„Czy umiesz chodzić po wodzie?
Nie dokonałeś niczego ponad to, co robi słoma.
Umiesz latać w powietrzu?
Nie dokonałeś niczego ponad to, co robi mucha.
Ujarzmij swoje serce; wtedy możesz stać się kimś”
Ansari z Heratu
* * *
Arendarz żup solnych, Morvin Gorg należał do gatunku ludzi mających duszę podobną do żołądka. W chwilach wzniosłych brał na cel smoka, lecz gdy przychodziło od słów do czynu, ledwie łykał pieczonego gołąbka, w gospodzie pod „Zielonym Jaszczurem”.
Właśnie nadeszła chwila, którą lubił szczególnie.
Arendarz siedział, a właściwie był zawieszony między jawą a snem. Od czasu do czasu budził się i podnosił do ust, wypełniony zimnym piwem, gliniany kufel. Wydawało mu się, że powoli, bardzo powoli, w niezrozumiały dla siebie sposób, zamienia się w kogoś zupełnie innego…
Tuż obok, w zupełnym milczeniu, siedziało dwóch jego Przybocznych. Pierwszy z mężczyzn wodził wzrokiem za muchą spacerującą pomiędzy misami z resztkami jadła. Palce jego dłoni zaciskały się i prostowały na przemian. Już trzy razy próbował zabić z pozoru bezbronnego owada i trzy razy walił dłonią w dębowy stół, rozlewając piwo.
Drugi, spoczywał nieruchomo z przymkniętymi oczami. Na jego obliczu malował się wyraz wielkiego przejęcia i niedowierzania. Słuchał opowieści, którą snuł łysy i brzuchaty, karczemny Gędziec, którego arfa leżała cicho na ławie.
Opowiadający przerwał na chwilę, sięgając po kufel z piwem.
Od czasu do czasu przez uchylone okiennice gospody wpadały do środka strzępki różnych dźwięków – pojedyncze słowa pokrzykujących handlarzy, krótki łopot gołębich skrzydeł zduszony turkotem przejeżdżającego wozu… A wszystko to zaraz zmywała świeża bryza falującego w rozgrzanym powietrzu gwaru ludzkich głosów.
Na rynku, gęsty słoneczny żar lał się na tłum.
Handel był tętnicą królestwa. Namiętnością zimnookich kupców z dalekiej północy, odzianych w przetykaną złotą nicią czerń oraz gorących, porywczych handlarzy z południa.
Kupić i sprzedać można było wszystko.
Od świeżej, ubitej na polowaniu dziczyzny, gadającego drobiu, po szkliste i krwawe wołowe pręgi, nad którymi unosiły się drgające aureole czarnych muszek. Prócz tego: jedwab, korzenie, sól, wina, figi, rodzynki, marynaty, solone ryby morskie, zboża, owoce, warzywa, stroje dla bogatych oraz giezło, pasowane na poczekaniu dla ubogich.
Roztaczające woń gorące, wypieczone bochny leżały na widoku, drażniąc okrutnie głodnych… Kramy, kramiki, pracownie. Szewcy, krawcy, dekarze, bednarze, a nawet pracownia Alchemika.
Ciżba mrowiła się.
Gwar, plotki, śmiech, krzyk, kwik… Migały kolorowe stroje żaków i panien. Zepsute zęby i łyskające świeżością podwiki. Roiło się od włóczęgów, żebraków, pojawiali się zerkający w niebo – na zamówienie, uliczni astrolodzy i widzący przyszłość, wróże. To do nich podchodziły nadobne mieszczki oraz dla zwykłej uciechy, gawiedź. Podchodzili młodzi i starzy pytając jak uładzić kolejne dni swego żywota. Wszyscy patrzyli w przyszłość.
Raz na jakiś czas trafiał się odmieniec i pytał o coś, co wydarzyło się ledwie przeszłego roku, lecz szybko obrosło legendą i popłynęło w świat niczym rzeka żłobiąca dolinę, zbierając coraz to nowe, na wpół wymyślone wątki niczym górskie dopływy z lewa i prawa.
Ciżba mrowiła się, gęstniała, prężyła i wiła. Dalej, w krętych uliczkach było podobnie. Tutejsza gburota obsiadła wszystkie zakamarki. Gdzieniegdzie w półcieniu wylegiwał się kot. Śmierdziało pełnią życia. Gęby pełne słów, fatałaszki na straganach i pełne rynsztoki. Odrzyskóra z Adyża liczył monety pod zastaw.
