływem opinii innych ludzi na nasz temat (opinii rodziców, nauczycieli, przyjaciół i przyjaciółek) i jest od nich zależny. Nie tylko musimy się z tymi ludźmi jakoś ułożyć, lecz w pewnym sensie musimy również myśleć tak jak oni. Musimy się przynajmniej “rozprawić” z wyobrażeniami innych, zwłaszcza jeśli dotyczą one nas samych. W każdym razie w przypadku, gdy mamy do czynienia z “ważnymi innymi”, jak ich nazwał amerykański filozof społeczny George Herbert Mead.
Z ogromną trudnością przychodzi nam samodzielne myślenie w oderwaniu od cudzych wpływów, od cudzych komentarzy. I w gruncie rzeczy nie wiadomo nawet, czy powinno to być w ogóle naszym celem. Gdybyśmy bowiem nie mogli nawzajem wpływać na nasze myślenie, nie mogłoby też dojść do zawarcia kompromisu, którego potrzebuje każde społeczeństwo, aby przetrwać. Jakkolwiek nieprzyjemny, czasami nawet nieznośny, jest dla nas stan bycia “zależnym mentalnie” od innych, stan bycia wystawionym na pastwę częściowo szkodliwych wpływów innych ludzi, musimy się z tym pogodzić, nie możemy tego zmienić. A poza tym jest to rzecz opierająca się na wzajemności…
Porównania, jeśli są trafne, wyjaśniają coś, czego przedtem być może nie dostrzeżono. Przykładem może być porównanie ludzi do jeżozwierzy. Jednakże każde porównanie ma swoje granice. Kolczaste zwierzęta nie mają wyboru: muszą się nawzajem ranić i nie mają żadnego wpływu na to, co może wyrządzić ukłucie kolcem jednego z pobratymców. My ludzie możemy natomiast tak się wyćwiczyć, że cudze kolce będą mogły co najwyżej zadrasnąć nam skórę, jednakże nie zranią nas poważnie. “Sknera” postępował intuicyjnie właściwie, w zgodzie z sobą samym i poczuciem własnej wartości. Spotykał się raz w tygodniu w saunie z przyjaciółmi, którzy neutralizowali przylepioną mu etykietkę “sknery”, a przynajmniej osłabiali jej wydźwięk. Jego żona spotykała się zresztą o tej samej porze w kręgielni z przyjaciółkami, które utwierdzały ją w przekonaniu, że nie powinna rezygnować z prób zmienienia męża po swojej myśli. Na tym właśnie polega funkcja, jak mówią Anglicy, “peer groups”.
Więcej w książce: Sztuka komunikacji – Bernd Latour
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,142,o-ocenianiu-nie-daj-sie-zaszufladkowac.html
*****************************
Psychologią komunikacji zachwyciłam się w pewnym sensie ze zmęczenia tak zwaną pracą nad sobą. Pierwotnie bowiem zakładaliśmy, że człowiek musi się zmienić, by zmieniło się jego zachowanie.
Psychologia komunikacji wyrzeka się diagnostyki osobowości człowieka i akceptuje go takim, jaki jest tu i teraz. Otwiera to nową możliwość rozwoju, ponieważ w psychologii komunikacji nie koncentrujemy się na człowieku, tylko na tym, co się rozgrywa pomiędzy ludźmi – w przestrzeni między nimi, w relacji między nimi i w ich komunikacji – mówi Elżbieta Sujak, psychiatra i kierownik duchowy, w rozmowie z Józefem Augustynem SJ.
Co jest dla Pani najważniejsze w życiu?
Wiele rzeczy było dla mnie ważnych. Przede wszystkim ciekawość świata i chęć poznawania go. Kolejna sprawa to porządkowanie tego, co poznane, i szukanie jakiegoś centrum, na którym należałoby się skupić. Najpierw takim centralnym punktem był drugi człowiek i więź z nim. Dopiero później to zainteresowanie człowiekiem rozszerzyło się na Kogoś większego niż on. Być może wpływ na to rozszerzenie miało rozczarowanie człowiekiem, nie konkretnym, ale istotą ludzką w ogóle. Dostrzeżenie ludzkich granic, w tym także własnych, sprawiło, że zaczęłam poszukiwać wartości, przekraczając człowieka, i skierowałam się ku religii.
