Myśl dnia
Albert Einstein
PIERWSZE CZYTANIE (1 J 3,11-21)
Przeszliśmy ze śmierci do życia, ponieważ miłujemy braci
Czytanie z Pierwszego listu świętego Jana Apostoła.
Najmilsi:
Taka jest wola Boża,
którą objawiono nam od początku,
abyśmy się wzajemnie miłowali.
Nie tak, jak Kain, który pochodził od Złego
i zabił swego brata.
A dlaczego go zabił?
Ponieważ czyny jego były złe,
brata zaś sprawiedliwe.
Nie dziwcie się, bracia, jeśli świat was nienawidzi.
My wiemy, że przeszliśmy ze śmierci do życia,
bo miłujemy braci,
kto zaś nie miłuje, trwa w śmierci.
Każdy, kto nienawidzi swego brata,
jest zabójcą,
a wiecie, że żaden zabójca
nie nosi w sobie życia wiecznego.
Po tym poznaliśmy miłość,
że On oddał za nas życie swoje.
My także winniśmy oddać życie za braci.
Jeśliby ktoś posiadał majętność tego świata
i widział, że brat jego cierpi niedostatek,
a zamknął przed nim swe serce,
jak może trwać w nim miłość Boga?
Dzieci,
nie miłujmy słowem i językiem,
ale czynem i prawdą.
Po tym poznamy,
że jesteśmy z prawdy,
i uspokoimy przed Nim nasze serce.
A jeśli nasze serce oskarża nas,
to Bóg jest większy od naszego serca
i zna wszystko.
Umiłowani, jeśli serce nas nie oskarża,
mamy ufność wobec Boga.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 100,1-2,3,4,5)
Refren: Niech cała ziemia śpiewa swemu Panu.
Wykrzykujcie na cześć Pana, wszystkie ziemie, +
służcie Panu z weselem, stawajcie przed obliczem Pana *
z okrzykami radości.
Wiedzcie, że Pan jest Bogiem, +
On sam nas stworzył, jesteśmy Jego własnością, *
Jego ludem, owcami Jego pastwiska.
W Jego bramy wstępujcie z dziękczynieniem, +
z hymnami w Jego przedsionki, *
chwalcie i błogosławcie Jego imię.
Albowiem Pan jest dobry, +
Jego łaska trwa na wieki, *
a Jego wierność przez pokolenia.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Zajaśniał nam dzień święty,
pójdźcie, narody, oddajcie pokłon Panu,
bo wielka światłość zstąpiła dzisiaj na ziemię.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (J 1,43-51)
Chrystus jest Synem Bożym
Słowa Ewangelii według świętego Jana.
Filip spotkał Natanaela i powiedział do niego: „Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy, Jezusa, syna Józefa, z Nazaretu”.
Rzekł do niego Natanael: „Czyż może być co dobrego z Nazaretu?”
Odpowiedział mu Filip: „Chodź i zobacz”.
Jezus ujrzał, jak Natanael zbliżał się do Niego, i powiedział o nim: „Patrz, to prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu”.
Powiedział do Niego Natanael: „Skąd mnie znasz?”
Odrzekł mu Jezus: „Widziałem cię, zanim cię zawołał Filip, gdy byłeś pod drzewem figowym”.
Odpowiedział Mu Natanael: „Rabbi, Ty jesteś Synem Bożym, Ty jesteś królem Izraela!”
Odparł mu Jezus: „Czy dlatego wierzysz, że powiedziałem ci: Widziałem cię pod drzewem figowym? Zobaczysz jeszcze więcej niż to”.
Potem powiedział do niego: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Ujrzycie niebiosa otwarte i aniołów Bożych wstępujących i zstępujących na Syna Człowieczego”.
Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2013”
Autor: ks. Maciej Warowny
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
Kazania do Ewangelii św. Jana, nr 7
Natanel siedział pod drzewem figowym, jakby w cieniu śmierci. I to tam ujrzał go Pan, o którym jest powiedziane: „nad mieszkańcami kraju mroków światło zabłysło” (Iz 9,1). Co zatem powiedział Natanaelowi? Pytasz się mnie, jak cię widziałem? Rozmawiasz ze mną w tym momencie, ponieważ zawołał cię Filip. Ale zanim apostoł go zawołał, Jezus widział wcześniej, że stanowił on część Kościoła. Ty, chrześcijański Kościele, prawdziwy synu Izraela…, ty także znasz teraz Jezusa Chrystusa dzięki Jego apostołom, jak Natanael poznał Jezusa Chrystusa dzięki Filipowi. Ale Jego miłosierdzie odkryło cię zanim jeszcze mogłeś Go poznać, kiedy leżałeś przygnieciony ciężarem grzechów.
Czy my bowiem szukaliśmy pierwsi Jezusa Chrystusa? Przeciwnie, czy to nie On szukał nas pierwszy? Czy to my, nieszczęśni chorzy, wyszliśmy naprzeciw lekarzowi? Czy to nie raczej lekarz wyszedł szukać chorych? Czy owca nie zagubiła się, zanim pasterz, pozostawiając dziewięćdziesiąt dziewięć innych, wyruszył na poszukiwanie jej, znalazł ją i przyniósł, pełen radości, na swoich ramionach? (Łk 15,4)… Czy drachma nie zaginęła, zanim kobieta zapaliła lampę i szukała jej w całym domu, aż wreszcie ją znalazła? (Łk 15,8)… Nasz pasterz znalazł swoją owcę, ale najpierw zaczął jej szukać. Jak ta kobieta, znalazł swoją drachmę, ale najpierw jej szukał. Najpierw zatem nas szukał, a kiedy znalazł, staliśmy się zdolni do przemawiania. Dlatego daleko od nas poczucie pychy. Bylibyśmy bezpowrotnie zgubieni, gdyby Bóg nas nie szukał i nie znalazł.
***********************
Na dobranoc i dzień dobry – J 1, 43-51
Mariusz Han SJ
Przekroczyć siebie samego i chwalić Pana…
Świadectwo uczniów
Nazajutrz [Jezus] postanowił udać się do Galilei. I spotkał Filipa. Jezus powiedział do niego: «Pójdź za Mną!». Filip zaś pochodził z Betsaidy, z miasta Andrzeja i Piotra. Filip spotkał Natanaela i powiedział do niego: «Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy – Jezusa, syna Józefa z Nazaretu». Rzekł do niego Natanael: «Czyż może być co dobrego z Nazaretu?» Odpowiedział mu Filip: «Chodź i zobacz!» Jezus ujrzał, jak Natanael zbliżał się do Niego, i powiedział o nim: «Patrz, to prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu». Powiedział do Niego Natanael: «Skąd mnie znasz?»
Odrzekł mu Jezus: «Widziałem cię, zanim cię zawołał Filip, gdy byłeś pod drzewem figowym». Odpowiedział Mu Natanael: «Rabbi, Ty jesteś Synem Bożym, Ty jesteś Królem Izraela!» Odparł mu Jezus: «Czy dlatego wierzysz, że powiedziałem ci: Widziałem cię pod drzewem figowym? Zobaczysz jeszcze więcej niż to». Potem powiedział do niego: «Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Ujrzycie niebiosa otwarte i aniołów Bożych wstępujących i zstępujących na Syna Człowieczego».
Opowiadanie pt. “Chwalmy Pana”
“Pieśń sługi” to tytuł rozmyślań znanego teologa moralisty, ojca Bernarda Haeringa. Spisywał te rozważania w szpitalu, po operacji strun głosowych. Kiedy przed drugą i najpoważniejszą operacją zapytał lekarza czy będzie mógł jeszcze kiedykolwiek śpiewać, otrzymał życzliwą odpowiedź: – Nawet jeżeli ksiądz nigdy już nie będzie mógł śpiewać, to życie księdza będzie chwalić Pana.
Tymi słowami lekarz wzruszył zakonnika. Wyraził bowiem sedno powołania kapłańskiego, powołania wszystkich chrześcijan.
Refleksja
Dając i wyznaczając człowiekowi miejsce w świecie oraz obdarzając go jednocześnie łaską osobistego powołania, Pan Bóg obdarzył nas wszystkich licznymi darami, zdolnościami, oraz talentami. Z ich pomocą możemy to swoje powołanie pomysłowo, intersująco i radośnie realizować…
Wypełniając swoje powołanie, człowiek jednocześnie wypełnia plany Boga wzgędem całego wszechświata. Rozwijając swoje talenty i umiejętności współtworzymy życie w mikro i makro skali. Człowiek osiąga w ten sposób szczęście oraz zadowolenie z życia na poziomie indywidaulnym, ale też i społeczności w jakiej przyszło mu żyć. Stworzeni jesteśmy wszyscy do “latania”, kiedy przekraczamy własne przyzwyczajenia i ułomności…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Jakimi licznymi darami, zdolnościami i talentami obdarzył Cię Bóg?
2. Jak realizujesz swoje życiowe powołanie?
3. Czy masz świadomość tego, że realizując wole Boga, realizujesz się w pełni?
I tak na koniec…
“Powołanie pomaga człowiekowi wyzwolić się, to pewne, ale trzeba także wyzwolić powołanie” (Antoine de Saint-Exupéry)
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,127,na-dobranoc-i-dzien-dobry-j-1-43-51.html
**********
Spotkanie z Jezusem, jakie przydarzyło się przyszłym Apostołom, jest doświadczeniem bliskości Kogoś, kto od dawna nas zna, interesuje się nami i pragnie naszego dobra. Stając się uczniami Jezusa, uczymy się od Niego oddawać życie za braci. Być może nasze podążanie za Jezusem przypomina trochę niezdarne kroki małego dziecka, jednak mamy ufność wobec Boga, który nas prowadzi i zawsze jest większy od nas i naszej słabości.
ks. Jarosław Januszewski, „Oremus” styczeń 2009, s. 22
JEZUS KRÓL WSZECHŚWIATA
„Chcę Cię wywyższać, Boże mój, Królu i błogosławić imię Twe na zawsze i na wieki” (Ps 145, 1)
W Starym Testamencie Bóg przedstawiał się swojemu ludowi przede wszystkim jako Pan, a swoje władztwo postawił jako fundament dekalogu: „Ja jestem Pan, Twój Bóg… nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie” (Wj 20, 2–3). Władztwo Boga nie dopuszcza współzawodników, choć z drugiej strony zapewnia ludziom wolność. Kiedy Izrael był wierny swojemu Bogu, Bóg go bronił przed niewolą. To był okres jego chwały: „Jam cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli” (tamże). Kiedy natomiast usuwał się spod Jego władztwa, popadał w niewolę: był to czas nieszczęść (Sdz 10, 6–7).
Izrael jednak był tylko figurą ludu mesjańskiego, w którym Bóg postanowił „w jedno zgromadzić synów swoich, którzy byli rozproszeni. Na to posłał Bóg Syna swego, którego ustanowił Dziedzicem wszystkich rzeczy, aby był Nauczycielem, Królem i Kapłanem wszystkich, Głową nowego i powszechnego ludu synów Bożych” (KK 13). Istotnie, kiedy Syn Boży stawszy się człowiekiem zjawił się na ziemi, był powszechnie nazywany „Panem”. On sam uznawał ten tytuł: „Nazywacie Mnie… Panem, i dobrze mówicie, bo nim jestem” (J 13, 13) uczniom zaś obiecywał: „Ja przekazuję wam królestwo, jak Mnie przekazał je mój Ojciec” (Łk 22, 29). Wobec władzy rzymskiej oświadczył wyraźnie „Ja jestem królem” (J 18, 37), a zanim wstąpił do nieba, powiedział: „Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi” (Mt 28, 18).
Jezus jest prawdziwie Królem wszechświata. Jako Słowo odwieczne posiada całe władztwo Trójcy Przenajświętszej: jest Stworzycielem, Panem wszechświata i wszelkiego stworzenia. Lecz również jako człowiek Jezus, na mocy zjednoczenia hipostatycznego, uczestniczy w pełni w tym boskim i nieograniczonym władztwie. Chrystus stoi na szczycie stworzenia: jako początek, koniec i Król wszechstworzenia: „Jam jest Alfa i Omega, mówi Pan Bóg, Który jest, Który był i Który przychodzi, Wszechmogący” (Ap 1, 8).
- Bądź pochwalony, Panie Jezu, bo zostałeś ofiarowany i nabyłeś krwią swoją ludzi z każdego pokolenia, jeżyka, ludu i narodu i uczyniłeś nas wszystkich Bogu naszemu królestwem i kapłanami.
Ponieważ zostałeś zabity, jesteś godzien wziąć potęgę i bogactwo, mądrość i moc, i cześć i chwałę, i błogosławieństwo.
Wielkie i godne podziwu są dzieła Twoje, o Panie Boże wszechmogący; sprawiedliwe i wierne są Twoje drogi, o Królu narodów! Któż by się nie bał, o Panie, i Twego imienia nie wysławiał? Bo Ty sam jesteś święty, i wszystkie narody przyjdą i padną na twarz przed Tobą, bo ujawniły się Twoje słuszne wyroki (Apokalipsa 5, 9–12; 15, 3–4).
- O Królu chwały i Panie panujących! Twoje królestwo nie ma końca… chociaż Ty jesteś Bogiem, mogę przecież rozmawiać z Tobą jak z przyjacielem. Nic jesteś takim jak panowie na ziemi, którzy całą wielkość swoją zasadzają na uzewnętrznianiu swej władzy… Do Ciebie nie potrzebuję pośredników. Wystarczy kontemplować Cię, by przekonać się, że Ty jeden godzien jesteś tej nazwy Pana!…
O Panie mój, o Królu mój, kto by zdołał opisać wielmożność Twoją, jaka w Tobie jaśnieje! Niepodobna nie widzieć, żeś Ty jest samym Majestatem. Patrząc na Ciebie, ogarnia nas zdumienie, przede wszystkim, gdy się widzi to głębokie upokorzenie i tę miłość, jaką raczysz okazywać takiemu jak ja stworzeniu. Ochłonąwszy z tego pierwszego przestrachu, który rodzi się na widok Twojej wielkości, wolno nam przedstawiać Ci wszelkie potrzeby swoje i rozmawiać z Tobą swobodnie. A potem budzi się w nas inny, większy strach, byśmy Cię nie obrazili. Lecz nie jest to strach przed karą, gdyż nie ma dla duszy większej kary nad utratę Ciebie samego (św. Teresa od Jezusa: Życie 37, 5–6).
O. Gabriel od św. Marii Magdaleny, karmelita bosy
Żyć Bogiem, t. I, str. 195
http://www.mateusz.pl/czytania/2015/20150105.htm
***********
JACEK POZNAŃSKI SJ
Ruchliwe życie duchowe
Ustalamy sobie nieraz pewien pułap, który chcielibyśmy w życiu osiągnąć. Wyobrażamy sobie stan, do którego aspirujemy. Najczęściej dotyczy to naszej pozycji materialnej czy społecznej, ewentualnie edukacji. Wysilamy się, wkładamy dużo energii, inwencji i twórczości, aż w końcu dochodzimy do celu. Co wtedy? Cieszymy się i dążymy do utrzymania stanu posiadania. Podobnie postępujemy w życiu duchowym, choć co prawda, rzadziej przywiązujemy uwagę do osiągnięcia czegoś w życiu duchowym. Ci, którzy o tym myślą, zazwyczaj wyobrażają sobie pewien ideał modlitwy, relacji z Bogiem i bliźnimi. Jeśli go osiągają, pragną by pozostał niezmienny. Czy jest to rzeczywiście możliwe? Trudno się mówi, ale nie! Gdy raz zaangażujemy się w rozwój życia duchowego, w zdobycie jakiegoś duchowego ideału i zatrzymamy się, będzie to nieuchronnie prowadziło do cofania się. Dlaczego?
Deus semper maior
Człowiek jest stworzony jako istota dynamiczna, wciąż otwarta na zmiany, doskonalenie się, przekraczanie siebie i każdego swojego stanu. Nawet w podeszłym osoba wciąż jest zdolna do przystosowania się, przezwyciężania trudności, znajdowania nowych dróg. Oczywiście, jest też w nas tendencja statyczna, wspierana przez lenistwo, lęki, obawy, oportunizm, wygodnictwo. Od tego, która z tych sił w nas zwycięży, zależy poczucie pełni życia i radości z bycia człowiekiem.
Człowiek ma potrzebę „więcej”, gdyż jest stworzony na obraz i podobieństwo Boga zawsze większego, Transcendencji. Dla Ignacego Bóg jest „Deus semper maior”. Niektórzy teologowie twierdzą, że w niebie nigdy się nie znudzimy, bo będziemy w nieskończoność odkrywali Boga, który wciąż przekracza każde nasze poznanie Go. Będzie to istnienie w zachwycie wciąż nowym odkrywaniem Boga. Początek tego niebieskiego stanu jest już na ziemi, gdy odkrywamy siebie jako dynamiczne Boże stworzenie.
Ruchliwa duchowość
Dla św. Ignacego ludzki byt w jakiś metafizyczny sposób jest naznaczony przez wyrażające dynamiczność słówko „więcej”. Ignacy był przekonany, że ludzie znajdują rację i chęć do życia, kiedy postępują, doskonalą siebie, kiedy zawsze więcej i bardziej odnawiają i reformują swoje życie. Według J. Laíneza SJ Ignacy „zawsze starał się czynić postępy” (List z 1547). Chciał też, by każdy kto odprawia Ćwiczenia duchowe pragnął „przynosić owoce znamienite i bardzo miłe Bogu” (Ćd 174).
Słówko „więcej”, centralne dla duchowości ignacjańskiej, wprowadza dynamikę, ponieważ z natury nie da się nigdy osiągnąć „więcej” w sposób ostateczny. Wyraża ono pragnienie ciągłego wzrostu, nieustannego rozwoju, nieprzerwanego bycia w drodze, wyciągania korzyści ze wszystkiego i zawsze. Ruchliwość życia duchowego jest dla byłego generała jezuitów, o. P.H. Kolvenbacha, najistotniejszym owocem Ćwiczeń. Poczucie dobrze odprawionych rekolekcji, zadowolenie, zbiór łask, wglądów i pociech są drugorzędne wobec pytania, czy życie i duch rekolektanta nabrały ruchliwości. Jeśli po rekolekcjach osoba chce po prostu być dobrym chrześcijaninem i nikim więcej, brak najważniejszego owocu. Odkrycie w sobie „więcej” prowadzi do poszukiwania Boga zawsze większego za pomocą rozeznawania duchowego. Dynamika więcej, bardziej, lepiej, to szukanie większej służby i chwały Boga, coraz lepsze rozeznanie i realizacja Jego woli. Ćwiczenia mają pomóc, by Bóg niepojętej Tajemnicy wziął człowieka w swoje całkowite posiadanie. Wtedy niepojęte rzeczy będą się działy w życiu takiego człowieka.
Przeciw stagnacji
Dzięki nakierowaniu na ruchliwość Ćwiczenia mogą wyrwać człowieka z dwóch częstych dzisiaj form stagnacji: fundamentalizmu oraz ideologii (P.H. Kolvenbach SJ). Czasami zastraszeni przez społeczno-kulturowe zmiany czujemy impuls do agresywnego odrzucenia wszelkiej reformy, odnowy, czy uwspółcześnienia. Jednak intensywne zanurzenie w potoku zmartwychwstałego życia Chrystusa podczas odprawiania rekolekcji ma nas właśnie wyrwać z wszelkiego usztywnienia, stwardnienia, uodpornienia i zahamowania rozwoju. Na drodze ignacjańskiej trzeba dokonywać wciąż nowych początków, odnawiać spojrzenie tak, by można było nie tyle wałęsać się po świecie, co pielgrzymować przez ten świat znajdujący się w wiecznej zmianie raz regresywnej, innym razem progresywnej.
Corde, spiritu, practice
Bliski współpracownik św. Ignacego, o. J. Nadal SJ wykrył w duchowości ignacjańskiej kołowy ruch, który pomaga w tej pielgrzymce. Swoje odkrycie ujął w formule spiritu-corde-practice. Według niego bliskość z Chrystusem wprowadza w ruch, którego początkiem jest poruszenie Ducha Świętego (spiritu). Przenika ono następnie do serca, gdzie winno być przyjęte i odczytane (corde). Następnie winno wcielić się w konkretnym zaangażowaniu, „pomaganiu duszom”, czynieniu miłości (practice). W końcu takie już wcielone poruszenie Ducha powraca do swojego początku w Bogu, pobudzając naszą modlitwę. Cały ten ruch wyraża zaangażowanie w realizację Bożego planu. Podjęty, staje się on codziennym źródłem duchowego życia. Z czasem prowadzi do tego, że modlitwa i działanie wzajemnie się przenikają, i już nie my, lecz Pan działa z nami i dla nas. Stąd niedaleko, byśmy odkryli całą naszą egzystencję jako święte miejsce, gdzie objawia się działanie Boga dla zbawienia człowieka (P.H. Kolvenbach SJ).
Działanie człowieka żyjącego duchowością ignacjańską nigdy nie stanie się rutyną, lecz wciąż będzie oryginalne w sposobie postępowania, tak jak wciąż oryginalny i niepowtarzający się jest nieustannie działający i trudzący się dla człowieka Bóg (Ćd 236).
Jacek Poznański SJ
Tekst ukazał się w styczniowym numerze Posłańca Serca Jezusowego 1(2015), www.poslaniec.co
***********
Komentarz liturgiczny
Chrystus jest Synem Bożym J 1, 43-51
Jezus – Dziecię, którym się cieszymy jest Bogiem – Synem Bożym. Ma moc powoływania uczniów. Tutaj nie uczniowie wybierają nauczyciela i mistrza (tak było powszechnie), ale On sam mówi: „Ty” i „Ty”. „Widziałem Cię”. Oprócz tego wybrania doświadczysz jeszcze więcej: Syna Bożego otoczonego chwałą aniołów z Nim.