– Gdy urośnie, w nie swojej postaci wemknie się w żywot i napotkane ciało do ostatka ukusi… to … samojedź… człekożer – powiedziawszy to opowiadający zamilkł ponownie i przewracając przekrwionymi białkami oczu wychylił w zupełnej cichości resztkę piwa.
Ciszę przerwał głos jednego ze słuchających:
– Człekożer ?
Gędziec kiwnął głową.
– A skąd takowe plugastwo pleni się na ziemi?
– Z alembika – kontynuował opowieść bajarz – ten z alembika wyskoczył, hyc do alkierza…na rynek…tam urósł, zdwoił się i dziewkę omotał.
– Zasiekłbym czarodziejów, alchemików i podobnych – odezwał się jeden z siorbiących piwo gości. Tuż obok pił w milczeniu Arendarz żup solnych i dwóch jego Przybocznych. Słuchali.
– Łeż … – powtórzył potężny drab patrząc groźnie na opowiadającego.
Jednak opowieść toczyła się nadal. Bez końca i początku. Nie omijała żadnego z okolicznych miast i wsi. Ze wschodu na zachód, z północy na południe. Snuła się, leciała z wiatrem. Przybierając różne kształty, pojawiała się nagle, materializowała w dziwnych postaciach oraz w ludziach z krwi i kości.
W owym czasie, tuż przed skonem dnia, miedzy pasmem gór północnych a południową krainą – trwała jej najprawdziwsza, żywa część.
* * *
Tuż przed chwilą zaszło słońce, lecz dzień jeszcze się nie wypalił do końca. Nad jeziorem, tuż nad jego powierzchnią, unosiły się blade resztki ginącego światła. Od czasu do czasu na ciemniejącym nieboskłonie można było ujrzeć przelatującego ptaka. Równocześnie gdzieś zza horyzontu, spoza granicy widzialności sączyła się już zimna ciemność.
Nagle, w ciszę nadchodzącego wieczoru wtargnął gwałtownie północny wiatr. Niebo nabrzmiało i pociemniało, wydawało się, że pędzące, pękate chmury obniżą za chwilę swój lot i zawadzą o wierzchołki drzew…
Nad pomarszczoną taflą wody zaczęły wirować w szalonym tańcu ostatnie drobinki światła, rozpraszane przez silne podmuchy.
Skrajem lasu, ścieżką wiodącą do głównego traktu jechał na koniu Podróżny.
Korony drzew poruszały się coraz gwałtowniej. Grube pofałdowane pnie skrzypiały, napinały się w środku. Wiatr z każdą chwilą stawał się silniejszy …
Jeździec wjechał na trakt. Poczuł pierwsze zimne krople deszczu na twarzy. Ściągnął cugle zatrzymując konia. Przez chwilę rozglądał się po okolicy. Jego wzrok ledwie wyławiał z wieczornej szarości kontury drzew, krzewów i przydrożnych kamieni. Patrzył.
Ogromny głaz spoczywający przy pniu starego dębu przypominał zwierzęce truchło. Podjechał bliżej. Było już ciemno. Deszcz zacinał bezlitośnie a wiatr próbował wedrzeć się pod kaptur osłaniający głowę mężczyzny. Nagle, światło błyskawicy rozświetliło okolicę. Na powierzchni kamienia, przez ułamek chwili ukazało się coś czego szukał.
Piorun uderzył bardzo blisko. Grzmot i trzask ułamanej gałęzi przestraszył konia, który zaczął rzucać łbem. Jeździec poklepał konia i zawrócił go z powrotem na trakt. Ruszyli kłusem który po chwili przeszedł w galop.
O dwie mile stąd znajdowała się karczma.
W zimnym wilgotnym powietrzu czuć było zapach dymu.
Obok wejścia, na drewnianej kłodzie siedział człowiek. Światło które biło z karczmy oświetlało masywną sylwetkę. W grubych, mięsistych rysach twarzy czaił się grymas znudzenia.
Nagle, drgnął jakby obudzony. Spojrzał w kierunku traktu. Oczy zamigotały mu jak dwa błędne ogniki. Leniwym ruchem podniósł do ust gorzałkę a potem gwałtownie opuścił z powrotem – gestem prostaka. Wyglądało na to, że na kogoś czeka. Na kogoś lub na coś.
Deszcz przestał już padać. Burza przeszła bokiem. Z rozwartych na oścież okiennic słychać było pijackie okrzyki.
Sylwetka jeźdźca wyłoniła się niespodziewanie po drugiej stronie traktu, od strony lasu.
Nieznajomy Jechał powoli, z dziwnym i niespotykanym w tych stronach spokojem, który kojarzył się prędzej ze szlachetnością niźli z wyniosłością .