Z wykształcenia jest Pani psychiatrą i wiele lat kierowała Pani oddziałem psychiatrycznym. Czy rozczarowanie człowiekiem wiąże się z Pani profesją?
Nie, psychiatria nigdy mnie nie rozczarowała.
Czy jednak człowiek zraniony, bo taki z pewnością trafia na oddział psychiatryczny, nie był źródłem rozczarowania?
Na pewno nie, ponieważ granice człowieka chorego można w jakiś sposób określić. Moje rozczarowanie dotyczyło człowieka zdrowego jako istoty władającej światem, która przypisuje sobie sprawowanie władzy nad przedmiotami i ludźmi. Ten typ człowieka mnie rozczarował. Z chorymi po prostu byłam i pomagałam im. Traktowałam ich jako osoby mi powierzone, dlatego z mojej strony nie pojawiały się jakieś oczekiwania wobec nich. A rozczarowanie przecież jest owocem oczekiwania niespełnionego. Wobec chorych nie miałam oczekiwań, nie mogli więc mnie rozczarować.
Z czym zatem wiązało się Pani rozczarowanie człowiekiem?
Trudno to określić, ponieważ tak naprawdę składa się na to suma wielu rozczarowań. W dzieciństwie patrzymy na rodziców jak na istoty doskonałe, w okresie dojrzewania poznajemy ich granice i to pierwszy etap naszego rozczarowania. Później nierzadko doznajemy odrzucenia ofiarowanej innym przyjaźni – to też element rozczarowania. Poznajemy ludzkie losy i widzimy w nich załamania, i to zawinione załamania. Dostrzegamy opanowanie przez jakieś uzależnienie. Wszystko to staje się źródłem rozczarowania. Generalnie mówiąc, wiąże się ono z niemożnością przekroczenia przez człowieka pewnych granic.
Czy nie wiązało się to także z komunizmem, w czasach którego kształciła się Pani i pracowała?
Z pewnością. Szybko doświadczyłam pewnych represji. Najgorsza była jednak miałkość i ciasnota tego systemu. Chociażby to, że zwał się “demokracją”, a był jej przeciwieństwem, albo to, że traktował człowieka jako przedmiot manipulacji. Niewątpliwie to także wpłynęło na rozczarowanie. Odrzuciło mnie wówczas od polityki i trwa to do dziś.
Czy zdaniem Pani, by skierować się ku Bogu, człowiek musi przejść etap rozczarowania sobą i innymi ludźmi?
Nie wiem. Taka była moja droga. Spotykam jednak ludzi, którzy otwierają się na Pana Boga w sposób naturalny, tak jak rozwija się kwiat: od razu rozkwita w nich powołanie, a nawet ludzka świętość. Przypuszczam, że są ludzie, którzy otwierają się na Boga w sposób bezpośredni i zostaje im oszczędzone to rozczarowanie. Chociaż z drugiej strony, chyba nikomu nie zostaje oszczędzone rozczarowanie samym sobą.
Nikomu, kto choć w minimalnym stopniu patrzy na siebie krytycznie.
Człowiek musi dostrzec własne granice i zrozumieć, że jest istotą stworzoną.
Czy jednak owo rozczarowanie sobą i człowiekiem w ogóle nie prowadzi do nihilizmu? Nie znajdujemy wartości w sobie i nie widzimy jej także gdzie indziej.
Człowiek nie przestaje być wartością tylko dlatego, że jest istotą skończoną i ma swoje granice. Wartością pozostaje. Zawsze miałam poczucie wartości człowieka i nie czułam się zagrożona nihilizmem. Myślę, że także dlatego mogłam podjąć zawód, który kierował mnie ku ludziom i ich potrzebom.
Co decyduje o tym, że jednych rozczarowanie człowiekiem prowadzi do spotkania Boga, a innych na bezdroża nihilizmu?
Nihilizm moim zdaniem zagraża tym, którzy za wszelką cenę chcą w sobie uratować doskonałość, iluzję mocy, sił i jakichś nieograniczonych ludzkich możliwości. Kiedy ich dążenia natrafiają na niepowodzenia, a oni nie chcą się przyznać, że jest to niepowodzenie – to może prowadzić do nihilizmu.
