Odkryłem, że kwestia, czy pozostać przy wierze protestanckiej, w ogóle już nie istnieje. Istniała po prostu kwestia, czy pozostać przy protestanckiej niezgodzie. Stwierdziłem, ku mojemu bezgranicznemu zdumieniu, że bardzo liczni liberałowie wciąż ochoczo sieją protestancką niezgodę, choć dawno już stracili protestancką wiarę.
Na pierwszej stronie pewnej gazety codziennej ukazał się niedawno artykuł poświęcony Nowej Liturgii (1); nie żeby miał o niej wiele nowego do powiedzenia. Jego treść sprowadzała się do powtórzenia po raz dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty, że zwyczajny Anglik potrzebuje religii bez dogmatów (cokolwiek to może oznaczać) i że wszelkie spory na tematy kościelne to rzucanie grochem o ścianę, czy to z jednej strony, czy z drugiej. W tym miejscu autor artykułu przypomniał sobie nagle, że nie wolno zrównywać obu stron, bo a nuż zostanie to odebrane jako drobne ustępstwo wobec katolików albo uwzględnienie jakiejś katolickiej racji. Czym prędzej się więc poprawił i w dalszym toku wywodu zasugerował, że choć wiara w dogmaty jest zła sama w sobie, to jednak koniecznie należy wierzyć w dogmaty protestanckie. Zwyczajny Anglik (ta użyteczna postać) mimo niechęci do wszelkich różnic religijnych żywi przekonanie, że jego religia koniecznie musi nadal różnić się od katolicyzmu, uważa bowiem (wedle autora artykułu), że „Brytania jest protestancka tak jak morze jest słone”.
Spoglądając z rewerencją na głęboki protestantyzm pana Michaela Arlena(2), pana Noela Cowarda albo najnowszego murzyńskiego tańca w Mayfair, czujemy jednak pokusę, by zapytać: „Jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić?” A ponieważ z powyższego cytatu możemy logicznie wywnioskować, że lord Beaverbrook, pan James Douglas, pan Hannen Swaffer i wszyscy ich naśladowcy są w gruncie rzeczy surowymi i nieugiętymi protestantami (zaś protestanci, jak wiadomo, słyną z dociekliwego i zapamiętałego studiowania Pisma, w czym nie przeszkodzi im żaden ksiądz ani papież), możemy sobie pozwolić na interpretację tego stwierdzenia w świetle innego, mniej znanego cytatu. Nie da się wykluczyć, że gdy porównywali protestantyzm do morskiej soli, prześladowało ich mgliste wspomnienie fragmentu, w którym ten sam Autorytet mówił o jednym świętym źródle, pełnym wody żywej, dlatego tak nazwanej, że naprawdę daje życie i zaspokaja pragnienie ludzi; w odróżnieniu od rozmaitych sadzawek i bajorek, bo kto się z nich napije, znowu będzie pragnął. A przytrafia się to niekiedy osobom, które wolą pić słoną wodę.
Być może nazbyt to prowokujący początek dla wyznania moich najgłębszych przekonań, ale z całym szacunkiem trzeba wskazać, że prowokacja wyszła od protestantów. Kiedy protestantyzm z niezmąconym spokojem oznajmia, że sprawuje powszechny rząd dusz, w stylu Brytanii panującej nad morzami, wolno odpowiedzieć, że kwintesencja takiej właśnie soli zalega grubą warstwą na dnie Morza Martwego. Protestantyzm przypisuje sobie władzę, jaką w chwili obecnej nie może się poszczycić żadna religia. Od niechcenia zawłaszcza miliony agnostyków, ateistów, hedonistycznych pogan, niezależnych mistyków, badaczy fenomenów parapsychicznych, teistów, teozofów, wyznawców wschodnich kultów i przeróżnych wesołych koleżków żyjących jako te bydlęta, które zginą. Udawanie, że wszyscy ci ludzie są protestantami, to obniżanie prestiżu i znaczenia protestantyzmu. To sprowadzanie protestantyzmu do samej tylko negacji – a sól nie jest negacją.