Od dłuższego czasu, czuł na sobie ciężki wzrok człowieka sprzed karczmy.
Zatrzymał konia i zsiadł. Zahaczył cugle o drewniany wbity w ziemię kołek, poklepał lekko wierzchowca po karku, odwrócił się i dopiero teraz spojrzał w oczy siedzącemu – odpowiadając na natarczywe spojrzenie.
Siedzący wstał z miejsca. Zataczając się zrobił kilka kroków w stronę drzwi. Wszedł do środka. Obcy pozostał na zewnątrz. Zsunął kaptur z głowy. Przez krótką chwilę odniósł wrażenie, że w cieniu stoi ktoś jeszcze…
Podwoje karczmy uchyliły się i wyszło z niej czterech mężczyzn kierując się w stronę Nowoprzybyłego. Zatrzymali się przed nim w odległości z której można było rozróżnić każdy grymas na ich spoconych obliczach. Tylko ten który niedawno czekał przed karczmą nie miał wilgotnej twarzy. Pozostali trzej świecili się jakby byli wysmarowani świńskim łojem. Z wygolonymi głowami, ubrani w czarne, nabijane ćwiekami, wytarte skórzane odzienie sprawiali nieprzyjemne wrażenie.
Przybysz odezwał się pierwszy:
– Przepuście mnie, szlachetni panowie – rzekł do przyglądających mu się spode łba opryszków.
Nazwani szlachetnymi młodzi zabójcy patrzyli na niego nic nie mówiąc. Ich wzrok nie wróżył nic dobrego, wręcz przeciwnie, w oczach dwóch z nich dostrzegł zimny bezlitosny błysk.
Mieli zwykłe, zapewne kute u wiejskiego kowala – żelazne miecze. Trzeci dzierżył topór o długim na dwa łokcie trzonie. Rzecz osobliwa jak na te strony i nie pasująca do wyglądu właściciela. Mężczyźni stali w pozach nie budzących wątpliwości co do intencji. Widocznie nie mieli już za co pić i liczyli na wkupne od kogoś kto zajechał do karczmy.
Była to zwykła drapież nazywana tu, w północnych stronach, diablim groszem. Diabli grosz nie był pewnym urobkiem albowiem często trafiała kosa na kamień i ściągający haracz sam stawał się ofiarą.
– Ty nie… na nikogo nie wyglądasz – powiedział największy, opasły brzydal podchodząc bliżej. Był pijany.
– Miarkuj, nim coś uczynisz – odpowiedział wolno i dobitnie Nieznajomy.
Na próżno. Brzydal najwyraźniej szukał zaczepki. Podszedł jeszcze bliżej, cuchnący potem i gorzałką.
– Ile płacisz? – rzucił niechlujnie, świdrując paskudnym wzrokiem przybysza.
– Płacę tym którzy słuchają moich rozkazów… – padły dobitne, lecz równo ociosane z emocji słowa.
Niespodziewanie, w odległości kilkunastu kroków, z cienia, na jedną chwilę, wyłoniła się niewieścia postać. Dziewczyna przeszła przez małą oświetloną przestrzeń i znikła w ciemności.
Zazwyczaj, samotna niewiasta w tych okolicznościach stałaby się w jednej chwili łowną zwierzyną, lecz teraz rozgrywało się coś, co należałoby skończyć prędzej, bo szło o diabli grosz i o to co kiedyś kronikarze nazywali męskim honorem lub dumą, lecz tu w północnych stronach było tylko pijackim puszeniem się i szukaniem okazji do bójki.
Kobieta nie odwróciła uwagi z jeszcze jednego prostego powodu. Nikt z mężczyzn prócz Nieznajomego jej nie zauważył.
Brzydal ocknął się i ponownie wykrzywił twarz. Przybysz pomyślał, że stojący przed nim człowiek pokazuje uśmiech. Jednak nie był tego do końca pewien. Może brzydal cierpiał z powodu pustego łba? Może to ból wykrzywił mu oblicze? Może należało obdarzyć go dobrym słowem…
Dyskurs z samym sobą często chłodził mu krew i zwiększał przestrzeń dzielącą go od świata ludzi i związanych z nimi zdarzeń.
– Wysupłaj – wycedził pogranicznik i nie czekając na odpowiedź wyciągnął dłoń próbując chwycić napadniętego za gardło. Ten bez trudu zbił klocowatą łapę.
Opryszek znieruchomiał na moment a potem… zamachnął się. Wtedy otrzymał pierwszy cios. Charcząc imię swej matki rzucił się do przodu i dostał raz jeszcze.