Współczesny nihilizm byłby więc spowodowany ubóstwieniem człowieka przez siebie samego?
W jakimś stopniu tak. Ta wiara w nieskończoność młodości czy własnych możliwości, przy jednoczesnym obwinianiu otoczenia, nigdy siebie, o wszelkie niepowodzenia. Nie bierze się odpowiedzialności za siebie i to ostatecznie prowadzi do nihilizmu.
Natomiast jeśli chodzi o spotkanie z Bogiem, to przypuszczam, że zawsze jest to także kwestia łaski. To Bóg wychodzi naprzeciw i w pewnym momencie dotyka człowieka. Jesteśmy na tyle wolni, na tyle przez Niego tą wolnością obdarzeni, że możemy ów dotyk odrzucić. Zwłaszcza jeśli wcześniej odrzucaliśmy ludzi, wówczas łatwiej przyjdzie nam też odrzucić Boga.
Paradoksalnie rozczarowanie człowiekiem prowadzi więc do Boga, a przyjęcie Go z powrotem otwiera nas na ludzi.
Na pewno – i chyba taka właśnie była moja droga.
Zajmuje się Pani psychologią i rozwojem życia wewnętrznego. Chciałbym zapytać o granice między psychologią a duchowością i ich wpływie na ludzki rozwój.
Kiedyś dzieliłam ścieżki ludzkiego rozwoju na kilka równoległych dróg. Teraz dostrzegam wielowarstwowość życia psychicznego i duchowego człowieka. To nie anuluje mojego poprzedniego widzenia, ale je uzupełnia.
Na czym polegałaby ta wielowarstwowość?
Trudno to nazwać, ponieważ większość z nas sobie tej wielowarstwowości nie uświadamia. Można to sobie uświadomić dopiero, jeśli dzięki refleksyjności poznamy siebie oraz złożoność własnego przeżywania. Bywa na przykład cierpienie, które przynosi radość, z tym że radość ta pochodzi z innego poziomu niż cierpienie spowodowane jakąś dolegliwością. Podobnie różnego typu ambiwalencje: czegoś się jednocześnie boimy i pragniemy. Można to potraktować jako zlepek przeżyć, ale można też przeanalizować to jako równoczesne przeżywanie czegoś na różnych poziomach.
To jednak wymagałoby ludzkiej wnikliwości i wysiłku poznania.
Trudno to ocenić do końca. Człowiek nie jest świadomy narastania swojego doświadczenia. Każda sytuacja jest nowa i tylko nawyk porządkowania własnego przeżywania oraz refleksja nad nim stopniowo prowadzi do dostrzeżenia wielowarstwowości przeżywania człowieka.
Według jakiej metody dokonywać owego porządkowania?
Pewną szansę dostrzegam w selekcji. Nadmiar bodźców, który jest właściwy dla współczesności, sprawia, że owe dostępne nam bodźce albo odbijamy, albo wchłaniamy jedynie powierzchownie, nie analizując ich, nie pytając o ich źródła czy zamierzone cele. Spójrzmy na przykład na niemal ustawicznie bombardujące nas reklamy. Są czymś bardzo powierzchownym, działają na nasze najprostsze, elementarne potrzeby, nie proponując niczego głębszego.
Tymczasem chodziłoby tu o pewną ascezę intelektualną i umiejętność odrzucenia, porządkowania poprzez selekcję. Człowiek nie jest w stanie wchłaniać wszystkiego, co w niego uderza. Oczywiście, zdarzali się geniusze, którzy potrafili dyktować jednocześnie cztery listy i nie mieszali ich, ale to przywilej jednostek wybitnych. Podobno Napoleon tak pracował. Przeciętny zjadacz chleba musi odcinać się od bodźców i nauczyć się sztuki wyboru.
Kiedy Aleksander Sołżenicyn został wydalony ze Związku Radzieckiego i musiał wyjechać na Zachód, w konfrontacji z ową wielością bodźców i rzeczy zachodniego konsumpcjonizmu mówił o konieczności samoograniczenia.
