Referendum jest jedną z osi sporu politycznego, wokół której toczy się obecna kampania wyborcza. Co prawda ta kwestia zeszła na plan dalszy, przykryta problemem imigrantów z Bliskiego Wschodu, ale jestem przekonany, że ze względu na prezydencki projekt ustanowienia obligatoryjnego referendum po zebraniu miliona podpisów, oraz rosnącą aktywność polityczną społeczeństwa obywatelskiego, powróci z dużą siłą. Nim jednak do tego dojdzie, chciałbym się zmierzyć z kilkoma mocno zakorzenionymi w naszym kraju mitami i przesądami dotyczącymi możliwości, lub raczej niemożności wprowadzenia w Polsce elementów demokracji bezpośredniej.
W Polsce nie ma tradycji referendalnej, dlatego demokracja bezpośrednia u nas się nie sprawdzi.
To prawda, przez cały okres trwania PRL i III RP rządzący skrupulatnie dbali o to , by społeczeństwo było pozbawione możliwości realnego, bezpośredniego udziału w tworzeniu prawa i procesach decyzyjnych w państwie. Dotyczy to zresztą nie tylko kwestii ogólnokrajowych referendów, ale także społecznych projektów ustaw i konsultacji społecznych, których skuteczność w naszych warunkach ustrojowych jest, delikatnie mówiąc, bardzo wątpliwa. Tego stanu rzeczy w żadnej mierze nie zmieniały też referenda organizowane odgórnie przez rządzących, bo za każdym razem pytania referendalne były bardzo ogólne, co pozwalało politykom podkładać pod nie dowolne treści, a społeczeństwo, dzięki zgodnemu współdziałaniu polityków i mediów, było odcinane od informacji i pozbawiane realnej wiedzy o przedmiocie głosowania. Tak było z referendum w sprawie przyjęcia obecnej konstytucji, wstąpienia Polski do Unii Europejskiej, przyjęcia euro-konstytucji (ostatecznie nie doszło do skutku), oraz referendum zarządzonym przez Komorowskiego – w każdym z tych przypadków kupowaliśmy kota w worku.
Jednak twierdzenie, że brak tradycji uniemożliwia wprowadzenie demokracji bezpośredniej w Polsce, jest nieprawdziwe. Tradycja to nic innego, jak gromadzone i przekazywane z pokolenia na pokolenie doświadczenie, oraz wypracowane przez to doświadczenie nawyki, obyczaje i procedury. Każda tradycja ma też swój początek i nie inaczej jest z tradycją referendalną w Szwajcarii. Nic znaczącego, z wyjątkiem niechęci rodzimych polityków, nie stoi na przeszkodzie, byśmy z pożytkiem dla państwa i narodu zapoczątkowali i wypracowali naszą własną tradycję referendalną.
Polacy są inni od Szwajcarów, dlatego demokracja bezpośrednia nie jest dla nich.
Żadne badania naukowe nie wykazały, by Szwajcarzy byli jakimś odmiennym gatunkiem człowieka, genetycznie uwarunkowanym na demokrację bezpośrednią, albo Polacy gatunkiem warunkowanym odwrotnie. Gdy pytam wyznawców tego przesądu, na czym niby polega ta różnica między obydwoma narodami?, to jedynym konkretem okazuje się tradycja i ukształtowana przez nią obyczajowość i kultura. Jednak, jak sądzę, już wyjaśniłem, dlaczego nie jest to znacząca bariera dla wprowadzenia w Polsce skutecznie działającego systemu referendalnego.
Rzeczywiście istotnymi różnicami, raczej między państwami, a nie społeczeństwami, są warunki systemowe, w których funkcjonują ustroje polityczne w obu państwach.
1. W Szwajcarii istnieją silne, budowane i umacniane przez setki lat, wspólnoty lokalne, które dają Szwajcarom silne poczucie tożsamości, zakorzenienia i podmiotowości. W Polsce wygląda to dokładnie odwrotnie: przez cały PRL i całą III RP rządzący starali się osłabiać i rozbijać wspólnoty lokalne, a od kilku lat trwają intensywne działania władz,zmierzające do osłabienia fundamentu wszystkich wspólnot, jakim jest rodzina. Konsekwencją tych działań jest słabość wspólnot lokalnych, utrata poczucia tożsamości wspólnotowej, zakorzenienia i podmiotowości, co z kolei pozwala naszym władcom antagonizować różne grupy społeczne i utrzymywać oligarchiczny, rabunkowy system państwa. Szczególnie widoczne było to przez ostatnie dziesięć lat.