Zgódź się na to, że Jezus Ciebie wybiera. Z dziecka czyni ucznia. Ma dla Ciebie misję. Przygotowuje, byś z Nim ewangelizował, żył pokazując jak ON kocha.
Asja Kozak
http://www.katolik.pl/modlitwa,888.html
**********
Spotkanie
Odpowiedział Mu Natanael: „Rabbi, Ty jesteś Synem Bożym, Ty jesteś królem Izraela!”
J 1
Natanael poszukuje Boga, jest jednak pełen obaw i wątpliwości. I jako taki przychodzi do Jezusa, który nie stawia mu warunków, nie mówi, by wrócił, gdy będzie już pewien, że spotkał zbawiciela. Dostosowuje się do jego możliwości. Jezus każde spotkanie czyni czymś wyjątkowym i osobistym. Chce przyjść i do mnie na miarę moich możliwości. Nie rezygnuje ze mnie, nawet wtedy, gdy we mnie jest wiele rozproszeń, gdy jestem rozkojarzona i nieskupiona, gdy trwam w jakimś dołku, czy kryzysie.
Może Natanael zrezygnowałby z rozmowy, gdyby Jezus nie przejął inicjatywy i nie wszedł z nim w dialog. Mimo wątpliwości pozostał, pozwolił Jezusowi mówić. Tylko dlatego mógł zachwycić się Jego osobą, mógł rozpoznać w nim Boga i dotknąć się Go. Ja także powinnam zostawiać swoje uprzedzenia i zgadzać się, by Jezus działał w moim życiu. On jest zainteresowany mną tak, jak był zainteresowany Natanaelem. Nie pozwolił mu odejść. Nie chce też, bym i ja odeszła bezowocnie. Jezus chce się ze mną spotkać bez względu na moje oczekiwania, pragnienia, czy dyspozycyjność.
W spotkaniu z Bogiem nie wszystko zależy ode mnie, a może nawet niewiele zależy. Jednak to ja powinnam wchodzić w tę relację otwarcie i hojnie. Z ufnością, że On mówi przez poruszenia, że w każdej sytuacji, może coś we mnie zmienić. Tylko muszę pozwolić Mu się dotknąć, muszę Mu dać ku temu okazję.
Czytania mszalne rozważa Aleksandra Kozak
http://liturgia.wiara.pl/kalendarz/67b56.Refleksja-na-dzis/2015-01-05
********
Zaproszenie do budowania wspólnoty
Ks. Ireneusz Rogulski
Wspólnota to zespół osób, których łączą te same ideały, wartości, a ich wzajemne relacje oparte są na współodpowiedzialności i trosce o dobro pozostałych członków grupy.
Wspólnota w dobie indywidualizmu
Żyjemy w świecie, w którym dominuje indywidualizm. Bardzo popularne stają się dziś hasła, które zachęcają do egoistycznego pojmowania życia: „ja”; „moje”; „mnie” – wydaje się, że celem życia współczesnego człowieka jest zdobycie jak najlepszej pozycji społecznej i „wybicie” się, niezależnie od innych, a często wbrew innym. Szybki rozwój ekonomiczno – gospodarczy sprzyja koncentracji na tzw. robieniu kariery, często kosztem małżeństwa i rodziny (wymownym tego przykładem są wyjazdy zagraniczne męża czy żony, ojca czy matki przy jednoczesnym pozostawieniu w kraju swoich najbliższych). W mediach proponuje się również egoistyczny styl życia, związany z zaspokojeniem najniższych instynktów i żądz. Tymczasem, człowiek stworzony na obraz Boży, jest wezwany do naśladowania swojego Stwórcy. Ten zaś istnieje jako Wspólnota Osób. Słowo wspólnota – jak zostało to już zauważone – uległo dziś totalnemu zdezawuowaniu. Wspólnota bowiem to nie przypadkowa grupa ludzi (jak na przykład w kolejce, w autobusie, tramwaju czy nawet szkole). Wspólnota to zespół osób, których łączą te same ideały, wartości, a ich wzajemne relacje oparte są na współodpowiedzialności i trosce o dobro pozostałych członków grupy. Najbardziej podstawową wspólnotą jest rodzina, ale także wspólnotą jest jakaś grupa formacyjna (np. Oaza, KSM), wspólnota przyjaciół itp. W szerszym wymiarze można mówić o wspólnocie parafialnej czy diecezjalnej, a także wspólnocie ojczyzny (chociaż w tym ostatnim przypadku budowanie wspólnoty w dobie pluralizmu i indywidualizmu jest już bardzo trudne).
Trójca Święta wzorem wspólnoty
Dogmat o Trójcy Świętej stwierdza, iż jest jeden Bóg, ale są trzy Osoby Boskie: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Wszystkie One zachowują swoją indywidualną tożsamość, ale łączy Je ta sama natura (por. KKK 252 i 253). W pierwszych wiekach chrześcijaństwa, aby lepiej zrozumieć sposób istnienia Trójcy Świętej, posługiwano się obrazem koniczynki, która złożona z kilku elementów tworzy jednak jeden kwiat. Abstrahując od rozważań dogmatycznych, warto sobie uświadomić, że Bóg jest istotą społeczną. Człowiek – stworzony na obraz i podobieństwo Boże – jest również wezwany do budowania życia opartego na wspólnocie. Ma więc ona być również odnajdywaniem tego co wspólne, co łączy, choć nie oznacza to zacierania różnic i nie dostrzegania swoistej natury każdej osoby jako odrębnego indywiduum.
Trójca Święta jest również wspólnotą opartą na miłości. Ojciec, Syn i Duch Święty łączy najwznioślejsza i najdoskonalsza miłość, której źródłem i mocą jest Duch Święty. Jeśli więc chcemy budować wspólnotę ludzką konieczne jest rozwijanie w sobie cnoty miłości i prośba do Boga o ten dar. Tylko tam, gdzie jest Miłość, może powstać wspólnota. We wspólnocie musi liczyć się bardziej dobro wspólne niż dobro jednostki, co oczywiście nie oznacza deprecjonowania roli i autonomii jednostki. Jeśli poszczególny człowiek miałby zostać pokrzywdzony, to wówczas taka wspólnota nie ma sensu. Niemniej jednak dla wspólnego celu konieczne jest ograniczenie pewnej autonomii. Tak jest w przypadku wspólnoty państw, np. w Unii Europejskiej. Aby tworzyć dobro wspólne poszczególne kraje muszą oddać cząstkę swojej suwerenności dla wspólnego dobra UE. Również taka zasada dotyczy wspólnoty kraju. Jeśli np. budowana jest autostrada, to dobro całości narodu uzasadnia oddanie części ze swoich posiadłości pod budowę nowej drogi. Zatem tworzenie wspólnoty wiąże się z pewnego rodzaju ofiarą i pociąga za sobą konieczność dzielenia się posiadanym dobrem.
Eucharystia – pokarm na drogę budowania wspólnoty
Powyższe rozważania nt. wspólnoty uzmysławiają fakt, że jej tworzenie jest bardzo trudne. Konieczne jest zatem wsparcie tego dzieła mocą łaski Bożej. Najdoskonalszym jej źródłem jest Eucharystia. Człowiek, który jednoczy się z Chrystusem w Komunii Świętej zostaje niejako predysponowany do budowania wspólnoty, gdyż sam tworzy najpełniejszą wspólnotę – z Chrystusem. Aby więc spotykać się w sposób konstruktywny z drugim człowiekiem i tworzyć z nim więź miłości, trzeba najpierw spotkać się z Bogiem – Miłością. Chrystus dla zbudowania owej wspólnoty eucharystycznej z człowiekiem „daje się” całkowicie człowiekowi, ofiaruje siebie dla człowieka. Również nasze ludzkie wspólnoty muszą być oparte na umiejętności poświęcenia swoich sił, talentów i darów dla innych.
Maryja – najdoskonalszym arcydziełem Trójcy Przenajświętszej
Osobą, w której wszystkie wyżej wymienione tezy na temat wspólnoty realizują się najpełniej jest Maryja. To Ona całkowicie oddana Bogu Ojcu poczęła Syna Bożego za sprawą Ducha Świętego. Dlatego papież Benedykt XVI w Uroczystość Trójcy Świętej roku 2006 tak powiedział o Świętej Bożej Rodzicielce: Spośród wszystkich stworzeń arcydziełem Trójcy Przenajświętszej jest Maryja Dziewica: w Jej pokornym i pełnym wiary sercu Bóg przygotował sobie godne mieszkanie, aby wypełnić tajemnicę zbawienia. Miłość Boża znalazła w Niej doskonałą wzajemność i w Jej łonie Syn Jednorodzony stał się człowiekiem. Z synowską ufnością zwracamy się do Maryi, ażeby z Jej pomocą móc postępować w miłości i uczynić z naszego życia pieśń ku chwale Ojca przez Syna w Duchu Świętym.
http://liturgia.wiara.pl/doc/420697.Zaproszenie-do-budowania-wspolnoty/2
***************************************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
Marcelina Darowska, zakonnica
W celach leczniczych wyjechała za granicę. W Rzymie w czasie modlitwy zrozumiała, że jest wezwana do stworzenia zgromadzenia o charakterze wychowawczym. Jej ojcem duchowym był o. Hieronim Kajsiewicz. To on zapoznał ją z Józefą Karską, która także myślała o założeniu nowego zgromadzenia. Niestety, choroba córki Marceliny zmusiła ją do powrotu na Podole. Podjęła tu pracę społeczno-oświatową, pomagała chłopom w usamodzielnieniu się po uwłaszczeniu.
Mając 27 lat związała się w Rzymie prywatnymi ślubami ze zgromadzeniem tworzącym się wokół o. Hieronima i Józefy Karskiej. W 1863 r., po śmierci Józefy, została przełożoną nowej wspólnoty. Pius IX, błogosławiąc temu dziełu, powiedział: “To zgromadzenie jest dla Polski”.
W tym samym roku matka Marcelina przeniosła Zgromadzenie Sióstr Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny (niepokalanek) do Jazłowca (obecnie Ukraina). Otworzyła tam zakład naukowo-wychowawczy dla dziewcząt, który wkrótce stał się ośrodkiem polskości na terenie zaborów. Sercem pracy Zgromadzenia miało być wychowywanie dzieci i młodzieży. Wprowadziła nowatorską wówczas zasadę indywidualizacji w nauczaniu. Starała się nie tylko uczyć, ale przede wszystkim kształtować młode dziewczęta, aby mogły potem stać się dojrzałymi kobietami, żonami i matkami, zaangażowanymi w sprawy narodu i Kościoła.
Po kilku latach otwarto kolejny zakład, w Jarosławiu. Z czasem powstały też placówki w Niżnowie, Nowym Sączu i Słonimie. W 1907 r. Marcelina wysłała siostry do nowego zakładu w Szymanowie, niedaleko Warszawy. Uzyskanie od rządu carskiego pozwolenia na otwartą pracę u wrót stolicy graniczyło z cudem. Zgoda jednak nadeszła. Obecnie w Szymanowie znajduje się dom generalny zgromadzenia.
Marcelina zmarła 5 stycznia 1911 r. w Jazłowcu. Pozostawiła po sobie 144 tomy maszynopisów; stworzyła polską terminologię mistyczno-ascetyczną o zabarwieniu romantycznym. Beatyfikował ją św. Jan Paweł II w Rzymie 6 października 1996 r.
Błogosławiona Matka Marcelina sama o sobie.
Przyszłam na świat 16 stycznia 1827 roku z zamożnych Rodziców – piąta w porządku żyjących ich dziatek. Gniazdo rodziny mej Matki było na Ukrainie; ojciec z Litwy pochodził; pradziady jego prócz marnego tytułu Księcia na świecie, tak pospolitego na Litwie – ważne zajmowali posady przy Kościele Bożym; dwóch było biskupami – jeden z nich fundatorem gmachu przy katedrze Wileńskiej…
Ojca mego zawsze zacnym i uczciwym znałam człowiekiem dobrym był panem dla włościan i szlachty z prześladowanej przez rząd, zwanej jednodworcami – wybornym, wzorowym przez lat wiele marszałkiem z wyboru obywateli. Charakter miał silny, nieugięty – serce zdolne miłości…
Matka moja dobrej, poczciwej natury, dowcipnego, wesołego umysłu, zaniedbaną była w wychowaniu religijnym; całą młodość wśród świata spędziwszy – oglądać się nań nawykła; wszakże łaską Bożą cnót niewieścich pilnie strzegła; była łagodną, pracowitą, wierną i uległą mężowi, oddaną dziatkom…
Pierwszych dni życia mego (Epoka młodości mojej do wyjścia za mąż – była zupełnie dalszym ciągiem wieku dziecinnego, który szerzej spisany. Dom Rodziców moich w niczym się nie zmienił – więcej był tylko trochę uczęszczany – ten sam jego charakter – i jam taka sama w większym tylko rozwoju złego mego i dobrego, łaską Bożą wszczepionego. Wszystko było to samo – tylko silniejsze. W rzeczach Bożych, moralnych – ten sam pęd gorący i szczery – to samo nieoświecenie, zupełna nieświadomość; pochopność do ofiary, umartwień zewnętrznych – zapomnienia o sobie – miłość Boga i ludzi jakby w przeczuciu i w czynie z naturalnego popędu – niewinność i pokój duszy – a z drugiej strony” błoto ciemności, naturalizmu, ludzkości – tamto wszystko kalające. Strona estetyczna zewnętrzno – materialna życia dosyć rozwinięta w rodzinie naszej – żywo się we mnie odbijająca łatwo bez łaski Bożej przybrać mogła charakter próżności tak niebezpieczny dla kobiety; o ile tej się poddałam – nie wiem; zdaje mi się jednak – że zepsucie do serca nigdy nie doszło – koniec końców jednak – nic białym nie było – to nawet co najjaśniejsze, jeśli nie czarnym zupełnie, to pewnie szarym być musiało przed Bogiem – Wszystko małe, drobne, liche, nie warte spojrzenia odpowiednio charakterowi całej mojej istoty – pomimo niezaprzeczonej łaski Bożej, która czuwała jakby z daleka.) – nie byłam zdaje się złem dzieckiem: przeciwnie: Bóg mi dał serce dobre, niezmiernie wdzięczne, kochające, prawe.
Lalkami nigdy bawić się nie lubiłam a zdatność miałam wrodzoną lubo także niższego rzędu z upodobaniem z nią nie rozłącznym, do rysunków. Stąd w pięciu latach, zamiast igrać podobnie wszystkim dzieciom brałam ołówek, później pióro i przerysowywałam litery drukowane jakie przed sobą widziałam a pierwszym wzorem moim był kalendarz. Potem wzięłam się do przerysowywania listów, które mi pod rękę podpadały – dalej dochodzenia co znaczą te figurki, te kraski, znaczki ? stąd nim mię uczyć zaczęto – co było podobno w 6-tym roku – sama już słowa składać umiałam, wcale wprawnie pisząc.
Lubiłam rano wstawać – bo ranki w dniu najpiękniejsze. Z książką w ręku szłam do ogrodu – a był on piękny u Rodziców moich – za nim widok na błoń szeroką rzeczką przeciętą i na wiejską rozciągłą zagrodę. Tam ukryta w cieniu drzew siadywałam – patrzałam – słuchałam – i gwar trzód gromadnie na niej spędzonych – i nuta smętna fujarki miejskiego pastuszka – i brzęczenie pszczółek – i śpiew słowika – i niebo czyste, błękitne śnieżnymi obłoczkami zasiane – wszystko to tak mówiło do serc mego – tak je upajało, że godzinami całymi jakbym w zachwyceniu zostawała.
W rodzicielskim domu jeszcze w dziesiątym roku życia, pierwszą odbyłam spowiedź – i wraz pozwolono mi przystąpić do Komunii św. (Szczegółów z niej nie pamiętam. Wiem żem przygotowaną do tej uroczystej i ważnej w życiu chwili nie była; kazano mi się nauczyć spowiedzi powszechnej, przeczytać z książki rachunek sumienia, i nauczono jak mam się zachować przy konfesjonale. Katechizmu mało się uczyłam – a gdy mię Matka moja wziąwszy za rękę poprowadziła do spowiednika i uprzedziła go że pierwszą odbywam spowiedź – bardzo się lękałam aby mi z niego nie czynił zapytań – co, jak słyszałam zdarzało się na świecie. Ale nasz Ksiądz Proboszcz zawsze grzeczny dla możniejszych parafian swoich – i tym razem był dyskretny. Poprzestał na wysłuchaniu grzechów – dał rozgrzeszenie – naznaczył pokutę, którą zapewne skrupulatnie musiałam odmówić, bo ją uważałam za obowiązek – a wszystkie obowiązki w poszanowaniu wielkim miałam i naturalnie kochałam. Mam nadzieję, że ze czcią najsłodszego Pana naszego do serca przyjęłam – bo mi zostały w pamięci uwagi o wyrazie twarzy mojej w onej uroczystej chwili, potem powtarzane osoby przypatrującej się gdyśmy /dzieci/ do stołu Pańskiego przystępowały i pamiętam, że czułam że to był dzień wielki, czułam uroczystość i pewne jakieś nieokreślone szczęście.)
Rodzice postanowili umieścić nas w pensjonacie młodych i dobrego urodzenia dziewczynek, pod przewodnictwem Szwajcarki, protestantki – w oddalonym o 30 mil mieście Odessie. (Pensjonat P. Schedoeuver w Odessie za moich czasów był to zakład edukacyjny blisko stu panienek różnego stanu, wychowania, zasad i religii, mieszczący. Przełożona i jej współpomocnice były protestantki, nauczyciele wykładający lekcje, przychodzący z miasta profesorowie Liceum, po większej części schizmatycy i luteranie; boć prócz nauczyciela religii, Ojca Anzelma, Włocha – tylko nauczyciel tańców Francus, jeden z nauczycieli śpiewów Włoch – i dwóch muzyki Polaków – byli katolikami. Na wielką też liczbę wychowanek – 12 nas liczono katoliczek a między niemi były i Włoszki i Francuzki, a siedem tylko polek. Nauki rozłożone były w 3 klasach – a każda klasa miała 2 oddziały – trzecia czyli ostatnia trzy – a w trzecim było że tak powiem zapieczętowane – całego kursu edukacyjnego – konkluzja sześcioletnich nauk. Druga klasa w pierwszym oddziale najliczniejszą była – tam się mieściły wszystkie panienki niższej klasy – córki kupców, rzemieślników itd. które rok lub dwa w pensjonacie spędziwszy – osądzone zostały za dostatecznie uczone przez Rodziców swoich – i wyższych klas nie dotykając – do domów wracały. W drugiej też klasie mieszanina najbardziej rażąca uderzała w oczy. Były tam grube i nieokrzesane kilkunastoletnie kacapki, ledwo abecadło umiejące – a których Rodziciele przyzwolić nie chcieli aby do pierwszej zaliczone zostały klasy; były obok nich młodziuchne i delikatne dziewczynki – porządnie od początku kurs nauk przechodzące, jak fiołki przy pokrzywie wyglądające. Pomimo przestróg i złych not damy klasnej – pomału skromny i uroczy układ – miłych słów dobór w wyrażaniu się – delikatność i czystość pojęć zacierały się – a rubaszność, szorstkość – trywialność większej liczby starszych towarzyszek spływały na nie jak cień złowrogiej nocy na drogę zbłąkanego wędrowca. W serce nikt tam nie patrzył, uczuć nie badał – chodziło tylko o przyzwoitość zewnętrzną – o wyuczenie się lekcji – uprzątanie klasy – taniec – śpiew z którym się miało na egzaminie popisać.
Trzecia klasa otwierała się tylko dla panienek wyższego urodzenia – dobrze ułożonych i z jaką taką znajomością języka francuskiego a wyszłych z pierwszego dzieciństwa. W niej więc obie z siostrą moją umieszczone zostałyśmy lubo w naukach niewiele bardzo byłyśmy posunięte a wiek mój 12 lat zaledwo dochodził. Pół roku ciężkiej miałyśmy pracy – aby przejść choć w krótkości czegośmy się w niższych nie nauczyły klasach i równym krokiem z towarzyszkami mierzyć nauki w naszym wykładane oddziale. Wszakże jeśli częściej niż one raziłyśmy nauczycieli błędami w językach niewiadomością szczegółów naukowych które w tej klasie obecnie być nie powinny były- ; to wkrótce ściągnęłam ich uwagę pilnością ; dokładnością w każdym obowiązku – pojęciem i zamiłowaniem nauki a po kilku miesiącach dostawszy się na pierwsze miejsce – które się nabywało matematycznym wyrachowaniem zdań numerowych w każdym przedmiocie – do wyjścia mego z pensji go nie utraciłam.
Uważaną byłam za najzdolniejszą w całym zakładzie. Pamięć wszakże miałam mierną – wszystko co machinalnie zatrzymać było trzeba w pamięci, jak np. cyfry lat, imiona itd.. przychodziło mi z trudnością, żaden nonsens, to jest wszystko co nielogiczne, co bez podstawy i sensu nie mogło żadną miarą jąć się mojej głowy i nigdy nic podobnego nie byłam w stanie nie już ani na chwilę zachować w pamięci; ale nawet powtórzyć. Pojęcie miałam czyste i głęboko sięgające, rozum logiczny, nieznoszący żadnego fałszu i sofizmatu, – pióro niezmiernie łatwe, wyobraźnię bogatą – a pewna zdolność do sztuk pięknych: do muzyki, śpiewu, rysunków, czyniła ze mnie dobrą i świetną nawet uczennicę cenioną i lubianą przez przełożonych i nauczycieli. Siostrze mojej szło trudniej; każde jej niepowodzenie gorzkimi łzami oblewałam – co mi dowodzi, że jeśli serce złem nie było – to miłość własna zawsze i we wszystkim główną rolę grała.