Chodzi o to, że nie wszystko, co do mnie dociera, jest dla mnie. Nieraz trzeba się po prostu odciąć od różnych kanałów i wybrać jeden. Podobnie jak w przypadku telewizji – można oglądać tylko jeden program. Każdy z nas powinien decydować, co wybiera i na czym skupia uwagę.
Czasem jednak docierają do nas bodźce wbrew nam i naszej selekcji.
Na pewno, dlatego ważne jest kryterium selekcji: jaką wartość wybieram przede wszystkim. Potrzebujemy jakiegoś centralnego tematu, na którym się skupimy, odrzucając wszystko, co nam przeszkadza. Oczywiście tych wartości, które człowiek akceptuje i przyjmuje, może być kilka. Skupienie się literalnie na jednej wartości może bowiem prowadzić w skrajnych przypadkach do fundamentalizmu: odcinania się od wszystkiego, co jest inne, i koncentracji na jednym systemie. To oczywiście człowieka zubaża.
Jeśli więc nie wystarcza samoograniczenie i selekcja, która może prowadzić do tak niebezpiecznego dziś fundamentalizmu, to co dalej?
To pytanie, na które nie znam odpowiedzi. Być może jest to kwestia promowania wartości, które się wybiera. Dla mnie jest to głoszenie słowa Bożego. Zwróćmy uwagę, że fundamentalizm nie głosi światu wartości. Jest zamknięty i broni się przed tym, co reprezentuje świat zachodni. Nie ma w nim tego, co nazwalibyśmy apostolstwem.
Jeśli chcemy uporządkować własne przeżywanie świata i siebie, musimy najpierw poznać swoją wartość, swoje granice i otwierać się na rozwój. W żadnym momencie życia nie jesteśmy pozbawieni szansy na rozwój, poza momentem śmierci.
Zajmuje się Pani także psychologią komunikacji. Jak dziś komunikować się z człowiekiem, kiedy wydaje się, że przepaść między ludźmi jest coraz większa.
Psychologią komunikacji zachwyciłam się w pewnym sensie ze zmęczenia tak zwaną pracą nad sobą. Pierwotnie bowiem zakładaliśmy, że człowiek musi się zmienić, by zmieniło się jego zachowanie. Psychologia komunikacji wyrzeka się diagnostyki osobowości człowieka i akceptuje go takim, jaki jest tu i teraz. Otwiera to nową możliwość rozwoju, ponieważ w psychologii komunikacji nie koncentrujemy się na człowieku, tylko na tym, co się rozgrywa pomiędzy ludźmi – w przestrzeni między nimi, w relacji między nimi i w ich komunikacji. Psychologia komunikacji wypracowała wiele narzędzi, dzięki którym komunikacja ta może stać się elementem bardziej łączącym i nastawiającym człowieka na innych ludzi. Wiąże się to ze zmianą pewnych prostych zachowań i podjęciem pewnych narzędzi komunikacji, a to wtórnie sprzyja rozwojowi człowieka.
Samoobserwacja i wolitywne wpływanie na siebie mogą więc okazać się złudne.
Mogą być złudne z tego względu, że człowiek w takim przypadku nieustannie pozostaje przy sobie. Natomiast otwierając się na proces komunikacji i na drugiego człowieka, a ponadto biorąc odpowiedzialność za spotkanie z nim, możemy odwrócić uwagę od siebie. Jednak zachowując koncentrację na spotkaniu – i tu ważna jest wspomniana wcześniej wielowarstwowość przeżywania – nie tracimy jednocześnie komunikacji z samym sobą. To sprawia, że się zmieniam, ale nie dlatego, że chcę. Pracując nad sobą, chcemy często zrealizować jakieś marzenia o sobie, tworzymy sobie jakieś “ja idealne”. Psychologia komunikacji w jakiś sposób zmusza nas do pozostania przy “ja realnym”, przy naszych granicach i akceptowaniu ich. Nie jest to rzucanie się z pięściami na owe granice, by je rozwalić. Tylko wyjątkowe sytuacje wymagają jakiegoś napięcia.