Przyjmując ów artykuł za probierz obecnych problemów z dokonywaniem wyborów religijnych, stajemy twarzą w twarz z dylematem dotyczącym tradycyjnej religii naszych ojców. Protestantyzm, jak go tu rozumiemy, jest czymś albo pozytywnym, albo negatywnym. Jeśli jest pozytywny, jest bez wątpienia martwy. Na ile stanowił system konkretnych, specyficznych wierzeń, na tyle odszedł do lamusa. Praktycznie nikt dziś nie wyznaje autentycznej doktryny protestanckiej – a już z pewnością nie protestanci. Do tego stopnia stracili wiarę we własną religię, że niemal z kretesem zapomnieli, na czym polegała. Gdyby zapytać współczesnego człowieka, czy zbawienie duszy osiąga się wyłącznie dzięki teologii, czy też dobre uczynki (na rzecz ubogich, dajmy na to) pomagają nam na drodze do Boga, człowiek współczesny odpowie bez wahania, że milsze są chyba Bogu dobre uczynki niż teologia. Byłby najpewniej bardzo zdumiony, gdyby mu powiedzieć, że przez trzy stulecia wiara w samą wiarę cechowała protestantów, podczas gdy wiara w dobre uczynki stanowiła haniebny wyróżnik niegodziwych papistów. Zwyczajny Anglik (aby znów przywołać naszego starego znajomego) nie żywiłby dziś najmniejszych wątpliwości, która strona miała słuszność w długim sporze między katolicyzmem a kalwinizmem – a był to najistotniejszy i najbardziej intelektualny spór, do jakiego kiedykolwiek doszło między katolicyzmem a protestantyzmem. Jeśli zwyczajny Anglik w ogóle wierzy w Boga, a nawet jeśli i nie wierzy, z całą pewnością woli Boga, który stworzył wszystkich ludzi do radości i który chciałby ich wszystkich zbawić, niż Boga, który celowo stworzył niektórych ludzi do nieuchronnego grzechu i nieskończonego cierpienia po śmierci. A na tym właśnie polegał cały spór; i to katolicy wyznawali ten pierwszy pogląd, podczas gdy protestanci wyznawali ten drugi. Czło wiek współczesny nie tylko nie podziela, lecz nawet nie pojmuje nienaturalnej odrazy purytanów do wszelkiej sztuki i wszelkiego piękna związanego z religią. A przecież był to autentyczny protestancki protest. Jeszcze w czasach wiktoriańskich protestanckie matrony gorszyły się na widok białej sukni, nie mówiąc już o barwnym ornacie. W każdej praktycznie kwestii, w której tylko Reformacja postawiła Rzym w stan oskarżenia, Rzym został od tamtej pory uniewinniony zgodnym werdyktem całego świata.
Owszem, jest najzupełniejszą prawdą, że w Kościele katolickim tuż przed Reformacją istniało wiele zła prowokującego do buntu. Próżno by jednak szukać takiego zła, które Reformacja naprawiła. Na przykład, na skutek zepsucia klasztorów jakiś bogaty magnat mógł zabawiać się w patrona, czy nawet w opata, albo korzystać z dochodów należących w teorii do bractwa miłosiernego i ubogiego. Ale jedyne, co uczyniła Reformacja, to pozwoliła temuż bogatemu magnatowi zagarnąć c a ł y dochód, przywłaszczyć sobie cały klasztor, obrócić go wedle fantazji w pałac lub chlew i całkowicie wykorzenić ostatnie wspomnienie ubogiego bractwa. Najgorsze cechy doczesnego katolicyzmu zostały jeszcze pogorszone przez protestantyzm. Ale najlepsze cechy przetrwały jakoś czasy zepsucia; ba, przetrwały nawet czasy reform. Trwają do dziś we wszystkich krajach katolickich, gdzie religia jest barwna, poetyczna i powszechna. Widać je również w praktycznej mądrości, która mogłaby udzielać lekcji psychologom. I do tego stopnia znajdują dziś potwierdzenie, po czterech wiekach osądu, że każda z nich jest naśladowana nawet przez tych, którzy je potępiali. Niestety, naśladownictwo często przeradza się w karykaturę. Psychoanaliza to spowiedź bez bezpieczeństwa konfesjonału; komunizm to ruch franciszkański bez umiarkowania i równowagi Kościoła; zaś amerykańskie sekty, które przez trzy stulecia ciskały gromy oburzenia na papistowski teatr, odwołujący się do zmysłów, teraz „uatrakcyjniają” swoją liturgię wyświetlając teatralne filmy i kierując promienie różowego światła na głowę kapłana. Gdybyśmy to my używali promieni różowego światła, nie na kapłana byśmy je kierowali.