Najmłodszą byłam w klasie, w której mię umieszczono – i w chwili wejścia do niej, jako dziecko uważana i przyjęta przez współtowarzyszki moje. Do żadnych tedy tajemnic przypuszczoną nie zostałam; nie uszły one jednak oka mojego – a chociaż ciekawość obudziły odrazą i oburzeniem wewnętrznym mnie przejęły. Były sprzeczne z celem pobytu naszego w pensjonacie – przeciwne obowiązkom – a to już dosyć aby podejrzenie, wstręt we mnie obudzić. Byłabym wszystkie precz usunęła – lecz jakże się wziąć do tego ?
Donieść przełożonym – uważałabym była za akt nieprawości i nigdy się go nie dopuściła; uwagi moje – czułam żeby przyjęte nie były przez starsze znacznie i rozumniejsze towarzyszki; rada więc nie rada kryć wszystkie wrażenia moje w sobie musiałam – z siostrą je tylko moją dzieląc. Ale ten co czyta w tajnikach serc naszych miłosiernie widział to moje uczucie – chciał je skutkiem uwieńczyć, i po swojemu działo rozpoczął – złe w dobro obracając.
Zapaloną byłam patriotką. Mała nas liczba, Polek trzymała się za ręce i wyraźnie nieprzychylna była Rosjankom – które mniej może naturalnie źle do nas usposobione, rozdrażnione były postępowaniem naszym. Nie byłam lepszą ani rozsądniejszą od współrodaczek moich – ale mi wszystko uchodziło ! Odznaczałam się zdolnością w pisaniu; wypracowania moje często były alegoryczno – patriotyczne a niepochlebne, surowe dla nieprzyjaciół. Nauczyciele i przełożona je dobrymi znajdowali, zwykle publicznie pochwały za nie otrzymywałam; otóż doprawdy trudno sobie wytłumaczyć jak poczciwe towarzyszki moje, które w narodzie ich nielitościwie nieraz dotykałam – przebaczały mi to – nigdy nawet za złe nie brały ?
Towarzyski moje, i nauczycieli, bardzo kochałam. Pomiędzy ostatnimi był jeden, który szczególnie serce moje posiadał: Był to Ksiądz staruszek, nauczyciel religii, Włoch rodem, który mi się też ojcowskim odpłacał przywiązaniem. Był to człowiek wielkiej zacności i pobożności – o cnotach jego wiele słyszałam, a dołączywszy to do uszanowania jakie stan duchowny we mnie obudzał – czciłam Go – ufałam mu – nieograniczenie. Zwierzałam mu się ze wszystkim – co miałam na sercu. Mówiłam też często o pragnieniu moim życia zakonnego; ale poczciwy staruszek przekonawszy się z rozmów moich, że to było sprzeczne z życzeniem Rodziców moich – zalecał abym tę myśl odtrącała, dowodząc, że wszędzie zbawić się można, a życie dobre na świecie pożyteczniejsze i z większą duszy zasługą niż klasztorne. Każde słowo jego za wyrocznię dla siebie uważałam. Wtedy wydawał mi się on najmędrszym człowiekiem na świecie; dziś gdy wszystkie szczegóły prowadzenia mego stają mi w myśli – pomimo zawsze żywej i szczerej wdzięczności dla niego – przeczyć nie mogę, iż nie był to wcale wzór przewodników na drodze wewnętrznej – a może nawet nauczyciela religii. )
Wyszłam za mąż w 1849 roku w dzień Aniołów Stróżów – nie zmuszona, wolą Rodziców moich, jak to błędnie niektórzy mniemali – nie poświęcona ludzkim ich widokom i spekulacji. Czyniąc krok ten – uległam przeważnej sile okoliczności niewątpliwie ręką Opatrzności rządzonym. (Czyniąc krok ten – uległam przeważnej sile okoliczności niewątpliwie ręką Opatrzności rządzonym. Czy to dlatego, że szatan przeczuwszy powołanie moje do służby Bożej odprowadzić mię od niego usiłował i wzbudzał przeszkody o które by się ono rozbić mogło; czy że Rodzice moi zamożni byli a posag w rozumieniu ludzkim najważniejszym niemal przymiotem panny – matka zaś i siostry starsze najzacniejsze kobiety, rękojmią były że i ja dobrą będę żoną; czy na koniec, że jak to ludzie nazywają: szczęście do ludzi miałam; najszacowniejsza młodzież okolicy naszej, poszukiwała mnie w małżeństwo. Ojciec wydać pragnął – matka tego sobie życzyła, nic na przeszkodzie spełnieniu powołania kobiety, wedle sądu ludzkiego – nie stawało.
W kilka miesięcy później i ten się rozstrzygnął. Między odmówionymi, kilkakrotnie i najsilniej odmówiony był Karol Darowski. Zawód w uczuciu źle wpłynął na charakter jego szlachetny i silny z natury ale niezmiernie przeciwnościami życia rozjątrzony – stał się przykrym, ostrym i surowym, niedostępnym prawie dla wszystkich – a głębokie cierpienie, które się w kilku dniach po tym ciężkim dla serca zawodzie posrebrzonym włosem odbiło w 30 letnim młodzieńcu – współczucie ogólne dla niego wywołało. Większość głosów przeciw mnie była – głównie powstali zacni, sami zdolni wyższego uczucia; powstali księża – a spowiednik mój powiedział mi, że zdam kiedyś ciężki rachunek przed Panem Bogiem za tę duszę, której zbawienie mogłam była zapewnić. To głębokie zrobiło na mnie wrażenie. Karol lubianym nie był dla nieugiętego i surowego swego usposobienia – ale szacunku nikt mu odmówić nie mógł; ja go najbardziej, w niechęci mojej do zamęścia, nie lubiłam – dlatego, że miał najwięcej stronników, że mój ojciec szczególnie go lubił i cenił i przeczuwałam, że by za niego najchętniej mnie wydał; wszakże nie szanować go nie mogłam, bo prawością i rozumem odznaczał się pomiędzy wszystkimi. Karol po każdym odmówieniu moim przestawał w domu rodziców moich bywać – ale spotkawszy mnie gdzie w towarzystwie – uczucie brało górę nad rozumem – i znowu powracał. Podobne spotkanie nastąpiło na balu w parę miesięcy po onej obietnicy mojej Ojcu mojemu zrobionej. Kropla po kropli skałę przebija; serce moje niewidome dla mnie było też zmiękczone stałością Karola, której dowód miałam w każdym z nim spotkaniu. Mimowolne jakieś pierwszeństwo w tańcach, do których nie należał dane mu – serce jego rozpromieniło nadzieją : w kilka dni później przybył do domu rodziców moich i raz jeszcze zapytanie mi zrobił. Zadrżałam – przyrzeczenie, słowo dane Ojcu stanęło mi w pamięci …. zdało mi się, że wyboru lepszego, sprawiedliwszego nie mogłam uczynić – zdało mi się, że nikomu potrzebniejsza nie byłam, użyteczniejszą być nie mogłam jak jemu – i zrobiłam mu nadzieję … a nadzieja dana mężczyźnie – w przekonaniu moim – była słowem, obowiązaniem się. Tegoż samego dnia, 20 Października 1848 r. dotknięta zostałam ciężką i gwałtowną chorobą, której nikt określić ani nazwać nie umiał – lekarze licznie ze wszech stron kosztem Ojca mego a staraniem Karola sprowadzani, zwątpili o wyleczeniu, życie z każdym dniem uchodzić się zdawało; cierpienia były niezmiernie gwałtowne i odejmujące mi zupełnie władzę poruszania się – a stan moralny …. jakiego nigdy dotąd nie byłabym zaznała – błogi i szczęśliwy nad wszelki wyraz. Nie rozumiałam go – nie umiałam ocenić – nie zdając sobie z niego sprawy, i nie pojmując, nie zawdzięczając – używałam. Wejść w szczegóły jego – dziś bym nie umiała: boć się nigdy nad nim nie zatrzymałam a dwadzieścia lat z górą od tego czasu upłynęło; wiem tylko, że cały charakter jego był nadzmysłowy, nadludzki – czyste dotknięcie miłosierdzia Bożego – łaski Pana, który w miłości swojej nie rachuje się komu daje – daje – bo kocha – kocha – bo cały miłością. Nieoświecenie moje było do tego stopnia wielkie w rzeczach religii w najściślejszych i najprostszych jej obowiązkach – że w ciągu całej tej niebezpiecznej i życiu grożącej choroby – spowiedź nie przyszła mi na myśl – otaczający mię dalecy też byli od wspomnienia mi o niej: głupiuchno tonęłam sobie w Panu – pełna i szczęśliwa tym co było – bez żadnej głębszej, doskonałej chrześcijańskiej myśli. Dowody serca ludzi – miałam najobfitsze; sercem też przyjmowałam i oceniałam wszystkie a najszczególniej może – niesione mi w poczciwości, w prostej a niezasłużonej wdzięczności przez lud wiejski: modlono się o życie moje gorąco, rozsyłano ofiary po cudownych miejscach i dziś mam uczucie, że one zatrzymały mnie na ziemi, gdy Bóg chciał mię zabrać z niej zanim zepsucie świata pokalać miało duszę moją, słabą, ciemną, nędzną – ale wtedy jeszcze ufam, nieobciążoną wielkimi grzechami, bo niepojmującą złego i zdaje mi się nieznającą złej woli. Choroba moja trwała kilka miesięcy – blisko w rok dopiero po pierwszym przyrzeczeniu, w Październiku 1849 roku – w dzień Aniołów Stróżów nastąpił ślub.
W chwili jego dziwnego, niezatartego dotąd doznałam wrażenia. Karol był już mi wtedy drogi. Wielkie, jeśli tak nazwać można uczucie ludzkie – uczucie jego dla mnie – szacunek który wzrastał z każdym dniem bliższego jego poznania – rozwinęło w sercu moim przywiązanie.)
We dwa lata i pół po tym dniu – 20 Kwietnia 1852 roku Bóg zerwał więzy, które zdaje mi się, sam był włożył na mnie; sam śmiem mniemać – bo nigdy wyrzutu sumienia, ani odstąpienia łaski Jego ode mnie – nie czułam.( Paru lat życia mojego małżeńskiego prawie zupełnie nie pamiętam – tak dziwnie, niepojęcie prawie dla mnie, ono się w pamięci mej zatarło. Nie umiałabym powiedzieć jaka w nim byłam ? ogólne mam tylko uczucie, że w bladym obrazie całego mojego życia – to jeszcze najbledsza, najuboższa część jego. Wszakże wyniosłam z niej pewne głębsze pojęcie życia społeczeńskiego i obowiązków jego, a w szczególności obowiązków żony, matki, pani domu z doświadczeniem połączone. Karol piękniał, rósł z każdym dniem uszlachetniony, złagodzony, rozpromieniony szczęściem domowej zagrody – tym szczęściem wewnętrznym i zewnętrznym którego tak mało zaznał w życiu; ja zdaje mi się, z każdym dniem malałam, a jak w epoce młodości, próżność – tak w tej następnej, samolubstwo, zwrot wszystkiego na siebie – z bliska mi groził. Bóg nie dopuścił abym się o tę skałę niebezpieczeństwa rozbiła – odwrócił łódź moją od niej, puścił ją na szersze morze, gdzie mniej podobnych nieprzyjaciół zewnętrznych – a jeśli otchłań jego wnętrzna głębsza – to On Sam przed przepaścią jej chroni, u steru łodzi stojąc. Niech stokroć błogosławiony będzie ! gdy rani – leczy; gdy ogałaca – bogaci – gdy wywraca – podnosi. Święty, Święty jest Pan nasz !)
– Karol w 33 roku życia ojciec dwojga niemowląt – w drodze, jadąc na Podole z Ukrainy objąć dobra z działu mu przypadające – z tyfusu życie zakończył.
W dziesięć miesięcy po stracie męża – Bóg mi zabrał pierworodne dziecię syna – obraz ukochany Ojca… (Grom był straszny dla nie obeznanej z przeciwnościami, z cierpieniem. Przy zwłokach męża uczułam – że szczęście ludzkie – zwykłe na ziemi – strzaskane dla mnie na zawsze; że go Bóg nie chciał dla mnie. Postanowiłam usunąć się od świata i w obowiązkach matki i pani resztę życia spędzić. Tu mi staje żywo w pamięci pewny drobny szczegół z tej epoki, który dla uczczenia Boga i Matki Najświętszej, kilką słowy opowiem. W kilka tygodni po moim owdowieniu – na pierwszy krok usunięcia się od świata, postanowiłam wyrzekając się na zawsze próżności i zbytków jego, pozbyć wszystkich pięknych strojów, które się jeszcze po wykwintnej wyprawie w garderobie mojej mieściły. Kazałam więc je wszystkie znieść, aby niemi rozporządzić. Widząc to najstarsza z Sióstr moich, miłośnie wedle świata i natury – zaczęła mi robić uwagi swoje : żem młoda, że życie to jeszcze uśmiechnąć się do mnie może – że powrócić muszę do tego co warunkiem przyjemności jego; że czas ma swoje prawa – że po czarnym żałoby kolorze, który dziś przywdziałam – razić mię nie będzie popielaty i fioletowy, później szafirowy i zielony, później na koniec niebieski i różowy, jak do tego wiekiem moim mam prawo; na cóż więc marnować tyle pięknych rzeczy, które niedawno summy kosztowały a które wkrótce znów potrzebne mi będą ? – Odpowiedziałam na to spokojnie ale stanowczo: że już ich nigdy używać nie będę że sukni czarnej prostej i jednostajnej nosić nie przestanę a więc wolę, aby te resztki próżności świata, zamiast butwieć i przepadać bez żadnego użytku w szafach moich – obrócone zostały na korzyść drugich. Wtedy spostrzegłam że ktoś z rodziny naszej – szwagier Siostry mojej i mój – dał jej znak aby mi dała pokój i szepnął jej z cicha kilka wyrazów, które do mnie jednak doleciały. Radziły jej one aby mi się nie sprzeciwiała – bo sprzeciwianie opór tylko silniejszy wywoła – wywołać mi może jakieś słowo którego dotrzymanie za obowiązujące dla siebie uważać mogę. Aby zostawiła czasowi, który sam dokona czego kochający mnie pragną; nie tylko nieznacznie nowe stroje na zewnątrz ale nowe uczucia wewnątrz przeprowadzi – i da Bóg skończę jak po większej części ogół niewiast; drugim wedle serca – mażącym zupełnie bolesne wspomnienia przeszłości, związkiem. Te słowa dziwne na mnie wrażenie zrobiły: uczułam je nie już tylko prawdopodobnymi ale pewnymi bez szczególnej opieki i łaski Bożej – w wielkiej słabości i zmienności ludzkiej; i przerażona usunęłam się do pokoiku mojego i tam upadłszy przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej – w Jej ręce zrobiłam ślub nie należenia już więcej do stworzenia – wyrzeczenie się wszystkiego co ziemskie – obowiązując Ją do dotrzymania go we mnie Bogu. Akt był silny – gorący wśród łez z głębi szczerego uczucia płynący. a ta najlepsza Matka przyjęła – wysłuchała – spełniła a w miłosierdziu swoim dla słabych do Niej się uciekających nie dopuściła nigdy pokusy do serca mego z tej strony, z tym aktem przeciwnej. Obraz ów Matki bożej – był przez nas z Częstochowy przywieziony – Karol odmówione przeze mnie – zrobił był ślub uczczenia Bogarodzicy pielgrzymką do Częstochowy – jeśli mu ta Królowa nieba i ziemi otrzyma uwieńczenie pragnień serca jego. W kilkanaście miesięcy po pobraniu się naszym pojechaliśmy spełnić to wotum Jasno – Górskiej Pani; tam Jej złożyłam wieniec ślubny i ślubne obrączki, z niewymownym, jakiego wtedy pojąć nie mogłam, uczuciem. Były to pierwsze jakby zrękowiny z Jej Boskim Synem – przedwcześnie przez Matkę Jego zrobione. Ona wszystko zbierała i ze wszystkiego co w Jej ręce składałam – nowy mi wieniec plotła i przygotowywała. Na te wspomnienia łzy wdzięczności zalewają mi serce.
Klęcząc przy katafalku uśmiechniętej dzieciny – cała w jednym bólu ale spokojna – uczułam się p raz drugi – złamaną – lecz już nie w szczęściu ludzkim jak przedtem – bo tego nie było dla mnie ale na drodze świata, którą podążałam. Uczułam wewnętrznie, jakby w objawieniu, że droga świata wolą mi Bożą przeznaczona nie była – że droga zakonna przeznaczeniem moim. )
Dla poratowania upadłego zdrowia a bez żadnych zamiarów i planów – więcej martwa niż żywa – jakby machinalnie idąca za czymś nie widomie mną rządzącym – opuściłam kraj. W sercu miałam Rzym – a jechałam w towarzystwie rodzinnego kółka najstarszej siostry mojej do Berlina, dla zaradzenia się znakomitych lekarzy a potem użycia gdzie wskażą, kuracji wód… (Po nieskutecznej kuracji wód w Nauheimie, gdzie mię lekarze Berlińscy posłali – dziesięć tygodni przebyłam w Hajdelbergu pod okiem znakomitego naówczas dra Cheliusa. Obca wśród cudzoziemskiego miasta – nieznająca dostatecznie języka niemieckiego aby krajowców do siebie przypuścić – żyłam w zupełnej samotności z książką albo ołówkiem w ręku, w cieniach gór i winnic malowniczego kraju, do świata i ludzi nie tęskniąc. Do Kościoła, który jeden był tylko w tym protestanckim mieście w niedziele i święta tylko chodziłam- bo nienauczona uczęszczać doń częściej – nie pomyślałam o tym wcale – a w ciągu całego tego czasu, zdaje mi się, że wcale nie przystępowałam do Sakramentów Świętych. W kościele jednak było mi niewymownie dobrze – dużo płakałam z ulgą serca i tam jak nigdzie na świecie nie czułam się samą, osieroconą. Książki czytałam kupowane w protestanckiej księgarni, najgorsze – głownie pamiętam dzieła J.J. Rousseau. Katolicyzmu cieniu we mnie nie było – a wszakże Bóg mię nie opuścił ! Litował się nędzy mojej i nieoświeceniu i serce miłośnie pociągał do siebie. Ja Go czułam – i kochałam Go – wedle umiejętności swojej. Czciłam Go w dziełach Jego – głównie w pięknej naturze – wdzięczną Mu byłam za te dary dla człowieka – i modlitwa często, pamiętam, zalewała mi dusze. Gdy mówiłam pacierz – każde słowo „Ojcze nasz”, brzmiało w niej pełnym, głębszym znaczeniem – przejmowało nawskroś – rozpłomieniało serce miłością i wciągało je w słodkie jakieś i nieokreślone marzenie. Gdy dziś się zastanowię – dziwne mi się wydają te kilka tygodni : z natury nie byłam nigdy ani nieczynną, ani mdłą, nijaką, skłonną do wegetacji – a ten czas cały spędziłam bez żadnej pracy z planu – bez żadnego planu w projektach – jakby bez żadnej myśli po za dziś sięgającej. Nie nudziłam się ani pragnęłam zmiany – byłam smutną, bo zbolałą ciężkimi ranami które mi ręka Opatrzności zadała – wszakże bez żadnej goryczy: w przyszłość nie patrzyłam – życie mi się nie uśmiechało – ale piękne niebo, które niezmiernie zawsze lubiłam – bogata malowniczą rozmaitością ziemia – przed oczami moimi rozwinięta – ułagadzała mi je – uczucie zaś głęboko w duszy zakorzenione, że wszystko z woli Bożej – a Bóg nam Ojcem – niezachwiany dawało pokój. To uczucie nigdy ani na chwilę mię wśród najcięższych cierpień nie opuszczało…
Braterstwo moje, z którymi byłam wyjechała z kraju a rozstała się dla kuracji, wyjeżdżali do Szwajcarii- mnie się kuracja w Heidelbergu nie długo skończyć miała – postanowiliśmy zjechać się wkrótce w Paryżu i tam w jednym z hotelów daliśmy sobie rendez-vous. Kilka tygodni upłynęło mi bez żadnych o nich wieści. W końcu listopada, wśród mroźnej i burzliwej nocy – stanęłam w tej stolicy świata i zawieść się kazałam do onego hotelu. Braterstwa mego tam nie było ani o nich wieści a ja ledwo zdołałam utrzymać mały dla siebie pokoik, tak całe pomieszczenia zajęte były. Noc ta została mi w pamięci. Zziębnięta i znużona fizycznie, uciśniona moralnie – uczułam się samą w tym tłumnym a chłodnym świecie, jak liść spadły z drzewa i wiatrami po bezdrożach jego pędzony. W uczuciu niemej boleści resztę nocy w fotelu spędziłam – jedno stało na dnie duszy : jam tu obca i osierocona – jam osierocona wszędzie i świat cały pustką dla mnie – ale Bóg jest – jest i dla mnie ! – Nazajutrz odszukałam bratową moją i aby nie być samą przeniosłam się do jej mieszkania. W ciągu całej podróży mojej z wrodzonego zamiłowania wszystkiego co piękne i wyższe i jakby w uczuciu obowiązku korzystania z przesuwających się przede mną, bogactw sztuki i kultury – sumiennie, ściśle a nawet z pewną, odpowiednią do całego mojego stanu przyjemnością – zwiedzałam wszystko, co godne było widzenia; W Paryżu czyniłyśmy to razem z bratową moją a gdy raz byłyśmy na operze – w entre – akcie usłyszałam kogoś za sobą, po imieniu mnie z cicha wołającego. Obejrzałam się – była to siostra moja w gronku swojej rodziny. Dowiedziałam się, że od dawna przybyli do Paryża i tylko zapomnieli poszukać mnie w hotelu…)
W Paryżu dowiedziałam się, – że był Ojciec Alexander Jełowicki, a Ojciec Kajsiewicz przebywał w Rzymie. Zapragnęłam poznać i O.Jełowickiego… Cztery miesiące pobytu mego w Paryżu pasmem dla mnie było łask, dowodów serca i opieki ojcowskiej dobrego Ojca – długi też moje dla Niego z łaską Bożą przechowam na wieczność i Bóg je w wieczności, ufam, wypłacać będzie. Po spowiedzi … naznaczył mi odwiedzenie siedmiu bazylik w Rzymie. Tak tedy obowiązaną byłam do Rzymu dojechać…
Wjazd do Rzymu miał coś przejmującego i uroczystego dla mnie – czułam się w grodzie świętych, w grodzie ruin wielkości świata pogańskiego, a świątyń chrześcijaństwa… Nazajutrz posłałam do kościoła św. Klaudiusza listy Ojca Aleksandra, dołączając kartkę od siebie do O. Kajsiewicza z zapytaniem: czy mogę rachować na Ojców, że mi znalezienie mieszkania ułatwić zechcą?…
Dom gdzie mieszkali PP. Łubieńscy był wielki i pusty. Wprowadzono mię do odpowiedniego mu salonu – Ojciec tam mię zostawił – a sam poszedł do obłożnie chorej naonczas Pani Łubieńskiej, gospodyni a po kilku chwilach zobaczyłam wychodzącą pannę Józefę Karską, która mię najserdeczniej, jakby znajomą swoją, powitała. (Józefa koło 30 lat już wtedy liczyła i piękną rysami nie była – ale był to typ najidealniejszy jaki znałam kobiety duchowej – ascetycznej – z całym wdziękiem dowcipu i uprzejmości najlepszego towarzystwa świata. Po niedługiej a najbardziej uprzejmej rozmowie – pokazała mi dwa pokoje niezajęte i wolne zupełnie, które mi odstąpione być mogły. Pierwszy był z balkonem wychodzącym na ulicę, obok salonu, jasny i wesoły: drugi ciemny i ponury o jednym oknie, bliskim murem zaciemnionym, za kuchnią, na końcu domu. Ten mi się wydał smutnym i niemiłym w charakterze swoim, wszakże że był na ustroniu, oddzielny zupełnie – odpowiadał mojemu usposobieniu – i ten wybrałam. Smutno mi będzie bez widoku nieba, pomyślałam; ale lepiej, bo dalej od ludzi – a Bóg jest wszędzie. Ta myśl zdaje mi się, malowała stan mój wyraziście jeszcze zbolała – od ludzi obcych – stroniłam – a Boga przeczuwałam coraz pełniej i głębiej przeczuwałam, że On wszędzie i że starczy za wszystko.)