2. W Szwajcarii nie ma monopoli medialnych (Szwajcarzy zadbali by ich nie było), dzięki czemu media, których pozycja na rynku nie jest chroniona przywilejami, rywalizując ze sobą muszą dbać o jakość i wiarygodność swojego przekazu, a Szwajcarzy mają zapewniony dostęp do kompleksowej i wiarygodnej informacji. W Polsce, jak wiemy, jest dokładnie odwrotnie. Za pomocą licznych przywilejów (nie tylko koncesje) w Polsce zbudowano system monopoli medialnych, które zajmują się głównie propagandą, odcinając tym samym obywateli od kompleksowej, wiarygodnej informacji. Także ich oferta rozrywkowa i kulturalna jest na żenująco niskim poziomie i kojarzy mi się z tandetnymi, szklanymi paciorkami dla dzikich, prymitywnych tubylców.
3. Władz wykonawcza jest fizycznie słabsza od społeczeństwa, a przez to wobec niego służebna. Zaś społeczeństwo w relacjach z władzą ma możliwość skutecznego egzekwowania swoich praw. Wynika to stąd, że siły zbrojne Szwajcarii zasadniczo mają taki sam charakter jak przed setkami lat, czyli pospolitego ruszenia. Szwajcarzy są uzbrojeni i w przypadku mobilizacji wychodzą z domu w pełnym rynsztunku jako żołnierze. Władza wykonawcza w Szwajcarii jest silna akceptacją silniejszego od niej społeczeństwa. W Polsce wygląda to dokładnie odwrotnie. Władza wykonawcza jest silna słabością społeczeństwa, oraz siłą podległych sobie, uzbrojonych po zęby służb. W ten sposób może narzucać społeczeństwu nawet najbardziej absurdalne i szkodliwe decyzje.
4. Własność i zasobność materialna obywateli Szwajcarii gwarantuje im niezależność materialną i polityczną. Jednak między ich indywidualną niezależnością a demokracją bezpośrednią zachodzi sprzężenie zwrotne. Ich niezależność materialna daje podstawy skutecznego funkcjonowania demokracji bezpośredniej, zaś rzeczywista równość wobec prawa,oraz demokracja bezpośrednia przyczyniają się do tworzenia racjonalnego, funkcjonalnego prawa i umożliwiają obywatelom efektywne wykorzystanie ich kompetencji, umiejętności i predyspozycji dla ich dobra indywidualnego i wspólnego. Także w tym przypadku sytuacja w Polsce wygląda dokładnie odwrotnie, niż w Szwajcarii. Stale rozbudowywany przez rządzących system rozlicznych barier i utrudnień dla większości, a z drugiej strony przywilejów i ułatwień dla nielicznych, doprowadziły do drastycznego rozwarstwienia społeczeństwa, oraz uzależnienia ekonomicznego i politycznego dyskryminowanej większości, od uprzywilejowanej mniejszości.
Rzecz w tym, że wszystkie te wadliwe rozwiązania systemowe nie powstały w sposób naturalny, lecz zostały świadomie (trudno mi uwierzyć, by było inaczej) stworzone przez naszych polityków i wszystkie istotną przeszkodą dla funkcjonowania wszelkich form demokracji, a nie tylko demokracji bezpośredniej. Dlatego demokracja w Polsce ma charakter czysto fasadowy.
Korzystając z referendów Polacy będą ustanawiali absurdalne, a nawet zbrodnicze prawa.
Mit nie mający oparcia w doświadczeniu, ale za to obraźliwy dla nas wszystkich, bo zakłada, że wszyscy Polacy to idioci lub szaleńcy, a jedyną odpowiedzialną i kompetentną grupą, przez swoje wyjątkowe predyspozycje szczególnie uprawnioną do stanowienia prawa, są politycy. Ten mit był szczególnie intensywnie propagowany w reżimowych mediach podczas kampanii referendalnej,ale jest o wiele starszy, bo taką wizję strasznego, nieobliczalnego narodu, nad którym kontrolę musi sprawować światła elita, od początku swego istnienia propagowała Gazeta Wyborcza. Jest on też podstawą wszystkich elitarnych koncepcji organizacji państwa. A jak wygląda to w rzeczywistości?