Rozumując dalej, protestantyzm może być czymś negatywnym. Inaczej mówiąc, może sprowadzać się dziś do nowej i całkiem odmiennej listy zarzutów wobec Rzymu, która tyle tylko ma wspólnego z dawną listą, że nadal jest skierowana przeciw Rzymowi. I tak się właśnie sprawy mają, najogólniej biorąc. Prawdopodobnie to właśnie miał na myśli dziennikarz z „Daily Express”, kiedy oznajmiał, że nasz kraj i nasi rodacy są przesiąknięci protestantyzmem niczym solą. Legenda, że Rzym myli się tak czy owak, nadal żyje i miewa się doskonale, chociaż karykatury odmalowują dziś monstrum o zupełnie innych kształtach. Nawet w tym znaczeniu twierdzenie „Daily Express” jest już przesadą w odniesieniu do współczesnej Anglii, ale nadal tkwi w tym więcej niż ziarno prawdy. Cóż, kiedy jest to prawda, z której uczciwy i autentyczny pro- tentant nie może czerpać specjalnej satysfakcji. Bo też, na dobrą sprawę, jakaż to tradycja, która co drugi dzień lub co dziesięć lat zmienia wersję, uznając, że każda zmiana jest dobra, byle tylko wszystkie te sprzeczne opowiastki były skierowane przeciw temu samemu człowiekowi czy tej samej instytucji? Jakaż to święta sprawa, odziedziczona po przodkach, która sprowadza się do założenia, że powinniśmy wciąż czegoś nienawidzić i tylko w nienawiści pozostawać konsekwentni, a we wszystkim innym możemy sobie pozwalać na dowolną zmienność i dowolny fałsz, nawet gdy chodzi o sam powód naszej nienawiści? Czy mamy na serio zająć się obmyślaniem coraz to nowych przyczyn niechęci wobec innych chrześcijan? Czy na tym właśnie polega protestantyzm, a skoro tak – czy zasługuje on na zestawienie z patriotyzmem lub morzem?
Takim to refleksjom musiałem stawić czoła, gdy zacząłem rozmyślać o kwestiach religijnych, ja, potomek czysto protestanckich przodków, wychowany w protestanckim domu. Protestanckim, co prawda, tylko w potocznym rozumieniu, gdyż w gruncie rzeczy moja rodzina nie była już protestancka, odkąd stała się liberalna. Wyrosłem raczej jako uniwersalista(3) i unitarianin(4), u stóp owego wspaniałego człowieka, Stepforda Brooke5. O ile w ogóle był to protestantyzm, to najwyżej w znaczeniu negatywnym. Nieraz było to coś całkiem przeciwnego. Na przykład, uniwersalista nie wierzył w piekło i zwykł podkreślać z emfazą, że niebo to szczęśliwy stan umysłu – „usposobienie”. Miał jednak dość rozumu, by dostrzec, że większość ludzi nie żyje ani nie umiera w wystarczająco szczęśliwym stanie umysłu, by mogli za jego sprawą dostać się do nieba. Jeśli niebo jest usposobieniem, na pewno nie jest usposobieniem powszechnie spotykanym; cała masa ludzi miewa iście piekielne humory. Skoro zaś, z braku pieklą, nawet oni trafią w końcu do nieba, musi się im przedtem przydarzyć coś innego niż miły charakter. Toteż uniwersalista wierzył w postęp duchowy po śmierci, w karę i zarazem oświecenie. Innymi słowy, wierzył w czyściec, chociaż nie wierzył w piekło. Tymczasem protestantyzm przez całą swoją historię toczył nieustającą wojnę z ideą czyśćca, czyli postępu duchowego w życiu pozagrobowym. Teraz, po latach, uważam, że ze wszystkich tych trzech poglądów najgłębsza prawda zawiera się w doktrynie katolickiej; prawda o woli, stworzeniu i cudownym Bożym umiłowaniu wolności. Ale nawet na samym początku, kiedy ani mi w głowie postał katolicyzm, nie widziałem żadnego powodu, by przejmować się protestantyzmem, który zawsze głosił coś zupełnie przeciwnego niż współczesna doktryna liberalna.
Mówiąc dobitnie, odkryłem, że kwestia, czy pozostać przy wierze protestanckiej, w ogóle już nie istnieje. Istniała po prostu kwestia, czy pozostać przy protestanckiej niezgodzie. I w tym momencie stwierdziłem, ku mojemu bezgranicznemu zdumieniu, że bardzo liczni liberałowie wciąż ochoczo się ją protestancką niezgodę, choć dawno już stracili protestancką wiarę. Nie mam prawa ich osądzać, lecz w moich oczach, wyznaję, zdawało się to zachowaniem paskudnie niehonorowym. Dowiedzieć się, że mówiliśmy o kimś oszczerstwa, odmówić przeprosin i od razu wziąć się za wymyślanie nowej, bardziej przekonującej historyjki – nie było to w moim pojęciu ideałem dobrych manier. Ostatecznie postanowiłem sobie, że ocenię oczernianą insty- tucję podtug jej własnych zalet i wad, i od razu nasunęło mi się pytanie, czemuż to liberałowie są wobec niej tak bardzo nieliberalni? Jaki jest sens tej niezgody, tak stałej i tak nieustępliwej? Sporo czasu minęło, nim znalazłem odpowiedź, a jeszcze więcej czasu minęłoby, gdybym chciał teraz opisywać drogę mojego rozumowania. Doprowadziła mnie ona wreszcie do jedynego logicznego wniosku, zgodnego z doświadczeniem życiowym: mianowicie, że owa instytucja jest znienawidzona jak nic innego na świecie po prostu dlatego, że sama jest jak nic innego na świecie.