Tego jeszcze dnia, zebrawszy rzeczy swoje, powróciłam na stałe letnie mieszkanie na Via Barbieri. (Wszedłszy do wybranego przeze mnie pokoju – wzruszoną zostałam pamięcią, z jakim zastałam go urządzonym; prócz wszystkich sprzętów do wygody niezbędnych – spostrzegłam z wdzięcznością klęcznik pod krucyfiksem i kropielnicę ze święconą wodą – i pierwszą czynnością moją – było uklęknąć – pomodlić się – oddać się Bogu na wszystkie wole Jego. )
Całe dwa następne tygodnie zeszły mi na zwiedzaniu Kościołów Stolicy Chrześcijańskiego świata i uczęszczaniu na uroczystości Wielkotygodniowe i Świąteczne u św. Piotra.
W tygodniu świątecznym na ogólnej audiencji u Ojca św. chwilę osobną otrzymałam dla siebie… Być przed Namiestnikiem Boga mojego – przed głową Kościoła świętego, było czymś, wszelkie lody łamiącym. Wierzyłam głęboko w moc błogosławieństwa Jego – czułam świętość osobistą Piusa IX, a powaga i słodycz oblicza Jego – uprzejmość i ojcostwo w krótkim słowie, jakie do mnie powiedział przejęły a nie złamały – pochwyciły za serce a nie ujęły uroczystości i przejęcia się na wskroś wobec Zastępcy Boga na ziemi. –
W sobotę przed przewodnią niedzielą – wieczór – weszłam na rekolekcje. (tam się dziwy działy – tylko ani sama sobie ani drugim sprawy z nich zdać nie umiałam. Wyszłam na rekolekcje w okropnej oschłości – nie wiedziałam że to oschłość. Boga mego, którego zawsze jakoś czułam – nie czułam – modlić się nie mogłam – serce było jakby puste a wiatr zimny, mroźny bez uczucia a bólu i smutku pełen wiał i na wskroś mnie przejmował. Tak było ale sprawy z tego sobie nie zdawałam i posłusznie czyniłam co mi do czynienia podawano. Ale z pierwszem na wstępie rozmyślaniem o końcu człowieka – coś dziwnego się stało: jakby się przede mną otworzyły podwoje wielkiego, bogatego, prześlicznego a nieznanego mi pałacu – weszłam … i utonęłam w nim – i przestałam być czem byłam: z istotki ludzkiej, zmysłowej – niby przeistoczyłam się w duchową, nadziemską – t.j. nieżyjącą już ziemią przez poczucie, zrozumienie wnętrzne. A to było takie proste – takie beze mnie i niby właściwe, naturalne – jakby wzbicie się w powietrze ptaszka, gdy mu klatkę otworzono. Pierwszy raz dotknęłam książki mówiącej mi jasno i stanowczo o Bogu i o prawdzie – o Tym Bogu i o tej prawdzie, którą od dawna tak sercem przeczułam – tak w serc czułam, nie znając ich – nie spotkawszy u ludzi nigdzie. I każde słowo trafiało do serca, niewymownie i tysiącznymi echami w niem się odbijało i weszłam w raj szczęścia nieznany mi dotąd, a cały dzień był jakby jednym strumieniem modlitwy.)
Usunęłam się na cały tydzień do swego za kuchnią ciemnego i ponurego pokoju – nie wychodziłam z niego – prócz na Mszę św. do kaplicy i nie widywałam nikogo…..
W parę dni potem, pierwszych zdaje mi się maja – byłam w pokoju swoim; nagle atmosfera przepełniła się Bogiem – objęła i przeniknęła mię na wskroś – a oto w jednej chwili odsłonione mi zostało, że tu, w tym domu, pierwszy miał być zawiązek Zgromadzenia zakonnego, dzieła Bożego, na które Pan miał wielkie… cele… a zadanie jego będzie : wychowanie dziatek. I powiedział mi: „ pójdź za mną, ja cię poprowadzę,” (Wtedy uprzytomniły mi się wnętrznie dwa małe zewnętrzne przejścia z dziecinkami, które już wyżej opisałam i znaczenie ich wytłumaczyło: z woli i natchnienia Bożego, one ręce do mnie wyciągały – one mię wzywały. Ach ! któż wypowie, co się we mnie wtedy działo – w duchu leciałam na ich wezwanie – na wzywanie Pana – nie oglądając się za siebie ani wokoło, nie patrząc przed siebie, cała sercem i gotowością – i na wszystko się Bogu ofiarowałam – jakby w jednej chwili, utwierdzona w woli… 11 Maja 854 w chwili przyjęcia Pana Jezusa w Przenajświętszym Sakramencie – pozwolono mi złożyć ślub czystości i posłuszeństwa Ojcu Kajsiewiczowi. Nie wiem czym to uczyniła dosyć rozważnie i dosyć poważnie – na to podobno za zieliną, za mało przygotowaną byłam; ale z pewnością bardzo szczerze i serdecznie i Ten, który na intencyą w głebinach serc naszych patrzy – miłośnie śluby moje przyjął. W chwili kiedy je składałam – wnętrznie uczułam przy sobie ono straszydło, dwa razy w dzieciństwie mojem dojrzane – ale tym ostatnim razem jasno już poznałam, że to był szatan. Obawy jednak nie uczułam najmniejszej – owszem: po tem pierwszym związaniu się z Panem – serce moje przepełniło się szczęściem – bo poczułam się z Nim bliższą, z Nim jakby skutą na wieczność i tak bezpieczną jak nigdy.)
Noc ostatnią przed wyjazdem z Rzymu, spędziłam na modlitwie w kaplicy, wielką trwogą przejęta….
Nie będę tu opisywać szczegółów podróży mojej w powrocie do kraju ani z ich strony zewnętrznej ani wewnętrznej… Jedyna zdaje mi się nową łaską, którą w tym czasie pierwszy raz doświadczyłam – było nagłe poczucie obecności aniołów.
PANIE, POSTAW PRAWDĘ JASNO PRZEDE MNĄ
Prawda-
głęboka jak morze,
jasna jak słońce,
przenikająca jak promienie jego,
czysta jak kryształy,
prosta jak mądrość –
prawda jest odbiciem Boga:
Bóg prawdą!
A któż ją obejmie .
któż wypowie?
Prawda pokaże Boga, da poznać siebie samych,
wyświeci cel, zadanie, wagę wszystkiego,
co stworzone.
Prawda doprowadzi do czynienia należytego życia,
da zrozumieć, ze celem jego jedynym jest
wieczność Bogiem, ze wszystko, co istnieje,
nie ma innej wartości nad tę, iż środkiem jest
nam do tego celu.
Prawda względem Boga
-stawia Jego za początek,
cel i kres wszystkiego.
Prawda względem siebie
Daje znajomość swoich wad,
swoich niedostatków.
Prawda względem drugich
Wyrabia charakter zacny
-jest niezbędna .
Uczy nie kłamać nigdy,
zawsze dotrzymywać słowa
zapatrywać się na bliźnich
ze stanowiska Bożego.
Prawda zawsze, prędzej czy później, wypłynie
na wierzch…w końcu zawsze zwyciężyć musi.
Panowanie woli Bożej, prawdy i miłości
jest Królestwem Bożym.
Prawda jest jedna przed Bogiem : niezmienna
od początku do końca, na wieczność całą,
W miarę czystości duszy, w miarę łaski, którą
Pan Wszechświata wedle wiedzy i woli swojej
daje stworzeniu – zasłona staje się lżejszą ,
przejrzystszą i tajemnice jej odkrywają się .
wyświecają i jaśnieją całym blaskiem
Gdzie prawda – tam miłość,
ona tajemnicą prawdy..
Nie można poznać jej – bez ukochania,
nie można ukochać bez oddania,
bez poświęcenia jej życia.
Pokora – to prawda : znać siebie w prawdzie
– to być pokornym.
Bez pokory nie ma świętości, nie ma cnoty,
Pokora warunkiem jednej i drugiej
– ich podwaliną.
Co dobre
staje jasno w całej prawdzie,
a co się ukrywa
– niepewne jest i dowierzać temu nie można.
Nie szukaj tego co błyszczy-
-ale tego, co czyste,
nie tego, co wielkie
– lecz tego co prawdziwe
Żyj prawdą zawsze, wszędzie, we wszystkim,
na każdym kroku, bez względu na nic.
Znajcie siebie w prawdzie.
a nie będziecie surowo drugich sądzić.
Żyjmy same wedle teorii naszych,
wedle prawdy, którą nam Pan dał poznać
i drugim podawać.
Nieprawda poniża człowieka,
odbiera mu szacunek, ufność,
a co najważniejsze – łaskę Bożą.
Prawda przekonywa. Powinniśmy więc być
uosobieniem prawd, które podajemy.
Wszystkie czyny nasze niech będą ich
wyrazem i zatwierdzeniem.
Prawda ma swoją siłę
i jak kropla po kropli, co skały przebija ,
przez wszystkie przeciwności
przedrzeć się musi
i zwycięstwo odniesie.
*******
JAKA JEST KOBIETA
TAKĄ BĘDZIE RODZINA,
TAKIM SPOŁECZEŃSTWO
Aby świat przemienić
trzeba zacząć od przemiany,
od oczyszczenia ,
udoskonalenia kobiety;
od przygotowania mu niewiast :
znających Boga i miłujących Go
w przykazaniach Jego,
w bliźnich,
w obowiązkach stanu;
niewiast mądrych i mężnych
– łagodnych jak gołębice ,
roztropnych jak węże – wedle Pisma św.
*********
KRÓLESTWEM BOŻYM MA BYĆ RODZINA
Kobieta, Matka nowego pokolenia – Matką jest
Przyszłości, bo dziatwa, dzieci, ręką jej
Pielęgnowane i piętno ręki tej na sobie noszące –
– to przyszłość świata.
Kobieta – to anioł
rodzinnego życia , domowej zagrody – lub ich trucizna.
Mąż, dzieci – dom cały, wiernym jej
Odbiciem.
Uczciwa, bogobojna, słodka i mądra-
wszystko, co ją otacza , promieniem ducha
swego dosięga . Każda piękność pociąga –
-moralnej nic prawie się nie oprze: to rycerz
najwaleczniejszy, polityk najprzebieglejszy, siła
ducha – to jedyny bohater.
Kobieta kapłanką rodziny, wychowawczynią
młodych pokoleń, strażnicą chrześcijańskiego
obyczaju, aniołem domowego ogniska i szczęścia.
Historia uczy, że w reku jej spoczywały
nieraz losy całych narodów i że gdzie są dobre
matki, żony i obywatelki, tam kwitnie szczęście
i dobrobyt i moralna siła; a zatem
od wychowania kobiety bardzo wiele zależy
Zadaniem kobiety- przygotowanie światu
Społeczeństwa
przez wychowanie chrześcijańskich dzieci,
tej przyszłości świata,
przez wszczepienie w nie zasad dobrych i niezachwianych,
które by uczyniły z nich ludzi,
to jest istoty
myślące i pracujące mądrze i uczciwie – wierne
syny i córy Kościoła i Ojczyzny.
Zdaniem kobiety – współdźwigać brzemiona
ziemskiej pielgrzymki z mężem, podtrzymywać go
w dobrym i trudnym, ułatwiać,
i opromieniać mu życie miłością , dobrocią ,
pamięcią, staraniem na każdy dzień jego;
pogodą i szczęściem rozjaśnić mu drogę żywota,
która by go do szczęśliwości wiecznej.
*******
CO MATKA WSZCZEPI – TO NIE ZGINIE
Nie znam nic szlachetniejszego, nic wyższego,
nic świętszego nad matkę – chrześcijankę
objawiającą Boga dzieciom swoim.
Matka pierwszym Kościołem dla dzieci, jest
sługą Kościoła, szafarzem Objawienia i łask
Jego dla dzieci swoich…(…). Ona pierwszym
misjonarzem, pierwszym apostołem, pierwszym
ewangelistą, pierwszym pasterzem…
Należy siać dobre ziarno – co matka
Wszczepi – to nie zaginie.
Powołanie kobiety jako matki wysokie jest
i godności pełne. Matki przejęte doniosłością
i ważnością obowiązków, jakie na nie
macierzyństwo wkłada – obejmą te z należytą
ścisłością i uszanowaniem…
Dzieci ich
-nie ich, ale Boże- i do Boga tylko należą:
– to ziarno na przyszłe plony,
– to przyszłość świata,
– to siła i dźwignięcie kraju,
– to obywatele nieba – na wieczność – w myśli
i woli Bożej, a im dane, im poruczone, jakby
we spółce z Bogiem, w ich ręce , na ich
odpowiedzialność złożone.
*******
Nie ma ściślejszego węzła dla kobiety jak
Węzeł małżeński. Bóg podniósł go do sakramentu
I całą świętość sakramentu
mieć dla niej powinien.
Kto ma być pierwszy dla żony i matki :
mąż – czy dziecko?
Mąż pierwszy, dziecko drugie /…/
Zdawałoby się , że dziecko
bardziej jeszcze od męża
– tymczasem jest inaczej,
Bo przy dziecku zastąpić się można,
a przy mężu nikim.
Zona dobra – to promień jasny w duszy męża;
Nie tylko wnosi w nią pogodę i światło,
Ale pogodę i szczęście.
Nie bądź cackiem, zabawką mężowi,
ale żoną – to jest przyjaciółką
i współpracownicą, jego aniołem.
Kochaj go, szanuj, słuchaj, pamiętaj o nim,
usłuż mu, gdy potrzeba, osładzaj jego trudy,
opromieniaj jego życie. Przyjmij część trudów
około życia zewnętrznego na siebie i dźwigaj
to silnie, rozumnie , aby to spokojnie mógł zdać
na ciebie. – widząc że mu ułatwiasz.
Podziel z nim poczciwie i głęboko wszelkie
trudności i niepowodzenia. Strzeż od złego
i pociągnij miłością i przykładem ku dobremu
– pociągaj do Boga..
Niech będą dobre żony!
Niezachwianie, niezłomnie !
Mężczyzna głową domu,
kobieta jego duchem;
niechże głowa, to jest rozum i władza
w zgodzie będą z duchem
Jaka niewiasta – taki dom.
**********
WYCHOWANIE – TO DZIEŁO MIŁOŚCI
WYCHOWANIE STWARZA CZŁOWIEKA MORALNIE
Wychowanie zakorzenia zasady, stawia
podwalinę życia, uczy żyć ; jedno i drugie
tworzy istotę wedle myśli Bożej.
Powiedzieć by można,
że tym jest człowiek,
czym go wychowanie uczyni.
Na wychowanie składa się wszystko : otoczenie
moralne, materialne od pieluch do lat,
w których rozwój młodzieńczy doszedłszy
do swej miary, zatrzymuje się i tężeje, wszelkie
wpływy, którego w ciągu tego okresu dojmują ,
okoliczności przeciwne i pomyślne, dodatnie
i ujemne, najbardziej ludzkie, z którymi
się styka, wśród których żyje, rodzina i obcy świat
ze swymi wypadkami – duchem czasu
– wytwarzają człowieka
Skłonności wrodzone.- to zaród głęboko
wszczepiony w organizm moralny, niekiedy
przy całym staraniu wychowawców
i pracy osobistej niezmiernie trudno
wykorzenić się dający.
Nauczcie dzieci bezinteresowności,
Bo ona rozpaczliwie zanika na świecie
Nauczcie wdzięczności
bo ona miarą zacności, uczciwości człowieka
bo ona miarą zacności, uczciwości człowieka ;
bez niej ani miłości, ani sprawiedliwości,
szlachetności :
tylko chłód i pycha.
Aby zło zwyciężyć, ze złem walczyć trzeba ,
Ale nie ze złym.
Trzeba wymagać najściślej w rzeczy
a podawać to wymaganie
w najswobodniejszej formie.
Zachęcajmy – a nie zniechęcajmy.
Działać na serce przez miłość,
Na rozum przez przekonanie,
Uspokajać swoim spokojem.
Rozwijać – nie wysilając,
Ubogacać – nie przeciążając,
Uczyć praktyczności – nie odzierając z poezji,
Hartować – nie zatwardzająco,
Oczyszczać sumienie – nie dopuszczając
skrupułów.
Uczyć miłości – bez czułostkowości,
pobożności – bez dewoterii,
Zniżać się do dzieci w zabawach
nie zmalając siebie,
aby następnie być w stania wznieść dzieci
do wysokości zadania.
Dzieci powoli uczyć myśleć,
rozbudzać je, ożywiać,
uspokajać.
Trzeba doprowadzać dziecko do trzech rzeczy :
1. aby zło swoje zobaczyło,
2. zapragnęło pracować,
3. nie zraziło się przy trudnościach.
Dzieciom przewodniczyć trzeba przykładem
i wpływem, a nie ujarzmiać je siłą materialną
Przykład uczy, wyjaśnia , dowodzi.
Zachęcenie – tak bardo ważne w prowadzeniu
dzieci, dzielnym czynnikiem w ich rozwoju
umysłowym i moralnym.
Trzeba, aby dziecko siebie poznało, uznało
prawdę i zechciało pracować nad sobą…..
Ale, aby doprowadzić do tego, trzeba,
Aby dziecko samo chciało stanąć z nami przeciwko
złemu w sobie, trzeba mu przygrzać duszę
miłością , nigdy nie spłoszyć/…/, żeby samo
zapragnęło dobra.
Trzeba Polki wychowywać na Polki.
Niemki na Niemki, a Francuzki na Francuzki.
Podjęcie się wielkiego zadania
wychowania dzieci
nieskończenie zobowiązuje
i wkłada
odpowiedzialność
na wieczność się rozciągającą.
*********
BŁ. MARCELINA DAROWSKA
Gdy w 1986 roku zabierałem się do pisania doktoratu na temat doświadczenia mistycznego Matki Marceliny Darowskiej, zwróciłem się do o. dr. Jakuba Filka, karmelity z Krakowa, z kilkoma pytaniami na temat mistyki w ogóle. O. Jakub, z którym od tamtej pory łączy nas serdeczna znajomość mimo więcej niż czterdziestoletniej różnicy wieku, napisał mi w liście m.in., że na mistyków trzeba patrzeć jak na gwiazdy rozświetlające czerwcowe niebo. Po kilkunastu latach studiów nad problematyką dotyczącą życia duchowego, zwłaszcza mistyki, muszę przyznać, że to porównanie wydaje mi się niezwykle trafne i zarazem teologicznie głębokie. Gwiazdy bowiem, choć ich conocna obecność na niebie jest dla każdego z nas oczywista i to od dzieciństwa, nie przestają być tajemnicą. Z pozoru wszystkie są do siebie podobne, bo dalekie, niedostępne i zimnoświecące, a jednak stanowią niezawodne punkty orientacyjne i wskazują drogę, gdy tylko umiemy na nie odpowiednio patrzeć. Choć ich światło jest niepozorne i blade, to jednak wnoszą nieopisaną atmosferę tęsknoty za nieskończonością, której one zdają się dosięgać; stwarzają klimat romantycznej zadumy, przedziwnie zbliżającej ludzi ku sobie i ku Bogu. Dla nas, unoszących głowy ku niebu, gwiazdy są tylko maleńkimi świecącymi punkcikami, jakby dyskretną ozdobą nocy, lecz dla astronomów każda gwiazda to odrębny, niepowtarzalny kosmos; to początek lub oś nowych szechświatów; to przejaw niepojętej mocy stwarzania. Nie można wreszcie patrzeć na gwiazdy, nie kierując swej twarzy ku górze, ku niebu — ku Stwórcy.