Wszystko to sprawiło, że niejako odnalazłam nową ścieżkę dla rozwoju człowieka. Świadczą o tym warsztaty komunikacji, które podejmowałam przez wiele lat. Zbliżały one ludzi, ułatwiały im samopoznanie w sposób często dla nich zaskakujący, ponieważ jest to samopoznanie bez ocen. To bardzo służy więziom międzyludzkim. Kryzysy małżeństwa czy rodziny, które dziś obserwujemy, w dużej mierze wynikają z kryzysu więzi międzyosobowych. Więzi te można uleczyć poprzez uleczenie komunikacji. To błędy komunikacji zagrażają więziom międzyludzkim. Jeśli skoncentrujemy się na komunikacji, możemy nie tylko ratować więzi, ale także je pogłębiać i rozwijać.
Teoria komunikacji niejako zrewolucjonizowała pojęcie pracy nad sobą. Zamiast hasła: “Stań się lepszy, a wówczas będziesz miał lepsze kontakty z innymi”, propaguje ona raczej hasło: “Zostaw siebie. Możesz komunikować się z innymi taki, jaki jesteś”.
Rzeczywiście tak jest. Wynika to też z mojej obserwacji rozwoju osób, z którymi pozostawałam w kontakcie przez wiele lat. Widziałam na przykład, jak często intensywna praca nad sobą, to znaczy nad realizacją jakiegoś ideału siebie, prowadziła do iluzji, a pielęgnowana iluzja zmienia się w poczucie doskonałości. To odrzucenie swojego “ja realnego”. Dlatego psychologowie komunikacji kwestionują ten typ pracy nad sobą, ponieważ realizacja “ja idealnego” jest tak naprawdę zwichnięciem pracy nad sobą.
W młodości pozostawałam pod dużym wpływem literatury, która nawoływała do wypracowywania takich czy innych cech, by tworzyć “ja idealne”: jakim chcę być, jakim chce minie widzieć Pan Bóg… Stosunkowo łatwo przyjmuje się z zewnątrz takie czy inne zachowania, trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że wchodzą one w głąb i stanowią zagrożenia dla naszego “ja realnego”.
Czy nie w tym upatrywałaby Pani przyczyn dość radykalnego odejścia od współczesnej ascetyki?
W pewnym sensie tak. W swoim życiu miałam możliwość obserwowania ludzi, którzy intensywnie i szczerze pracowali nad sobą nawet przez czterdzieści lat. Patrząc na efekty tej pracy, widzę cierpienie tych ludzi. Zresztą sama – jak wspomniałam – też przeżyłam rozczarowanie pracą nad sobą. Wciąż jestem w tym początkująca. Czas nie zweryfikował tej zasady, dlatego z takim entuzjazmem zajęłam się teorią komunikacji, która zdaje się dużo bardziej owocna. Nie ukrywam i zawsze powtarzam to moim kursantom, że zasady psychologii komunikacji to w jakimś sensie też asceza, tylko w innym wymiarze.
Na czym zatem polegałaby różnica między ascezą przedsoborową a ascezą, o której Pani mówi?
To temat bardzo rozległy, który wymagałby ogromnej syntezy. W dużym skrócie mogę powiedzieć, że różnica dotyczy już punktu startu pracy nad sobą. Tradycyjnie wskazuje się, że samopoznanie ujawni posiadane wady, szczególnie wadę główną, od której należy się uwolnić. Rejestruje się przede wszystkim własne cechy negatywne, które mają zostać zmienione. Można jednak – co jest szczególnie ważne dla ludzi bardzo młodych – podjąć tę pracę od przyjęcia siebie oraz akceptacji wartości i darów, które mają być rozwijane. I nie muszą to być wartości natychmiast społecznie nagradzane. Akcent dotyczy tu otrzymanego daru i perspektywy jego rozwoju, a nie koncentracji na ułomności, od której trzeba się uwolnić.
Różnica ta polegałaby także na pielęgnowaniu własnej uważności, pogłębianiu swojej świadomości i zaangażowaniu w chwilę obecną. Nasze relacje z ludźmi wynikają zazwyczaj z naszych potrzeb. To potrzeby dyktują poszukiwanie ludzi i kontaktu z nimi. Lubiący mówić szuka słuchaczy; ciekawy świata szuka tych, którzy dostarczą mu o tym świecie wiedzy. Jest nastawiony na to, co chce osiągnąć, i na tym buduje swoje relacje.