Po chwili, zamknięty w klatce bólu, miotał się u stóp Przybysza.
Dwóch pozostałych wyszarpując żelazo rzuciło się do przodu. Obcy cofnął się i błyskawicznie wyciągnął swój miecz. Klinga błysnęła w powietrzu.
Zatrzymali się w pół drogi. Miecz robił wrażenie. Z ozdobnie kutym, zagiętym ku sztychowi jelcem i głowicą rękojeści w której pulsował ciemno czerwony kamień.
– Weźcie swego towarzysza i zejdźcie mi z oczu… radzę – powiedział. Dwóch opryszków popatrzyło po sobie i schowało broń. Trzeci był zbyt pijany. Jego umysł analizował dopiero sekwencję niedawnych wydarzeń.
Podeszli do brzydala, który nie mógł wstać. Coś niewyraźnie bełkotał. Wreszcie z pomocą trzeciego zaczęli się cofać, ciągnąć za sobą nie mogącego jeszcze ustać na nogach, prowodyra.
***
Ale odludzie – szepnął sam do siebie stojąc na progu wypełnionej po brzegi karczmy. Pijacki gwar bandy pograniczników pienił się jak piana w kuflu piwa – aż pod samo sklepienie.
Wszedł do środka. Owionął go smród czegoś co było już, zapewne od dawna, w stanie rozkładu. Przez chwilę pomyślał litościwie o duszach tych, którzy kiedyś weszli do karczmy, a potem już nigdy z niej nie wyszli na własnych nogach.
Spojrzał w tłum. Wśród bandy pograniczników rozpoznał żołnierzy króla Gbura. A więc była nadzieja – pewność prawie, że nie dojdzie tego wieczoru do swad i awantur, które wybuchały, gdy wypita gorzałka szumiała w tubylczych łbach.
Mężczyźni jeden przez drugiego wygłaszali swoje monologi. Większość opowiadała o pikantnych szczegółach swych rozbojów. Chełpili się ilością skrzywdzonych kobiet i spalonych chat poszukiwaczy szczęścia.
Chaty poszukiwaczy szczęścia były to pustelnicze miejsca gdzie adepci nowej wiary koczowali w nadziei spotkania wędrownego maga. Legenda otumaniła do tego stopnia mieszkańców okolicznych osad, że nie bacząc na grożące im niebezpieczeństwo, każdego roku na wiosnę, kilku z nich wyruszało w góry.
Przez krótką chwilę przysłuchiwał się jednej, wyjątkowo barwnej i mniej grubiańskiej od innych opowieści…
–Nihil est dictu facilius[1] – barczysty typ w barwach króla Gbura klepnął go w ramię.
Łacina… Skąd żołdak Gbura zna łacinę? zdziwił się i już miał coś stosownego na języku by odpowiedzieć, gdy ten nieoczekiwanie wzniósł swój puchar.
– Niech żyje majestat króla Gbura! … którego nie zasłoni żadna chmura!! – krzyknął donośnym basem.
– Zdrowie, zdrowie !!! Niech żyje Gbur !!! – rozległo się zewsząd.
– Szukasz czegoś, przyjacielu? – ponownie odezwał się żołnierz, świdrując go swoim spojrzeniem.
Odwzajemnił się, spoglądając w podobnym sposób. Zauważył godność dowódcy, a po wygłoszonym dowcipnym toaście wiedział już, że ma przed sobą dość dziwny, jak na żołdaka Gbura – okaz. Wrażenie pogłębił zadziwiająco trzeźwy i twardy wzrok którym żołnierz świdrował go od dłuższej chwili.
– Wybieram się na północ i szukam najmitów… dwóch, trzech – odpowiedział.
– Cel wyprawy… – rzucił jakby od niechcenia żołnierz.
Nieznajomy wiedział, że neutralny, przygraniczny teren na jakim się znajdowali gwarantował mu przynajmniej teoretycznie swobodę poruszania się oraz prawo do nieujawniania celu podróży. Wiedział o tym również sam Autor opowieści, który postanowił nie ujawniać jeszcze jego imienia. O pół dnia drogi stąd znajdował się ostatni materialny symbol władzy króla Gbura. Osada zwana „Osadą na kamieniach”, miejsce gdzie gnębieni wieśniacy składali raz na kwartał daniny. Ostatni lub wedle woli pierwszy posterunek gburowatych żołdaków, urzędujących poborców, oraz punkt zborny wszystkich przyjezdnych szumowin.
…
______________________________
[1] Nic łatwiejszego od słowa [mowy] (łac.)
Dodaj komentarz