Coś podobnego można powiedzieć o mistykach, którzy są jak gwiazdy roz świetlające mroki codzienności. Na pierwszy rzut oka ich biografie, nierzadko pisane według pewnych ustalonych wzorców, wydają się łudząco podobne. Jednak bliższe zapoznanie się z życiem danej postaci pokazuje niezwykłe i niepowtarzalne jego bogactwo. Mistycy ze swoich pobożnych portretów spozierają na nas jakimś zimnym, wyniosłym wzrokiem, a przecież w ich oczach tli się nieugaszony żar Bożej miłości, jakiej żaden pędzel nie jest w stanie odmalować. Ich doświadczenie mistyczne wymyka się naukowej analizie, pozostając wciąż tajemnicą, mimo tego nie przestają być przewodnikami duchowymi zwłaszcza w ciemnej nocy zmysłów i ducha. Im bardziej zbliżamy się ku nim, poznając ich życie, pisma i dzieła apostolskie, tym bardziej odkrywamy w nich moc Bożej łaski. Przyglądając się im, coraz częściej myślimy o niebie, dlatego budzi się w nas tęsknota za pełnią życia w Bogu, w której oni już mają swój udział.
A zatem jak o gwiazdach, tak i o mistykach można powiedzieć, parafrazując poetyckie słowa ks. Jana Twardowskiego, że „są bliscy i oddaleni”, a dlatego „bliscy”, że „oddaleni”.
Takimi mistycznymi gwiazdami na polskim firmamencie życia duchowego są bez wątpienia dwie wielkie Błogosławione: Marcelina Darowska, współzałożycielka Zgromadzenia Niepokalanego Poczęcia, i jej duchowa córka w dosłownym znaczeniu — s. Marta od Jezusa Kazimiera Wołowska.
Słowo „mistyka” pochodzi od greckiego pojęcia mystikos (rzeczy tajemne, sekretne), które jako przymiotnik nawiązuje do religijnych obrzędów ezoteryjnych, zwanych mysterion. Ich celebrowanie zawsze było poprzedzone jakąś formą inicjacji, stąd słowo mystes oznacza także początkującego, który poszukuje wiedzy tajemnej. Wszystkie te pojęcia czerpią ze wspólnego źródłosłowu myo lub myeo, co oznacza zamykać oczy, aby nie widzieć czegoś, co jest tajemne, lub zamykać usta, aby nie wyjawić tajemnicy . Zgodnie więc z etymologią, słowem „mistyka” najczęściej określa się wszystko, co tajemne, zakryte, nie dające się wyrazić językiem potocznym, albo po prostu niewyrażalne, także z uwagi na swoją nielogiczność. Ostatnio przymiotnik „mistyczny” często używany jest jako kategoria oceny estetycznej, w tym znaczeniu, że im bardziej jakiś wytwór sztuki jest enigmatyczny, irracjonalny, a nawet urągający zasadom dobrego smaku, tym chętniej bywa określany tym właśnie przymiotnikiem. Powstaje więc uzasadniona obawa, że również autentyczna mistyka tych dwóch wielkich Niepokalanek, może być postrzegana jako rodzaj aberracji na skrzyżowaniu psychiki, etyki, estetyki i duchowości.
Wobec tego należy jednoznacznie stwierdzić, że mistyka w rozumieniu katolickim, to bezpośredni, doświadczalny udział w życiu Bożym, który aktualizuje się w dnie duszy ochrzczonego przez Chrystusa mocą darów Ducha Świętego.
Rozwijając poszczególne elementy tego stwierdzenia, trzeba najpierw wyjaśnić, że doświadczenie mistyczne — jak sama nazwa wskazuje — jest nie tyle intelektualnym przeświadczeniem wiary, pozwalającym w sakramentalnych znakach dostrzegać obecność Boga, ale wprost smakowaniem tej obecności poprzez tzw. zmysły duchowe. Z tego powodu, początki życia mistycznego ludzie obdarzeni tym darem, m.in. bł. Marcelina Darowska, określają za pomocą pojęcia „dotyk mistyczny”, albo „dotyk miłości w dnie duszy” . Znamienne jest to, że w życiu mistyków często Eucharystia jest okazją do zjednoczenia z Chrystusem.
Od zwykłego uczestnictwa różni się ono tym, że gdy my wzbudzamy akty wiary w żywą, realną i substancjalną obecność Chrystusa pod Postacią chleba i wina, to mistyk czuje Jego fizyczną obecność w sobie lub obok siebie, a nierzadko także widzi Jego postać.
W opisie doświadczenia mistycznego ważne jest podkreślenie, że to doświadczenie Chrystusa aktualizuje się nie na zewnątrz podmiotu mistycznego, ale w dnie jego duszy, to jest w samym jądrze jego osoby. Sobór Watykański II nazywając to jądro sumieniem, określa, że jest ono „najtajniejszym ośrodkiem i sanktuarium człowieka, gdzie przebywa on sam z Bogiem, którego głos w jego wnętrzu rozbrzmiewa” (GS 16). Temu głębokiemu i zarazem zakrytemu przed ludzką ciekawością przeżyciu (dlatego nazywane jest ono mistycznym) mogą towarzyszyć różne zewnętrzne zjawiska, jak na przykład: ekstaza, wizje, lewitacja, bilokacja, kompenetracja, stygmaty itp. Ponieważ mogą być one wywołane działaniem szatańskim lub niezwykłymi właściwościami ludzkiej psychiki, dlatego zaliczane są do zjawisk paramistycznych i nie stanowią istoty mistyki.
W opisie chrześcijańskiej mistyki nie wolno zapomnieć, że głównym sprawcą tego przeżycia jest Bóg działający przez Chrystusa w mocy Ducha Świętego. W tym leży zasadnicza różnica między mistyką chrześcijańską a — na przykład — dalekowschodnią. O ile według tej ostatniej do mistycznego oświecenia albo przebudzenia dochodzi się na skutek intensywnych ćwiczeń ascetycznych, typu yoga, zen lub innych, to w świetle chrześcijańskiej teologii duchowości tylko Bóg w Chrystusie jest jedynym i suwerennym sprawcą doświadczenia mistycznego. Człowiek teoretycznie może się na nie zamknąć i odrzucić je, ale nie może go w sobie wywołać. Jednakże — zdaniem wielu znawców problematyki mistycznej — Bóg nikomu, kto jest odpowiednio dysponowany nie odmawia tej łaski, każdy bowiem już w chwili chrztu św. otrzymał całe nadprzyrodzone wyposażenie, czyli tzw. organizm duchowy, który uzdalnia go do takiego udziału w życiu Bożym. Jednakże — podkreślmy to raz jeszcze — wejście w przestrzeń
Boskiej egzystencji nie leży w mocy człowieka jako bytu przygodnego. Znajduje tu zastosowanie metafizyczna zasada proporcjonalności skutku do przyczyny. Jeżeli skutkiem życia mistycznego jest przebóstwienie i w jakimś sensie partycypacja w życiu wewnątrztrynitarnym, to jest rzeczą oczywistą, że jego sprawcą nie może być ograniczony w swoich możliwościach człowiek.Bezpośrednim skutkiem życia mistycznego jest chrystoformizacja, czyli takie upodobnienie do Chrystusa, o jakim pisze św. Paweł w słowach: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20) 3 . Doktorzy Karmelu nie wahają się mówić o przebóstwieniu, którego istotę trafnie oddaje św. Jan od Krzyża porównując mistyczne zjednoczenie człowieka z Bogiem do żelaza włożonego w ogień. Żelazo, dopóki tkwi w ogniu, nie przestaje być żelazem, ale nabiera wszystkich właściwości ognia. Gdy tylko na chwilę wyjmiemy je z ognia, stopniowo traci te właściwości 4 . Nie jest to więc przebóstwienie ontologiczne, które równałoby się panteizmowi. Byłby to błąd przeciwny wierze. Jest to natomiast przebóstwienie, a raczej moralno-duchowe przemienienie człowieka, polegające na tym, że rozum i wola zostają całkowicie podporządkowane Bogu. Oznacza to wysoki stopień świętości, który jednak nie zwalnia mistyka z wytrwałego wysiłku ascetycznego. Prawdziwy mistyk jest zarazem autentycznym ascetą, osiągającym cnoty teologalne i kardynalne w stopniu heroicznym.
Na koniec ogólnej charakterystyki chrześcijańskiego życia mistycznego należy podkreślić, że aktualizuje się ono nie inaczej, jak tylko w Kościele, który jest wspólnotą życia i „w Chrystusie niejako sakramentem, czyli znakiem i narzędziem wewnętrznego zjednoczenia z Bogiem i jedności całego rodzaju ludzkiego” (LG 1). Trudno zatem wyobrazić sobie chrześcijańskiego mistyka, który nie kochałby Kościoła, skoro kocha Chrystusa — jego Głowę i Jemu całkowicie się oddaje. Sprawdzianem autentyczności przeżycia mistycznego jest apostolskie zaangażowanie mistyka w życie Kościoła i ludzkiej społeczności, osiągające niekiedy miarę heroizmu. Nie tyle chodzi tu o dzieła wielkie w sensie ilościowym, ale o wielkość dzieł apostolskich w sensie jakościowym, które nierzadko jak ewangeliczne ziarno muszą obumrzeć w ziemi ludzkiego zapomnienia i wzgardy, aby wydać błogosławiony plon (por. J 12, 24).
Życie mistyczne — jak opisują je zwłaszcza Mistycy Karmelu — ma charakterystyczne fazy, które można również odnaleźć w biografii obydwu naszych Błogosławionych. Pierwsze doświadczenia mistyczne, z zasady przychodzące nagle w nie dających się przewidzieć okolicznościach, na ogół mają swoją prehistorię w religijnej gorliwości okresu dzieciństwa i młodości. Nie bez znaczenia jest tutaj wpływ spowiednika i kierownika duchowego lub innych zaprzyjaźnionych osób. Doświadczenie bliskości Pana Jezusa sprawia, że bardzo szybko kry-
stalizuje się powołanie życiowe i poniekąd radykalizuje. Po okresie wstępnym pierwszych duchowych uniesień, przychodzi zwykle proces biernych oczyszczeń zmysłów, który św. Jan od Krzyża nazywa „ciemną nocą zmysłów”. Zasadniczo kończy on fazę tzw. oczyszczenia początkujących. Jego efektem jest coraz pełniejsze otwarcie się na dary Ducha Świętego na etapie oświecenia postępujących, który charakteryzuje wielki zapał apostolski i obfitość modlitwy kontemplacyjnej. Później jednak pojawia się kryzys duchowy, konieczny do wejścia na etap zjednoczenia doskonałych. Św. Jan od Krzyża opisuje go jako „ciemną noc ducha”, naznaczoną przede wszystkim wielkimi cierpieniami moralno-duchowymi, których źródłem jest radykalna zmiana w sposobie percepcji prawd wiary. Bóg, chcąc przygotować człowieka do pełnego zjednoczenia ze sobą, odbiera mu ludzki sposób podchodzenia do spraw Bożych, aby w to miejsce wprowadzić go w obszar życia wewnątrztrynitarnego. Podmiot mistyczny odbiera to jako całkowite ogołocenie z pojęć wiary i tego wszystkiego, co uznawał za najwznioślejszy przejaw swego odniesienia do Boga. Wielu mistyków, w tym także obydwie nasze Błogosławione, wzmiankuje prawie niemożność modlenia się tradycyjną modlitwą werbalną i całkowite zaćmienie umysłu, jeśli chodzi o rozumienie elementarnych prawd wiary. Do tych tzw. cierpień esencjalnych często dołączają się tzw. cierpienia akcydentalne w postaci różnego rodzaju chorób, braku zrozumienia ze strony najbliższych, a zwłaszcza kierownika duchowego, niepowodzenia dzieł apostolskich itd. Dramat tego okresu potęgują coraz częściej pojawiające się stany ekstatyczne, które z jednej strony pogłębiają poczucie nicości wobec Bożej wszechmocy, a z drugiej dodają sił do przetrwania ciężkiej próby wiary, którą mistycy porównują do cierpień czyśćcowych. Po tym okresie, trwającym nawet kilkanaście lat, przychodzi faza zjednoczenia doskonałych. Charakteryzuje ją wielki wewnętrzny pokój i radykalna identyfikacja z Chrystusem, a także niezwykła płodność apostolska. Mogą tu także występować różne niezwykłe stany duchowe i zjawiska, jak na przykład: dar czynienia cudów, prekognicja, kardiognoza itp. Osiągnięta wskutek Bożego działania pełnia zjednoczenia z Chrystusem tłumaczy właśnie gotowość mistyków do ponoszenia największych ofiar, łącznie z męczeństwem. Jeżeli nie występują okoliczności sprzyjające męczeństwu, mistycy skłonni są podejmować tzw. akty heroiczne, czyli ofiarowanie swego życia za czyjeś nawrócenie albo — jak w przypadku Marceliny Darowskiej — na wynagrodzenie za jakieś wielkie grzechy i zbrodnie.
Podsumowując tę krótką charakterystykę życia mistycznego w ogóle, należy stwierdzić, że jest ono naznaczone cierpieniem, czemu dał wyraz św. Paweł, pisząc: „Razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża…” (Ga 2, 19). I choć nie zawsze naznaczone jest ono wesołością, to jednak nie jest pozbawione prawdziwej radości, która polega na głębokiej harmonii człowieka z Bogiem i w samym sobie. Nie powinno więc nas dziwić, że w życiu i pismach mistyków tyle jest humoru, a nawet pewnej życzliwej uszczypliwości.
II. DOŚWIADCZENIE MISTYCZNE BŁ. MARCELINY DAROWSKIEJ
Źródłem do poznania doświadczenia mistycznego bł. Marceliny Darowskiej są liczne jej pisma, a w tym ponad 11 tys. listów, z czego kilkaset, adresowanych do kierowników duchowych (zmartwychwstańców: o. Hieronima Kajsiewicza, o. Piotra Semenenki oraz Matki Józefy Karskiej) zawiera dość szczegółowe opisy tych wzniosłych stanów duchowych. Cały ten bogaty materiał wielokrotnie był przedmiotem wnikliwych badań, w wyniku czego droga rozwoju duchowego Marceliny aż po mistyczne zjednoczenie z Bogiem została szczegółowo opracowana , dlatego w niniejszym studium ograniczymy się tylko do kilku najważniej szych spraw.
Zob. m.in.: M. Chmielewski, Doświadczenie mistyczne Marceliny Darowskiej, Niepokalanów 1992; tenże, Mistyczne dojrzewanie Marceliny Darowskiej, w: Dojrzałość chrześcijańska („Homo meditans”, 11), red. A. J. Nowak, W. Słomka, Lublin 1994, s. 213-238; tenże, La lingua mistica della Madre Marcelina Darowska, w: Semiotica del testo mistico. Atti del Congresso In-
ternazionale. L’Aquila — Forte Spagnolo — 24/30 Giugno 1991, red. G. De Gennaro, L’Aquila 1995, s. 400-402; tenże, Prymat miłości w doświadczeniu mistycznym Marceliny Darowskiej, w: Miłość większa niż grzech („Homo meditans”, 12), red. A. J. Nowak, W. Słomka, Lublin 1996, s. 159-174; tenże, Marcelina Darowska — przykład mistyki kobiecej, w: Marcelina Darowska — niepokalański charyzmat wychowania, red. M. Chmielewski, Lublin 1996, s. 37-48; tenże, Św. Teresa od Jezusa w pismach Marceliny Darowskiej (1827-1911), w: Mistrzynie świętości i prawdy. Katarzyna ze Sieny. Teresa z Avila, red. J. Misiurek, A. J. Nowak, J. M. Popławski, Lu-
blin 1997, s. 189-203; tenże, Kontemplacyjne przejawy doświadczenia mistycznego bł. Marceliny Darowskiej (1827-1911), w: Najważniejsza jest miłość. Księga Pamiątkowa ku czci Księdza Profesora Waleriana Słomki, red. M. Chmielewski, Lublin 1999, s. 187-204; tenże, Tajemnica
Głównie na podstawie tekstów autobiograficznych wiadomo, że współzałoży cielka Zgromadzenia Sióstr Niepokalanego Poczęcia NMP już w dzieciństwie wykazywała szczególną wrażliwość estetyczno-moralną, która później, w wieku dwudziestu siedmiu lat, stała się podłożem intensywnych przeżyć mistycznych.
Wspomina ona między innymi, że jako kilkuletnia dziewczynka lubiła długie po ranne godziny spędzać na skraju dużego przydomowego ogrodu, podczas których podziwianie piękna podolskiej ziemi przeradzało się w modlitwę medytacyjną, owocującą konkretnymi postanowieniami dobrych czynów na dany dzień.
W okresie przedmistycznym w życiu Marceliny miało miejsce kilka ważnych zdarzeń, które z perspektywy zaawansowanego życia mistycznego ona sama ocenia jako szczególne interwencje łaski Bożej. Nie wchodząc w szczegóły, wystarczy wspomnieć, że nie znała bliżej życia zakonnego, a jednak odczuwała wewnętrzne jego pragnienie. Było to przyczyną poważnych napięć rodzinnych, zwłaszcza z ojcem, który ostatecznie wymógł na niej decyzję zamążpójścia, okupioną zresztą dotkliwym kilkumiesięcznym cierpieniem fizycznym o nieustalonej etiologii. Po dwu i pół roku szczęśliwego życia małżeńskiego, dla Marceliny przyszło ciężkie doświadczenie w postaci nagłej śmierci męża i w pół roku później równie nagłej śmierci starszego syna. Obydwaj umierali dosłownie na jej rękach. Wydarzenia te odczytała jako wyraźny znak Bożej Opatrzności do realizacji dalszego swego życia w całkowitym oddaniu Bogu i jedynej córce Karolinie.
Wyraźny przełom duchowy w postaci intensyfikacji życia modlitewno sakramentalnego dokonał się podczas pobytu wypoczynkowego w Heidelbergu, a potem w Paryżu, który był dla niej konieczny po tychże ciężkich doświadczeniach. Po wpływem kierownictwa duchowego jednego z pierwszych zmartwychwstańców — o. Aleksandra Jełowickiego, Marcelina kilka dni przed Wielkanocą 1854 roku udała się do Rzymu, gdzie opiekę duchową nad nią przejęli o. Hieronim Kajsiewicz i Matka Józefa Karska, upatrując w niej kandydatkę do tworzonego zgromadzenia zakonnego, które — podobnie jak zmartwychwstańcy — miałoby się zająć pracą ewangelizacyjną wśród polskiej emigracji.
Zaraz po Wielkanocy Marcelina odprawiła pierwsze w życiu tygodniowe rekolekcje metodą ćwiczeń duchowych św. Ignacego Loyoli pod kierunkiem o. Kajsiewicza. Ich owocem były pierwsze wyraźnie uświadomione przeżycia mistyczne, wskutek których — jak pisze — „wylała morze łez ze szczęścia” i czuła się „jakby odrodzoną, na nowo stworzoną” 6 . Wielokrotnie w późniejszej korespondencji nawiązywała do tego wydarzenia, co potwierdza jego kluczową rolę w jej życiu. Niebawem dostąpiła kolejnych łask mistycznych. Jedna z nich, z początku maja 1854 roku dotyczyła powstania zgromadzenia zakonnego, które miałoby się zająć wychowywaniem dzieci. Podczas składania prywatnego ślubu czystości w Setze (12 maja 1854) doznała wewnętrznie obecności szatana. Nie odczuwała jednak żadnego lęku. W wigilię Zesłania Ducha Świętego tegoż roku „uczuła się objętą Bogiem”, co określiła jako zupełnie nowy sposób przeżycia duchowego, dotychczas bowiem doznawała już stanu pewnej błogości, spokoju i słodyczy.
Zaznacza, iż miała pewność łączności z Bogiem, polegającej na tym, że „Bóg ją słuchał i nie odtrącał”. Miało to wpływ na jej wygląd zewnętrzny i zachowanie.
Dostrzegła to Matka Karska, dlatego pytała Marcelinę o stan wewnętrzny, lecz ta nie potrafiła dać wyczerpującej odpowiedzi .
Okres przynajmniej pierwszych pięciu lat życia mistycznego Marceliny Darowskiej (1854-1859) odznaczał się licznymi kontrastującymi i pozornie sprzecznymi ze sobą przeżyciami. Z jednej strony Mistyczka doświadczała bardzo krótkich, uszczęśliwiających „uobecnień Pana”, głównie podczas modlitwy wczesnym rankiem, z drugiej zaś strony bolesnych Jego „usunięć” i towarzyszących im licznych cierpień wewnętrznych oraz zewnętrznych. Szczególnie intensywną postać przybierała modlitwa mistyczna podczas komunii św., dając poczucie „zespolenia z Panem”, „pogłębienia stanu zjednoczenia z Nim” i „zanurzania w Panu”. W liście do Józefy Karskiej donosi, że pomiędzy okresami oschłości w różny sposób doświadczała jakby „iskierki z nieba komunikującej się duszy, przez którą Bóg daje jej poznać, że ją całkowicie, bez podziału chce posiadać, że wymaga od niej zupełnego wyrzeczenia się wszystkiego” 8 . Podkreśla, że było to zupełnie bez udziału jej woli. Czuła się jedynie świadkiem sceny rozgrywającej się w duszy.