W psychologii komunikacji swoją uwagę koncentruje się na tu i teraz, na to, co się między nami rozgrywa. Nie jest ważne, co chcę osiągnąć, ale czego potrzebuje druga strona. Dlatego tak istotne staje się pogłębienie świadomości tego, co dzieje się tu i teraz: co czuję ja w tej relacji, czego potrzebuje ten drugi człowiek, co się między nami wydarza. To sprawia, że w tym spotkaniu wnikam nie tylko w to, co dzieje się we mnie, ale i u mojego rozmówcy. To praca nad poszerzeniem świadomości. Nie mogę myśleć tylko o tym, kim ja jestem w tej rozmowie. Muszę zostawić siebie na boku, a jednocześnie być stale ze sobą w kontakcie. To jest asceza.
Chyba trudniejsza niż posty i jałmużna.
Jest to trudniejsze i łatwo popełnić tu błędy, ale te błędy są rejestrowane. Poza tym teoria i praktyka komunikacji dostarcza narzędzi do ich korygowania. Na tym polega wartość tej psychologii.
Mówimy tu o komunikacji międzyludzkiej. Chciałbym zapytać o doskonalenie naszego dialogu z Panem Bogiem. Czy swoistymi warsztatami komunikacji z Nim nie są “Ćwiczenia duchowne” św. Ignacego Loyoli, w których prowadzeniu od lat pomaga Pani w Centrum Duchowości w Częstochowie?
Z pewnością. Ćwiczenia mają za zadanie pogłębianie świadomości, o którym mówiliśmy. Rekolekcyjna cisza pomaga w uświadomieniu sobie złożoności i wielowarstwowości własnego przeżywania. Trudno jednak byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, czy Ćwiczenia są zgodne z teorią komunikacji. Przypominają mi się warsztaty, na których kursanci pytali mnie, czy Ewangelie są zgodne z tą teorią i czy Jezus Chrystus po nią sięgał.
Co im Pani odpowiedziała?
Zachęcałam ich do czytania Ewangelii i samodzielnego przymierzania do niej teorii komunikacji. Mówiłam: “Sami zobaczcie, ja tego nie robiłam”. Nie śledziłam Ewangelii pod tym kątem, ale też nie znalazłam w wypowiedziach Jezusa jaskrawych błędów komunikacji.
Najważniejszą sprawą w owym dialogu z Bogiem jest modlitwa, z którą nierzadko mamy niemałe trudności. Jak dziś – w świecie obojętnym religijnie, by nie powiedzieć areligijnym – uczyć modlitwy i wychowywać do niej?
Istotne w tym wychowaniu byłoby nastawienie na refleksję. Życie modlitwy może rozwinąć się tylko na bazie refleksyjności – nad sobą, nad wydarzeniami z naszego życia, nad innymi ludźmi. Każda refleksja rodzi pytania, na które szukamy odpowiedzi. Znajdujemy je, odkrywając własne pragnienia i obawy, dostrzegając swoje granice i ucząc się w ten sposób wewnętrznej szczerości wobec siebie. Na tej bazie może rozwijać się modlitwa jako relacja z Bogiem, któremu mogę postawić różne pytania i wiem, że Bóg może mi udzielić na nie odpowiedzi. Tworzę w ten sposób pewną relację – uznaję swoją zależność od Boga i ostatecznie ku Niemu zaczynam kierować swoje pragnienia i poszukiwania.
Dziś człowiek paradoksalnie chce uczestniczyć w rekolekcjach i szuka ich, ponieważ w pewnym momencie postawił sobie pytania i odkrył w sobie pragnienia, na które współczesna kultura masowa nie daje mu żadnych odpowiedzi. Najważniejsze jednak jest tu owo uczucie refleksyjności, a nie znalezienie odpowiedzi na wszystkie pytania, co starają się uczynić niektóre media. Trzeba nam wyłączyć się z tego powszechnego naśladownictwa, z kręgu różnorakich idoli. W tym widzę szansę na rozwój naszej modlitwy osobistej.