System referendalny opiera się na zasadzie, że prawo stanowi ten, kto ponosi jego negatywne konsekwencje, przez co jest bardziej skłonny czynić to w sposób odpowiedzialny. Oczywiście, ludzie z natury swej są omylni, dlatego nie udało się stworzyć systemu politycznego, który by całkowicie eliminował ludzkie błędy i nie inaczej jest z demokracją bezpośrednią. Jednak system referendalny daje możliwość szybkiej korekty, bo wystarczy, że obywatele poczują na własnej skórze negatywne konsekwencje swojej błędnej decyzji, by korzystając z instytucji referendum, szybko naprawili swój błąd. W Polsce złe prawo, będące efektem błędu lub złej woli legislatora (polityków), obowiązuje i przynosi szkody przynajmniej do końca kadencji, a jak pokazuje doświadczenie, nawet zmiana koalicji rządzącej w wyniku wyborów, bardzo rzadko skutkuje naprawą złego prawa. System referendalny doskonale się sprawdza w Szwajcarii i nie widać tam, by społeczeństwo wykazywało przejawy obłędu i tworzyło absurdalne prawo.
Rozumiem jednak, że dla ludzi wierzących we wcześniej opisane przeze mnie mity i przesądy, przykład Szwajcarii może nie być miarodajny, ale nasze doświadczenia też przeczą temu mitowi. Weźmy choćby trzy społeczne wnioski referendalne, pod którymi wnioskodawcy zebrali łącznie blisko pięć milionów podpisów, a które rządząca koalicja dwukrotnie odrzuciła – najpierw jako wniosek społeczny, a później prezydencki. Wszystkie trzy, podobnie zresztą jak wszystkie wcześniejsze społeczne wnioski referendalne (wszystkie odrzucane przez polityków), były racjonalną i odpowiedzialną reakcją społeczeństwa na złe i szkodliwe prawo tworzone przez polityków. To nasze społeczeństwo, w przeciwieństwie do polityków, wykazało się w tym przypadku odpowiedzialnością i dojrzałością.
Ten mit jest tym bardziej absurdalny, bo w obawie przed domniemanym, a nie potwierdzonym żadnym doświadczeniem, obłędem i głupotą nas samych, każe nam akceptować system, w którym realnie tworzone są takie ideologiczne potworki prawne, jak ograniczanie praw wychowawczych rodziców (pod pozorem zapobiegania przemocy w rodzinie), uznaniowość płci (gender), demoralizacja dzieci („wychowanie seksualne”, także z elementami indoktrynacji homoseksualnej), a nawet prawne negowanie człowieczeństwa człowieka (aborcja na życzenie i in vitro).
W obawie przed domniemanym obłędem, mamy zaakceptować realny.
Referendum tylko w ważnych sprawach państwowych.
To bardzo subiektywne i niejednoznaczne kryterium rozpisania referendum. Państwo jest instytucją, która ma swojego właściciela (suweren),i która temu właścicielowi służy. Dlatego interes państwa jest tożsamy z interesem suwerena. Jeśli oddziela się interes państwa od interesu społeczeństwa (narodu), to można pod określeniem „ważny interes państwa” ukryć dowolne treści. Jeśli suwerenem jest wąska, uprzywilejowana, pasożytnicza kasta, żyjąca z rabunkowej eksploatacji zasobów państwa oraz narodu i to ona będzie arbitralnie decydować, czy temat nadaje się na referendum, czy nie, to za ważny interes państwa będzie uznawać sprawne działanie mechanizmu rabunkowej eksploatacji, a za nieważny straty ponoszone z tego tytułu przez naród. Tym samym interes państwa staje się przeciwstawny do interesu społecznego. To nie jest jakaś wydumana teoryjka, bo przecież całkiem niedawno nasi władcy uznali za niedopuszczalne mówienie o olbrzymich obszarach ubóstwa i głodujących dzieciach w Polsce, bo chociaż jest to ważny problem społeczny, to okazuje się nie być ważnym problemem ich państwa. Śmiem też twierdzić, że takie regulacje prawne przyjęte w ostatnich latach przez obecnie rządzącą koalicję, jak likwidacja przemysłu stoczniowego, uzależnienie Polski od surowców energetycznych z Rosji, wyprzedaż państwowych spółek energetycznych, pakiet klimatyczny (szczególnie w tak niekorzystnej dla Polski formie), czy konwencja „przemocowa” przepadłyby z kretesem, gdyby były przyjmowane w trybie referendalnym, bo wszystkie naruszają ważne interesy społeczne. A tak wystarczyła zwykła większość parlamentarna w połączeniu z dyscypliną partyjną, i gotowe.
W omawianym tu micie pobrzmiewa jeszcze jedna fałszywa nuta. Fatalny i przeregulowany system podatkowy, dyskryminujący rodzimych drobnych i średnich przedsiębiorców, oraz konsumentów, a faworyzujący wielkie korporacje (zwłaszcza obce), jest poważnym problemem dla państwa i narodu. Jednak ten problem tworzą tysiące pojedynczych przepisów i regulacji prawnych. Czy zatem te pojedyncze regulacje mieszczą się w kategorii ważnego interesu państwowego i społecznego, czy nie? A przecież ten sam problem dotyczy fatalnego stanu edukacji, publicznej opieki zdrowotnej, systemu obowiązkowych ubezpieczeń społecznych, systemu emerytalnego, prowadzenia działalności gospodarczej itd.