„Uobecnienia” Pana przynosiły jej coraz bardziej przenikliwą znajomość prawd objawionych i prawd naturalnych. Na podstawie jej listów można ustalić, że już od 1855 roku otrzymywała słowa wewnętrzne, które nie rzadko dotyczyły organizującego się Zgromadzenia. Dzięki otrzymanej niezwykłej przenikliwości intelektualnej, łącznie z darem rozpoznawania stanu moralnego sumień ludzkich (tzw. kardiognozy), widziała u siebie nawet najbardziej subtelne przejawy zła. To skłaniało ją do podejmowania intensywnego wysiłku ascetycznego, który określiła mianem „śmierci sobie” 9 . Jego dopełnieniem był bierny stan, określany w teologii mistyki jako „ciemna noc zmysłów i ducha”. Jego pojawienie się odnotowuje Darowska już po powrocie do kraju dla zajęcia się wychowaniem swej córki, pozostawionej u rodziców . Wystąpiły więc oschłości duchowe oraz „brak łatwości i błogiego spokoju w modlitwie” pomimo wielkiego wysiłku w podejmowaniu modlitwy ustnej i myślnej. Duchowe ciemności stały się szczególnie intensywne na przełomie 1855 i 1856 roku, a potem raz jeszcze w lutym 1857 ro-
ku. Potem „bolesne oddalenia się Pana” stały się krótsze i rzadsze. Zwykle poprzedzały ją pełne szczęścia „uobecnienia Pana”. Cały czas Marcelina trwała w postawie wierności woli Bożej i gotowości służenia bliźnim oraz brania na siebie ich cierpień. Z tym wiązało się pragnienie pokuty i upokorzenia za swoje grzechy, których nadprzyrodzone ujawnianie podczas kontemplacji sprawiało jej dodatkowe cierpienie. Od początku cierpień mistycznych doznawała pokus przeciwwierze i pobożności, jak również zwątpienia w swoje powołanie zakonne. Odczuwała także bliskość szatana 11 . Do tego dołączyły się trudności ze spowiedzią i skrupuły, a także różne przykrości ze strony rodziny z racji sporów majątkowych, co wzbudzało niechęć okolicznego duchowieństwa.
Śledząc biografię bł. Marceliny nie trudno dostrzec, że w miarę jak pogłębiało się zjednoczenie z Panem nasilało się także cierpienie. Czuła się coraz bardziej wprowadzaną w tajemnice Męki i Krzyża Chrystusa, które przyjmowała z całą gotowością woli. Pomimo tych cierpień pod koniec 1859 roku wyznała, że „żyje w jakimś szczęściu, chociaż w ogołoceniu” . Od tego czasu doznawała coraz ściślejszego zjednoczenia z Panem, co nie pozwalało jej poddawać się zniechę ceniu. To zjednoczenie było tak silne, że — jak pisze — „nic nie jest w stanie
oddzielić jej od Pana”. Również nadprzyrodzone komunikacje z Maryją, Aniołami i Świętymi stawały się coraz częstsze 13 . Zaczęły występować stany ekstatyczne, w których — jak sama wyznaje — Pan trzymał ją „zanurzoną w tajemnicy Trójcy Świętej”, jednak nie było to doświadczenie dostępne wszystkim władzom 14 . Wtedy też dostąpiła przeżycia, które określiła jako „przeistaczanie się w Pana”, „przelewanie się istoty w istotę”, „zlewanie się serc i woli”, „przelewanie się Boga nieprzerwane” . Mówiąc językiem św. Teresy z Avila, której pisma po-
zwalały Marcelinie rozumieć własne przeżycia, były to zaręczyny duchowe, którym towarzyszyło nasilenie się tzw. „dotyków mistycznych”, „porywów” i „szałów miłości” oraz „ran miłości” . Ten ważny moment w życiu mistycznym dokonał się podczas kolejnego pobytu Marceliny w Rzymie 3 października 1861 roku. Opisuje je następująco: „A gdy do komunii św. przystępowałam, powiedział mi: «Zawrzyjmy sojusz wiecznego przymierza» — zdaje mi się (dokładnie nie wiem), jakbym przysięgę Mu złożyła oddania Mu się, gotowości na wszystko, pragnienia we wszystkim wolę Jego spełniać. «Przyjmij pierścień zrękowin naszych». Byłam na zewnątrz niby zimna, przytomna, ale wewnętrznie jak szalona” .
Opisany wyżej stan zjednoczenia ekstatycznego bł. Marceliny trwał zasadniczo bez większych zmian aż do Wielkiego Postu 1864 roku. Wtedy — jak wynika z jej pism — w Wielki Czwartek podczas obrzędów Triduum Paschalnego w jazłowieckiej kaplicy dokonały się zaślubiny mistyczne jako znak wejścia w zjednoczenie przeobrażające. „Byłam, zdaje mi się, w wielkim połączeniu z Jedynym moim — pisze — jakobym przeszła w Jego Człowieczeństwo z Bóstwem zjednoczonym (to mniej więcej trwało przez całe trzy dni), wszakże nic uczułego, wydatnego, wymownego po ludzku w sobie nie widziałam, aż idąc za Panem do ciemnicy niesionym, nagle przeszłam w stan ujęciej nadprzyrodzony: opuściłam wszystko, co mnie otaczało, świat ten, a ujęta i objęta cała Zbawicielem moim, byłam przez Niego przedstawiona Bogu Ojcu i Duchowi Świętemu jako Oblubienica Jego i tam nastąpiły nasze zaślubiny przez zlanie się nie pojęte w jedno duchowe, które stało się jakby pierścieniem cechującym związek na zewnątrz” .
Dodać trzeba, że przedstawiony powyżej moment zaślubin mistycznych poprzedziły różne trudności, zwłaszcza ze strony sióstr, pokusy i trzytygodniowa dotkliwa oschłość. Pomimo tego trwała w zjednoczeniu z Bogiem, z gotowością woli na wszystko. Razem z tym dokonywały się „zlania z Panem”, „dotyki mistyczne” i „szały miłości” .
Zaraz po zaślubinach mistycznych Marcelina miała doświadczenie Trójcy Świętej, którego skutkiem było doskonałe zjednoczenie woli z wolą Bożą. Obu dziło to „pragnienie kochania i dawania coraz więcej nie zaleczoną raną serca”. Z czasem przerodziło się to w pragnienie cierpienia i męczeństwa, na które Chrystus kilkakrotnie odpowiadał zapowiedzią dotkliwszych cierpień, jakie ją czekały z racji „wypłaty i miłości w czynie”, po których tu na ziemi jeszcze znajdzie „tryumf połączony z tryumfem Kościoła”. Zbawiciel pokazywał jej swoje cierpienia i wyniszczenie, czyniąc ze Siebie wzór dla jej cierpień 20 . W rezultacie tego od jesieni 1868 roku Marcelina w zjednoczeniu mistycznym przeżywała wchodzenie w „przepaści Boże”, a przy tym było coraz mniej zachwytów i ekstaz .
Warto dodać, że omawiany okres życia mistycznego odznaczał się niezwykłą aktywnością apostolską Błogosławionej. Wtedy bowiem dzieło wychowania dziewcząt do roli matek, żon i obywatelek, zaczęło się dynamicznie rozwijać.
Zaczęły powstawać kolejne domy: w Jarosławiu, Niżniowie i inne.
Pod koniec 1870 roku, a więc tuż po zakończeniu obrad Soboru Watykańskie go I, którym Darowska żywo się interesowała, trzykrotnie otrzymała zapowiedź czekających ją długotrwałych cierpień wraz z zapewnieniem, że Pan jej nie opuści. Podczas pobytu w Rzymie, w Wielkanoc 1872 roku miała objawienie, że Pan Jezus zaprzestanie udzielać jej nadzwyczajnych łask, co faktycznie nastąpiło w marcu 1874 roku. Otóż podczas prac nad konstytucją Zgromadzenia w Rzymie spostrzegła trudności w modlitwie i duchową pustkę podczas adoracji Najświętszego Sakramentu. Nie czując się podniesioną do kontemplacji podejmowała wysiłek odmawiania pacierza i rozmyślania, do którego przygotowywała się bardzo pracowicie przez czytanie i wypisywanie z książek. Wskutek utraty świateł wewnętrznych odczuwała bezwład umysłu i spętanie woli. Z tej przyczyny zaprzestała udzielania rekolekcji. Do duchowych cierpień tego okresu, polegających głównie na szatańskich pokusach przeciwko cnotom teologalnym, dołączyły się różne zewnętrzne przeciwności. Były to m.in. śmierć kierownika duchowego o. Kajsiewicza i przykrości z powodu nieporozumień ze zmartwychwstańcami, a ponadto paszkwil jednej z wychowanek, który podciął opinię Zgromadzenia i prowadzonych przezeń zakładów wychowawczych. Na całość cierpień złożyły się także trudności finansowe Zgromadzenia, ciężka choroba Marceliny oraz kłopoty rodzinne w związku z rozpadającym się małżeństwem córki Karoliny i wiele innych Stan ten trwał z niewielkimi przerwami przez siedemnaście lat, aż do 7 czerwca 1890 roku , kiedy Marcelina ponownie doświadczyła obecności Pana o wyraźnych cechach mistycznych zaślubin. Określiła je jako pacta conventa, czyli wzajemne zobowiązanie się: ze strony Mistyczki do przyjęcia wszystkich cierpień i wymagań woli Bożej, zaś ze strony Pana zobowiązanie się do stałej obecności w duszy . Owocem tego przeżycia było doznanie stałego połączenia z Panem w głębi duszy, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa i pokoju, nie zamąconego nawet przez zewnętrzne obowiązki i wydarzenia. W tym okresie w swoim Pamiętniku odnotowuje, że Bóg ją pochłaniał, to znaczy — doświadczała, że pragnie, „aby Jemu tylko żyła i On tylko jeden był dla niej”. Powtarza też często stwierdzenie: „istnieję w Bogu”, „w Nim żyję, w Nim pogrzebana”. Towarzyszy temu silne pragnienie śmierci, aby w niebie zjednoczyć się z Bogiem . Pod koniec życia Darowska doświadczyła, że wszystko ją męczyło prócz modlitwy i myśli o Bogu, toteż pragnęła samotności i bliskości Eucharystii. W jej zapiskach z lat 1900-1903 wyraźnie można dostrzec niezwykłą aktywność apostolską pomimo podeszłego wieku. Na ten okres jej życia przypada rozkwit Zgromadzenia, który dokonywał się dzięki temu, że bardzo wiele energii wkładała przede wszystkim w indywidualną formację duchową sióstr i wychowanek.
Na początku 1900 roku otrzymała wizję eschatyczną, w której poznała, że będzie umierać w wielkim cierpieniu, co stało się jedenaście lat później. Zmarła rankiem 5 stycznia 1911 roku w wielkich cierpieniach, które ofiarowała jako wynagrodzenie za jasnogórskie świętokradztwo, dokonane dwa lata wcześniej przez eks-paulina Damazego Macocha.
Jak więc widać, życie mistyczne Współzałożycielki niepokalanek było ciernistą drogą krzyża, swoistym męczeństwem w codzienności apostolskiego trudu, ofiarowanego Kościołowi i Ojczyźnie.
Ks. Marek Chmielewski
http://www.parafiapruszcz.x.pl/czytelnia/marcelinad.html
*********
Trudne czasy rodzą świętych nauczycieli
Gdy już ucichnie ostatni dzwonek i uczniowie udadzą się na wakacje, nauczyciele z całej Polski przybędą na Jasną Górę na swoją doroczną pielgrzymkę, która tym razem wyjątkowo rozpocznie się w sobotę 30 czerwca, czyli dzień wcześniej niż zwykle. Z nauczycielami będą się modlić abp Stanisław Gądecki – wiceprzewodniczący Konferencji Episkopatu Polski oraz bp Edward Dajczak – delegat Konferencji Episkopatu Polski ds. Krajowego Duszpasterstwa Nauczycieli. Na pielgrzymkę przybędą z wykładami wiceminister edukacji Stanisław Sławiński, prof. Aleksander Nalaskowski oraz ks. prof. Janusz Królikowski. Myślą przewodnią pielgrzymki są słowa: „Nasze czasy wołają o świętych nauczycieli”. W związku z tym w różnych formach wyrazu zostaną zaprezentowane sylwetki wybitnych polskich nauczycieli, m.in. w programie Janusza Zakrzeńskiego – aktora Teatru Polskiego w Warszawie. Ciekawie zapowiada się też panel dyskusyjny pt. „Trudne czasy rodzą świętych nauczycieli”, który poprowadzi dr Jacek Pulikowski. Podczas panelu będzie można bliżej poznać: sługę Bożego ks. Bronisława Markiewicza, służebnicę Bożą Annę Jenke, św. Urszulę Ledóchowską, bł. Natalię Tułasiewiczową, bł. Marcelinę Darowską. Krótkie biogramy tych świętych nauczycieli drukujemy poniżej, zapraszając na Jasną Górę na pełną prezentację ich życia i działalności pedagogiczno-dydaktycznej podczas tegorocznej pielgrzymki nauczycieli.
Sługa Boży ks. Bronisław Markiewicz
Ks. Bronisław Bonawentura Markiewicz (1842-1912) urodził się w Pruchniku – małym miasteczku dawnej Galicji. Znany jest jako założyciel michalitów i michalitek. Przekazał swoim duchowym synom i córkom charyzmat posługi wśród najuboższych dzieci i młodzieży. Trudne lata jego życia – rozbiory Polski, powszechna stagnacja, alkoholizm, epidemie chorób i brak perspektyw na odzyskanie wolnej ojczyzny – niosły szczególnie trudne wyzwania: przede wszystkim umiejętność życia według wiary, nadziei i miłości. Czerpiąc siły od cichego i pokornego Mistrza – „Znaku sprzeciwu dla świata”, ks. Markiewicz spełniał „zwykłe” obowiązki proboszcza w Miejscu Piastowym. Odbudowywał wpierw świątynie ludzkich serc przez regularną katechizację dorosłych i dzieci oraz przez wytrwałą posługę w konfesjonale. Szerzył szczególną cześć do Chrystusa w Eucharystii i zabiegał o „pracowite i powściągliwe” życie parafian. Odkrywając drogi, po których Pan Bóg zapragnął go prowadzić, przemierzał życie w poszukiwaniu, poznawaniu, miłowaniu i usługiwaniu Chrystusowi w najuboższych, cierpiących i bezbronnych dzieciach. W ogromnym cierpieniu i niebywałych przeciwnościach stawał się „solą ziemi”, „miastem na górze położonym” – schronieniem dla najmniejszych. Wiedział też doskonale, że „bez pokory, bez zamiłowania do upokorzeń” Pana Jezusa nie znajdzie „ani modlitwą, ani postem, ani płaczem, ani czuwaniem” (B. M., „Zapiski dotyczące życia wewnętrznego”). W tej „dziatwie niczyjej”, która innym mogła wydawać się tylko „popychadłami gminnymi, zaniedbanymi pod każdym względem, od pożywienia i łachmanów począwszy aż do zupełnego braku wychowania religijnego i moralnego” (B. M., „Przewodnik dla wychowawców”, t.1), ks. Markiewicz rozpoznał „drogocenny spadek” społeczeństwa i świata. Kościół potwierdził heroiczność jego cnót.
Joanna Krzywonos
Służebnica Boża Anna Jenke
Służebnica Boża Anna Jenke urodziła się 3 kwietnia 1921 r. w Błażowej k. Rzeszowa. Od siódmego roku życia wraz z rodzicami, którzy byli nauczycielami, mieszkała w Jarosławiu. Szkołę średnią ukończyła u sióstr niepokalanek w Jarosławiu w 1939 r. W czasie wojny i okupacji była czynnie zaangażowana w konspiracji, wraz z innymi harcerkami – niosła pomoc jeńcom, rannym i ludziom poszkodowanym. Dla najbiedniejszych dzieci zorganizowała akcję „Kromka chleba”. Brała też udział w tajnym nauczaniu.
W 1945 r. rozpoczęła studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, które ukończyła w 1950 r., uzyskując stopień magistra filologii polskiej. Od 1950 r. do końca życia pracowała jako polonistka i wychowawczyni młodzieży szkół średnich w Jarosławiu. Jej praca pedagogiczna i wychowawcza przebiegała w bardzo trudnym okresie – w systemie stalinowskim. Wtedy to wykazała wielką odwagę w wyznawaniu prawd wiary, podkreślaniu swej przynależności do Chrystusa i Kościoła. W tym też duchu wychowywała całe rzesze młodych pokoleń. Szczególną troską otaczała młodzież z tzw. marginesu społecznego i „dzieci ulicy”. Opiekowała się też biednymi, chorymi i samotnymi ludźmi. Wszystkim niosła pomoc moralną i materialną.
Odznaczała się głęboką wiarą oraz miłością Boga i bliźniego. Na co dzień żyła Ewangelią. Wprowadzała Boga w środowisko szkoły i wszędzie tam, gdzie eliminowano Go z życia. Przez to stała się autentycznym świadkiem Chrystusa – współczesnym świeckim apostołem.
Zmarła w Jarosławiu, trawiona ciężką chorobą nowotworową, 15 lutego 1976 r.
(Red.)
Św. Urszula Ledóchowska
Św. Urszula Ledóchowska żyła na przełomie XIX i XX wieku; urszulanka, nauczycielka i wychowawczyni dzieci i młodzieży. Urodziła się w Austrii, do klasztoru wstąpiła w Krakowie, apostołowała w Rosji, krajach skandynawskich, we Francji i we Włoszech. Można powiedzieć, że była Europejką.
Była na misjach w Petersburgu, aby pomóc w wychowywaniu dziewcząt. Rewolucja 1917 r. spowodowała prześladowania, represje, rewizje i cierpienia. S. Urszula, wyrzucona z Rosji, musiała wyjechać do Skandynawii. Założyła Szkołę Języków Obcych w Szwecji, organizowała komitety pomocy Polsce. W Danii zatroszczyła się o sieroty po polskich robotnikach. Po 1918 r. z dwudziestoma trzema siostrami – bez habitów, bez klauzury, bez klasztoru – i 40 polskich dzieci wróciła do niepodległej ojczyzny, gdzie założyła nową gałąź urszulańską: urszulanki szare – jak szare jest życie, jak szary jest codzienny trud.
W wolnej Polsce s. Urszula organizowała ochronki dla dzieci, szkoły podstawowe i średnie, budowała przytułki, otwierała domy dziecka, zakłady opiekuńczo-wychowawcze, bursy, internaty, przedszkola, domy akademickie. Dla dzieci po I Komunii św. utworzyła Krucjatę Eucharystyczną.
W dwudziestoleciu międzywojennym siostry urszulanki stały się pierwszymi katechetkami dzieci i młodzieży, instruktorkami dla nowych kadr katechetycznych.
Swoim apostolstwem obejmowały także Kresy Wschodnie. Na Polesiu prowadziły przedszkola, szkoły, świetlice, poradnie dla chorych, koła gospodyń, kursy zawodowe, uniwersytety ludowe.
M. Urszula Ledóchowska w niełatwych czasach i w niełatwych miejscach, w których żyła, dostrzegała potrzeby innych i służyła dziełu nauczania i wychowywania, wzrastając w świętości. Potwierdził to Jan Paweł II, wynosząc ją na ołtarze.
S. Danuta Lipińska USJK
Bł. Natalia Tułasiewicz
Bł. Natalia Tułasiewicz w okresie dwudziestolecia międzywojennego, po studiach polonistycznych na Uniwersytecie Poznańskim, pracowała najpierw w prywatnej szkole powszechnej, następnie w gimnazjum urszulańskim. Wysiedlona w 1939 r. do Generalnej Guberni, brała udział w tajnym nauczaniu w Krakowie, skąd w 1943 r. jako pełnomocnik Delegatury Rządu Londyńskiego udała się dobrowolnie na roboty przymusowe do Niemiec z tajną misją. Zdekonspirowana wiosną 1944 r., jesienią tego roku jako więzień polityczny znalazła się w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück. Wycieńczona okrutnym śledztwem i więzieniem, zmagając się z ciężkimi chorobami, podejmowała swe obowiązki nauczyciela i apostoła aż do dnia śmierci w komorze gazowej – 31 marca 1945 r. Beatyfikowana w grupie 108 Męczenników polskich II wojny światowej (1999).
Informacje te, zestawione z tematem panelu, dyktują przekonanie, że świętość bł. Natalii jest wynikiem odpowiedzi na ekstremalne warunki II wojny światowej i okupacji. Bezpośrednim czynnikiem, który doprowadził do śmierci Natalii, była jej konspiracyjna misja patriotyczna, powiązana z programem apostolstwa świeckich. W najgłębszym sensie misja ta, choć pozaszkolna, była konsekwencją i przedłużeniem stale rozwijanego i pogłębianego powołania wychowawcy. O bardzo rozległym i specyficznym zestawie obowiązków wypełnianych przez Natalię w Hanowerze oraz o heroizmie jej postawy dają świadectwo jej listy i wspomnienia współwięźniarek („Przeciw barbarzyństwu”, Kraków 2003).