Ważne jest więc stworzenie pewnego klimatu do tej modlitewnej refleksji. Kiedy jednak wchodzimy do kościoła na niedzielną Mszę świętą, brakuje przestrzeni do refleksji.
Miałam na myśli tylko jedną ścieżkę modlitwy – modlitwę osobistą. Nie mówiłam o przeżywaniu modlitwy w parafii, w kościele czy na Eucharystii. Rzeczywiście jednak mam wrażenie, że wnętrze kościoła zubożało. W moich wspomnieniach z dzieciństwa, na przykład w maju, w środku kościoła znajdowało się morze kwiatów i płonących świec. Bogactwo wrażeń zmysłowych stwarzało pewien klimat, który dawał poczucie uczestnictwa w wartości.
Dziś pod tym względem kościoły wydają się zubożone, ich wystrój stał się dużo skromniejszy. Nie ma już na przykład tylu świec. A one są dla mnie czymś żywym. Płomyk świec się rusza, wypala, zmienia w hołd składany Panu Bogu. Lampki naftowe czy światła żarówki są dla mnie martwe. Wydaje mi się, że także ludzie młodzi tak postrzegają światło świec. Propaguje się przecież kolacje przy świecach, by zaakcentować w ten sposób uroczystość chwili. Myślę, że w jakimś stopniu zagubiliśmy wartości, które pomagały przeżywać sacrum.
Świętowanie ze świecami wprowadziliśmy w celebrowaniu świeckich uroczystości, a w kościołach mamy do czynienia z czystym pragmatyzmem elektrycznych żarówek.
A to zubaża. Podobnie jest w przypadku muzyki sakralnej. Jeśli w kościele słyszę ten sam typ muzyki, co z odbiornika radiowego albo telewizyjnego, to nie mam poczucia, że wchodzę w inną sferę. Piosenki, które świetne sprawdzają się przy ognisku, w czasie wędrówek czy nawet pielgrzymek, stają się obce, jeśli przenieść je do kościoła. Kiedy byłam w Sodalicji Mariańskiej dziewcząt, śpiewałyśmy: “Królowej swej ja wierność przysięgałam…”. Teraz słyszę: “Panience swej piosenkę na dobranoc…”. Jest różnica, która zabija atmosferę.
Poza tym dziś kościoły – poza nabożeństwami – zamyka się często na cały dzień. Nie mogą więc być azylem. Przed szybą drzwi nie czuję się wewnątrz świątyni, a sama świadomość, że zastanę drzwi kościoła zamknięte, nie pobudza mnie, by do niego wstąpić. Chroni się wartości materialne przed ewentualnymi złodziejami, ale jednocześnie zamyka się wartości, które są tam niezależnie od tego, czy trwa w kościele jakieś nabożeństwo, czy nie.
Epoka tych żywych symboli zdaje się już minęła, ale mimo wszystko pozostała tęsknota za świętowaniem. Jak dziś stwarzać atmosferę prawdziwego świętowania?
Nie wiem, czy mogę udzielić odpowiedzi na to pytanie, ponieważ jestem prawdziwym antytalentem, jeśli chodzi o świętowanie. Raczej uczestniczę w święcie niż je przygotowuję.
Natomiast jeśli chodzi o świętowanie w kościele, to brakuje mi w naszych świątyniach atmosfery ciszy, nawet tam, gdzie przez cały dzień wystawiony jest do adoracji Najświętszy Sakrament. Nieraz trudno znaleźć chwilę, by pobyć przed Jezusem w ciszy: albo ludzie śpiewają, albo zbierają się różne grupy i zaczyna się recytacja tekstów modlitewnych. Wtedy nie dowierza się samej Obecności. Muszę przyznać, że bardzo brakuje mi atmosfery adoracji. Nawet w czasie Eucharystii zauważyłam, że kiedy kapłan odprawiający Mszę wprowadza moment ciszy – chociażby po wygłoszeniu kazania – nagle w tej ciszy w kościele narasta napięcie. Czuje się nerwowe oczekiwanie na ciąg dalszy. Jakbyśmy nie umieli przebywać w ciszy, a przecież cisza to szkoła uczenia się Bożej obecności.
Życie Duchowe
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,213,rozczarowanie-czlowiekiem,strona,3.html
********************
Dodaj komentarz