Projekt Prezydenta Dudy, wprowadzenia obligatoryjności referendum po zebraniu miliona podpisów, wprowadza wymierne, jednoznaczne, niepodlegające subiektywnym ocenom kryterium rangi problemu zgłaszanego do rozstrzygnięcia poprzez referendum.
Szwajcarzy są bogaci, więc ich stać na urządzanie częstych referendów, a my jesteśmy biedni, więc nas na to nie stać.
Szczególnie ochoczo tym „argumentem” szermowali politycy SLD (ZL?) podczas kampanii referendalnej, popisując się tym samym niebywałą obłudą i hipokryzją. Podczas swoich rządów w latach 2001-2005, SLD skutecznie zablokował dywersyfikację dostaw surowców energetycznych, przez co walnie przyczynił się do uzależnienia Polski od dostaw tych surowców z Rosji. Straty jakiem ponosimy z tytułu zawyżonych przez rosyjskiego monopolistę dostaw gazu i ropy, wynoszą rocznie kilka miliardów złotych (jeśli dobrze pamiętam, to 4 lub 5 mld), a zsumowane na przestrzeni lat możemy liczyć w dziesiątkach miliardów. A wystarczyłoby jedno dobrze przygotowane referendum, z precyzyjnymi pytaniami dotyczącymi dywersyfikacji, byśmy uniknęli tych kolosalnych strat. Połóżcie teraz na jednej szali te „straszliwe” 100 lub 150 milionów złotych kosztów referendum, a na drugiej dziesiątki miliardów oszczędności i będziecie mieli klarowny obraz fałszywości tego mitu.
Warto sobie też uświadomić, że przytoczony tu przeze mnie przykład to zaledwie czubek góry lodowej, a właściwie drobny ułamek tego czubka. Obowiązujący u nas system od samego początku III RP generuje gigantyczne straty. Rabunek i niszczenie przedsiębiorstw państwowych, który przeszedł do historii jako uwłaszczenie nomenklatury; utrata przychodów z racji likwidacji przemysłu elektronicznego, maszynowego, włókienniczego, optycznego, stoczniowego, żeglugi śródlądowej i innych gałęzi gospodarki; liczne afery gospodarcze i korupcja; rozbudowana ponad wszelką miarę biurokracja, pożerająca miliardy złotych rocznie, a w zamian tworząca liczne bariery dla wszelkiej aktywności społecznej, w tym także gospodarczej; wadliwe prawo podatkowe; działalność NFI; przepłacanie inwestycji państwowych, nierzadko kompletnie niepotrzebnych; niekompetencja urzędników państwowych z nomenklaturowego nadania; tworzenie zbędnych agencji i funduszy skarbu państwa, których rzeczywistą racją istnienia jest mnożenie dobrze płatnych synekur partyjnych; obudowywanie spółek skarbu państwa przez spółki pasożytnicze, które na różne sposoby wyprowadzają kapitał ze swoich „żywicielek”, bez żadnego dla nich pożytku (szczegóły znajdziecie w „taśmach prawdy”); zalegalizowane niewolnictwo (umowy śmieciowe) i lichwa, to tylko niektóre ze sposobów generowania strat przez system nieodpowiedzialnego tworzenia prawa, bez udziału społeczeństwa. A przecież są też straty społeczne, które trudno przeliczyć na złotówki. Mam tu na myśli kryzys demograficzny, masową emigrację zarobkową, ciągle obniżający się poziom edukacji, zapaść w kulturze i rozpad wspólnot lokalnych. Zsumowane straty, jakie wygenerował ten system przez cały okres istnienia III RP, możemy liczyć w setkach miliardów, jeśli nie bilionach złotych.
Rzeczywistość wygląda więc dokładnie odwrotnie, niż głosi ten mit: Szwajcaria, która nie posiada bogactw naturalnych, dostępu do morza, ani znaczących szlaków handlowych zlokalizowanych na jej terenie, ale posiadająca system referendalny, jest bogata, a Polska, która posiada wszystkie zasoby, których brakuje Szwajcarii, ale ma dysfunkcyjny, generujący gigantyczne straty system stanowienia i realizacji prawa, jest jednym z najbiedniejszych krajów w Unii Europejskiej.
Rzadko się trafia racjonalny głos w dyskusji. Warto zapoznać się z argumentami przytoczonymi przez autora.