Dziś prawdziwe wyzwanie stanowi dla nas, nauczycieli, nauka, jaka płynie z wieloletniej intensywnej pracy Natalii nad sobą, pogłębiania powołania aż do gotowości całkowitego oddania siebie. Należała do pokolenia ludzi ideowych, ale ideały nie przesłaniały jej celów. Cel eschatologiczny (człowieka wiary) dyktował jej cel życiowy: czynną miłość bliźniego. Dążenie do doskonałości duchowej korespondowało tu z kreatywnością, przekraczaniem przeciętności, ustawicznym kształceniem, treningiem intelektu i woli. Tylko takim świadectwem nauczyciel może zdobywać autorytet i pociągać uczniów ku celom, jakie głosi.
Barbara Judkowiak
Bł. Marcelina Darowska
Bł. Marcelina z Kotowiczów Darowska (1827-1911) założyła żeńskie zgromadzenie zakonne, którego celem było wychowanie kobiety, by przez nią odrodzić rodzinę, a przez rodzinę – społeczeństwo.
Myśli Matki Marceliny, dotyczące roli kobiety i rodziny, chociaż pochodzą z XIX wieku, są niezwykle aktualne i można śmiało zestawić je z posoborową teologią Jana Pawła II, który w „Liście do kobiet” (1995) powiedział, że należy „na nowo zdać sobie sprawę z wielostronnego wkładu kobiety w życie całych społeczeństw i narodów”. Swój system pedagogiczny, do dziś stosowany w szkołach niepokalanek, oparła Matka Marcelina na czterech zasadach sformułowanych w 1872 r.: „Bóg wszystkim – przez wszystko do Boga; Bóg nas stworzył Polakami; Wierność obowiązkom stanu, miejsca swego; Nauczyć dzieci myśleć”.
Celem m. Darowskiej było wychowanie kobiet rozumnych, zdolnych do wydawania sądów, do wartościowania, świadomego kształtowania swej drogi życiowej.
Bł. Marcelina podkreślała służebną rolę nauczania w stosunku do wychowania. Cały niepokalański system nauczania i wychowania był jak na owe czasy pionierski. Sprawą niezmiernie kontrowersyjną było uczenie przez siostry religii. Dzisiaj trudno nawet sobie wyobrazić sytuację katechizacji w Polsce bez zakonnic, ale wtedy ta nowatorska decyzja spotkała się z bardzo dużym oporem.
Kolejnym pionierskim krokiem był stosunek do języka polskiego, po religii najważniejszego przedmiotu w szkołach niepokalanek i języka wykładowego. M. Darowska walczyła o przywrócenie jego rangi w społeczeństwie, gdyż wówczas na pensjach wykłady odbywały się w językach obcych.
W szkołach niepokalańskich chodziło o wszechstronne kształcenie umysłu, zdobycie przez uczennice podstaw wiedzy, które w przyszłości miały im umożliwić funkcjonowanie w świecie, samokształcenie i dalszy rozwój.
System pedagogiczny i dzieło bł. Marceliny Darowskiej i sióstr niepokalanek ma ponad 100 lat. Matka Marcelina mówiła: „Polska będzie, ale wtedy, kiedy społeczeństwo się odrodzi, a na to potrzeba, aby rodzina stanęła na Bogu”. Kobieta zaś jest „strażniczką rodzinnego gniazda”. Dzisiaj również potrzeba „stanięcia rodziny na Bogu”, a w dziele tym rola kobiety jest nie do przecenienia. Znajdujemy te myśli w wielu wypowiedziach Ojca Świętego Jana Pawła II. M. Marcelina Darowska została beatyfikowana 6 października 1996 r.
Małgorzata Witkowska
Adres: ul. 3 Maja 12, 42-200 Częstochowa
Tel.: +48 (34) 365 19 17
***********************************************************
Dydak Józef z Kadyksu, prezbiter
Wkrótce objawił się w nim niezwykły, Boży dar głoszenia. Przemierzał całą Hiszpanię, niosąc orędzie Ewangelii do najbardziej oddalonych nawet wiosek i miasteczek. Jego język był prosty i zrozumiały dla każdego. Wszyscy jego słuchacze byli pod wrażeniem kazań, które odciskały wyraźne piętno na ich dalszym życiu. Zdarzało się, że w czasie kazań lewitował. Odznaczał się niezwykłą czcią do tajemnicy Trójcy Świętej.
Dydak miał szczególną łaskę dotykania serc tych, którzy przychodzili do niego do konfesjonału. Znajdował także czas, by odwiedzać szpitale i więzienia oraz angażować się w działalność dobroczynną. Na modlitwę poświęcał natomiast noce.
Zmarł w 1801 r. Beatyfikował go Leon XIII w 1894 r. Jest uważany za apostoła Hiszpanii.
Król Edward słynął z wielkiej pobożności. Cieszył się miłością i szacunkiem swoich poddanych. Otaczał opieką ubogich, chorych i ułomnych. Tryb życia bardziej mniszy niż królewski dał mu przydomek “Wyznawca”. W dziedzinie polityki kościelnej Edward dążył do zacieśnienia stosunków z Rzymem. Wspierał kościoły i klasztory.
Zmarł 5 stycznia 1066 r. Pochowany został w katedrze westminsterskiej, którą ufundował i której budowie poświęcił znaczną część swego życia, w kaplicy mieszczącej się za głównym ołtarzem. Kanonizowany został przez Aleksandra III w 1161 roku. Od XIV wieku główny patron Anglii oraz angielskich królów. W kalendarzu wspominany także 13 października – w rocznicę pierwszego przeniesienia jego relikwii (1166 r.).
Legenda głosi, że szczodrobliwy król miał specjalne nabożeństwo do św. Jana Ewangelisty. Pewnego razu ukazał mu się sam św. Jan pod postacią żebraka. Król nie miał przy sobie pieniędzy, więc ofiarował żebrakowi swój pierścień. Po kilku latach dwóch angielskich pielgrzymów, których św. Jan wybawił z kłopotów w czasie podróży po Ziemi Świętej, przywiozło królowi ten pierścień z informacją od św. Jana, że Edward spotka się ze świętym już za kilka miesięcy w niebie.
W ikonografii św. Edward przedstawiany jest jako wysoki mężczyzna z brodą, w królewskim płaszczu. Czasami niesie chorego. Podanie bowiem głosi, że sam brał chorych na plecy i zanosił do swojego zamku. Czasem ukazywany jako rycerz w pełnej zbroi. Jego atrybutami są: anioł, berło królewskie, kubek, miecz, pierścień, postać trędowatego.
Został pustelnikiem w Telanissos, gdzie żył w skrajnej ascezie. Wreszcie zamieszkał w pobliżu Antiochii Syryjskiej na zbudowanym przez siebie kamiennym słupie z małą platformą (wysokości od 10 do 60 stóp – z czasem św. Szymon zwiększał wysokość słupa), na której przebywał około 40 lat (stąd jego przydomek Słupnik).
Był wielkim pokutnikiem. Pokarm ograniczał do minimum. Przed deszczem i upalnym słońcem chronił go jedynie płaszcz z kapturem. Większą część życia poświęcił modlitwie stojąc na słupie, wystawiony na wszelkie żywioły, praktycznie bez pożywienia. Wiele godzin spędzał na kontemplacji. Ta nietypowa forma surowej ascezy i modlitwy ściągała wielu przybyszów i ciekawskich, nawet spośród pogan. Teodoret wspomina, że w ten sposób Szymon nawrócił wiele tysięcy przybyszów z pogańskiej Arabii i Persji. Kolumna, na której przebywał, nieraz stawała się amboną. Szymon nauczał z niej prawd wiary, broniąc jej przeciwko nestorianom, którzy wówczas szerzyli swoje błędy, a mieli poparcie u najwyższych władz duchownych i świeckich. Przychodzono do niego po poradę, proszono o wstawiennictwo przed Panem Bogiem tak w sprawach prywatnych, jak publicznych. Miał się tu zjawić nawet sam cesarz rzymski Marcjan. Cesarz Leon I oddawał Szymonowi najwyższe pochwały.
Szymon Słupnik zmarł 28 sierpnia 459 roku. Jego pogrzeb był prawdziwym triumfem. Wziął w nim udział patriarcha Antiochii, sześciu biskupów, gubernator cesarski, mnóstwo mnichów i niezliczone rzesze wiernych. Niebawem jego ciało przewieziono w uroczystej procesji z Antiochii do Konstantynopola. Na miejscu, gdzie stał słup, wybudowano świątynię, do której wędrowali pątnicy aż do XVII wieku. Później została ona zburzona przez Arabów. Dziś stoi tam ołtarz.
Prawosławna hagiografia nazwała świętego Antiocheńskim w odróżnieniu od żyjącego w VI wieku św. Szymona Słupnika Młodszego.
W ikonografii św. Szymon przedstawiany jest najczęściej w scenie na słupie. Jego atrybutem jest bicz.
Jan Paweł II
DZISIEJSZY ŚWIAT POTRZEBUJE PRZEBUDZENIA
6 maja — Damaszek – Spotkanie z duchowieństwem i wiernymi świeckimi w syryjskoprawosławnej katedrze św. Jerzego
W niedzielę 6 maja o godz. 17 Jan Paweł II przybył do syryjskoprawosławnej katedry św. Jerzego, gdzie zgromadzili się kapłani, zakonnicy, siostry zakonne i wierni świeccy z prawosławnych i katolickich Kościołów w Syrii. W przemówieniu Ojciec Święty po raz kolejny zwrócił uwagę na potrzebę jedności, aby świat współczesny uwierzył w zbawczą miłość Boga. «Bardziej jednomyślne świadectwo chrześcijan — stwierdził Papież — jest nieodzowne, jeśli świat trzeciego tysiąclecia ma uwierzyć (por. J 17, 21). Niech za sprawą Ducha Świętego jak najrychlej nadejdzie dzień naszej pełnej jedności!»
Wasza Świątobliwość, Wielce Błogosławieni Patriarchowie, Eminencje i Ekscelencje, Bracia i Siostry w Chrystusie!
1. W chwili gdy Dzień Pański chyli się ku wieczorowi, gromadzimy się w tym świętym miejscu — syryjskoprawosławnej katedrze św. Jerzego — aby wielbić niegasnące światło Trójcy Przenajświętszej. Pełnia blasku «Pana Boga, Który jest, Który był i Który przychodzi» (por. Ap 1, 8), jaśnieje na obliczu Jezusa Chrystusa (por. 2 Kor 4, 6). Przez Niego, w Duchu Świętym, oddajemy chwałę Bogu za wspaniałe dziedzictwo wiary, które jest naszym udziałem, i za powołanie nas do posługi prawdy i miłości, które czyni nas sługami Ewangelii.
Moje serce przepełnione jest wdzięcznością dla Boga za to, że mogłem przybyć jako pielgrzym do Damaszku śladami św. Pawła. Właśnie na drodze do Damaszku Apostoł Narodów został powołany przez Jezusa Chrystusa; to tutaj otrzymał światło Ducha Świętego i został ochrzczony. Tutaj też Duch Święty zgromadził nas dzisiaj na wspólnej modlitwie, abyśmy słuchali słowa Bożego, błagali Boga o wybaczenie nam grzechów i podziałów i wielbili Go za Jego nieskończone miłosierdzie. W pokoju zmartwychwstałego Chrystusa módlmy się jednym umysłem i jednym sercem, odpowiadając gorliwie na wezwanie wielkiego syryjskiego teologa i mistyka Ab{l-umacron} al-Faraja, który zachęca wiernych, aby «wyplenili w głębi swych serc korzenie wrogości między chrześcijanami» (Księga gołębicy, IV).
2. Zwracam się z serdecznym i braterskim pozdrowieniem do Jego Świątobliwości Moran Mor Ignacego Zakka I Iwasa, który gości nas w tej wspaniałej katedrze. Cieszę się zwłaszcza z tego, że mogę odwzajemnić wizyty, jakie złożył mi w Rzymie Wasza Świątobliwość i jego poprzednik Moran Mor Ignacy Jakub III. Wzajemne kontakty tego rodzaju pomagają podtrzymać i pogłębiać braterską miłość: są pieczęcią, która potwierdza porozumienie między naszymi Kościołami dotyczące wspólnego wyznania wiary w tajemnicę Wcielonego Słowa, prawdziwego Boga i prawdziwego Człowieka; zachęcają nas też do rozwijania współpracy duszpasterskiej, którą rozpoczęliśmy 17 lat temu, podpisując Wspólną Deklarację. Wasza Świątobliwość, zdecydowane otwarcie ekumeniczne waszego Kościoła jest dla wielu ludzi źródłem głębokiej radości i zachęty, aby wytrwale podążać drogą ku pełnej jedności (por. Ut unum sint, 62-63). Jest znakiem duchowej i duszpasterskiej żywotności waszego Kościoła, o której świadczą też liczne powołania do kapłaństwa i życia zakonnego.
W duchu tej samej braterskiej więzi pozdrawiam Wielce Błogosławionego Patriarchę Ignacego IV i Wielce Błogosławionego Patriarchę Grzegorza III, a także towarzyszących im metropolitów i biskupów. Witam Patriarchów i biskupów przybyłych z sąsiednich krajów i dziękuję im za zaszczycenie nas swoją obecnością. Z braterską miłością pozdrawiam Wielce Błogosławionego Patriarchę Seniora Ignacego Moussę Daouda I. Mianując go prefektem Kongregacji dla Kościołów Wschodnich i kardynałem, pragnąłem nie tylko wykorzystać jego doświadczenie i mądrość, ale także złożyć hołd Kościołom Wschodu, a zwłaszcza Kościołowi w Syrii.
Z serca płynące pozdrowienie kieruję także do kapłanów, do mnichów i mniszek, do zakonników i zakonnic oraz do wszystkich obecnych tu wiernych świeckich: spotkanie z wami napełnia mnie prawdziwą radością!
3. Radość Wielkanocy zakwitła na drzewie krzyża. Tutaj, w Damaszku, uczeń Ananiasz otrzymał w widzeniu nakaz, aby iść do Szawła, prześladowcy Kościoła. Choć nękały go wątpliwości i obawy, Ananiasz posłuchał Pana i nie wahał się nazwać nieprzyjaciela chrześcijan «bratem» (Dz 9, 17). Dostrzegamy tutaj dwa istotne elementy misji Kościoła: odważne posłuszeństwo Bożemu słowu oraz gotowość do przebaczenia i pojednania. Kiedy Bóg działa, niemożliwe staje się możliwe. Naszym zadaniem jest powiedzieć «tak» zbawczej woli Boga i całym naszym jestestwem przyjąć Jego tajemniczy zamysł.
Paweł modlił się, kiedy Ananiasz przyszedł do niego (por. Dz 9, 11). W pewnym sensie przygotowywał się na przyjęcie misji, która miała na zawsze związać go z krzyżem: «ukażę mu, jak wiele będzie musiał wycierpieć dla mego imienia» (Dz 9, 16). Znajdujemy tu dwa kolejne znaki naszego powołania na uczniów: modlitwa i wytrwałość w obliczu próby. Dzisiaj, bardziej może niż kiedykolwiek, takie właśnie mają być znaki naszej wierności Bogu: modlić się, nieść krzyż, być posłusznym woli Bożej, czcić wszystkich jako braci i siostry. Podążając tą drogą, będziemy szli śladami «mnóstwa świadków» (por. Hbr 12, 1), w tym także niezliczonych mnichów i mniszek, którzy przed wami żyli na tych ziemiach. Zrządzeniem Bożej Opatrzności cały Bliski Wschód został głęboko naznaczony przez kulturę syryjskiego monastycyzmu i jego płomienne świadectwo.
4. Tutaj, w Damaszku, pragnę złożyć hołd całej syryjskiej tradycji, której bogactwem jest jedność w różnorodności. Święci Paweł, Ignacy Antiocheński, Efrem, Jan Chryzostom, Szymon Słupnik, Jan Damasceński i wielu innych to oświeceni nauczyciele nas wszystkich. Na ich przykładzie widzimy, że posłuszeństwo wiary i cierpienie Krzyża niezawodnie wydają owoce zbawienia.
Zdumiewający potencjał twórczy waszej tradycji ujawnia się w takich postaciach jak św. Efrem z Nisibis, zwany «cytrą Ducha Świętego», którego dzieła zostały w krótkim czasie przetłumaczone na wszystkie języki starożytnego chrześcijaństwa. Niech ta wymiana darów nigdy nie ustanie! Żywię gorącą nadzieję, że chrześcijanie na całym świecie znów otworzą serca na duchowe i doktrynalne bogactwa Kościołów tradycji syryjskiej.
Do wielkiej rzeszy uczniów Baranka należał także ów niezrównany święty waszej ziemi, Szymon Słupnik, który w swojej epoce stał się żywą ikoną świętości, dzisiaj zaś jest czczony przez Kościół na całym świecie. Był człowiekiem nieustannej modlitwy i powszechnej miłości, chętnie przyjmował wszystkich, którzy przybywali doń z bliska i z daleka, największych i najmniejszych. W swoim ciele nosił też rany ukrzyżowanego Pana (por. Teodoret z Cyru, Historia religiosa, 26). W jego żywocie, spisanym przez uczniów 15 lat po jego śmierci, niezwykłe powołanie św. Szymona opisane jest słowami: «Przez cierpienia swego sługi Bóg pragnął zbudzić świat z głębokiego uśpienia». Takiego przebudzenia potrzebuje dzisiejszy świat, aby odkryć miłość Boga i Jego zbawczy zamysł. W czytaniu z Ewangelii usłyszeliśmy wezwanie: «Podnieście oczy i popatrzcie na pola, jak się bielą na żniwo» (J 4, 35). Pola są gotowe na żniwo, bo ludzkie serce zawsze łaknie «Drogi, Prawdy i Życia» (por. J 14, 6). Bardziej jednomyślne świadectwo chrześcijan jest nieodzowne, jeśli świat trzeciego tysiąclecia ma uwierzyć (por. J 17, 21). Niech za sprawą Ducha Świętego jak najrychlej nadejdzie dzień naszej pełnej jedności!
5. Kończąc nasze krótkie spotkanie, zwracam się do was słowami, jakie w liturgii zachodniosyryjskiej wypowiada biskup lub kapłan na zakończenie Służby Bożej: «Idźcie w pokoju, umiłowani, zawierzamy was łasce i miłosierdziu świętej i chwalebnej Trójcy. (…) Zostaliście zbawieni przez zwycięski krzyż Chrystusa i opieczętowani pieczęcią chrztu świętego, niech zatem Trójca Święta odpuści wam grzechy, daruje długi i obdarzy pokojem dusze waszych zmarłych». Niech wszystkie te błogosławieństwa zstąpią na was za możnym wstawiennictwem świętych, męczenników i Najświętszej Bogurodzicy Theotókos — Yoldat Aloho. Amen.
opr. mg/mg
Copyright © by L’Osservatore Romano (7-8/2001) and Polish Bishops Conference
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/jan_pawel_ii/przemowienia/syria_syrprawosl_06052001.html#
Właściwy sens pokuty
KS. ANDRZEJ WALEROWSKI
Bóg w swej dobroci wzywa każdego człowieka, aby odmieniwszy swe życie pokutował” (por. Dz 17, 30).
Żyjemy w takich czasach, że wszyscy boją się dźwięku staromodnych słów. Na ogół nie lubimy też słowa “pokuta”. Na jego dźwięk przypomina nam się np. fakt, że w określonym czasie, w pewnym mieście pokutował na słupie św. Szymon Słupnik i budził taki podziw u współczesnych, że nazywali go świętym. Stają nam też przed oczyma niezrozumiałe dziś ponure obrazy samoudręki biczowania, worów pokutnych, postów o chlebie i wodzie średniowiecznej oazy, czy praktyk jogów i hinduskich ascetów.
A ponieważ w takich praktykach może upatrujemy i istotę pokuty, więc nie lubimy tego słowa, odsuwamy je od siebie. Jest to więc nawet słuszna reakcja człowieka, który ma jeszcze w żywej pamięci ogromne w swej liczbie i okrucieństwie cierpienia ludzkości w ostatnich czasach.
Dzisiejszy człowiek szuka drogi, która byłaby drogą chrześcijańską, lecz bez tego “żenującego słowa” i tego, co ono oznacza. I jeśli wymienia je jeszcze, to tylko w tym celu, aby rozgrzeszyć się z reszty niepokojów na temat pokuty.
Stara się traktować ten wyraz jako coś w rodzaju dokumentu minionego czasu, podobnie jak starą kliszę fotograficzną, na której nie może odnaleźć siebie. Czyni tak dlatego, gdyż pojmuje pokutę jako wyraz samoudręczenia albo jako pełne pogardy odwrócenie się od radości i szczęśliwości ziemskich.
Takie pojęcie pokuty nie jest prawdziwe, jest sprzeczne z nauką katolicką i słusznie należy je odrzucić. Ale odsuwamy tylko błędne wyobrażenia o pokucie, rezygnujemy z tych form jej praktykowania, które uchodzą za zdewaluowane w oczach współczesnego katolika.
Nie wolno nam odrzucać tego, co było, jest i będzie nieodłączną częścią doktryny chrześcijańskiej. Ta nauka jest potrzebna, gdyż ludzie mają poczucie winy, nawet jeśli usiłują je stłumić. Czasem chcą zadośćuczynić za swoje grzechy drogą ceremonii lub jakichś gestów. Są szczęśliwi, jeśli mogą coś dać lub coś zrobić, bo odczuwają to jako spłacenie długu. Czasem ludzie stają się w tym bardzo biegli i robią wrażenie ludzi interesów, którzy się z Bogiem układają. Sądzą, że dług ich wobec Boga ogranicza się do przymusu dopełnienia pewnych formalności, np. udziału we Mszy św.