Niewiele mam tu miejsca, by wybrać choć jeden fakt spośród tysiąca faktów, które potwierdzają ten wniosek i są też spójne ze sobą nawzajem. Mógłbym wziąć cokolwiek, na chybił trafił, od wieprzowiny po pirotechnikę, aby wykazać, że potwierdza to prawdę zawartą w tej jedynej prawdziwej filozofii; do tego stopnia realistyczne jest przysłowie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Poruszę zatem kwestię niejako podstawową: tę mianowicie, że katolicyzm jest prześladowany stulecie po stuleciu przez irracjonalną nienawiść, która wyszukuje sobie coraz to nowe racje.
Otóż o niemal wszystkich minionych herezjach można powiedzieć, że w oczach ludzkich są nie tylko minione, ale i martwe; czy to w Kościele, czy poza nim, nikt nie widzi dla nich racji bytu, ledwo tylko skończy się moda na ich wyznawanie lub wygaśnie mania religijna. Nikt w dzisiejszych czasach nie pragnie przywrócenia Boskiego Prawa Królów, które pierwsi anglikanie wysuwali jako argument przeciw papieżowi. Nikt nie chce, by powrócił kalwinizm, który pierwsi purytanie wysuwali jako argument przeciw królom. Nikt nie żałuje, że ikonoklastom nie udało się zniszczyć wszystkich dziel sztuki w Italii. Nikt nie rozpacza, że janseniści nie zdołali zniszczyć wszystkich dramatów we Francji. Nikt, kto wie cokolwiek o albigensach, nie narzeka, że nie nawrócili oni świata na pesymizm i perwersję. Nikt, kto naprawdę rozumie logikę lollardów (skądinąd całkiem miłych ludzi) nie życzyłby sobie, by doprowadzili oni do odebrania wszelkich praw publicznych każdemu, kto nie jest w stanie łaski uświęcającej. „Dominium zbudowane na łasce” to pobożny ideał, ale gdy rozważać go jako nakaz ignorowania policjanta, regulującego ruch na Picadilly, póki się nie dowiemy, czy był on ostatnio u spowiedzi, ideał ten zdaje się cokolwiek jakby nieaktualny. W dziewięciu wypadkach na dziesięć Kościół katolicki bronił rozsądku i umiarkowania przeciw heretykom, którzy nieraz mocno przypominali wariatów. A przecież w każdych czasach ciśnienie błędu napierało z ogromną siłą; błędem karmiły się całe pokolenia, wywierał wpływ tak przemożny, jak szkoła manchesterska w latach 50-tych X I X wieku lub fabianizm w okresie mojej młodości. Gdy jednak przestudiować wypadki historyczne, okazuje się, że duch czasów zmierzał w złą stronę, podczas gdy katolicy, przynajmniej relatywnie, zmierzali w dobrą. Rozum przetrwa tysiące zmiennych nastrojów.
Tak jak mówię, to tylko jeden aspekt sprawy, lecz pierwszy, który mi się nasunął i który doprowadził mnie do kolejnych. Kiedy ktoś sto razy z rzędu odnajduje właściwą drogę, musi się za tym kryć coś więcej niż przypadek. Wszystkie dowody historyczne byłyby jednak niczym bez dowodów ludzkich, osobistych, wymagających zupełnie innej relacji. Starczy powiedzieć, że ci, którzy znają praktykę wiary katolickiej stwierdzają nie tylko, że jest ona słuszna, ale że jest słuszna zawsze wtedy, gdy wszystko inne jest błędne. To ona czyni konfesjonał autentyczną ostoją szczerości, gdy świat opowiada nonsensy o spowiedzi. To ona podtrzymuje pokorę, gdy wszędzie wokół wysławia się pychę. Jest oskarżana o sentymentalne miłosierdzie, kiedy świat woli brutalny utylitaryzm; jest oskarżana o dogmatyczną surowość, kiedy świat woli krzykliwy i prostacki sentymentalizm – jak ma to miejsce współcześnie. W miejscu, gdzie spotykają się wszystkie drogi, nie sposób wątpić, że drogi prowadzą w jedną stronę. Człowiek może żywić najróżniejsze poglądy, zazwyczaj uczciwe i nieraz słuszne, co do kwestii, gdzie należy skręcić w labiryncie ścieżek. Ale nie żywi poglądu, że znalazł się w środku; wie tym.
Gilbert Keith Chesterton
tłum. Jaga Rydzewska
Rozdział “Why I am a Catholic” pochodzi z książki “The Thing” (1929).
Dodaj komentarz