Ale chyba nie w tym rzecz. Czym więc naprawdę jest pokuta ? Jaki jest jej właściwy sens ? Słowo to przywodzi zazwyczaj na myśl umartwienie i zadośćuczynienie. Jednak Pismo Święte w oryginale greckim na oznaczenie pokuty używa słowa METANOIA, czyli PRZEMIANA, a więc pokuta ma sens o wiele szerszy, bo chodzi tu o przemianę w człowieku. Pokuta to przede wszystkim przemiana z człowieka grzechu w człowieka Bożego, przemiana z człowieka grzesznego w człowieka współpracującego z łaską Bożą, czyli przeżywającego pewniej rzeczywistość Bożą. Taka przemiana jest warunkiem postępu człowieka i uszlachetnienia chrześcijańskiego.
Człowiek dopóki żyje na ziemi, może i powinien zawsze zmieniać się na lepsze, stąd obowiązek pokuty, czyli przemiany duchowej, jest stałym obowiązkiem człowieka. Każdy z nas, zwłaszcza chrześcijanin, ma obowiązek starać się być coraz lepszym, coraz głębszym, coraz bardziej Bożym. Takie są wspaniałe perspektywy pokuty chrześcijańskiej.
W tych perspektywach pokutą jest każdy świadomy dobry czyn. Każdy czyn życzliwości i uczciwości, każde staranie się o dobre wypełnienie swoich obowiązków, każde dawanie świadectwa prawdzie i dobru. Bo przez te czyny stajemy się coraz lepsi i coraz bliżsi naszemu Panu i Zbawicielowi. Bo to On przyszedł na świat, aby go zbawić swoją pokutą i ekspiacją za grzechy. Wystarczy pobieżnie przerzucić karty Ewangelii św., by się przekonać, że Jego życie od narodzenia aż do śmierci, od żłóbka aż po krzyż, od Betlejem do Kalwarii jest życiem twardej i surowej pokuty. W czasie męki posunął Zbawiciel swą pokutę do ostatecznych granic. Nie omieszkał również przypomnieć ludziom obowiązku pokuty, ciążącego na każdym człowieku: “Jeśli pokutować nie będziecie, wszyscy zginiecie” (por. Łk 13,5).
Słowa Jezusowe mają tym większą wagę, że poprzedził je Jego Boski przykład.
Pokuta nie jest rzeczą łatwą. Często wymaga rezygnacji z dobra mniejszego dla osiągnięcia dobra większego. Sportowiec, żeby osiągnąć wyniki, powstrzymuje się od papierosów, alkoholu oraz dużo trenuje. Chrześcijanie często muszą postępować podobnie, ale z daleko większego motywu: ze względu na Boga. Bóg chce, abyśmy byli coraz lepsi, więc i nam zależy, aby miłość Boża w stosunku do nas nie spotkała się z przeszkodami. Czasem, mimo wysiłku z naszej strony, zboczymy z tej prostej drogi, przylgniemy do grzechu, zaczniemy stawiać przeszkody Bożej miłości. Wtedy pomocą dla nas jest sakrament pokuty, który oprócz odpuszczenia grzechów daje łaskę do walki z grzechem i wadami. Pomaga wejść na właściwą, chrześcijańską drogę, pomaga pogłębiać naszą przemianę.
To wszystko wymaga od nas wysiłku, ofiary, a przede wszystkim zmiany sposobu myślenia. Tylko obumieranie w nas grzechów i wad jest warunkiem wzrostu życia łaski i coraz głębszej przemiany, podobnie jak w świecie biologicznym śmierć jednych komórek daje życie i wzrost innym.
Zaznaczyłem na wstępie, że człowiek współczesny wzbrania się przed wszystkim, co czyni życie trudnym i smutnym, a uważa, że trzeba czynić wszystko, aby ono było radośniejsze i łatwiejsze. W świetle jednak nauki Bożej okazuje się, że pokuta absolutnie nie hamuje rozwoju życia, nie jest cofaniem się, lecz wręcz przeciwnie, jest warunkiem postępu i bardzo ułatwia oraz usprawnia życie. Tak, świadoma pokuta ułatwia życie.
Najpierw wewnętrznie pozwala się człowiekowi rozchmurzyć, bo wyzwala go z kompleksu winy. Chrystus zalecając pokutę, okazał się najwspanialszym psychologiem.
Ułatwia również życie społeczne, gdyż podejmując pokutę, musimy się przeprosić z bliźnimi, z którymi się pokłóciliśmy i może nie rozmawiamy. A może musimy podjąć walkę z nałogiem alkoholizmu lub nadmiernego nikotynizmu. A może musimy “skracać” nasze ręce, bo mają tendencje do przywłaszczania dobra społecznego.
Pokuta wreszcie usprawnia życie. Wyobraźmy sobie, że ktoś zamiast czuwać przy ciężko chorym, wybrał się do kina. Ktoś inny nie potrafi zrezygnować z jakiejś rozrywki, ulubionej rzeczy lub zajęcia, mimo że dla dobra wspólnego powinien zrezygnować. To wszystko chyba utrudnia życie. A przecież przez takie drobne rezygnacje stajemy się coraz lepszymi.
Tylko na drodze rozumnych rezygnacji z dóbr mniejszych dla dóbr większych możemy osiągnąć prawdziwą miłość bliźniego, a więc i miłość Boga. I to jest prawdziwa chrześcijańska pokuta. Takiej pokuty chce i taką zaleca Chrystus.
Zewnętrzne praktyki pokutne mogą się zmieniać zależnie od kręgu i czasu cywilizacyjnego. Kościół stosując się do tego, zmienia od czasu do czasu przepisy dotyczące zewnętrznych praktyk pokutnych i karności kościelnej.
Papież Paweł VI wydał Konstytucję apostolską o pokucie.
Można powiedzieć, że pokuta w pojęciu tej Konstytucji polega na tym, by wszystko, co nam każdy dzień przynosi: pracę, trudy, przykrości, zawody, radości, powodzenia, przeżywać w duchu pokuty. A więc widzieć w nich środki umożliwiające wewnętrzną przemianę i zbliżające do Boga. “Cokolwiek czynicie (…) Wszystko na chwałę Bożą czyńcie”.
Wszystkie sprawy dnia bez względu na ich charakter i barwę mają nam ułatwić skierowanie serca i umysłu do Boga.
Nie jest to rzeczą łatwą, ale musimy się tego trudu podjąć, skoro znamy cel, do którego dążymy. Dla nas chrześcijan ten cel jest jasny – szczęście wieczne.
Dlatego tym chętniej podejmijmy pokutę, czyli nieustanną naszą przemianę, która stanowi codzienny nakaz chrześcijaństwa.
Bóg ludzi dobrej woli zawsze wspiera swoją łaską, więc i w tym nam pomoże. Przytoczę tutaj słowa św. Ignacego Loyoli:
“Panie, nie mogę powiedzieć,
że Cię kocham, bo cóż znaczą słowa…
Ale mogę i chcę Ci to udowodnić czynem.
Daj mi Twą łaskę, abym mógł tego dokonać”.
Ks. Andrzej Walerowski
Adres: ul. Jana Pawła II 1, 59-220 Legnica
Tel.: (76) 724-41-52
*******
Jacek Rajkowski
Syria — egzotyczna i fascynująca
Szok — nie boję się użyć tego słowa — ono najlepiej odzwierciedla to, co się ze mną działo po wjeździe do Syrii. Inna kultura. Inny świat.
Mężczyźni przechadzają się po ulicy w długich szatach i czerwonych arafatkach; kobiety robiące zakupy są ubrane na czarno, w chustach na głowach — niektóre zasłaniają całą twarz, zostawiając jedynie szczelinę na oczy, ale są i takie, które nawet nie pozwalają spojrzeć sobie w oczy, kryjąc je za ciemnym kawałkiem materiału. W kawiarniach siedzą mężczyźni i kobiety (z przewagą tych pierwszych), zaciągając się tytoniem z fajki wodnej. Na ulicach słychać nieustanne nawoływanie handlarzy — aż w uszach dudni. Trudno przedostać się na drugą stronę ulicy — odnoszę wrażenie, że nikt tu nie przestrzega przepisów ruchu drogowego — po prostu trzeba wejść przed jadący samochód i liczyć na to, że kierowca się zatrzyma. W sklepie i na bazarze nie tylko trzeba się targować, ale też uważać, żeby nie dać się oszukać.
Na początku trudno się przyzwyczaić, ale z biegiem czasu staję się cząstką tej egzotyki — mimowolnie, ale też żeby lepiej zrozumieć to społeczeństwo i namacalnie poznać historię tego kraju.
Odrobina historii
Syryjczycy to Arabowie i w większości muzułmanie — czciciele Allacha stanowią ok. 90 proc. ludności. Jednak zanim na tereny dzisiejszej Syrii w latach 30. VII w. dotarli wyznawcy nauki Mahometa, swoje piętno na tych ziemiach odcisnęły wielkie kultury czasów starożytnych — najpierw Grecy przybyli pod wodzą Aleksandra Macedońskiego, a później Rzymianie. W IV w., po podziale Imperium Romanum, Syria znalazła się pod panowaniem cesarzy bizantyjskich. Trwało ono do podbojów arabskich, które właściwie należałoby nazywać podbojami muzułmańskimi, bo impulsem do ekspansji była właśnie religia. Następcy Mahometa bardzo szybko zdobywali coraz większe tereny, a ludność, która je zamieszkiwała, na ogół przechodziła na islam.
Dziś nietrudno dostrzec, że Syria jest krajem muzułmańskim. W Damaszku, w Aleppo i innych miastach znajdują się liczne meczety, w których modlą się wyznawcy Allacha. Pięć razy dziennie z minaretów rozlega się nawoływanie muezina do modlitwy. Najsłynniejszy jest damasceński meczet Umajjadów. Powstał on w VIII w. — wcześniej w tym miejscu stał kościół św. Jana Chrzciciela, w którym po podboju arabskim przez 70 lat wspólnie modlili się chrześcijanie i muzułmanie. Jest to jeden z najważniejszych celów pielgrzymek muzułmanów — pozostałe to Mekka, Medyna i Jerozolima. Zaszczytną funkcję, jaką pełni, widać po wejściu na ogromny dziedziniec oraz do wnętrza budynku, gdzie przed mauzoleum, w którym podobno przechowywana jest głowa św. Jana Chrzciciela, tłumnie gromadzą się pielgrzymi.
Spotkanie
Społeczeństwo muzułmańskie w Syrii w ogóle nie przypomina tego społeczeństwa muzułmańskiego, którego obraz przekazuje nam np. telewizja. Przyglądając się uważnie kobietom w chustach, w ogóle nie odnoszę wrażenia, aby były one uciemiężone — przeciwnie, chodzą po ulicy samotnie lub w towarzystwie innych kobiet. Robiąc zakupy, rozmawiają, śmieją się. Jedna z poznanych Syryjek była pielęgniarką i szczęśliwą matką dwuletniego synka, inna przyjechała do dużego miasta uczyć się angielskiego; w banku większość obsługi to kobiety. Syryjczycy natomiast są życzliwi, bardzo chętni do pomocy (nawet jeśli w ogóle nie można się z nimi porozumieć) i gościnni — najlepszym tego dowodem jest fakt, że wraz z towarzyszami podróży zostałem zaproszony przez młodego Ayhma do domu na obiad; mimo że jego liczna rodzina (miał siedmioro rodzeństwa) nie była zamożna, ugoszczono nas po królewsku. Jedynie ciągłe dążenie miejscowych do naciągnięcia lub oszukania obcokrajowca budziło we mnie gniew i niszczyło ten pozytywny obraz społeczeństwa.
Nie tylko muzułmanie
Syryjczycy to nie tylko muzułmanie, ok. 10 proc. ludności stanowią chrześcijanie, i to chrześcijanie różnych wyznań. Najlepiej jest to widoczne w Damaszku, gdzie w obrębie Starego Miasta, obok zatłoczonej i gwarnej dzielnicy muzułmańskiej, znajduje się spokojniejsza i bardziej przestrzenna dzielnica chrześcijańska z licznymi kościołami, m.in. prawosławnym, greckokatolickim, syryjskim katolickim, maronickim czy ormiańskim. Wyznawcy obu religii żyją w zgodzie i pokoju.
Stare Miasto w stolicy Syrii związane jest też z historią św. Pawła. To w drodze z Jerozolimy do Damaszku doznał on objawienia, w czasie którego stracił wzrok. Uzdrowił go, a następnie ochrzcił Ananiasz; jego dom nadal stoi w obrębach Starego Miasta, dziś znajduje się kaplica. Nieopodal można zobaczyć kaplicę św. Pawła — mieści się ona wewnątrz baszty, z której święty został spuszczony w koszu w czasie ucieczki z miasta.
W całej Syrii jest jeszcze kilka miejsc świadczących o tym, że kiedyś chrześcijaństwo prężnie się tu rozwijało. Jednym z nich jest leżące na południu kraju miasteczko Malula. Swą sławę zawdzięcza ono istniejącym tam klasztorom oraz temu, że jest to jedna z kilku miejscowości, w której część ludności wciąż mówi po aramejsku, czyli w języku Chrystusa. W klasztorze św. Sergiusza pochodzącym z przełomu III i IV w. miałem szczęście usłyszeć księdza, który odmówił modlitwę Ojcze nasz właśnie po aramejsku. Ten wiekowy klasztor słynie m.in. z ołtarza, który był wzorowany jeszcze na ołtarzach pogańskich — kształtem przypomina on połowę owalu, a na krawędziach jest wyższy niż w pozostałej części. W ten sposób poganie zabezpieczali się przed rozlewaniem krwi wokół miejsca kultu (w ich ołtarzach był jeszcze specjalny otwór, w którym krew zwierzęcia ofiarnego spływała w jedno miejsce). Dopiero w czasie soboru nicejskiego w 325 r. biskupi postanowili, że chrześcijańskie ołtarze będą zupełnie płaskie. Ten w klasztorze św. Sergiusza pozostał w swoim pierwotnym kształcie.
W północnej części Syrii położona jest miejscowość Kalat Siman, w której znajdują się ruiny wczesnochrześcijańskiego ośrodka klasztornego św. Szymona Słupnika. Kompleks jest najlepszym przykładem bizantyjskiej architektury w Syrii i świadczy o rozwoju zarówno życia pustelniczego, jak i ruchu pielgrzymkowego w Cesarstwie Bizantyjskim. Podobno właśnie tu stała wysoka na 12—18 m kolumna, na szczycie której, na specjalnej platformie, św. Szymon spędził część swojego życia. To z tego słupa miał głosić kazania i rozmawiać z licznie odwiedzającymi go pielgrzymami. Po jego śmierci w II połowie V w. wokół kolumny wzniesiono bazylikę i klasztor. Wierni nadal tu pielgrzymowali, nawet wówczas, gdy tereny te zostały zajęte przez Arabów.
Syria fascynuje swoją odmiennością. I choć trudno przywyknąć do trybu życia miejscowych, to warto zaznać tej egzotyki i bliżej poznać tę kulturę i historię kraju.
opr. mg/mg
Copyright © by Przewodnik Katolicki (34/2010)
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/Z/ZP/pk201034-syria.html
Urodził się około 390 r. w Cylicji w Syrii, w rodzinie ubogiego pasterza. Od dzieciństwa wypasał stada. Mając trzynaście lat miał widzenie, pod wpływem którego w tajemnicy przed innymi opuścił dom rodzinny i zamieszkał w położonej nie opodal wspólnocie. Tam spędził jakiś czas w surowym poście i modlitwie, po czym odszedł na pustynię. Ponad dwadzieścia lat przebywał w różnych pustelniach i monasterach w północnej Syrii, a sława o świętości jego życia nieustannie rosła.
W 423 r. Symeon zdecydował się podjąć zupełnie nowe dla pustelników wyzwanie. Zamieszkał na skalnym słupie w Telanissus. Początkowo słup był niewielki, lecz z biegiem lat jego wysokość wzrosła do około sześćdziesięciu stóp. Na jego szczycie znajdowała się platforma z balustradą, której powierzchnia wynosiła około dwunastu stóp kwadratowych. Mnich spędził tam trzydzieści sześć lat. Tysiące ludzi, poczynając od cesarza, a kończąc na biedakach, przychodziło prosząc błogosławieństwa świętego oraz aby wysłuchać jego porad i kazań. W ten sposób nawrócił wielu pogan, szczególnie Beduinów. Św. Symeon był pełen dobroci i współczucia, a jego przemowy i rady charakteryzowały się zdrowym rozsądkiem i brakiem fanatyzmu. Około 428 r. zmarła jego matka – św. Marta Kapadocka. Pochowano ją u stóp słupa, na którym mieszkał jej syn.
Św. Symeon zmarł w 459 r. Na miejscu, gdzie żył wybudowano świątynię, do której wędrowali pątnicy do XVII w. Później została ona zniszczona przez Arabów.
Prawosławna hagiografia nazwała świętego Antiocheńskim w odróżnieniu od żyjącego w VI w. patrz św. Symeona Słupnika Młodszego. Mnich jest adresatem modlitw w intencji powrotu na łono Cerkwi osób, które odstąpiły od prawowiernej wiary.
W ikonografii święty przedstawiany jest w scenie typowej dla mnichów-stylitów. Ukazuje się go w półpostaci na słupie. Jest starym człowiekiem z dosyć długą, siwą brodą i czarnych mniszych szatach. Zazwyczaj prawą ręką błogosławi, a w lewej trzyma zwój z napisem: “Bracia, znoście zgryzoty i niedole, aby unikąć wiecznej męki”. Niekiedy mnichowi towarzyszy jego matka. W sztuce zachodniej jego atrybutem jest bicz.
Imię Symeon (Szymon) pochodzi z hebrajskiego (Szim’eon) i oznacza “Bóg wysłuchał”. Forma Symeon upowszechniła się na wschodzie Europy, a forma Simon (pol. Szymon) na zachodzie.
Tak też się stało. W 1836 r. przybył do USA z niewielką kwotą pieniędzy. Święceń udzielił mu biskup Nowego Jorku. Jan Nepomucen podjął pracę duszpasterską wśród niemieckich imigrantów zamieszkujących okolice Nowego Jorku. Odwiedzał chorych, uczył katechizmu, kształcił przyszłych nauczycieli i katechetów. Po czterech latach takiej pracy poczuł potrzebę życia bardziej wspólnego. Wstąpił więc do redemptorystów w Pitsburgu. W styczniu 1842 r. złożył pierwsze śluby i tym samym został pierwszym redemptorystą w Ameryce. Pracował w Ohio, Pensylwanii i Marylandzie.
Po sześciu latach wytężonej, ale bardzo owocnej pracy, został mianowany wizytatorem, czyli przełożonym zakonu w Stanach Zjednoczonych. 10 lutego 1848 r. otrzymał obywatelstwo amerykańskie.
Jego pracowitość i zaangażowanie zostały dostrzeżone. W marcu 1852 r. Jan Nepomucen Neumann otrzymał w Baltimore sakrę biskupią. Został ordynariuszem Filadelfii. Zorganizował system oświaty w diecezji, zwiększając liczbę szkół katolickich z jednej do dwustu. Dbał o poprawę warunków w parafiach. Wprowadził też – co było nowością w całym kraju – nabożeństwo czterdziestogodzinne. Pisał artykuły do wielu gazet i czasopism katolickich, opublikował także dwa katechizmy.
Zmarł w wyniku udaru mózgu podczas spaceru jedną z ulic Filadelfii 5 stycznia 1860 roku. Został beatyfikowany w 1963 r. – podczas trwania II Soboru Watykańskiego – przez Pawła VI. Czternaście lat później, 19 czerwca 1977 r., ten sam papież ogłosił go świętym. W ten sposób Jan Neumann stał się pierwszym kanonizowanym Stanów Zjednoczonych. Jego relikwie spoczywają w narodowym sanktuarium w parafii św. Piotra Apostoła w Filadelfii.
Fragment listu okolicznościowego listu O. Prowincjała z okazji 200. rocznicy urodzin świętego współbrata:
[…]
Droga Jana Neumanna do świętości biegnie poprzez zwykłe codzienne życie. Posiadał on niesamowitą umiejętność i dar przeżywania codzienności w innym „Bożym” wymiarze. I chyba ta jego cecha powinna być dla nas dzisiaj przykładem. Wydaje się, iż kluczem do zrozumienia postaci naszego świętego współbrata jest jego prostota. On był tak po prostu a zarazem nadzwyczajnie kapłanem, redemptorystą, misjonarzem, arcybiskupem a przede wszystkim człowiekiem. Gdzie odnaleźć źródło jego siły i tejże prostoty? – W bezgranicznym oddaniu się Bogu i drugiemu człowiekowi.
Święty Jan Nepomucen to człowiek, który ukochał Boga a zarazem to człowiek, który ukochał to, co ludzkie. Te dwa wątki ukazują nam piękno jego posługi. Zakochany w Bogu rzuca się w wir przygody wyjechania do „nowego świata” za ocean. Hierarcha kościoła, który konno przemierzył ogromne przestrzenie Stanów Zjednoczonych. Biskup Filadelfii, który umiera na ulicy swego miasta wracając do domu od chorego człowieka.
Historia życia świętego Jana Nepomucena to dzieje wielkiej służby i oddania się głoszeniu obfitego Odkupienia. W tym prostym człowieku objawiał się Bóg pełen dobroci i nieskończonej miłości. Ten prosty człowiek niósł Boga każdemu spotkanemu człowiekowi. Prostota nie tylko nie przeszkodziła mu być efektywnym narzędziem w ręku Boga, ale właśnie owa prostota stała się jego drogą do świętości. Prostota w służbie Bogu i bratu staje się zaproszeniem dla każdego z nas.
http://www.redemptor.pl/aktualnosci.php?id=239&typ=1
******************
http://komandir.wrzuta.pl/audio/1czyZHa0Gk4/sw._jan_nepomucen_neumann_-_red._miroslaw_krol
******************
Dodaj komentarz